Antidotum - Daria Muszyńska - E-Book

Antidotum E-Book

Daria Muszyńska

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Książka opowiada o tym, jak dwudziestokilkuletnia Larysa Cardoza prowadząca swój pensjonat w Zakopanem nagle zostaje postawiona przed podjęciem zapewne najtrudniejszej decyzji jej życia. Musi wybrać się w podróż, aby uratować życie swojego brata bliźniaka Wiktora, który po powrocie z Afryki zapada na szybko postępującą chorobę wywołaną przez wirus o nazwie mesale.Choroba, która powoduje, że polscy lekarze załamują ręce, nie stanowi nadzwyczajnego wyzwania dla wuja bliźniaków, starego Indianina o imieniu Absarokee. Jednak aby całkowicie wyleczyć Wiktora z choroby, trzeba sporządzić odpowiednie Antidotum, na które składają się cztery nietypowe składniki jakimi są kwiat Huo-ngai możliwy do zdobycia tylko w małym azjatyckim miasteczku Bao-jaraya, mieście kolorowych kapeluszy, do którego dostęp strzeżony jest przez zabójcze pnącza, kamień Wulele z afrykańskiego kanionu Papa Teliga zamieszkanego przez niebezpieczne Pterostemy, owoc Dambay va z krzewu rosnącego na wyspie Thazu na Oceanie Spokojnym oraz woda ze źródełka Sa-ku-me znajdującego się w Nhotemali na Antarktydzie. Zwykła podróż po niezwykłe składniki, szybko okazuje się dla Larysy ogromną próbą charakteru oraz podróżą życia pełną niebezpiecznych stworzeń, zjawisk i ludzi.Spis treściWstęp 4Przystanek: Ameryka Północna 14Przystanek: Azja 24Przystanek: Afryka 56Przystanek: Pacyfik 137Przystanek: Antarktyda 197Koniec podróży 250Zakończenie 279Podziękowania 283 Daria MuszyńskaUrodziłam się w 1993 roku w Rybniku. Od najmłodszych lat interesował mnie świat książek, który był mi bliższy od realnego świata. Pomysł na napisanie książki, pojawił się w trzeciej klasie liceum, kiedy to na warsztatach z psychologiem, zostały rozdane nam kolorowe kartki, z których mieliśmy stworzyć kapelusze, a każdy z nich miał odzwierciedlać konkretny nastrój. Wtedy też poraz pierwszy w mojej głowie pojawił się obraz miasteczka, zamieszkiwanego przez ludzi, którzy na głowach mieli właśnie takie kolorowe kapelusze. Ten krótki przebłysk w mojej głowie dał początek całej historii, którą niedługo później przelałam na papier. Mam nadzieję, że na tej jednej książce się nie skończy i już niedługo będę mogła wprowadzić czytelników w zupełnie nowy, pełen przygód i tajemnic, świat.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.


Ähnliche


Daria Muszyńska

Antidotum

© Copyright by Daria Muszyńska & e-bookowo

Projekt okładki: Daria Muszyńska

ISBN 978-83-7859-119-1

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo www.e-bookowo.pl

Kontakt:[email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione.

Wstęp

Góry. Pierwsze co widzę z okna mojego zakopiańskiego pensjonatu zaraz po przebudzeniu. Widok gór działa na mnie kojąco. Napawa mnie pozytywną energią na cały dzień. Ponadto, góry to najlepsze pogodynki. Kiedy wstaję rano i widzę Giewont w całej krasie to znak, że będzie padać. A kiedy Giewont jest za mgłą… to znaczy, że już pada. Ot, cała filozofia.

Nazywam się Larysa Cardoza. Mam dwadzieścia trzy lata i właśnie próbuję wstać z łóżka. Dziś z podróży po Afryce wraca mój brat bliźniak, Wiktor. Obiecałam mu, że odbiorę go z lotniska. A więc nie ma rady, trzeba jechać…

To może tytułem wstępu. Ja i mój brat od pięciu lat mieszkamy w Zakopanem. Wcześniej mieszkaliśmy w Bostonie, w stanie Massachusetts w USA. Nasza mama była Polką, a tata Kubańczykiem, stąd nietypowe nazwisko. Niestety kiedy mieliśmy po osiemnaście lat, oboje zginęli podczas wyprawy w Himalaje, kiedy spadła na nich lawina.

