Brandenburg - Ludwik Stasiak - E-Book

Brandenburg E-Book

Ludwik Stasiak

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Ludwik Stasiak karierę artystyczną rozpoczął jako malarz. Tworzył w kręgu młodopolskiej bohemy artystycznej Małopolski, a także w ośrodkach europejskich. Po licznych podróżach powrócił jednak do rodzinnej Bochni. Z czasem jego zainteresowanie malarstwem ustąpiło miejsca literaturze, na którym to polu dał się poznać jako autor płodny i dociekliwy. Zasłynął jako badacz życia i twórczości wybitnego rzeźbiarza Wita Stwosza. Powieść historyczna „Brandenburg” należy do jego najpopularniejszych utworów.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.


Ähnliche


Ludwik Stasiak

Brandenburg

Kraina słowiańskich mogił

Warszawa 2021

[Motto]

To grobowisko narodów.

Całe narody wymarły.

Język ich i pieśń ich umarła.

Nawet pamięć po nich umarła.

Rozdział I

Gdy bogaty mieszczanin milionowego miasta, rozkopując fundamenty swego domu, natrafił na czaszkę z amuletem i na urnę runiczną nie wie, że dom jego stoi na wielkim uroczysku, które nosiło imię: Berlin; nie wie, że tam chowano władyków i wodzów Słowiańszczyzny.

Obcy zapomnieli i swoi zapomnieli.

Lecz w szumie trzcin na bagnach Braniboru dosłyszysz echa słowiańskiej pieśni, szelest kosaćców na błotach Haweli opowie ci o narodzie, który umarł.

Na tym olbrzymim słowiańskim cmentarzysku w śpiewie słowika dzwoni rzewna nuta smutku, wicher jesienny wyje głosem mordowanych ludzi. Łka wicher i płacze, po raz tysiączny sypie żółte liście na słowiańskie mogiły. Letnim porankiem kwiecie na łąkach pokrywa się perłami łez wytępionego do szczętu narodu.

Nad brzegami i jeziorami Braniboru plątające się tumany mgieł, mają kształty zakutych w jarzmo niewolników.

Widzisz jak się sosny na brzegu Łaby, na polach łęczyńskich o zachodzie słońca czerwienią? Jakby je kto krwią oblał! One korzeniami swymi do dziś nie mogły wypić wszystkiej krwi setek tysięcy Słowian, które tam w obronie swej ziemi poległy. Dziś jeszcze krwią się ich pnie barwią, choć tysiące lat mordu minęło.

I Łaba się krwawi, a morze przy ujściu Mży, Trawny, Swartawy i Renu huczy tak smutno, jak smutna była pieśń ludu, który tu niegdyś mieszkał.

*     *

*

Krzyż zwyciężył.

Królowie rzymscy byli zawsze krzewicielami cywilizacji i apostołami wiary Chrystusowej.

Król Henryk Ptasznik wymordował pod Łęczyną dwieście tysięcy słowiańskiego chłopstwa.

Pojmanych bezbronnych jeńców i obrońców zdobytej Łęczyny w pień wycięto.

Co w Lubuszu swych domów bronili wybici, miasto z ziemią zrównane, kraina Milczan w pustynie zamieniona.

Podbił Henryk Hawelów, a warowną moczarami stolicę ich Branibór, zdobył głodem, żelazem i mrozem.

Po rzezi zatknięto na twierdzy braniborskiej krzyż. Ci co go ciosali, mieli ręce poplamione krwią bliźnich.

Był on urągowiskiem i parodią krzyża, na którym skonał Bóg miłości, Bóg przebaczenia.

Zapłakał tam na szczytach gwiazd, gdy na pogorzeli Braniboru zwycięzcy przyjmowali Ciało i Krew Pańską i śpiewali Kyrie elejson, klęcząc przed krzyżem, który na tle płonącego częstokołu twierdzy w oparach krwi ludzkiej się bielił.

Gdy wojownicy polegli, gdy starców zabito, a dziewice poszły w niewolę, zaczęło się na ziemi słowiańskiej panowanie zwycięzców.

