A gdy w głąb duszy wnikniemy - Gabriela Zapolska - E-Book

A gdy w głąb duszy wnikniemy E-Book

Gabriela Zapolska

0,0

Beschreibung

Anka Zagrodzka jest nie tylko aspirującą malarką, ale przede wszystkim idealistką, która czuje potrzebę misji. Namawia swojego mistrza, uznanego malarza Stalewskiego, by wyszedł poza ramy portretowego rzemiosła. Dotychczas Stalewski poświęcał swój czas na malowanie obrazów, które przynosiły mu regularny dochód, ale nie niosły ze sobą wyższych wartości. Anka zaś uważa, że sztuka ma sięgać do głębi ludzkiej duszy. Mężczyzna ulega wpływom uczennicy i za jej namową maluje tajemniczy obraz, który spotyka się z pozytywnym odbiorem wśród krytyków. Wkrótce jednak wychodzi na jaw, że inspiracje Stalewskiego nie były tak moralne, jak pragnęła tego Zagrodzka... -

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 350

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Gabriela Zapolska

A gdy w głąb duszy wnikniemy

POWIEŚĆ WSPÓŁCZESNA. Z przedmową Wł. Jabłonowskiego.

Saga

A gdy w głąb duszy wnikniemy

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 1903, 2022 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788726426670 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

SAGA Egmont, spółka wydawnictwa Egmont

PRZEDMOWA.

Dwadzieścia lat z górą upłynęło od chwili pojawienia się pierwszych prób talentu G. Zapolskiej. Pamiętam sam—wówczas jako bardzo młodociany czytelnik—ile hałasu wywołała jej „Małaszka“ i „Akwarelle“. Oburzano się na autorkę, gorszono się drastycznością jej tematów, wytykano—jako jednę z najzapamiętalszych naśladowczyń naturalistów francuskich.

Cokolwiekbądź jednak dało się powiedzieć na niekorzyść autorki „Małaszki“, niemniej talent jej uderzał każdego, odcinał się jaskrawo od masy innych, trzymających się utartych dróg i uświęconych tradycyą szablonów.

Być może, najcharakterystyczniejszem dla całej późniejszej twórczości G. Zapolskiej było właśnie unikanie szlaków dobrze wydeptanych, stałe pragnienie zmiany, obawa form stygnących i rodzajów uznanych, niechęć do wyzyskiwania jednych i tych samych materyałów. Zmieniając nieustannie przedmioty twórczości, doskonaląc technikę pisarską, uzupełniała wciąż autorka swój talent, z natury bogaty, ćwiczyła go w rozmaitych kierunkach, poddawała rozmaitym próbom. To też wyrobił się różnostronnie, wszedł w styczność z masą najsprzeczniejszych zjawisk bytu, zaostrzył wrażliwość swoją na to wszystko, co jest głębszą treścią życia, nie zaś jego pozorem, łatwo dającym się chwytać za pomocą zmysłów elementarnych.

W początkach swojej twórczości, kiedy pisała „Małaszkę“, „Kaśkę Karyatydę“ i t. p. utwory, miała G. Zapolska żywe poczucie pierwiastkowych sił, poruszających życiem, sił brutalnych, żywiołowych, decydujących o fizyologii ludzkiej, o fizycznej naturze człowieka. Wszystko, co było fatalizmem temperamentu, grubym i jednostronnym wynikiem działania krwi i nerwów, to wszystko podkreślała Zapolska jaskrawo, odsłaniając śmiało instynkty i namiętności „człowieka-zwierzęcia“. W tym kierunku sztuka jej zaszła daleko, osiągnęła wielką wprawę i swobodę. Tę sprawność w odtwarzaniu człowieka fizyologicznego, całej dzikiej i bolesnej historyi jego nędz, znikczemnień i potworności wszelkiego rodzaju, związanych z życiem jego, zachowała Zapolska nawet i podziś dzień. Na tym jednak stopniu sztuki swojej nie zatrzymała się wyłącznie—nie zesztywniała w zewnętrznym naturalizmie, lecz w ciągu długoletniej ewolucyi twórczej, wyrywając się nieraz z obrębu rzeczywistości brutalnej i poziomej w sferę życia mniej powierzchownego, zupełniejszego i nienapiętnowanego szpetnością instynktów zwierzęcych, wzbogaciła talent swój niejednym pierwiastkiem świeżym, niejednem natchnieniem, unoszącem ducha w promienne dziedziny bytu, mnóstwem uczuć i myśli, oczyszczających i wysubtelniających jej twórczość. Dziś z dawnych upodobań autorki „Kaśki Karyatydy“ nie wiele zostało. W utworach jej „człowiekzwierzę“ został zastąpiony „człowiekiem-duszą“, fatalizmy ciała ustąpiły miejsca zagadnieniom życia psychicznego, udręczenia chorych, zwyrodnionych zmysłów niepokoją ją nie tak, jak niegdyś, sercem jej natomiast wstrząsają sprawy duszy ludzkiej, to, co się ukrywa po za powłoką bytu cielesnego.

„Z jakich bólów twoja dusza wyrosła, z czego się składa godzina twego smutku, czy łzy twoje mają barwę piękna, przez które przeszedłeś?“—zapytuje wciąż w zetknięciu się z ludźmi jedna z postaci ostatnich utworów Zapolskiej. W ten sposób, w zetknięciu się z życiem, z ludźmi, zapytuje i sama ich autorka, na te pytania szuka odpowiedzi, wchodzi w labirynty psychiki ludzkiej, dociera do źródeł życia głębokiego, do tych jego wirów, w których kłębią się i szamocą z bólu dusze żyjących.

Stało się to obecnie pierwszorzędną troską G. Zapolskiej, nutą dźwięczną i natężoną jej twórczości.

Wymownem świadectwem powyższych usposobień jest jedna z ostatnich jej powieści — A gdy w głąb duszy wnikniemy.

W utworze tym punkt ciężkości życia ludzkiego przeniosła autorka w najgłębsze i najjaśniejsze warstwy ducha naszego, w sfery niezmącone wzburzeniem krwi, rozkiełznaniem żądz, paroksyzmami i wybuchami instynktów. Zostały tu poruszone te siły życia, które potęgę swoją czerpią w pragnieniu oddziaływania duchowego, w kierunku prawdy i dobroci—współczucia dla tych, których trzeba podnosić z upadku i poniżenia, oddania się bezinteresownego tym, co szlachetniejsze pierwiastki ducha swego przykryli warstwą błota życiowego, co się zaparli samych siebie, swej najwewnętrzniejszej istoty, dla tryumfów wątpliwych i powodzeń światowych.

Interes główny, zagadka stosunku pomiędzy ludźmi, polega tu nie na tem, że jedni posiłkują się drugimi dla swoich widoków grubo-egoistycznych, nie na chęci urzeczywistnienia za pomocą kogoś swoich potrzeb materyalnych, zaspokojenia żądz i zwiększania uciech zmysłowych—lecz na szlachetnem pragnieniu budzenia w ludziach tych potęg duchowych, które wypełniają życie wartościami trwalemi, wnoszą w nie czystość uczuć, niezależność dążen, dumne poczucie godności osobistej, zdobiąc je w ten sposób w piękno istotne, oczyszczone z blasków fałszywych, z nieszczerości i pozorów.

Tu jedni pragną przewagi nad innymi, nie po to, by ich wyzyskać, uczynić narzędziem posłusznem, bądź sponiewierać i odtrącić potem, jako rzecz nieużyteczną, lecz po to, by ich odradzać, utrzymywać w dążeniu do celów wzniosłych, krzepić w chwilach zwątpienia o sobie, budzić natchnienia płodne i prowadzić w świetlane dziedziny istnienia.

Powiadają oni do tych, co potrzebują wsparcia moralnego i wchodzą na drogę odrodzeń:—Czerpcie z naszych dusz, bierzcie ztamtąd moc, zachętę życia lepszego, pragnienie oczyszczenia się i umiłowanie prawdy!...

Dają oni innym swoją jasność i czystość, pozostawiają więc w duszach, ku którym się zwracają, wrażenie wielkiej światłości, co się przesuwa przez ich życie, jak zorza walcząca z mrokiem, kreśląca na widnokręgu hasła nadziei, otaczająca atmosferą świeżości i chęci życia.

Pełni dobroci, wysyłają oni tę swoją dobroć, promieniejącą poświęceniem, jak zwiastuna życia lepszego, jak gońca, który wyłamuje kraty więzienne i rozcina pęta skazańców uwięzionych.

Jeżeli z kim walczą, to na dusze, zwracają się do głębszych stron ducha ludzkiego, wnikają weń gorącością serca, słodyczą wewnętrzną, pięknem uduchowionem. Lączą się z ludźmi łagodnem. lecz mocnem i śmiałem wzruszeniem duszy, myśli ich zaś dążą ku nim najczystszemi liniami uczuć.

Bez samolubnego wyrachowania, w prostocie i ciszy ducha, nieznającego podstępu i ścieżek krętych, idą wprost ku głębiom ciemnym dusz ludzkich, by je blaskiem własnej rozjaśnić.

A jeśli nie przetwarzają gruntownie dusz, ujarzmionych materyalną stroną istnienia, to w każdym razie otwierają im oczy na ich nędzę, na błahość celów i poziomość pobudek, budząc w nich świadomość złego, poczucie wstydu, skruchę i chęć śmielszych lotów, podnoszących ich czoła ku szczytom, ożywiających serca tęsknotą za atmosferą prawdy, nieoszpeconej komedyanctwem uczuć i prostactwem myśli.