Po śmierci rodziców, kiedy razem z Wiktorem zaczęliśmy robić porządki w ich rzeczach, znaleźliśmy pamiętnik mamy. Pisała w nim o ich magicznym miejscu w którym spędzali z tatą dużo czasu, podczas ich wizyt w Polsce. Tym miejscem było Zakopane. Nie namyślając się długo, postanowiliśmy z Wiktorem opuścić Stany i zamieszkać na stałe w Polsce, w miejscu nieustannie wychwalanym i idealizowanym przez rodziców. Pokochaliśmy Zakopane już pierwszego dnia. Ten klimat, wspaniali ludzie, atmosfera… Wszystko to pomogło nam się pozbierać po ciężkich przeżyciach.

Wśród cudownych osób, które poznaliśmy, znalazła się pani Celina, samotna kobieta w wieku sześćdziesięciu trzech lat, z długim blond warkoczem, który codziennie pieczołowicie zaplatała i zwijała w ciasny kok. Zastąpiła nam matkę, pomogła stanąć na nogi i namówiła nas na otwarcie pensjonatu, jako, że dom rodziców był dostatecznie duży i miał dobrą lokalizację. Oczywiście zgodziliśmy się. Po kilku tygodniach wspólnej pracy poprosiłam Celinę żeby zamieszkała z nami, na co przystała bez wahania. Uargumentowałam to tym, że potrzebuję jej pomocy, ponieważ sama nigdy nie prowadziłam pensjonatu. Tak naprawdę jednak, nie chciałam żeby Celina mieszkała sama. Poza tym przez te kilka tygodni oboje z Wiktorem przyzwyczailiśmy się do porywczej nieraz lecz również niesamowicie ciepłej i dobrodusznej Celiny. Poznaliśmy jej wady i zalety, lęki i pragnienia, przywykliśmy też do różnych zwariowanych pomysłów jakie kłębiły się w jej głowie. Słowem – pokochaliśmy ją. Stała się członkiem naszej rodziny. Sam ośrodek wiele dzięki niej zyskał. Zadbała o odpowiednie wyposażenie pokojów oraz wystrój wnętrz.

Pensjonat w przeciwieństwie do miastowych hoteli i pensjonatów nie miał nazwy, podobnie zresztą jak większość pensjonatów, schronisk i domów wczasowych umiejscowionych na oddalonych od miasta i zgiełku terenach. Mój pensjonat również do takich należał.

Dwupiętrowa willa stanowiła ostoję dla wielu przyjezdnych, zwłaszcza w sezonie letnim. Zimą turyści decydowali się na wynajem pokoi w ośrodkach położonych bliżej skoczni i stoków narciarskich. Mój pensjonat odpoczywał wtedy od zgiełku i tłoku, a my z Celiną przygotowywałyśmy się do nadchodzącej wiosny i nowego wysypu turystów.

Willa rodziców była naprawdę ogromna. Dziwiło mnie przez pewien czas, że rodzice sami nie wpadli na to, aby przekształcić wielki dom w pensjonat. Zastanawiałam się także nad tym co też właściwie ich podkusiło, aby kupować taką olbrzymią posiadłość. Kilkunastu pokojowy dom był zdecydowanie za duży na dwie osoby. Teraz większość pokojów była wynajmowana, a i tak dom wydawał się jakiś pusty.

Na najwyższym piętrze znajdowało się sześć pokoi: dwa jednoosobowe i cztery dwuosobowe oraz dwie łazienki. Pokoje na tym piętrze zwykle były wynajmowane przez samotnych podróżników, przyjeżdżających na wypoczynek księży lub pisarzy szukających natchnienia w górskich szczytach.