Ksiądz Thiethmar pisze, że jeśli król srogi dla pogan na czele legionów łotrów nielitośne na Słowianach czynił łupiestwa, tedy Bóg łaskawy mu to przebaczy.

Tak pisze ksiądz Thietmar, nazywając swoje własne wojska legionem łotrów.

I ustanowił Henryk także prawo, że wypuszczonym z lochów rozbójnikom i oderżniętym od szubienicy mordercom wolno swobodnie chodzić po świecie, byleby oszczędzali domy swych rodaków, za to mogą na słowiańskim chłopie, jakie tylko chcą, zbrodnie i łotrostwa czynić.

Umarł wreszcie ten krwawy Sas i leży w krypcie w Kwedlinburgu, a w portrecie na pieczęci z wyłupionego jego straszliwego oka wyczytasz okrucieństwo i łakomstwo na krew ludzką.

Zgasł Henryk, ale nie zgasła z nim żądza podboju, łupiestwa i zbrodni, podszyta nikczemnie pod święty znak Chrystusowej wiary. Nastali jeszcze gorsi mordercy niosący w świętokradzkiej dłoni sztandar świętego Kościoła.

Mówią, że idą nawracać, a zabijali.

Mówili, że idą uczyć miłości, a łupili, podpalali.

Mówiła o cywilizacji ta barbarzyńska, krwawa horda, idąc nawracać cichy, spokojny, łagodny słowiański lud. Zapanował nad Słowianami markgraf Gero, lis chytry i przebiegły, okrutnik i krzywoprzysięzca.

Ten postanowił wygubić do szczętu plemię słowiańskie.

Zaprosił na ucztę trzydziestu książąt słowiańskich, którzy zawierzyli jego chrześcijańskiemu rycerskiemu słowu i w gościnę w jego progi przybyli. Pił z nimi i jadł, i o przyjaźni swej zapewniał, zachęcając do wina i kielicha. Gdy upojeni trunkiem ręką już nie władali, rzucił się na nich wraz ze swymi siepaczami i wymordował do jednego.

Zgotowawszy wojskom słowiańskim straszną nad Radską klęskę i zabiwszy naczelnego wodza, księcia Stoigniewa, wyciął w pień pojmane chłopstwo. Rzeź trwała do późnej nocy. Nazajutrz na wzniesionym krzyżu zawisła odcięta głowa poganina Stoigniewa na znak tryumfu kultury i chrześcijaństwa. U stóp krzyża zamordowano siedmiuset starszyzny bez litości.

Choć w głębi serca wielkiego markgrafa rzekomo była litość.

Wszak doradcę Stoigniewa puścił, jako przebaczający chrześcijanin, wolno... wyłupiwszy mu tylko oczy i wydarłszy język...

– I napełniła się ziemia słowiańska kościołami, księżmi i Bogu poświęconych panieństwem – mówi kronikarz.

Sam Gero wystawił klasztor dla zakonnic wraz z kościołem.

Ofiara ta dla Pana Boga wypadła mu bardzo tanio, bo pieniądze na nią ukradł i złupieżył w chatach, opolach i grodach słowiańskich.

Rozdział II

Orze rolnik ziemię sochą drewnianą.

Rola to bujna, nie potrzebuje wielkich zachodów i pracowitej uprawy.

Późną jesienią odarł korę ze spodu drzew, drzewa nie zazieleniły się na wiosnę i uschły. Podpalili je wtedy, resztkę zaś pni i korzeni wykarczowali niewolnicy słowiańscy.

Ziemia znawożona popiołem nie wymaga żelazem kutego pługa lub stalowej brony. Byleby ją tylko sochą przewrócić, wyda plon bujny.

Sochy nie ciągną konie ani woły. Za konia i wołu trzeba zapłacić dziesięć, dwadzieścia denarów.

Taniej wypada niewolnica słowiańska.

Na targu w Świerzynie dostanie ją za dwa denary. Jeśli król jeszcze raz do ziemi Lutyków wpadnie, dziewka lutycka kosztować będzie denar, może mniej.

