Arezar - Krzysztof Bonk - E-Book

Arezar E-Book

Krzysztof Bonk

0,0
1,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Dalsze części cyklu Pendorum V – IX opowiadają historię z perspektywy syna Anrei, który przybywa na kontynent swej matki, aby wypełnić jej przepowiednię. Jednak już na początku drogi napotyka on tajemniczą, niemą niewolnicę i od tego momentu jego misja coraz bardziej się komplikuje. Z kolei nad Pendorum zbierają się ciemne chmury, oto przybywają tu dawni, gniewni i krwawi Bogowie żądni jedynie pomsty i władzy. Części V – IX można czytać bez znajomości wcześniejszych części cyklu.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Krzysztof Bonk

Arezar

Cykl Pendorum V

© Copyright by Krzysztof Bonk

Projekt okładki: Krzysztof Bieniawski

ISBN wydania elektronicznego: 978-83-7859-958-6

Wydawnictwo: self-publishing

e-wydanie pierwsze 2018

Kontakt: [email protected]

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

 

 

 

Konwersja do epub i mobi A3M Agencja Internetowa

I. JUŻ CZAS

Zatem już czas, już czas… Poprzysięgam na moją matkę, na jej święte imię, że tym razem nie zawiodę i spełnię jej wolę! Nie dam się ponownie pokonać…

Uchylam się przed wymierzonym we mnie ciosem miecza i jednym z własnych krótkich ostrzy tnę w kierunku nóg przeciwnika. Ten uskakuje do tyłu i ponawia uderzenie z góry na dół. Paruję cios moimi mieczami, czynię piruet i trafiam swym orężem w opancerzone ramię. Natychmiast kucam i wślizgiem podcinam nogi opancerzonego rywala. On jednak odgaduje moją intencję i w kontrolowanym upadku przewraca się prosto na mnie. W ostatniej chwili balansem ciała nie daję się całkiem przygwoździć do podłoża i spleceni we wspólnym uścisku turlamy się razem po ziemi. Po drodze tracimy nasz oręż i walczymy już tylko za pomocą siły własnych ciał.

Aż udanie odpycham od siebie przeciwnika, po czym wyciągam rękę po jedno z mych porzuconych ostrzy. Chwytam je i błyskawicznie przykładam do cudzego gardła. Z tą chwilą na mojej twarzy pojawia się kąśliwy i ze wszech miar triumfalny uśmiech. Wygrywam, wreszcie wygrywam, nareszcie! Cieszę się szczerze jak dziecko, którym do niedawna jeszcze byłem, lecz już bynajmniej nie jestem.

Wstaję sprężyście i podaję rękę po raz pierwszy pokonanemu przeze mnie memu ojcu, Zanowi. Jestem z siebie naprawdę dumny, ponieważ zwycięstwo w tym przyjacielskim pojedynku jest dla mnie zarazem przepustką do wielkiego świata z jego nieprzebranym bogactwem. Przede wszystkim zaś do wypełnienia przepowiedni mej matki o koronie całego Pendorum zdobiącej skronie jej syna, Avezana, czyli mnie samego we własnej osobie.

Starszy już mężczyzna z moją pomocą podźwiga się do pionu i uśmiechając się ciepło, czyni ku mnie wymowne skinięcie głową. Tak, to potwierdzenie, że w końcu zdaję egzamin i mogę wyruszyć na kontynent Pendorum, aby ziścić tam marzenie mej matki, jak i swoje własne.

Mocno obejmuję Zana, po czym dumnie niczym paw kroczę z podniesioną głową do pobliskiej wioski. Muszę czym prędzej powiadomić o radosnej nowinie mą ukochaną, przekazać jej, iż z najbliższym statkiem wypływam na wielką wodę w niezwykłą podróż po niepojętą wręcz przygodę!

*

– Doigrałeś się, rycerzu Arezara, własny syn cię w końcu pokonał… – oznajmia starsza kobieta z siwymi włosami i w prostej, szarej sukni do stojącego samotnie na łące zakonnika. Ten spokojnie odpowiada:

– Jedynym sędzią tego pojedynku był czas nakreślony przez dane obietnice.