Ich działanie, poczęte z miłości wielkiej, wyniki ich trudów i starań nie zawsze są wolne od błędów, nie zawsze wieńczone powodzeniem. Zawody, błędy mimowolne i porażki bolesne gotują im ludzie, nie mogący wniknąć w czystość ich zamiarów, w piękno niemateryalne ich pragnień—ci, co na spotkanie ich dusz białych, jak kryształ przezroczystych i tchnących świeżością, wychodzą z żądzą, ukrytą w głębi ich istoty, podczas gdy jej warstwy zewnętrzne lśnią sztucznym blaskiem czystości, nierzetelnej, ale łudzącej.

Sprzeczności instynktów i dążeń, zachodzące pomiędzy temi duszami odrębnemi, uniemożliwiają ich przeniknięcie się wzajemne, rozstrajają chwilową harmonię, czynią sobie obcemi istoty, które się przywoływały i tęskniły do siebie.

Nieporozumienie fatalne pociąga za sobą zwątpienie jednych, zachwiewa ich zaufanie w siły własne i drogi, któremi szły, w kierunku oddziaływań szlachetnych, innych zaś—stawia na bezdrożu, oddaje na pastwę tych sił wrogich, które utrzymywały ich na nizkim poziomie uduchowienia.

Powyżej zaznaczone rysy, właściwe duszom wybranym, skupiła autorka na głównej postaci powieści swojej (Anka), znacząc ją z wielką siłą umiłowania stygmatem istotnego piękna wewnętrznego. Jest to pełna głębokiego uroku postać, utkana, prawdziwie, „z powietrza, z blasków słońca, z gwiazd, ze srebra księżyca, z przeżytych łez i bólu“, słowem z pierwiastków, wytrawionych z brudów życia, odpornych na wszystko, co jest jego ohydą.

Postać Anki przypomina mi jednę z piękniejszych kreacyj kobiecych, artystkę Foscarinę, ze słynnej powieści G. d’Annunzia IlFuoco. Niema ona takiego majestatu wzniosłego, takiej bezgranicznej zdolności poświęcenia się, co Foscarina, odznacza się wszakże większą świeżością i tchnie dumą ogromną i wielkiem pragnieniem samoistności duchowej. Jest to niewątpliwie jedna z wysoce poetyckich, głęboko odczutych i z mocą niezwykłą zarysowanych postaci powieściowych. Na niej właściwie skupiła powieściopisarka wszystkie mocniejsze promienie swego talentu, otoczyła jej głowę aureolą światła najczystszego. Ona również jest środkową osobą utworu, głównym działaczem i sprawcą wypadków w nim zachodzących. O nich dowie się czytelnik z samego utworu—tu chciałem tylko zwrócić uwagę na jego charakter i na to, co jest jego niezaprzeczoną ozdobą.

Wł. Jabłonowski.

––––––––––

TOM I 

I.

Początkowy uśmiech ironii, z jakim Anka patrzyła na pochylone nad rajsbretami dziewczęta, stopniał i przeszedł w zamyśleme.

Anka obracała w palcach gałązkę świeżo zerwanego bzu i, oparta o ścianę pracowni, patrzyła przed siebie.

Oczy jej wielkie, czarne, nieco wypukłe, miały wyraz jakby senny i zdawały się pić światło z wnętrza istoty dziewczyny.

Odziana w lekką, muślinową suknię, przytulona do tła spłowiałego Aubusson, obramowanego zielonawą ramą, zdawała się być dziwnie powiewną i jakby lekko naszkicowaną. Płeć jej jednak była ciemna, brwi dość szerokie i czarne, włosy prawie krucze. Mimo to, całość sprawiała wrażenie istoty jasnej, słonecznej, tak, jakby jakieś promienie biły od tej kobiety.

Szeroko otwarte okno pracowni odsłaniało olbrzymi szmat krajobrazu i horyzontu. W oddali siniała dziwnie ciemna fala rzeczna, ujęta w poszarpane ziemistemi płatami zielone brzegi.

Po ścianach domu pięły się liście powoju i winogradu, tworząc w ten sposób wilgotnawą przed słońcem makatę.

Ogródek dobrze utrzymany, pełen błękitów w kształcie serc i kółek, błękitny od niezapominajek, fioletowy od bratków, otaczał dokoła willę i kilku tarasami opadał ku brzegowi rzeki.

Nieliczne drzewka filtrowały słoneczne blaski, a kilka osik drżało osobno, strzelając przy murze zielonawą kaskadą, zakończoną u wierzchołka rzutkami purpurowych liści. Anka utkwiła wielkie, marzące oczy w przestrzeń i zdawała się zapominać o pracowni, o znajdujących się w niej koleżankach, o swym pustym rajsbrecie—o świecie całym.

Tymczasem koło niej mozoliło się kilka istot kobiecych, o pochylonych plecach i starannie uczesanych głowach. Od czasu do czasu z po za rajsbretu wychylała się młoda twarzyczka, przecięta brózdą, z wargą przyciętą z nadzwyczaj wytężającej pracy.

Była to lekcya rysunku z żywego modelu, i dziewczęta przykładały szczególną wagę do tej sprawy, wiedząc, jak bardzo cenił „pan profesor“ rysunek z natury.

W dobrym punkcie świetlnym siedział ów żywy model, poszukiwany i rozrywany na malarskim targu.

Dziewczyna młoda, plaska w piersiach, trochę zgarbiona, odziana w przepyszną fioletową katankę, nasadzoną czerwonemi paciorkami i wyszytą zieloną włóczką. Siedziała w pozie naturalnej, położywszy ręce na kolanach, osłonionych ładną, perkalową, kwiecistą spódnicą.

Twarz miała ogorzałą, a oczy jasne, prawie żołte, o chwilowym zielonawym odcieniu. Zęby zdrowe błyskały od czasu do czasu w wargach opierzchłych. Jasne włosy skromnemi pasmami po za uszy się kryły.

W pozie tej dziewczyny, w jej pochyleniu karku, w apatyi jasnych źrenic, była cała moc jakiegoś lenistwa, pełnego wdzięku, coś, zdającego się na łaskę i siłę natury, jakby pełny kwiat polny, w upalne popołudnie zwieszający się z łodygi nad łąką szmaragdową.

Z tej Maryśki, która codzień do miasta przyjeżdżała na furze swej matki pomiędzy blaszankami, pełnemi sinego mleka, aż biją barwy, jak od kraśnego maku.

Czerń ołówka nie jest w stanie pochwycić zasadniczego tonu piękności dziewczyny i przez to czarne postacie Maryśki, które ładnie uczesane panny na rajsbretach szkicują—nie są nią, nie są tą dziewką, tkwiącą w fałdach swych kolorowych szat, jak złoty jaskier w pęku jaskrawego kwiecia.

Tak pomyślała i Anka, gdy spojrzała na „model“, zajmujący podium.

— Nie, nie—zaprotestowała dusza dziewczyny— to nie dla mnie robota.

Niemniej jednak—od horyzontów dalekich, które widać po za oknem pracowni, przeniosła powoli wielkie czarne źrenice na siedzącą w krasie i barwie dziewkę, i oblała ją niejako tem spojrzeniem, które zdawało się zawsze otulać przedmiot widziany, jakby osłoną z czarnej ciepłej mgły.

Ta mgła oczu Anki zaciskała się powoli dokoła postaci „modelu“, odbierała jego formę, przyswajała barwę.

Równocześnie mgła ta przenikała zewnętrzność Maryśki, wchodziła w zetknięcie z jej duchem i chłonęła go w siebie.

Musiało być coś silnego i niepokojącego w tych oczach Anki, bo Maryśka zaczynała się niepokoić i coś, jakby prądy, przebiegały pod jej spaloną skórą.

Kilkakrotnie poprawiła się i widoczne było, iż koncentruje całą siłę swej woli, aby utrzymać pozę.

Drzwi pracowni, pokryte ciężką zasłoną z tak zwanej verdure gobelinowej, zawieszonej na hebanowej strzale, uchyliły się, i w fałdach ciemnej zieleni zamajaczyła głowa mężczyzny, która chwilkę zwróciła się na obie strony, ogarnęła wzrokiem pracujące panienki i dyskretnie zniknęła w fałdach gobelinu.

Dziewczęta poruszyły się nerwowo, sądząc, że „pan profesor“ wejdzie do pracowni kontrolować ich pracę. Ta i owa zacisnęła silniej usta, jedna pokryła się gorącym rumieńcem, Marysia przybrała pozę spiżowego posągu.

Lecz profesor cofnął się w głąb mieszkania, i znów nastała cisza czerwcowego popołudnia, przesyconego wonią bzów i brzękiem roju much, kręcących się w powietrzu.

Anka na widok profesora ani drgnęła.

Stała ciągle oparta o ścianę i tylko z gałązki bzu, którą trzymała w ręku, powoli opadał deszcz kwiatów i czepiał się jej lekkiej sukni.

W gruncie rzeczy nie obchodził jej wcale sąd Stalewskiego. Och! mógł ją nawet ostro złajać wobec koleżanek, iż nie chce brać udziału w programie lekcyjnym. Tak bardzo była w tej chwili daleka od solidaryzowania się w pracy z tą gromadką ładnie uczesanych dziewcząt, iż nagana za ten brak solidarności nie dotykała jej wcale. Wydawały się jej komiczne z tem pochyleniem głów, jakby pod jarzmem, które ręka Stalewskiego na kark im zakładała.