Niewolnice ciągną sochę rączo i wytrwale, tak że nawet bata mało się używa. Na to je Pan Bóg stworzył, żeby chrześcijaninowi służyły. Dalej! Wstecz! Stój!

Niewolnice, których nagość ledwie strzępek łachmanu okrywa, stanęły i poprawiały jarzma, patrząc w szarzejące na horyzoncie domy Braniboru, na lasy gniewkowskie, na bagna i mokrzyska, które się ciągnęły daleko aż do Szczyglic, aż do Berlina.

Patrzyły w dal, jakby w niej odszukać chciały domy ojców i opole rodzinne i krewnych swoich.

Pierwsza, lejcowa, była córką władyki z Jasieniec.

Druga ta, co ma czarne włosy i złotawe ciało, jest wdową po wojowniku, który poległ przy oblężeniu Kostrzynia.

Trzeciej wzięto męża w niewolę i zabito go w jej oczach. Zabito tam pod lasem dobierzyckim, niedaleko.

Przez kilka dni pędzona w pole do orki, widziała pod sosnami stado kruków siedzących na zabitym. Potem i kruków już nie było, bieliły się tylko kości... Że miała śliczne, jasne włosy i oczy modre, że miała pierś kształtną i gładką, że miała usta malinowe, musiała zostać poniewolną żoną chłopa, który ją kupił za dwa denary. Broniła się, ale ją bito batem, bardzo batem bito.

– Dalej! jazda! Socha na prawo! Nastąp się! Hee! Ruszcież, bo walę batem!

– Chryste wam pomagaj – krzyknął jakiś rycerz na koniu – który od strony Haweli do orki przycwałował.

– Dopomóż Boże!

– Co siać będziecie, gospodarzu?

– Jęczmień, dostojny panie.

– Co kosztują te poganki?

– Dałem, najdostojniejszy panie, półszósta denara za wszystkie trzy.

– Toście przepłacili.

– Pewnie, że to drogo. Gdyśmy ze Szwabii szli, mówiono nam, że tu u Wilków mlekiem i miodem opływać będziemy. A tu wszystko trza kupić za drogie pieniądze. Sochę i rydel...

– Po co macie kupować? Zrabować lepiej u Słowian. Pan Jezus się ucieszy, gdy takiego łotra poganina obedrzecie.

– Nie ma już z nich co drzeć, dostojny panie, tak ich wojsko nasze już obłuskało...

– Pokażcie mi te dziewki!

– Hawelanki! He! Pokażcie się jasnemu panu.

– Co chcecie za tę jasną?

– Tej nie sprzedam, bo jestem z niej kontent...

– A ta naręczna? Dajno ją tu bliżej! Czy to jeszcze dziewka?

– Dziewka, jeszcze młoda, bardzo młoda.

– Dam ci za nią trzy denary.

– Mało, najdostojniejszy panie.

– Przecież dałeś niecałe dwa.

– Tak, ale ja muszę coś zarobić. Chodziłem piechotą na targ do Świerzyna.

– Masz cztery.

– Dodaj, najjaśniejszy panie, jeszcze kilka kaczek błotnych, które ci wiszą u troka.

– Masz. Dostaw mi ją jutro wykąpaną i świeżo obleczoną, zwrócę za przyodziewek.

– Dostawię.

– A słuchaj, żebym ją dostał nieskrzywdzoną, bo cię zaćwiczę kańczugiem, ty rudy złodzieju.

– Jak rozkazałeś, najdostojniejszy.

– Chryste elejson.

– Kyrie elejson!

Najdostojniejszym, który zaszczycił szwabskiego osadnika rozmową i zakupem dziewki, był sam Bernard, książę saski, zabawiał się przez cały ubiegły dzień strzelaniem ptactwa wodnego na błotach Haweli.

Był to mąż olbrzymiego wzrostu i tuszy, szerokich pleców, czerwonej twarzy otoczonej długą jasną brodą i spadającymi w lokach na barki włosami.

Okryty był szatą niebieską, przepasaną na biodrach szerokim, suto złotymi gwoździami nabijanym rzemieniem. Miał czapkę bobrową, którą dwa orle skrzydła po bokach zdobiły. Na szyi wisiał ciężki złoty łańcuch, w którym odbite zachodzące słońce mieniło się i migotało.