W odpowiedzi kobieta marszczy brwi, zapytując:

– Czas, obietnice…?

– Tak – potwierdza Zan. – Obiecałem synowi, że opuści wyspę, dopiero gdy mnie pokona. I właśnie nadszedł czas, kiedy to dałem się pokonać. Uczyniłem to, ponieważ Avezan kończy już dwadzieścia jeden lat. A jest to wiek, w jakim zmarła jego matka. Jej z kolei złożyłem przyrzeczenie, iż dłużej niż czas jej ostatniego żywota nie zatrzymam jej dziecka na wyspie bez nazwy, a puszczę go po wielkie czyny na wielki świat.

– Więc… Wasz syn nie jest do swej misji gotowy, skoro tak naprawdę podarowałeś mu wygraną…? – wyraża wątpliwość starsza kobieta.

– Czeka go trud, któremu i tak nie podołaliby najwięksi, zwycięscy, mityczni herosi…

– A zatem?

– Zatem wypuszczam go na otwarty świat. Albowiem od zawsze jest do swej misji gotowy bądź też skazany na zgubę.

– Mówisz o przeznaczeniu… – stwierdza w zadumie siwowłosa kobieta.

– Tak, o przeznaczeniu. Osobiście dałem memu dziecku sielankową młodość, szczęście i beztroskę. Teraz w swe szpony weźmie go jego własne przeznaczenie. I co z nim uczyni, jaki będzie tego finał? – Spogląda z nadzieją ku niebu. – Gorąco pragnę wierzyć, że wbrew klątwom i przeciwnościom losu taki, jaki przepowiedziała Avezanowi Anrea. I z taką wiarą pozostanę tu, na tej wyspie.

– Więc nie popłyniesz z synem?

– Ktoś musi tu pozostać, aby chronić wioskę. To kolejna obietnica złożona mej odwiecznej ukochanej. – Wzrusza ramionami Zan i z melancholią w głosie dodaje: – Poza tym Avezan osobiście musi się zmierzyć ze swoim przeznaczeniem, podobnie jak każdy z nas…

– Zatem z wiarą, rycerzu, z wiarą – żegna się kobieta i odchodzi.

– Z wiarą – odwzajemnia pozdrowienie Zan.

*

– Ukochany…

– Ma ukochana, Arlino! – Toniemy we wzajemnych objęciach.

– Co cię tak uszczęśliwia, czyżby widok mej nowej fryzury i ozdób we włosach…? – Arlina kokieteryjnie poprawia swe złociste loki, a w nich wplecione, wielobarwne wstążki. – A może tak wprawia cię w zachwyt ma suknia, którą ostatnio przerobiłam…? – Głaska koronkowy materiał na piersiach wpadający w delikatny róż z diamentową bielą.

– Nie! To coś zupełnie innego! – Obnażam śnieżnobiałe zęby w szczerym uśmiechu.

– Więc…? – Moja dziewczyna uśmiecha się przesłodko i szybko trzepocze długimi rzęsami, przykrywającymi błękit jej oczu.

– Wypływam! – wypalam radośnie, nie mogąc dłużej tłumić w sobie radosnej nowiny. – Wyruszam do Pendorum! – krzyczę ku górze aż wniebogłosy.

– Wy… pływasz. – Cudny dziewczęcy uśmiech w jednej chwili blaknie. – Wy… ruszasz… – Usta Arliny z poziomej kreski przyjmują kształt odwróconej nóżkami ku dołowi podkowy. – Więc po… rzucasz mnie… – Na moim policzku ląduje uderzenie otwartą dłonią. – Porzucasz, tak po prostu!

– Ależ skąd – zaprzeczam i dla odmiany dotykam delikatnie gładkiego lica mej ukochanej, po czym chwytam ją za rękę. – Zabiorę cię ze sobą! – oświadczam gromko.

– Do… Pendorum…?