— Bezmyślna trzoda!—przemknęło jej po głowie i naraz uczuła pewien ból, bo w ślad za tą myślą przyszła druga—wyobrażenie Stalewskiego, jako barana-prowodyra tej bezmyślnej trzody.

Mimowoli pobiegła wzrokiem ku drzwiom, zakrytym gobelinem, na którego tle zjawiła się była przed chwilą głowa mistrza. Z nadzwyczajną siłą, jakby wywołane zaklęciem, przesunęło się jakby odbicie słabe tej głowy, pokrytej kędzierzawym, puszystym włosem, o prześlicznym stalowym blasku.

Szafirowe oczy, cera biała z lekkim rumieńcem, prawie dziecinnie świeża, proste rysy nosa, brwi i ust, okolonych ciemnym miękkim zarostem— słowem, twarz Stalewskiego taka, jaka unieruchomiona, zawieszona na autoportrecie, patrzyła ze ścian pracowni—powróciła znów przed oczy Anki.

Ogarnęło ją dziwne zniecierpliwienie, rodzaj cierpkości i gniewu, jaki ją przejmował zawsze za zbliżeniem się profesora. Patrzyła na niego z żalem i uwielbieniem dla techniki, w jakiej był mistrzem.

— Tylko... technika! — pomyślała z rozżaleniem.

Po za kratami ogrodu dały się słyszeć młode, świeże głosy męzkie. Kilka z tych głosów nuciło jakąś piosenkę. Anka oderwała się od ściany i wychyliła przez okno. Banda młodych mężczyzn, niosących pudełka malarskie, parasole, składane krzesełka, stalużki, szła wzdłuż krat willi. Niektórzy z nich byli ubrani z widoczną tendencyą ku ekscentryczności. Granatowe berety, szkockie czapki, ubrania cyklistów—ubarwiały grupę. Jeden z nich miał długie, czarne włosy, gładko na skroniach przyczesane. Twarz jego była ascetyczna i oczy pełne złośliwości. Inny, w długiej po kostki, zakopiańskiej pelerynce, miał okrytą głowę florenckim, dziwacznym kapeluszem.

Anka, zobaczywszy tę grupę, widocznie z myślą przyjrzenia się willi Stalewskiego zatrzymującą się pod kratami ogródka, mimowoli uśmiechnęła się prawie szyderczo. Wielkiemi swemi źrenicami ogarnęła tę gromadkę, lecz nie było to spojrzenie, jakie przed chwilą otuliło siedzącą na podium dziewczynę. Widocznem było, iż Anka nic z tej całej grupy nie chce zabrać w swą duszę.

Patrzyła jednak mimowoli, bo młodość jej ciągnęła młodość tych, chłopców, rozsypanych prawie pod jej stopami. Świeże, dziecięce niemal jeszcze spojrzenia skrzyżowały się. Młody chłopak o długich, czarnych włosach, powiał na wiatr swym białym beretem.

— Salve!—zawołał—salve stella marina!

Blady uśmiech przesunął się po ustach Anki.

Skinęła głową i patrzyła dalej, a ku niej podnosiły się całe rzędy ócz młodych, świecących, ciekawych.

— My na studya!...—ciągnął czarnowłosy chłopiec—idziemy odtwarzać rachityczne krowy na łące świeżo skoszonej.

Anka ciągle uśmiechała się blado, zainteresowana w tej chwili całą masą przyborów, jaką dźwigali z sobą ci młodzi koledzy.

— Proszę z nami!—zabrzmiało od dołu.

— Prosimy! prosimy!

Kilka rąk czepiło się krat. Ten i ów wyłaził na podmurowanie. Dużo w nich było buty, energii i pewnej zuchwałości paziów, rozpuszczonych samopas podczas nieobecności królewskiej pary.

— Prosimy!... na studya!

Anka pokręciła głową.

— Nie, nie... — odparła wreszcie nizkim, altowym głosem, który, jak ciemny motyl, nagle popłynął w przestrzeń—ja na studya nie chodzę!...

— Dlaczego?—pytano z dołu.—To przecież konieczne. Trzeba wyleźć z nory. Na światło! na światło!...

I z kilku piersi silnych zabrzmialo chórem:

— Na światło!

Anka z pewną litością patrzyła teraz na nich. Ukazywali rękami horyzont i szmaty zieloności, a ten cały obszar wydał się Ance tak zacieśniony, tak przytłoczony w porównaniu z tym ideałem, który w piersi nosiła, iż to rwanie się tej gromadki uczyniło na niej wrażenie raczej komicznych usiłowań małych żuków, uważających krzak przydrożny za całe światy.

Nagle ktoś dotknął jej ramienia.

Obejrzała się.

Był to Stalewski, który od kilku chwil wszedł do pracowni i, przechodząc od rajsbretu do rajsbretu, zajmował się pracą uczennic.

Przechodząc koła okna, dojrzał grupę młodych malarzy, uczepionych u krat jego ogrodu. Na ten widok zmarszczył brwi, wyprostował swą wyniosłą postać i zwrócił się ku Ance:

— Panno Anno! — wyrzekł ostrym, nieprzyjemnym głosem — proszę, zechciej się pani cofnąć w głąb pracowni.

Anka mimowoli usłuchała prośby, a może rozkazu malarza.

Uczyniła to nie dla sprawienia mu przyjemności, lecz dlatego, że natura jej cofała się z odrazą przed jakąkolwiek drobiazgową sprzeczką lub dyskusyą.

Wiedziała zresztą, iż Stalewski żywiołowo nienawidził tych „młodych“ w życiu i sztuce, którzy z taką pychą rozrzucali po drodze życia całe skarby siły i zuchwałej nadziei.

Stalewski cofnął się także równocześnie od okna i nerwowym ruchem wskazał Ance jej pusty rajsbret.

Twarz Anki pokryła się ciemnym rumieńcem.

Z nadzwyczajnym wdziękiem, powoli, uchyliły się jej rzęsy i ciemne jej źrenice spoczęły przez chwilę na twarzy Stalewskiego. Równocześnie ręce zakreśliły prześliczny gest i dłonie roztworzyły się; jak płatki róży.

— Nie mogę! — wyszeptała z pewną pokorą w głosie.

Stalewski zmarszczył brwi i właściwym sobie ruchem brodę przygryzł.

— Trzeba jednak! — wyrzekł — trzeba koniecznie. Co z pani będzie, jeżeli nie potrafisz rysować z natury...

Lecz ona znów powtórzyła ten sam gest i znów cicho wyszeptała:

— Kiedy nie mogę!

— Czy się pani ten model nie podoba?

Anka chwilę nie odpowiadała.

Ogarnęła znów spojrzeniem całą postać Marysi i pewna ekstaza zdawała się ogarniać rysy jej twarzy.

— Owszem, to bardzo piękne—wymówiła, patrząc wciąż na modelkę.

— Jeżeli pani odczuwasz, że to jest piękne, dlaczego nie rysujesz?

— Właśnie... dlatego—odparła Anka z prostotą.

Nagle u krat na dole ożywiła się rozmowa młodych malarzy. Lecz teraz dołączył się do glosów męzkich głos kobiecy, wesoły, trochę skrzypliwy, przerywany kaskadą śmiechu.

Na ten głos zachmurzyło się do reszty czołȯ Stalewskiego. W pierwszej chwili uczynił ruch, jakby chciał podejść do okna, lecz po namyśle cofnął się zupełnie w głąb pracowni. Podszedł do jednej z panien i odebrawszy jej ołówek z ręki, usiadł przed jej rajsbretem, czyniąc odpowiedne poprawki. Inne dziewczęta, podniosłszy się z miejsc, słuchały.

Anka, uwolniona od badania Stalewskiego, zbliżyła się do okna, i oparłszy się o futrynę, patrzyła na scenę, jaka się na dole, przy wejściu do ogrodu, rozgrywała.

U otwartej już furtki stała wysmukla kobieta, w średnim wieku, ubrana w ślicznie skrojoną szarą płócienną suknię. Kamienny kolor płótna, ściśle przylegającego do kształtów kobiety, czynił z niej rodzaj statuy, tembardziej, że poza, jaką przybrała bezwiednie, była ściśle piękna i prześlicznie harmonijna.

Włosy ciemno blond, wpadające w kolor mahoniu, ukryte były pod płaskim kapeluszem, zarzuconym masą liliowych, fantazyjnych kwiatów.

Kobieta owa miała na sobie dużo breloków i łańcuszków, które dzwoniły w takt jej śmiechu. Koło niej mały chłopczyk w białej pikowej sukience i skarpetkach, pociągał ją niecierpliwie za suknię, pragnąc jaknajśpieszniej dostać się do willi.

Lecz strojna kobieta nie śpieszyła się wcale. Oparta o klamkę furtki, rozmawiała z nadzwyczajnem ożywieniem z grupą młodych malarzy. Nie wszyscy wprawdzie zbliżyli się do niej, lecz ci, którzy byli blizko, widocznie jej znajomi, szermowali zręcznie dowcipami, któremi kobieta zdawała się ciskać, jak rakietą.

Pomimo wielkiej uprzejmości, z jej strony widocznej w pochyleniu jej ciała, w staranności tonu głosu pieszczotliwego i jakby schlebiającego, było pomiędzy grupą tych młodych a tą kobietą coś nieszczerego, coś jakby dysonans, który biegł wzdłuż krat ogródka i wstrząsał silnym prądem liście winogradu, okalające okna pracowni.

Anka patrzyła na ten manewr Stalewskiej i poczuła dużą litość dla tej kobiety, która z taką uniżonością starała się zjednać dla siebie zuchwalstwo i siłę tej młodej garstki, imponującej jej przewagą buty, z jaką młodość idzie przez życie.