Koń jego jak i giermka, który w odległości kilku kroków za panem jechał, obładowany był dzikim ptactwem upolowanym na błotach. Giermek łapał tylko na sokoła, książę zaś nierzadko sam schodził z konia, oddawał cugle giermkowi i szedł w bród, aby stado gęsi podejść lub czaple na rzuty strzały dostać. Na niebieskiej jego bogatej szacie były zeschłe grudy i plamy błota, puch tataraku i ostre listowia roślin bujających na moczarach.

Wyraźnie już było widać częstokół i białe obronne wieże Braniboru, gdy giermek zbliżył się do księcia i rzekł:

Zdaje mi się przezacny panie, że konny człowiek cwałem do nas z Braniboru jedzie. Nie widzę dobrze pod słońce, chwilami jednak myślę, że to do was umyślny posłaniec. O! pędzi lotem wyrzuconego oszczepu...

– Nowego coś w twierdzy zajść musiało. Popędźmy konie. Może przyjechał w gościnę ktoś znaczny, może ktoś zachorował.

W kilka mgnień oka spotkał się zdyszany konny z księciem Bernardem.

– Markgraf Dietrich, jasny mój pan, a krewny wasz, wzywa was, przezacny. Mówił, abyście pędem koni przybyli. Jutro przed ranną jutrznią wyprawa zbrojna.

– Przeciw komu?

– Nie wiem, przezacny. Markgraf braniborski, biskup i dostojny wasz krewny radzą ze sobą zamknięci od chwili, gdy przybył goniec z Dziewina.

– Z jakiego Dziewina? Król polecił to miejsce nazywać odtąd Magdeburgiem – rozumiesz pachołku?

– Ja nie wiedziałem tego, najdostojniejszy. Przebacz mi.

– Jednak może wiesz, co się stało i jakie wieści przyniósł?

– Nie wiem. Jestem sługą.

– Pędem!

*     *

*

– Pogańska hydra dźwiga się na nowo. Niebora, ów łotr i wróg Chrystusów błąka się po opolach i buntuje lud przeciw nam. Szpieg magdeburski przyniósł wieść, że kryje on się teraz w opolu gniewkowskim, w chacie władyki Cichosta. Ma tam być wraz z nim wysłannik księcia polskiego Mieszka, który podobno zdradził wiarę i krzyż święty, a z pogany przeciw nam spiski knuje.

– Nie wydaje mi się możliwym, aby to Mieszek mógł uczynić.

– Sam tak do dziś dnia myślałem. Teraz jednak mamy w rękach niezbite dowody, prawie poszlaki, że Mieszek nas zdradza.

– Czy ja wam tego nie mówiłem? Od dwóch lat powtarzam, że Mieszek, jako przyjaciel króla rzymskiego, jest zdrajcą, który czyha, aby nas w pole wywieść i wygubić. Chrzest jego jest wielkim kłamstwem i obłudą. Przyjął go, abyśmy stracili w Rzymie prawo napadania na polskie włości. W przewrotnej jego duszy jest całe piekło nienawiści przeciw wszystkiemu, co niepolskie i chrześcijańskie. Rozmawiałem z nim niedawno w Gnieźnie. Był wylany i szczery i przysięgał przyjaźń dla rzymskiego króla. – Jak cię kocham, Bernardzie – mówił – tak jestem szczerym waszym sprzymierzeńcem. Oszust! Żmija! W tej chwili, gdy ze mną mówił, posłowie jego byli w Bawarii podjudzać do wojny domowej, aby się bratnia krew nasza rozlała. On i jego przyjaciel, czeski Bolesław, chcieli nas w proch zetrzeć. Popatrzcie tylko w chytre Mieszka oczy, jaki tam jadowity żar plonie, jak wężowy wyraz ich nie zgadza się ze słodkimi słowami o przyjaźni, które mu z ust płyną? Przyjaźń? On jest o tyle naszym przyjacielem, o ile coś na nas urwać może. On oszukał samego króla, który w jego przyjaźń wierzy.