Pierwsze piętro składało się w sumie z siedmiu pomieszczeń: trzech trzyosobowych pokoi, dwóch pokoi czteroosobowych, jednego dwuosobowego oraz dużego salonu na końcu korytarza, gdzie znajdowała się podłużna ława do siedzenia, szeroki stół oraz dostęp do Internetu. W tym właśnie miejscu przesiadywała większość przyjezdnych, kiedy warunki pogodowe nie pozwalały na zorganizowanie sobie czasu na świeżym powietrzu. Wówczas goście podłączali swoje laptopy do gniazdek i cały dzień spędzali na przekopywaniu zasobów Internetu.

Na parterze zaś znajdowały się dwa pokoje czteroosobowe, wynajmowane zwykle przez całe rodziny, dwa apartamenty, pokój dzienny, w którym goście mogli zasiąść przy kilkuosobowych stolikach i zjeść któryś ze specjałów Celiny, kuchnia oraz biuro.

Do pokojów Wiktora, Celiny i mojego prowadziły osobne schody, przed którymi na wąskiej komodzie stała tabliczka z napisem „Pomieszczenia służbowe”. Niejednokrotnie zdarzało się bowiem, że goście zwiedzając pensjonat błądzili po całej willi przez przypadek trafiając do któregoś z naszych pokojów. Aby zapobiec kolejnym tego typu sytuacjom, któregoś dnia Wiktor kupił odpowiednią tabliczkę i umieścił ją w widocznym miejscu. Dzięki temu zwyczaj zwiedzania prywatnych pokoi przez nowych gości stał już się tylko niezręcznym wspomnieniem.

Sam hol natomiast stanowił swoistą wizytówkę Zakopanego. Na ścianach wisiały ciupagi, góralskie kapelusze, zwane Kłobuckami, baranie skóry, ludowe stroje oraz wiele pięknych obrazów. Gości wchodzących do pensjonatu witały również dwie lorysy górskie. Były to tęczowe papugi, które należały do moich rodziców. Przywieźli je kiedyś z Australii. Ruchliwe i zwinne ptaki niejednokrotnie absorbowały najmłodszych gości pensjonatu na długie godziny.

Na zewnątrz domu znajdował się taras, na którym goście mogli przebywać od rana do wieczora, nawet podczas deszczowej pogody, ponieważ rodzice zadbali o jego zadaszenie. Ogród wokół pensjonatu może nie był arcydziełem. Ani ja, ani Wiktor nie znaliśmy się na pielęgnacji roślin, a Celina nie miała już sił na klęczenie godzinami w trawie i babranie się w grząskiej ziemi. Ogrodników w okolicy też było niewielu, a ci, których znała Celina mieli już pełne ręce roboty. Ostatecznie udało jej się przebłagać starego znajomego, aby raz na jakiś czas wpadał do nas z wizytą i podcinał drzewka oraz krzewy. Dzięki temu ogród mimo tego, że nie było w nim żadnych kwiatowych ekspozycji, był zadbany i stanowił miły obraz dla oka.

Na samym tyle domu natomiast, znajdowały się dwa małe osobne domki, a konkretnie budy. Należały one do dwóch owczarków kaukaskich o imionach Fipo i Frey, które z kolei należały do mnie. Nocą pilnowały pensjonatu szczekając doniośle, kiedy tylko w pobliżu pojawiał się nieproszony gość. Za dnia zaś pałętały się bez celu po podwórku i stanowiły jedną z atrakcji dla przebywających w pensjonacie dzieci.

Tyle w kwestii samego pensjonatu.

Trzy miesiące temu, Wiktor pojechał do Afryki. Było to jego ogromnym marzeniem od dziecka, więc kiedy nadarzyła się okazja do wyjazdu, mało nie oszalał z radości. W czasie swojego pobytu w Afryce, miał pracować jako pomocnik weterynarza. Zawsze zastanawiało mnie, jak to jest przeprowadzać operację na lwie czy innym egzotycznym stworzeniu…

A dziś Wiktor miał wracać. Planowałam wypytać go szczegółowo o lwy, żyrafy i inne zwierzęta. Również byłam nimi zafascynowana, jednak nigdy nie miałam możliwości zobaczenia ich w naturalnym środowisku. Kiedyś widziałam słonia w zoo, ale był on wychowany w niewoli, a poza tym wyjątkowo rozkapryszony. Cały czas siedział tyłem do zwiedzających eksponując jedynie swój wielki zad i nie odwróciwszy się nawet na sekundę, udawał najwyraźniej wielki głaz. A ja chciałam zobaczyć prawdziwie dzikie zwierzę.