— Zaprosi ich na fixy! — pomyślała An ka— znając charakter „żony profesora.“

Lecz Stalewska poszła jeszcze dalej w swej wielkiej grzeczności. Pochyliła się ku grządce narcyzów, która rosła obok furtki, i zebrała pęk tych ślicznych kwiatów. Z wytworną grzecznością, lecz bez śladu prawdziwego wdzięku kobiety, manewrującej z kwiatami, zaczęła rozdawać narcyzy pomiędzy młodych malarzy. Kilku z nich wyciągnęło ręce, jeden z nich zatknął śnieżny kwiat w butonierce, inny za uchem, lecz reszta, stojąca na uboczu, przybrała drwiącą postawę. Jeden z nich machnął ręką i demonstracyjnie dalej drogą iść zaczął.

Stalewska poczuła, że przeciągnęła stru nę. Spiesznie, dowcipkując, żegnać się zaczęła, do Anki doleciały słowa: „a więc we wtorek!“

— Zaprosiła ich! — pomyślała Anka z odcieniem ironii—zaprosiła!

Garstka młodych malarzy przesunęła się wzdłuż krat z ruchami uliczników. Młody człowiek o gładko przyczesanych włosach i złośliwych oczach obejrzał się na okna pracowni.

Anka cofnęła się instynktownie, jakby te oczy miały w sobie żądła os. Przesunęła rękę przed sobą, jakby odgarniając jakiś promień włosów, który jednak wcale nie nasunął się jej na czoło. Wzrok tego chłopca mieszał ją zawsze i wyprowadzał z równowagi.

Nie lubiła tego wrażenia.

Spojrzała w głąb pracowni. Zdziwiła się, zobaczywszy ją pustą.

Lekcya skończyła się, panienki wyszły, uprowadzając z sobą Marysię. Równocześnie posłyszała Anka na dole, w ogródku, gwar wesołych głosów.

Panienki wyszły na ogród i zmierzały ku furtce. Spotkały się ze Stalewską, która żegnała je hałaśliwemi oznakami sztucznej serdeczności. I znów powtórzyła się komedya kwiatowa. Stalewska zrywała narcyzy, obdarzając niemi dziewczęta. Chwilę trwał wesoły śmiech i wymiana grzeczności. Poczem wszystko ucichło. Stalewska weszła do willi, panienki poszły w stronę miasta, prowadząc pomiędzy sobą Marysię, jak okaz wystawowy, z całą perfidyą niedojrzałych snobów.

Anka widziała przez oplecione winogradem okno te dwie gromadki młodzieży, rozchodzące się każda w inną stronę. Skrajem rzeki szli raźno i żwawo mężczyźni, przybierając pozy zaniedbane wielkich mistrzów, kobiety, starające się nabrać swobody ruchów, lecz skrępowane wychowaniem i ogładą salonową.

Szli, unosząc z sobą wiarę w drobiazgi życiowe, które dla nich jeszcze przybierały rozmiary niezwykłych zdarzeń, i siejąc po drodze płatki śnieżne narcyzów.

Za chwilę—a tam, na lewo, zielona spódnica Marysi, na prawo—czerwony beret, mignęły i rozpłynęły się w mgle, która o zachodzie powoli od rzeki podnosić się zaczęła.

Anka stała ciągle wpatrzona, wsłuchana w to życie, które rozsypywało się przed nią na drobne cząsteczki i z których ona całą siłą wyławiała większe bryły, aby z nich wykuć jakiś fakt, który przekonałby ją o celowości istnienia.

––––––––––

II.

Anka, znalazłszy się sama, wyciągnęła ręce w górę ruchem kogoś, kto zrzuca z piersi gniotący go ciężar. Postąpiła na środek pracowni i opuściła się prawie bezsilnie na jeden ze stojących na środku taburetów.

O! jakże ona ją znała dobrze tę pracownię Stalewskiego, głośną i znaną w całem mieście, niemal w całym kraju! Był w niej przepych parweniusza, dobry smak kollekcyonisty z zamiłowania, chęć naśladowania Makartowskich pstrokacizn, obok pewnej surowości stylowych, lub barwności góralskich i delikatnych, prawie motylich piękności dzieł japońskich. Jak wielkie Kafarnaum, jakby jakaś jaskinia, gdzie były i kąty renesansowego rozmarzenia, i huculskie, koralowej krasy torby, kilimki, pasy, poprzecinane główkami barokowych aniołków. Główną piękność i wartość tej pracowni, reprodukowanej wielokrotnie w pismach ilustrowanych, stanonowiła kolekcya gobelinów, rzadkiej i wielkiej piękności. Pokrywały one ściany, zwieszały się ze strzał hebanowych, tworząc zakątki, i wszędzie kładły wdzięczną nutę piękności czasów ubiegłych. Pudrowane Junony roztaczały swe wdzięki i suknie o spłowiałych barwach różowych. Twarze nimf i pastuszków szare były i oczy ich straciły niemal barwę, lecz drzewa „hesperyjskich ogrodów“ zachwycały doskonałą świeżością kolorytu.

Ponad sofą, okrytą skórami białych niedźwiedzi, zwieszał się najcenniejszy klejnot całej kolekcyi: Narcyz, przeglądający się w nurtach rzeki. Narcyz ten miał, wbrew modzie z czasów Ludwików, włosy płasko przyczesane na skroniach i długą twarz ascety.

Pochylony nad wodą, patrzył w jej głąb, a wyraz jego twarzy, zamiast legendowego zachwytu, nosił na sobie jakiś nieokreślony uśmiech ironii. Nigdy podobieństwo tego Narcyza gobelinowego do młodego artysty, który przeszedł wzdłuż krat willi, nie uderzyło tak Anki, jak w tej chwili. Na palcach, jakby czając się, piękna i lotna w swych muślinach, podeszła do sofy i przyklękła na białych skórach. Ręce splotła z tyłu i patrzyła w twarz Narcyza, przysłoniwszy oczy dlugiemi czarnemi rzęsami.

— Jaki podobny!—wymówiła do siebie.

Posłyszała szmer, obejrzała się, koło stalug stał teraz Stalewski i normował korbą wysokość umieszczenia płótna. Podmalowana jakaś słodka główka rozpościerała się wśród zielonawego tła. Był to portret córki jednego z kupców miejskich. Dziewczyna w rzeczywistości miała wygląd porcenalowej lalki, na płótnie wyraz ten potęgował się i dochodził do zenitu ogłupienia.

Stalewski zmrużył oczy i patrzył długą chwilę na rozpoczęte dzieło.

Było to piąte z rzędu dziecko kupca, który miał pieniądze i puste ściany w świeżo urządzającym się salonie. Portrety były zamówione en masse za cenę tysiąca dwustu guldenów. Pastele, łatwe, nie wymagające zbytniego wykończenia, ze względu na eteryczność modeli. Ramy należały do kupca.

Stalewski zdawał się być pogrążonym w głębokiej zadumie. Patrzył na pastel, jakby w tem zbiorowisku pewnych form i barw skoncentrował się dla niego cały świat w danej chwili.

Tymczasem Anka patrzyła znów na Stalewskiego i nie mogła oprzeć się temu uczuciu podziwu dla jego niepospolitej piękności, jakiego zwykle na widok malarza doznawała.

Był to podziw, a zarazem i jakiś smutek, że tak uduchowiona postać obraca się w tak ciasnem kole rzeczy widzianych, tych, które dla niego już świat cały stanowiły.

On poczuł ten wzrok i zwrócił ku niej swą piękną twarz szlachetnie starzejącego się mężczyzny. Chwilę milczeli oboje, wreszcie Stalewski przemówił pierwszy:

— Więc stanowczo nie chcesz pani rysować z natury?

Anka oparła się o rzeźbiony, bretoński bufet, z którego spływały sztandary stare, haftowane złotem i buńezuki.

— Tak—odparła prosto i jasno — nie chcę rysować z natury. Do czego mnie to doprowadzić może?

I z nagłem jakiemś okrucieństwem, jakby zapożyczyła go z oczu Narcyza i ust młodzieńca o twarzy ascety:

— Może do... tego?

Ruchem niedbałym, pogardy pełnym, ukazała słodką główkę córki kupca, uśmiechniętą w pełnem świetle letniego popołudnia.

Stalewski, przyzwyczajony do „zuchwalstwa“ dziewczyny, doznał jednak niezwykle przykrego uczucia.

W glosie Anki wyczuł jeszcze większą wzgardę i szyderstwo, niż zwykle.

Piąte dziecko kupca widocznie musiało przepoić goryczą i lekceważeniem duszę Anki.

— Choćby do... tego! — odparł z pewną dumą, której czuł śmieszność—i to ma w sztuce pewne znaczenie!

— Ach!... — zawołała Anka — w sztuce... pan mówi o sztuce?... o jakiej?... gdzie ona ma u pana siedlisko?...

Stała ciągle oparta o ciemną ścianę bufetu, biała i wiotka. Zdawała się nie być złożoną z kości i ciała. Wypełniała sobą jakąś próżnię, lecz nie zajmowała przestrzeni.