– Cóż więc począć mamy?

– Za każdą cenę dostać do rąk wysłańca Mieszkowego. Uda nam się wtedy, gdy całą buntowniczą bandę osaczymy w opolu.

– Żeby Bóg dał mi dostać w ręce tego łotra Nieborę i raz uwolnić się od zmory, która mnie całe życie prześladuje. Dzięki tobie, przezacny margrabio, żyję jeszcze, tyś mnie wyrwał z rąk pogańskiego antychrysta.

– To on was chciał, najprzewielebniejszy, powiesić?

– Jak to chciał? Przecież ja już na suchej wierzbie wisiałem, już przeszedłem mękę konania i straciłem przytomność, gdy mnie margrabia ze zbrojnymi od haniebnej śmierci uwolnił.

– Kto się targnął na waszą świętą osobę?

– Uczynił to Msta i Niebora. Msta jest w naszych rękach i już żywcem od nas nie wyjdzie, Niebora uciekł i z podwójną zaciekłością lud przeciw nam buntuje.

– Jestem zdania, że nie powinniśmy zwlekać ani chwili. Jedźmy w noc, złapiemy ich wspólnie.

– Nie pozwolę na to, przezacni goście moi. Przyjechaliście do domu mego nie po to, aby znosić trudy wojenne i wyprawy podejmować, lecz ducha przyjacielską rozmową, a ciało kielichem pokrzepić. Wyślę stu knechtów i dam im chorążego w przewództwo. Ci buntowników złapią i żywcem nam tu dostawią. Jutro, nim słonko na szczytach niebios stanie, będą już tutaj w naszej mocy.

– Przenigdy, markgrafie. Zbyt to rzecz ważna, abyśmy mieli ją pachołkom i żołnierstwu powierzać. Jedźmy sami na czele zbrojnych. Tu się rozchodzi i o sprawę krzyża. Bóg przebaczy nasz trud i nagrodzi nas za to. Jeszcze jedno. Jutro o świcie zapowiedziałeś, markgrafie, polowanie na niedźwiedzie. Czyż, nam to nie wszystko jedno, polować na zwierza lub na wrogów Chrystusowych?

– Zaprawdę, dobrze on i mądrze mówi. Ruszajmy sami.

– Ruszajmy zaraz!

– To szaleństwo, na noc się puszczać w tak daleką drogę. Zabłądzimy w lasach barniewskich lub, nie znając drogi, potopimy się w bagnach Rupina.

– Słusznie mówisz. Wyruszymy przed wschodem słońca.

– Gdy pierwszy kur zapieje.

*     *

*

Na rupińskich błotach słońce wschodzi. Zaróżowiły się blaskiem wschodu zielenice wodne, trzęsidła czerwone i ramienica, której wątłe gałęzie po wodzie pływają.

Zajaśniały trzęsawiska blaskiem swej bogatej roślinności, całą urodą złotego kwiecia, które chwieje się na łodygach. Na widok słońca roztoczył swe prześliczne liście kosaciec, a chłód ranny obsypał go perłami rosy, w których słońce diamentowym błyska ognikiem. Na szerokich, leżących na wodzie liściach pływa grzebień i lilia wodna, a jaskrawe, żółte gwiazdy grążela odrzynają się jasną barwą od zielonych odmętów mokrzyska.

Płytsze miejsca nakropione są żółtym jaskrem i przekwitłą już kwiecią błotną o liściu zielonym, co bukietami i girlandami stroi brzegi i wysepki ziemne bagniska. U brzegu rosną łany wodnego sitowia przerywane gdzieniegdzie mieczykami trzciny, łodygami szuwaru. Tam na środku całe lasy tataraku i rogoży błotnej bujają, kryjąc w swym gąszczu gniazda ptasie i roje małych karasi, które się przed szczupakiem w ten matecznik kryją.