Po paru minutach rozmyślań i wylegiwania się, z trudem wyczołgałam się spod kołdry i wygramoliłam się z ogromnego łóżka. Podeszłam do toaletki, aby sprawdzić z jaką fryzurą obudziłam się w dniu dzisiejszym. Z lustra spojrzała na mnie zaspana dziewczyna o śniadej cerze, ciemnych jak dwa węgielki dużych oczach i sterczących w czterech kierunkach świata długich do ramion, ciemnych włosach.

Pośpiesznie przeczesałam niesforne włosy szczotką, co jednak nie dało oczekiwanego efektu, a nawet pogorszyło sprawę. Teraz włosy dodatkowo naelektryzowały się i nie było już sposobu na ich poskromienie. Szybko porzuciłam więc myśl o tym, że chociaż raz wyjdę z domu z należytym ładem na głowie i zaczęłam ubierać się w trybie ekspresowym, wkładając na siebie niebieską sukienkę, po czym zbiegłam po schodach na dół. Czym prędzej wpadłam do kuchni, pochłonęłam przygotowane przez Celinę kanapki z serem i pomidorem, wsiadłam do mojego czarnego Hammera i pojechałam na lotnisko przekraczając prędkość co najmniej o 30 kilometrów, a to tylko dlatego, że już od 10 minut miałam być na lotnisku…

Kiedy tydzień temu przywiozłam Wiktora do domu, nie mogłam nacieszyć się z jego powrotu. Parę razy poszliśmy w góry, to znowu na Krupówki, to na grilla do znajomych. Dopiero dzisiaj zauważyłam, że dzieje się z nim coś dziwnego. Zwykle ten wysoki brązowooki brunet o ciemnej karnacji tryskał energią i humorem, zarażając wszystkich szerokim uśmiechem. Teraz był bardzo blady, wydawał się być też słaby i jadł jakby mniej, co bardzo nie podobało się Celinie.

– Wiktorku, zjedz chociaż rosół. To prawdziwy, góralski, cztery dni gotowany.

– Dziękuję ci, ale chyba nic nie przełknę – Wiktor zrobił kwaśną minę.

– Nie możesz nic nie jeść. Ani śniadania, ani obiadu… – Celina załamała ręce – Może chory jesteś? Toż to do niczego niepodobne, żebyś nie jadł nic tyle czasu. Zawsze o tej porze lodówka spenetrowana od najwyższej półki po sam zamrażalnik.

– Nie martw się Celino, nic mi nie jest. Po prostu nie mam jakoś apetytu. A Larysa gdzie?

– A śpi chyba jeszcze. Od kilku dni mamy tu taki kocioł, turystów tylu się nazjeżdżało… jakby co za darmo dawali. Musi dziewczyna odespać wreszcie.

Na te słowa weszłam do kuchni.

– Dzień dobry wszystkim – powiedziałam zachrypniętym głosem sięgając od razu po leżącą na stole kanapkę i wpychając ją do ust.

– Dopiero ósma, mogłaś jeszcze pospać – powiedziała Celina.

– Mohłam, mohłam, ale fyszułam piękny sapach tochocący s kuchni i noki same mnie tu pszyprofaciły – wysepleniłam plując dookoła kawałkami kanapki.

– No nareszcie ktoś docenił mój rosół – Celina spojrzała z wyrzutem na Wiktora i odwróciła się w stronę kuchenki, na której stał garnek z zupą.

– Jak tam braciszku? – spytałam.

– Nieźle. Poza tym, że chyba nagrabiłem sobie u naszej Celiny – szepnął – Ostatnio coś nie mam apetytu.

– W ogóle jesteś jakiś blady. Wszystko w porządku?

– Nigdy nie czułem się lepiej.