Stałewski patrzył na nią oczyma malarza i tą pięknością swoją rozbrajała go. Podziwiał w niej głównie zuchwałą czerń włosów, brwi i oczu, i zachwycał się jej piękną głową i spojrzeniem gazelli. Wolałby linie korpusu piękniejsze, doskonalsze, bardziej „ludzkie“, mniej niknące i dlatego wzrokiem swoim pieścił jej głowę, rad, że widzi coś niezwykłego w galeryi typów, jakie miał przed sobą codziennie. Widział jednak tylko piękne zarysy, długość rzęs, aksamit oczu, doskonały wykrój cienkich nozdrzy. Zatrzymywał się na tym punkcie, niezdolny dalej wyczuć tego drugiego piękna, jakie całym prądem od tej dziewczyny biło.

— Gdzie moja sztuka ma siedlisko? — powtórzył rozbawiony—ależ wszędzie, gdzie jest Piękno.

Długi, ironiczny, cichy śmiech przerwał mu słowa. Anka śmiała się, śmiała prawie spazmatycznie.

— Więc i to  jest Piękno?—zawołała wreszcie, wskazując na pastel porcelanowego dziecka o paciorkowatych oczach. I to  jest Piękno?...

Stalewskiego śmiech ten zmieszał troszkę. Przyzwyczajony był do żwawej dyskusyi, ostrej wymiany słów, lecz Anka nigdy nie wysmagała go takim śmiechem, pełnym ironii i szyderstwa.

W jednej chwili przed jego oczami przesunęło się to „uznanie“, to uwielbienie, jakiem otaczano go dokoła. Doszedł wreszcie do zajęcia stanowiska pierwszorzędnego, idąc przebojem, lecz doszedł nareszcie. Z szacunkiem wśród sfer burżuazyjno-artystycznych wymieniano jego nazwisko. Dzienniki pisały o nim: „nasz znakomity artysta...“ Ten korowód „uznań“, jak błyskawica, przesunął się przed nim, po za nim czuł coś, co go potężną dłonią zdławiło za gardło, lecz myśleć o tem nie chciał...

Zagryzł usta aż do krwi i spojrzał prawie z nienawiścią na śmiejącą się Ankę.

Wydała mu się brzydką, przypomniała mu gada, który zatruł nagle swym oddechem jego atmosferę przejrzystą.

— Każdy ma odrębny punkt widzenia Piękna...—wyrzekł powoli.

Anka przerwała mu gwałtownie, zrywając się z miejsca.

— Fotografia fajansowej lalki! — zawołała, wskazując na pastel.

— Trzymałem się modelu...

— Trzymałeś się pan ciała modelu...

Rzuciła się do drzwi, jakby chcąc uniknąć dalszej dyskusyi, która ją wyczerpywała.

— Duszę pochwyć! duszę pochwyć! — zawołała od progu.

W ciężkich fałdach zielonej draperyi wionęły muśliny i dziewczyna znikła.

Stalewski pozostał jak martwy i chwilę długą patrzył na drzwi, po za któremi znikła Anka.

— Duszę pochwyć!...—wymówił wreszcie, zwracając się do portretu.

Przyglądał się długo naszkicowanej główce. Dziewczynka była rażąco podobna, spokojna, z ustami zaciśniętemi, tak, jak siedziała rano przed nim w swej białej, dekoltowanej sukience.

Całość zapowiadała się delikatnie i powiewnie. Chcąc dać pewną „nowość“, postanowił Stalewski przeciągnąć dołem obrazu gałązkę świeżo rozkwitłej jabłoni, z po za której miała wyglądać twarz dziewczynki. Lecz rodzice się nie zgodzili, prosząc, aby portrety ich dzieci były takie, jak u „wszystkich ludzi“, to jest dobrze osadzone, en face, i bez żadnych ekscentryczności. Stalewski zrezygnował z gałęzi jabłoni i teraz żałował.

Kto wie, może Anka byłaby się zadowoliła taką nowością i nie obrzuciła go tak pogardliwą ironią.

Nie czuł się w wenie i nie mógł pracować. Położył się na sofie i zapalił papierosa. Zadowolnionem okiem ogarnął swą pracownię, z której był tak bardzo dumny.

— To wszystko moja praca!—pomyślał z wielką dumą.

Każdy sprzęt, każdy mebel, przypominały mu jakieś dzieło, jakiś rysunek, jakiś szkic, sprzedany korzystnie. Wiele także było tu i prezentów, wiele rzeczy, zamienianych za obrazy, przywiezionych z wycieczek po kraju i zagranicą. Całe życie Stalewskiego niemal było tu reprezentowane alegorycznie, zacząwszy od skromnych gipsowych modeli rąk, piersi, nóg, nabytych w Monachium, do ostatniej akwizycyi „Nagiej kobiety“, głośnego studyum Seurata, zawieszonego na tle kwadratu sinawego sukna na najwidoczniejszem miejscu pracowni.

Willa, w której te skarby pomieścił, zaczynała także należeć do niego. Kupił ją na spłaty, i dzięki wielkiej pokupności swych prac, nie zaległ nigdy z ratami. Lipcową ratę miały zapłacić portrety dzieci kupca. Następną—złożyć miały portrety żony i córki pewnego bogatego lekarza, a w części obraz, zamówiony do kościoła Panien Benedyktynek i przedstawiający świętą Cecylię.

— Żonę doktora zrobię a la Carolus Durand— myślal Stalewski—popiszę się malowaniem rubinowego aksamitu i niebieskich lisów, natomiast dziewczynę utrzymam w tonie Velasquezowskich infantek... Po świętej Cecylii, którą machnę w plain airze z żony, zabiorę się do jakiej literackiej maszyny, którą trzeba będzie zareklamować i wystawić może sposobem dyoramicznym. To popłaca...

Spokojnie patrzył w przyszłość, bez troski o ten literacki temat.

— Żona mi go wynajdzie — pomyślał z uśmiechem.

Równocześnie przeniósł wzrok na portret tej „żony“, który stał na ładnych, zielonych stalugach, opięty miękką, kaukazką materyą.

— Poczciwa...—pomyślał—patrząc na olbrzymi pastel, szklący się taflą szklaną i przerażający robotą correct skończonego wirtuoza.

Stalewska zdawała się na tym portrecie być odbiciem córki kupca. Ta sama porcelanowa gładkość twarzy, usta zaciśnięte, paciorki oczu, wpatrzonych w przestrzeń. Pięknie ubrana, siedziała na fotelu, trzymając w obnażonych rękach wachlarz z piór, mistrzowsko wykończony. Ten wachlarz uderzał przedewszystkiem w oczy. Odbijał prześlicznie od złotawej gazy, jaką suknia była przystrojona. Więził uwagę widza i spychał twarz modelu na plan drugi.

Niemniej Stalewska była nadzwyczaj zadowolniona z tego portretu. Pokazując go odwiedzającym pracownię, nie omieszkała nigdy powiedzieć:

— Patrzcie państwo na ten wachlarz!... co za mistrzowstwo w robocie tych piór!...

Chórem zachwytu odpowiadali jej interpelowani.

Stalewski patrzył w tej chwili na portret żony i z nałogu widział tylko ów słynny wachlarz. Do niego więc raczej zwrócił swą apostrofę: „poczciwa!“ Z wachlarza wzrok jego pobiegł na twarz portretu i nagle szarpnęło nim coś dziwnego:

— Fotografia fajansowej lalki!

Zerwał się i usiadł na sofie, jakby odurzony. Więcej portretów zalegało wysokie ściany pracowni. Chciał spojrzeć im w oczy, lecz zdjęła go jakaś niepewność. Położył się nanowo, podkładając ręce pod głowę.

— Duszę pochwyć!

Zaszemrało to, jakby jakiś wielki motyl przyczaił się gdzieś w fałdach gobelinu.

— Duszę pochwyć!

Ramionami wzruszył. Mrzonki dobre dla tych, którzy błąkają się w abstrakcyach i nowych dróg szukają.

On znalazł swą ścieżkę i postanowił iść nią do końca. Ażeby nie wpaść w manierę, będzie się opierał na uznanych mistrzach.

Do świętej Cecylii za wzór posłuży mu Bouguereau.

— Pomieszam trochę z Puvis de Chavannem, aby zrobić ustępstwo. Trzeba jednak ostrożnie. Kler ma swoje pojęcia, od których odstąpić nie chce, a żona ma słuszność, należy oszczędzać i pielęgnować znajomość...

Świat cały zaczął powoli spływać w jego wyobraźni do tego małego, ciasnego koła jego zewnętrznych potrzeb i pragnień. Kraty, opasujące ogródek, oddzielały go od tego, czego pojąć nie chcial i nie pragnął.

— Dziwaczka! — pomyślał o Ance, spoglądając na ślicznie belkowany sufit pracowni.

Słyszał nad sobą jej kroki, choć lekkie i ciche. Lecz, przenerwowany, mimo swej wiedzy, miał słuch doskonały. Anka chodziła niespokojnie na swojem piąterku, to znów przystawała—i wszystko cichło.

— Maluje—pomyślał, uśmiechając się lekko.

Pomimo jej charakteru, którego pojąć nie mógł, i który często obrzucał go świszczącą rózgą sarkazmu, nie żałował, iż przyjął do swego domu tę dziewczynę, tak nieszczęśliwą i osamotnioną.