– Oczywiście!

– Pendorum…

– Ależ tak!

– Otóż nie… – Arlina kręci zrezygnowana głową.

– Nie? Ale…

– Mówię nie. – Naburmuszona raptem dziewczyna tupie ostentacyjnie nogą.

– Czemuż to…? – zapytuję jękliwie.

– Znam opowieści wędrowców i nie wyruszę tam… – Wyrywa się z mego uścisku. – Musisz wybrać. Ja, twoja miłość, albo Pendorum, ta okrutna kraina. – Odwraca się i dumnie odchodzi pomiędzy wiejskie zabudowania, bacząc uważnie, by nie ubłocić swej długiej, eleganckiej sukni.

Pozostawiony sam ze sobą wzdycham głęboko. Jednakże decyzję o tym, co powinienem uczynić, podjąłem już tak dawno, jak tylko pamiętam. Dlatego oczywiście, że popłynę, popłynę! Ale też…

– Wrócę! – krzyczę radośnie w ślad za Arliną. – Obiecuję, że wrócę po moją przyszłą, najukochańszą władczynię, samą imperator Pendorum! – wyrzucam z siebie i jednocześnie już czynię żwawe kroki w kierunku skromnego portu, a zaraz szaleńczym biegiem porywam się właśnie do niego.

Jeszcze tego samego dnia odpowiedni statek zsyłają chyba sami Bogowie, jakby zapraszając mnie do objęcia należnego mi tronu. Okazuje się bowiem, że przybyły okręt bierze kurs na archipelag wysp w pobliżu Pendorum skąd bez problemu znajdę kolejny wodny środek transportu na pożądany przeze mnie kontynent.

Tak więc wyruszam i nie spocznę, dopóki nie dopnę swego. Mianowicie zgodnie z przepowiednią matki, samej Bogini, mitycznej Anrei, nie zostanę imperatorem niepodzielnie władającym wielką, należną mi krainą!

II. PODRÓŻ

Pogoda sprzyja morskiej wyprawie. Niebo jest bezchmurne i czyste, wręcz nieskalane niczym me pragnienie wypełnienie mego posłannictwa. Wieje też silny wiatr, który dmie w żagle, wybrzuszając je dumnie. Podobnie i ja stoję odważnie na dziobie statku i wyzywająco wypinam pierś gotowy podołać wszelakim wyzwaniom.

Tak bardzo łaknę odmiany, przygody i nowych wrażeń. Posiadam nieprzeparte odczucie, że przybliża mnie do nich każdy zaczerpnięty do płuc głęboki wdech.

Kiedy zaś wreszcie przybędę do Pendorum, dokładnie wiem, co winienem czynić. Moją powinnością będzie iść za głosem mądrości mego ojca, Zana. Natomiast w sercu zawsze nosić będę niezachwiane uczucie do matki, Anrei, wyznaczającej mi cel. Rodzice są moją ostoją, opoką i drogowskazami. Dzięki pamięci o nich nigdy nie zostanę sam i nigdy nie zgubię się w tym, co powinienem czynić. O tym jestem przekonany, właśnie ja…

Na chwilę spoglądam w zamyśleniu na lustro wody w otwartej beczce i puszczam do siebie oko. Czynię to do wizerunku młodego mężczyzny o krótkich rudych włosach i trochę piegusa z jasnymi oczyma – to scheda po matce. Za to po ojcu dziedziczę pokaźny wzrost i atletyczną budowę ciała. Choć za nieodzowną część mnie samego osobiście uznałbym także moją broń. To dwa krótkie ostrza przy pasie, ale również przewieszony przez plecy długi miecz.

Tak, szkoliłem się biegle we władaniu bronią obojga moich rodziców. Albowiem chociaż na dobrą sprawę dane mi było poznać tylko jednego z nich, to każdy z moich rodzicieli jest dla nie równie ważny i moim bojowym rynsztunkiem oddaję im swego rodzaju cześć. Temu, czego wspólnie w swych żywotach dokonali na nieznanej mi ziemi.