– W takim razie może pomógłbyś mi przestawić dzisiaj szafę z dokumentacją pensjonatu z dużego pokoju? Wczoraj wpadł mi pod nią klucz, a sama nie dam rady jej przesunąć. W dodatku tydzień temu ktoś z piekarni pomylił się z kosztami zamówienia i potrzebna jest faktura, żebyśmy mogli wyjaśnić nieporozumienie.

– W takim razie chodź, zrobimy to teraz. Później jadę na miasto, mam do załatwienia parę spraw, więc do południa mnie nie będzie.

No i poszliśmy. Szafa znajdowała się w pomieszczeniu, które stanowiło pewnego rodzaju biuro. Jako, że w pensjonacie nie było recepcji, całą dokumentację i papiery trzymaliśmy w tym właśnie pokoju. Również tutaj przyjmowaliśmy gości chcących wynająć pokój. Surowe wyposażenie wnętrzna, w którym znajdowało się jedynie mosiężne stare biurko, fotel, dwa krzesła i stara szafa, ocieplone zostało nieco przez położoną na podłodze przez Celinę skórę z barana, pełniącą funkcję dywanika. Na ścianie przeciwległej do okna wisiał także obraz w pozłacanej ramie przedstawiający halę pełną owiec. Dzięki tym małym szczegółom, pomieszczenie sprawiało wrażenie całkiem przytulnego.

Szafa, którą mieliśmy przesunąć nie była duża, jednak bardzo masywna i wypełniona po brzegi różnymi dokumentami i segregatorami, przez co ważyła też sporo. Ustawiłam się z jednej strony, Wiktor z drugiej. Chwyciliśmy szafę za brzegi.

– To na trzy – zakomenderował Wiktor i zaczął odliczać – Raz… dwa… trzy!

Przesunęliśmy szafę ledwie o kilka centymetrów, kiedy usłyszałam głośny huk. Celina natychmiast przybiegła z kuchni i wydobyła z siebie cichy jęk.

– Matko kochana, Wiktor!

Kiedy zobaczyłam wreszcie co się stało, sparaliżowało mnie. Wiktor leżał na ziemi. Jego twarz zrobiła się biała jak papier, usta również straciły swój kolor.

– Dzwoń po karetkę! – krzyknęłam do Celiny, która natychmiast dopadła do telefonu.

Uklęknęłam przy Wiktorze.

– Wiktor! Wiktor, braciszku, słyszysz mnie?

Cisza. Ręce zaczęły mi drżeć. Na skroniach pojawiły się kropelki potu. Po co w ogóle prosiłam go o pomoc?

– Wiktor! – mój ostatni krzyk rozpaczy zatonął w głębokiej ciszy…

– Nie będę ukrywał – powiedział lekarz w białym kitlu, okularach z grubymi czarnymi oprawkami i, zapewne powodowanym przez te oprawki, srogim wyrazie twarzy – że sprawa wygląda poważnie. Nie mieliśmy jeszcze podobnego przypadku w naszym szpitalu. Pani brat ma nietypowe objawy, a jego organizm staje się coraz to słabszy. Ciężko mi nawet spekulować, co to może być za przypadłość. Robimy jednak wszystko co w naszej mocy, aby móc postawić odpowiednią diagnozę. Przeprowadziliśmy już całą masę badań, ale jeśli trzeba będzie przeprowadzimy ich jeszcze więcej.

Tę i podobne formułki słyszałam później jeszcze wiele razy. Nie dowiedziałam się jednak niczego, poza tym co słyszałam do tej pory. Dzień w dzień przesiadywałyśmy z Celiną w szpitalu i patrzałyśmy jak Wiktor zamienia się zupełnie inną osobę, pozbawioną sił i życia. Kiedy przychodziłyśmy do niego, starał się wymusić uśmiech na swojej twarzy, jednak w efekcie wychodziła mu jedynie podłużna wąska kreska.

– Musi być coś co da się zrobić, no przecież tak nie może być, żeby nie dało się nic już – lamentowała Celina – Musi być ktoś, kto może mu pomóc!