Córka „rozpolitykowanego“ ojca, tego Adama Zagrodzkiego, wieczystego kandydata, jak go nazywano, bez matki, obdarzona temperamentem, wyobraźnią, tułała się ciągle pomiędzy dworem ojca i klasztorem, gdzie ją dorywczo wychowywano. Zagrodzki, szkolny kolega Stalewskiego, nie wiedział, co począć z tą dziewczyną, wiecznie jakby ironiczną i patrzącą tragicznie na jego polityczne nadzieje. Budzący się talent malarski był pretekstem wysłania Anki do miasta. Nawinęła się Stalewska, wiecznie uprzejma, uśmiechnięta, węsząca w Zagrodzkim udany może wreszcie mandat. Zaofiarowała gościnność i opiekę Ance. Oddano jej do rozporządzenia pokoik „na górze“, nad pracownią. Od czterech miesięcy dziewczyna tam gospodarowała, schodząc dla formy na „wspólne lekcye.“ Co tam robiła na tem piąterku, z którego okno wychodziło na rzekę i na jej brzegi, Stalewski nie wiedział. Zapytywana, mówiła krótko: „maluję.“ Potem dodawała: „czytam, uczę się, myślę... wnikam w siebie...“

Czasem dnie całe siedziała w swym pokoiku i tylko od czasu do czasu słychać było jej lekki, delikatny chód, posuwisty i gładki. Nie malowała wtedy, nie mówiła prawie z nikim. Siedziała nieruchoma u okna, lub leżała z przymkniętemi oczyma. Nagabywana raz przez Stalewską, aby zeszła „do świata“, odpowiedziała:

— Ja właśnie stwarzam... swój świat.

Stalewskiemu przyszły teraz na myśl te słowa, które mu żona ze śmiechem powtórzyła:

— Jej świat się dopiero stwarza, mój jest już stworzony—pomyślał z pobłażliwością.

Niebo zachmurzało się stopniowo i powietrze stawało się duszne i ciężkie. Przez otwarte okno pracowni wpadł wicher i zaszumiał, jakby szydząc z czegoś niewidzialnego.

— Mój świat...—myślał Stalewski—niewielki on, ale solidny i na trwałej zbudowany podstawie. Uznanie, dobrobyt, wreszcie zadowolenie z wypełnionego w życiu zadania...

— Duszę pochwyć!... duszę pochwyć...—zaszumiało w tonach wichru.

— Burza nadciąga?—pomyślał Stałewski z niechęcią—nie cierpię burzy, wyprowadza mnie z równowagi, poniszczy kwiaty...

Wstał i zamknął szczelnie okno pracowni. Gdy to czynił, przyszło mu na myśl, iż Anka z pewnością nie zamknie swego okna, jakby czekając na przybycie piorunu.

— Młoda jeszcze....—pomyślał—szarpie się, nie mając za dużo siły... Życie ją uchodzi. Zrozumie, że nie w burzach, nie w światach, stwarzanych ze złud i abstrakcyi, prawda i moc...

Powrócił na sofę i ułożył się wygodnie, biorąc pod głowę poduszki aksamitne, szyte jedwabiami, łśniące i barwne, jak rajskie ptaki.

— Niech huczą pioruny! — zakonkludował z uśmiechem—ja muszę się wyspać, dziś bankiet w naszym klubie—iść muszę!

Deszcz zaczął bić o szyby pracowni, on leżał nieruchomy, rozleniwiony cały, błąkając się po wygodnym ogródku swych myśli, w którym grządki i klombiki zdań i pojęć były tak czyściuchno uporządkowane, jak pastele w jego pudelkach, jak jego pędzle, palety, węgle, ściereczki, tuby, flaszeczki z terpentyną, z olejem, z werniksem, z sikatywą— jak ten ogródek na dole, w którym biła fontanna, obramowana wieńcem niezapominajek.

A deszcz siekł coraz silniej o szyby, bił ukośnemi strugami, które spływały na liście winogradu i powoje, na płomienne nasturcye i aksamitne bratki.

Stalewskiemu w szumie tej ulewy zdawało się, że słyszy monotonnie powtarzane jedne i te same słowa:

— Duszę pochwyć!... Duszę pochwyć!...

Zatulił się z twarzą w poduszki, aby przerwać tę halucynacyę, która go dręczyć zaczynała:

— Duszę pochwyć!... Duszę pochwyć!...

Miał jeszcze siłę, aby uśmiechnąć się pobłażliwie i z wysiłkiem wyszeptać:

— O, to, to... właśnie...

Zapadł głową głębiej w poduszki.

Zasnął.

–––––––––

III.

Tymczasem na pięterku, w świecie, wytworzonym przez siebie, poruszała się i żyła Anka.

Pokoik, który zajmowała, nie miał w sobie nic z tego, co ludzie nazywają komfortem.

Wprawdzie Stalewska ustawiła tu białe łóżko, szafę, umywalnię — słowem, całe białe, prawdziwie dziewicze umeblowanie, lecz Anka, o ile możności, pousuwala te meble, przyozdobione motylami i kwiatami, nazywając je „wiedeńską tandetą“.

Dużo światła i jak najwięcej miejsca, aby nie tamować sobie swobody ruchów, były głównym warunkiem, jaki Anka wprowadziła do swego home.

I biła z tej świeżości pustych ścian, z tego okna, nie przyćmionego niczem, z tych białych, sosnowych zydli i stołów wielka prostota, świadcząca o równej linii charakteru osoby, pokój ten zamieszkującej.

Inny tu był „świat“, niż ten na dole, szerszy w pojęciu, o skrzydłach rozwiniętych bez zacieśnionych granic. Był on skoncentrowany, a mimo to zdawał się w każdej chwili módz rozpłynąć się w przestrzeni i przeniknąć wielkie horyzonty. Czuło się to w tej chwili, gdy weszło się w tę prostotę i pozostało się w niej chwilę w ciszy słodkiej i skupieniu. W tej ciszy pulsowało życie i ruch, który w tem kole drgał z taką mocą i siłą, jakby sfera,tem kołem objęta, rozpływała się w nieskończoności...

Młodą była istota, która ten „świat“ stworzyła, lecz już można było powiedzieć o niej rzeczy pewne i stałe. Czuć można było, iż ona to wszystko, co nabywa przez umysł, przelewa w swoją duszę, i że to właśnie ta dusza tak buja, wytwarzając prostą i świetlaną atmosferę. Żadnej drobiazgowości nie spotykało się tu rozpanoszonej i wyciągniętej ze czcią na plan pierwszy. Piękność moralna była tu główną władczynią, a dziewczyna, odziana biało, zdawała się być drogocennym opalem, przez który ta piękność w snopach światła na zewnątrz spływała.

W tej atmosferze świetlanej na pozór zdawało się, iż nie było miejsca na odczucie smutku, melancholii lub cierpienia. Młode dziewczę, wchodzące w życie, poruszające się z taką prostą swobodą w regionach uduchowionej sztuki, nie znało, zda się, czem jest sznurek łez, nizanych jak perły, podczas bezsennych nocy.

Tymczasem rzecz miała się przeciwnie.

W tym szeroko roztoczonym kręgu, w którym obracała się dusza dziewczyny, kwitły cale klomby żałobnych irysów, jej własnych smutków i cierpień, które od innych odbierała na wyciągnięte swe dłonie, jak anioły zbierają łzy na skrzydła swe, złożone w krzyż i wyciągnięte ku płączącej ludzkości.

Pierwszą troską Anki, gdy zbliżył się ktoś do niej i wkraczał w sferę jej światła, była cicha myśl: „z jakich bólów twoja dusza wyrosła, z czego się składa godzina twego smutku, czy łzy twoje mają barwę Piękna, przez które przeszedłeś“? I obojętne jej było, kim jest ta istota, jaki szczebel społeczny zajmuje w hierarchii ludzkości. Nie badała nigdy ludzkiego uśmiechu, milcząc, zdawała się czekać na godzinę omdlenia i słabości, w czasie której dusza pozbywa się nabytych przez konwenanse osłon. Czasowo wystarczał jej jeden błysk, jedna chwila, jedna zmiana wyrazu twarzy przy pewnych słowach, lub pod jakiemś, dla niej zrozumiałem, wrażeniem. Odtwarzała sobie z tego stopień rozwoju w cierpieniu osoby, którą studyowała. Mierzyła siłą jej tragedyi silę swych przejść i tego, co w niej, pod wpływem tragizmu, rozwinęło się na korzyść smutnych zadum jej serca.

Tak badała Anka osobne, żyjące istoty, lecz była ona także tą wrażliwą i szczęśliwie obdarowaną duszą, która potrafi wyczuć duszę rzeczy martwych z pozoru, rzeczy, które nieruchome są świadkami całych przejść, często śmiertelnych, całych wirów, w których zastygają z bólu dusze żyjących.

Anka tak wytwornie, jak nikt inny, umiała czytać pamiętniki domowe ze ścian, miniatur, drobiazgów, poukładanych na serwantkach, sprzęcików, kryjących się w półcieniu niewielkich pokoi na pięterkach starych dworków.

Umiała także Anka iść wśród wzniosłych a zczerniałych gmachów, iść w komunii i zetknięciu z tem, co te gmachy przetrwały i przeniosły, ile żałoby, jak mauzolea olbrzymich cmentarzy, kryły w sobie. I gdy tak Anka szła pomiędzy niemi, doznawała aż uczucia wielkiego zmęczenia, tak cisnęły się ku niej niewidzialne tłumy faktów, wykwitających jak płomieniste kwiaty z wiekowych przyczyn. I wtedy ogarniał ją lęk, czy rzeczywiście świat zewnętrzny jest podległy jedynie strasznemu fatum, czarnemu, chmurnemu przeznaczeniu. Te gmachy, wznoszone przed wiekami, miały służyć za tragiczną dekoracyę spełnić się mającemu faktowi. Gdyby jednak tych murów nie wzniesiono, fakt ów doniosły, którego widmo uczuwała z taką udręką jej dusza, nie spełniłby się w taki sposób, a może... może... nie spełniłby się wcale.