– Nie mam żadnego pomysłu – odparłam po dłuższym zastanowieniu.

– Niech to… – zrezygnowana Celina spuściła wzrok i zamruczała pod nosem – Żebym ja miała znajomości jakieś. Żebym maga jakiegoś znała, a nóż by pomógł. Oni nie wszyscy to naciągacze, tylko trzeba odpowiednio trafić, albo znajomości mieć. Oni na ziołach się znają, wiedzę dużą mają… Cuda zdziałać potrafią! Ale żebym ja znała takiego…

Siedząc tak przy łóżku Wiktora i słuchając pomruków Celiny, zaczęłam zastanawiać się nad tym co mówiła. Chwilę mi zajęło zanim doszłam do odpowiednich wniosków, jednak w końcu mnie olśniło.

– Zaraz… przecież ja znam kogoś takiego! – wrzasnęłam tak głośno, że pacjent obok Wiktora, który do tej pory spał spokojnie, aż się poderwał. Zmierzył mnie zaspanym spojrzeniem, przewrócił się na drugi bok i już po chwili w sali roznosił się echem dźwięk jego pochrapywania.

– Jezus Maria, pobudzisz tu wszystkich! – Celina też wyglądała na przestraszoną.

– Celina, ja znam kogoś takiego! – powtórzyłam rozentuzjazmowana, już nieco ciszej – Nazywa się Absarokee, jest Indianinem. Mieszka w Stanach. W prawdzie to nie żaden mag, ale szaman. Chociaż… może faktycznie coś magicznego w nim jest. O czym ja to… a, tak. Jest dalekim kuzynem taty. Pamiętam, że kiedy Wiktor i ja byliśmy mali, to rodzice zamiast lekarza, ściągali do nas właśnie jego. Potrafił wyleczyć nas ze wszystkiego! Jednego dnia mieliśmy grypę, a drugiego już biegaliśmy z dzieciakami na podwórku. On może nam pomóc!

– Ale… żeby Indianin? Czy ja wiem… – Celina nie wyglądała na przekonaną.

– Zaufaj mi. Idę wypisać Wiktora, spakujesz jego rzeczy?

– Ale dziecko, poczekaj. Nie uważasz, że wożenie Wiktora, kiedy jest on w takim stanie, jest zbyt ryzykowne?

– Wiem, że jest, ale nie ma innego wyjścia. Absarokee nie rusza się z Bostonu już od ponad dwudziestu lat. Odzwyczaił się od podróżowania. Poza tym ma już swoje lata. Nie wiadomo jak skończyła by się dla niego taka podróż.

– Wolisz więc narażać swojego brata? – Celina nie wyglądała na zadowoloną.

Westchnęłam.

– Posłuchaj mnie. Stan Wiktora pogarsza się z dnia na dzień. Lekarze nie mają pojęcia jak mu pomóc. Są bezradni. Wolisz więc, żeby leżał tu niewiadomo jak długo i mizerniał na naszych oczach? Jeśli nikt mu nie pomorze, on umrze. Absarokee jest naszą ostatnią nadzieją. Jeśli nie podejmę tego ryzyka i nie pojadę z nim do Stanów, to do końca życia będę tego żałować zastanawiając się co by było gdyby jednak okazało się, że Absarokee był w stanie mu pomóc – Celina nadal nie wyglądała na przekonaną co do mojego pomysłu, niemniej jednak sroga mina trochę jej złagodniała. Ponowiłam więc swoje pytanie – Spakujesz jego rzeczy?

Nie czekając na odpowiedź wybiegłam z sali i pomknęłam białym korytarzem do pokoju, w którym urzędowali lekarze. Ciężko było mi ich przekonać, że decyzja o wypisaniu mojego brata ze szpitala jest słuszna, jednak po paru minutach zaciętej walki słownej lekarze w końcu odpuścili i dostałam wypis.

Już następnego dnia siedziałam z Wiktorem w samolocie, a w mojej głowie zakiełkowało ziarnko nadziei, które znalazło się tam ni stąd ni zowąd.

Bo jeśli nie nadzieja, to co innego mi pozostało?

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!