W ślad za ogarnianiem i wnikaniem w duszę ludzi pojedyńczych, w duszę rzeczy martwych—potrafiła Anka wnikać także i w duszę tłumu. Ogarniała ją całą, nie krusząc na drobiazgi. Raczej wcielała w nią pojedyńcze jednostki, które od jej tła odskakiwały, i ułatwiała sobie odczuciem całej masy pojęcie niektórych, zbyt zawiłych dla niej tajemnic duszy ludzkiej.

Urodzona na wsi galicyjskiej, wśród nędzy chat, przepojonych wyziewami wódki, przekleństw i tyfusu, stojąc na ganku pałacyku ojcowskiego, melancholią uczciwą i uzasadnioną ogarniała długie pasmo chat, poznaczonych ciemnemi gałęziami drzew. Na tych chłopskich duszach Anka nauczyła się pierwszego odgadywania tajemnic życia niewidzialnego. Im twardszą była skorupa rozjarmarczonego chłopa, tem usilniej pragnęła Anka dociec, w jakiej chwili ta czarna na pozór dusza otwiera się, jak szczelnie zamknięty kwiat, i przepuszcza wewnątrz promienie. Dla niej te chwile, przeżyte u boku ojca, oszalałego na punkcie zdobycia przedewszystkiem marszałka rady powiatowej, a potem utrzymania tegoż stanowiska, były szkołą przygotowawczą, w której rozwinęła się cała subtelna delikatność i wrażliwość jej duszy.

Anka doszła do punktu owego wyczulenia duchowego przez to, że rozpoczęła od najcięższej, najbardziej tajemniczej i najmniej podatnej do analizy, duszy ludzkiej. Jest nią dusza chłopa naszego, na pozór naiwna, prymitywna i skąpana w słońcu, w gruncie rzeczy twarda, jak granit, i nie przepuszczająca na zewnątrz nic z wewnętrznego swego świata. Często Anka zachodziła do chałup, gdzie pod nieobecność jarmarkową gospodarza wiła się w bólach dysenteryi, widmowej postaci chłopka. Trochę zimnych kartofli na misce i, jako lekarstwo, zlewki piwa w brudnej butelce.

Anka, na rozpalonym naprędce ogniu gotowała herbatę, i stojąc przy kominie, obejmowała wzrokiem ten świat nędzy, tak wielkiej, że już w niej nie było miejsca nawet na drobiazgi. Ze słów obolałej kobiety, o widmowych oczach, z jej pochylenia głowy, z jej bielmem zasnutych źrenic, z drgnienia rąk, z myśli niedokończonej, która zdawała się zawisać u sufitu chaty, Anka pragnęła przeczytać w tej duszy mądrość zgodzenia się na los, lub bunt utajony i jakby porywy ku lepszej egzystencyi.

Oparta o krawędź łóżka, Anka całą siłą woli pragnęła rozwiązać pytanie, jakie ją dręczyło. Czy ta istota, o życiu zewnętrznem, tak nędznem, iż zdawało się być zebrane z najfatalniejszych zakątków ludzkiej egzystencyi—czy ta kobieta-kościotrup, konająca w chacie, nad którą wisiała katastrofa zaległych podatków, ma poczucie życia własnego, życia wewnętrznego, do którego zwraca się jej dusza w chwilach ciszy, samotności i spokoju?

I czasem Anka znajdowała najniespodziewaniej odpowiedź nagłą i tak jasną, że aż ją przerażała. Poruszona struna wspomnień lat dziecięcych, dzwonek kościelny—cokolwiek rozjaśniało błyskiem twarz kościotrupa.

— Ach! tak!... tak!... było... było...

I potem nic, milczenie, wniknięcie w siebie, wpatrzenie się w świat własny, wejście w krąg świetlany z ciemni i ponurego majaczenia...

Na tej duszy chłopskiej nauczyła się Anka abecadła wewnętrznego życia. Przyszła już na świat inna, odrębna, w niczem niepodobna do całej teoryi młodych dziewcząt, zaludniających nasz kraj niepotrzebną gromadką gdaczących istot. W wyniosłej piękności swojej, w spojrzeniu z pod czarnych, przymkniętych rzęs, Anka była jedyną i piękną. Ta wielka jej Piękność, to jej bogactwo miłości ogólnej, miłości dla tajemniczej strony życia, nadawało jej gestom i czynom wielką mistyczną przewagę. Gdy szła, gdy się poruszała, jakby w obłoku siły swej przenikającej, mimowoli dusza innych wybiegała ku niej, jakby na spotkanie kogoś, pełnego łaskawej i dobrej przyjaźni.

Anka wychodziła z tego ponktu, iż niema rzeczy nieinteresujących na świecie. Odrzucała zewnętrzność, jako łupinę, i dobierała się do wnętrza życia. Dla niej społeczne fermenty i ruchy miały tak wielką wagę, jak gest przeciętnego człowieka o szarej powierzchowności, gest znużenia lub buntu.

W ten sposób przeprowadzone życie Anki miało dla niej cenność przepysznego klejnotu, który oświetlała ze stron wszystkich, sama jeszcze nie wiedząc, co począć zdoła z tem bogactwem wywoływanych przez siebie wrażeń. Pragnienie utwalenia niektórych, chęć nadania jakiejś formy odkrywanym przez nią światom, wywołała w niej talent malarski niepowszedni i zupełnie wyłamujący się z pod form wszelkich.

Malarstwo olejne napełniało ją wstrętem, akwarella, pastel wydały się jej mdłe i bezbarwne. Drogą poszukiwań i przez kilku artystów, którzy bawili jakiś czas za granicą, zapragnęła malować klejowo. Prymityści pociągnęli ją ku sobie. Po długich próbach i mozołach odgadła choć część techniki. Wyzwolona z szablonu, uczuła się szczęśliwą. Mogła w przeciągu kilku godzin wyrzucić ze swej duszy wchłonięte w siebie wrażenia,

Kilka paczek prostych farb sproszkowanych, trochę kleju dla spreparowania płótna, szklaneczki, wypełnione żółtkami jaj—oto był cały przybór pracowniany Anki. Na blejtramy ponabijane płótna, napojone klejem, oczekiwały jej natchnienia. Skończony obraz Anka zdejmowała z blejtramu, zwijała i chowała szczelnie przed oczyma ludzi.

— To dla mnie!—mówiła—i to mi wystarcza.

Stos tych zamalowanych płócien rósł, rósł — były to „dokumenty“, jak je nazywała Anka.

Często nad wieczorem rozwijała ów stos i wpatrywała się w swe dzieło. Zdawało się jej wtedy, że przeżywa chwilę tworzenia, tak wielką była siła chwili, gdy wizyą, czerpaną z duszy, to płótno wypełniała. Często oczy jej rozjaśniały się blaskiem tryumfu, było to wtedy, gdy dotarła do wnętrza jakiejś tajemnicy i uwięziła swe odkrycia w kilku śmiałych liniach i barwach. Harmonią barw wyrażała stany dusz i nastroje. Były to nadzwyczaj szczęśliwie obmyślane połączenia. Łagodność lub brutalność tonów zasadniczych obrazu ilustrowała wewnętrzny świat przedstawionej rzeczy.

Anka tłómaczyła się... barwami.

–––––––––

IV.

Z nerwowym niepokojem, gdy wpadła z dołu od Stalewskiego, rzuciła się Anka na pędzle i płótno, rozpięte i przygotowane na stalugach. Widok owych „porcelanowych“ główek na tle gobelinów pana „profesora“ porwał jej literackie nerwy. Całe oczy i duszę miała pełną wizyi Maryśki takiej, jaką ona ją odczuła i zrozumiała — Maryśki tajemniczej, zamkniętej w sobie, ze sfinksowym uśmiechem, na pół smutnym, Maryśki, uosabiającej podmiejski lud, niby oświecony, niby jeszcze smutniej przyćmiony tą cywilizacyą, która ścieki tego, co w niej najbrudniejsze, posyłała przez łąki i pola ku chatom, błękitno malowanym, okolonym purpurą mchów i różami malw puszystych.

Anka porwała węgiel i rzuciła się do płótna.

Twarz jej pobladła, oczy z pod czarnych rzęs zapłonęły wewnętrznym blaskiem. I w tym małym pokoiku, pod osłoną czarnych, nadciągających chmur, zaczęło się wspaniałe dzieło odtwarzania duszy, którą inna, bardziej wrażliwa dusza, wchłonęła niejako w siebie.

Anka w tej chwili zdawała się być pryzmatem, przez który przechodził duch Maryśki i rozsypywał się na widome części. Postać wiejskiej modelki występowała z płótna, rysowana z brawurą w ruchu śmiałym. Maryśka siedziała na trawie z kolanami złożonemi, ze stopami dziwnie wygiętemi. Cała jej postać, pochylona naprzód, wskazywała połączenie apatyi z wyczekiwaniem. Profil ciekawy zarysowywał się w przestrzeni. Marysia patrzyła uparcie w jakiś punkt, jakby ztamtąd miała się dla niej objawić rzecz jakaś cudowna. Prędko, z szybkością błyskawiczną, Anka zaczęła wypełniać kontury farbą.

Maryśka miała być przedstawiona w harmonii fioletowo-zielonej. Gorąca, oranżowa farba miała zapłonąć tu i owdzie. Ten fiolet wyrażał wrażenie pewnego bezwiednego majestatu, zieleń miała w sobie coś z niedopowiedzianych pragnień, gorąca barwa oranżowa—to rozjaśniona i wysłoneczniona żywiołowa siła.

W pozie prawie zwierzęcej, tonąc bosą nogą i ręką zczerniałą w wielkich grudach ziemi, z okiem, wytężonem w stronę „niewidzialnego“, była ta chłopska dziewa nie allegoryą podmiejskiego ludu, który przykuty duchem do roli, rwie się spojrzeniem ku miastom, lecz była to raczej synteza całej istoty Maryśki, całej jej duszy, którą Anka otuliła swą myślą i formę jej uniosła z sobą w swej duszy.

Najdziwniejsze jednak było to, co otaczało Maryśkę—ta jakaś atmosfera astralna, którą Anka dokonała za pomocą trzech barw, stopniując ich siłę.

Dokoła Maryśki, promieniując z jej ciała, z jej istoty, wznosiła się jakby druga forma dziewczyny, gorąco złota, słoneczna, ciepła. Żar, wchłonięty wsłoneczne południe przez to młode ciało, zdawał się promieniować i obwodzić kontury złotą linią, przechodzącą w oranżowe blaski. Była to właśnie ta żywiołowa siła czcicieli „słonka“, skąpanych w ożywczem świetle i cieple, tak bardzo silna, iż wypromieniować mogła na zewnątrz całe masy, bez ujmy dla istoty, z siebie ten blask wydającej.

Lecz po za oranżową linią rozpoczynała się atmosfera druga—łagodnego seledynu. I był to dziwny, porywający kontrast tego prawie rozmarzonego, niepewnego, prawie księżycowego blasku, z graniczącą i wnikającą w niego zuchwałym blaskiem słoneczną jasnością. Ta niepewność, ten wdzięk, przytem ta nadzieja, niejako rozwiewająca się w mgle, włóczącej się o nocach księżycowych po zieleni łąk, przywodziły wrażenie poezyi i tęsknicy, stanowiącej niejako jądro duszy Maryśki. Pozbierała ona ten blask, który łagodził i otulał złoto żywiołowej siły— po nockach nieprzespanych, kiedy to coś ją gna z chałupy bosą i nawpół odzianą. Wyjdzie od ojcowskiego sadu, w którym śpią ciche jabłonie i grusze, i stanie koło plota, a patrzy na łan zboża, co, jak staw, bez ruchu w świetle księżyca się mieni. Coś ją ściska pod sercem, tęsknica wielka, niby tak silna, jak ta moc, która ją o południu słonecznem w krwawej powodzi maków do śpiewania na całe gardło zmusza. I wtedy Maryśka czuje, że ta „słoneczna“, to nie ona cała, bo ta „księżycowa“ ją dopełnia. I wtedy z tych dwóch powstaje jedna, pełna, dziwna, skomplikowana istota. Dniem pełna żaru i siły, nocką na poły tęskna, na poły nadziei żądna—dusza ludu

Lecz seledyn roztęsknionej i wyczekującej zmienia się w fiolet, z początku majestatyczny, następnie ciemny, niemal tragicznie zamknięty w sobie. To jest ostatnia zasłona, która na zewnątrz duszę Maryśki otacza. Na pozór ciemna, czarna, nie interesująca, następnie przy zbliżeniu okazująca wiele nieufnego majestatu i prawie odpornej ironii, po to, aby rozpłynąć się w nadziei i tęsknocie, przeciętej blaskiem żywiołowej siły.

Wszystko to nie „allegoryą“, lecz symbolem, lecz mową barw i linii wyrażało dzieło Anki.

Dziewczyna malowała szybko, nie zatrzymując się, działając pod wpływem natchnienia, rozpierającego jej piersi. Zdawało się jej, że ktoś z zewnątrz prowadzi jej rękę. Intuicyą odgadywała to, czego jeszcze nie umiała. Uczyła się niewiele, a z tego niewiele wyciągała esencyę, wybierając to, co jej konieczne było.

Ściemniło się, burza nadciągała, gnąc drzewka przydrożne, szarpiąc galarami, stojącemi u brzegu rzeki.

W oddali, na łąkach, porykiwało bydło, jakiś pies zaczął wyć przeciągle.

Zagrzmiało gwałtownie, i Anka, nagle zbudzona ze swej pracy, rzuciła się do okna.

Pchnęła okno na rozścież i wystawiła po za ramę ręce, spalone od gorączki. Kilka kropli deszczu upadło na nie, ręce piły gwałtownie te krople, jak kwiaty piją deszcz po kilkudniowej suszy.

Anka, ochłodziwszy się, powróciła do swego obrazu.

Malowała płasko, sposobem dekoracyjnym, prawie bez cieni, a mimo to, z ogromną plastyką. W ten sposób skupiała swe natchnienie w jednym rzucie, nie stając się ani na chwilę rzemieślnikiem.

Zanim burza minęła i roztoczył się splókany świeżością ulewy zachód słońca, Sfinks-Marysia, z zanurzonemi stopami w olbrzymie skiby ziemi, w swej potrójnej osłonie astralnej, niepokoiła syntezą swej istoty, tak na pozór prostej, a tak skomplikowanej i tak trudnej do przejrzenia, jak otchłań bezdenna.

Przed nią wyczerpana, zamyślona siedziała Anka.

Badała siebie teraz, czy wszystko, co zdołała wchłonąć w siebie z duszy Maryśki, uwięziła na tem płótnie. I zwątpienie wraz z tryumfem mieszało się w niej w dziwnie niepokojące, lecz pełne uroku uczucie.

Tak tworząc, Anka była szczęśliwa.

–––––––––

V.

Cicho otworzyły się drzwi pokoju Anki.

— Czy można?—zapytał głos pieszczony.

Anka zbolałemi oczyma spojrzała ku drzwiom.

— Proszę!...

Zadzwoniły breloki, do pokoiku wsunęła się Stalewska.

— Cóż pani tu robi pociemku?

— Malowałam.

— O tej porze? Mąż ma racyę: popsuje pani sobie oczy zupełnie.

Anka powstała, wzięła w ramiona obraz i od stawiła go ze stalug, obracając do ściany.

Stalewska zagryzła wargi.

— Znów się pani kryje ze swemi arcydziełami?.. To nieładnie. Czy nigdy nie nabierze pani do nas zaufania?

Anka miała ochotę wykrzyknąć: „nigdy“, lecz się powstrzymała. Stała teraz na tle okna, rysując się smukłą, czarną sylwetką.

Po za nią horyzont zbladł, zszarzał zupełnie.

Stalewska obejrzała się dokoła.

— Nie prosi mnie pani siedzieć?

Anka, milcząc, podsunęła Stalewskiej splamione farbami, drewniane krzesło.

— No! à la guerre comme à la guerre!...—roześmiała się żona malarza, siadając z pewną afektowaną szczerością na prostym zydlu.

Od chwili wejścia Stalewskiej wytworzyła się pewna atmosfera zaczepno - odporna, coś, co drgało w powietrzu nienawiścią i nieporozumieniem.

Stalewska gardziła Anką, jako „waryatką, marnującą życie“.

Anka gardziła Stalewską, jako istotą bezmyślną, marnującą duszę.

Patrzyły na siebie w tym zmroku wieczornym: Stalewska ironicznie, badawczo — Anka wyniośle i chłodno.

Pierwsza Stalewska spuściła oczy, w których czuć było fałsz i obłudę, złagodzoną jakimś interesem.

Odziana w gazowy, różowy szlafrok, z włosami, ufryzowanemi na wzór lalek fryzyerskich, miała w sobie wdzięk hurysy, snującej się po komnatach haremu... Na obnażonych rękach dzwoniły złote koła, pierś, ledwo przykryta gazą, młoda była i kształtna.

Zanadto dobrze ułożona, aby natychmiast wyjawić swą myśl, zainteresowała się przedewszystkiem Anką, proponując jej po raz setny dywan na podłogę. Wiedziała, że jej oferta nie będzie przyjętą, lecz była to forma rozpoczęcia rozmowy i wykazanie pewnej troski o wygody dziewczęcia.

Następnie z uśmiechem aprobacyjnym nastąpiła pochwała sukienki Anki, wraz z lekką krytyką jasnego paska. Ta cala drobiazgowość, niewielka, bo zaledwie jej przedsmak, już z szumem niepotrzebnych słów wypełniła wnętrze pokoju. Z nagłym bólem głowy stała Anka, zaciskając poza plecami ręce, nigdy nie zrezygnowana i nie mogąca się przyzwyczaić do sposobu obejścia Stalewskiej.

Z pod swych długich rzęs Anka wpatrzyła się w niebieskie oczy tej kobiety, obramowane sztucznie przyczernionemi rzęsami. Włosy, wyzłocone Aureoliną, rozdzielone na środku głowy, spadały bufiastą kaskadą na uszy, jak na twarzach boticellowskich dziewic. Rumieńce jasne, jak płatki kamelii, przylegały do białych, jak alabaster, policzków. I wszystko było sztuczne, nienaturalne w tej kobiecie, zacząwszy od jej słów, uśmiechu, gestów, skończywszy na całej powierzchowności, gwałtownie przystosowanej do typu jasnowłosych dziewic, z aureolą nad głową lub palmą w ręku.

Ta kobieta nie miała filozofii czekania na swe przeznaczenie; ona szła na przebój, z wyciągniętemi rękoma, łamiąc lub pieszcząc przeszkody. Była nieokreśloną, miała w sobie żywioł destrukcyjny, lecz z tych ruin wznosiła świątynię wygodną, zaciszną, w którą chroniła siebie i swoich.