Tam od czasu, jak Bóg te ziemie stworzył, nigdy ludzka noga nie postała. Tam żyje tylko czubata czajka, bekas z długim dziobem i kurka wodna, tam w sitowiu wije swe gniazdo łyska i kaczka krzyżowa, której chmary ciągną wieczorem z jeziora na jezioro, z trzęsawiska na trzęsawisko wrzaskliwą drużyną, mającą kształt żeleźca od strzały. Z rzadka jawi się tłusta gęś zrzędząca chrapliwym głosem. Wyśmiewają się z jej lenistwa i barwy, przedrzeźniają jej głos chichocące się mewy, które szybciej od strzały, szybciej od kamienia rzuconego z procy nad wodą szybują.

Z dalekiej zagrody kmiecej przybywa tu bocian, aby dla dzieci złapać brzankę lub lina, aby odwiedzić żałobną czaplę, która zaspana i smutna, jakby z kamienia wykuta, na jednym miejscu nieruchoma stoi.

Nie dojrzy tam nigdy oko ludzkie żurawia. Samotnik ten w niedostępnej błotnej kniei, na gęstej wiklinie z zielonych szabel tataraku, suchego listowia i miękkiej wyschłej trawy gniazdo dla swych dzieci wiesza.

Zanim ranna jutrznia zagasła na niebie, odezwało się życie wśród wodnej drużyny. Gdy pierwsza złota chmurka zabłysła na horyzoncie, kipiało już tu i wrzało w królestwie wodnego ptactwa. Kaczki i czajki szybowały w lasach szuwaru, a chmury kurek przelatywały od wikliny do wikliny.

Walka o byt zawrzała w najlepsze.

Niebieska panna wodna zjadła trawkę, pannę wodną zjadł karasek, karasia zjadł szczupak, a szczupaka połknął żuraw. Jako mędrszy z całej błotnej gromady, nie wyścibi on głowy z bagna, bo wie, że w lesie i w czarnym polu mógłby go zjeść sęp lub rozdrapać orzeł.

Słonko spiło już część rosy, która srebrnej księżycowej nocy spadła na ziemię, a wodna gromada wyległa na groble, aby się w słonku zagrzać i pióra rozprostować. Zaczął się sejm ptasi.

Prym tu trzymają czajki, te krzykacze i rozbójniki wód słowiańskich. Hałas, krzyk, gwar, jęk, pisk, gęg, zgrzyt, chrzęst i chichot trząsł kolbami tataraków i delikatnym listowiem żółtych i białych kosaćców.

Wtem stało się coś nadzwyczajnego.

Łomot straszny, jakby świat się walił. Zadudniło, jakby kawał skały oderwał się ze szczytu gór i leciał w przepaść.

Dziesiątki tysięcy skrzydeł załopotało, gromada ptactwa wzbiła się w powietrze, zakryła na chwilę chmurą słońce i wpadła jak kamień do wody. Szklana tafla wody rozprysła się na tysiące kółek i kółeczek, które falowały, zmniejszały się, a wreszcie znikły.

Na groble najechała gromada zbrojnych jeźdźców. Mieczyki ich i hełmy lśniły w słońcu stalą piór dzikiej kaczki, w tarczach ich przejrzały się złote chmurki, w które strojne było jasne oko słońca.

– Czy daleko jeszcze mamy?

– Za moczarem na prawo leży wieś Rutnik. Obok na lewo gniewkowskie lasy. W małe pół godziny będziemy na miejscu.

– Stójcie! Musimy się za groblą rozłączyć. My pojedziemy brzegiem ruńskiego jeziora, objedziemy wieś i uderzymy na Gniewków od strony Wielic. Knechty obstawią las z obydwóch stron, a w ten sposób żywa nam dusza nie ujdzie. Gdyby ktoś z pogan chciał uciec, to pozostanie mu chyba skoczyć do jeziora, którego wpław przejść człowiek nie jest w stanie. Zachowywać się cicho, tak jak wydałem rozkazy.

Gniewkowskie opole rozrzucone było wśród nieprzebytych lasów i borów, na pograniczu między lutycką a hawelańską ziemią. Gdybyś na te bory spojrzał okiem ptaka, zobaczyłbyś tu i ówdzie wśród puszczy polanę, a na niej wielką podkowę: to szereg domów gniewkowskich, to wieś lutycka.

Wielki łuk kształtu końskiej podkowy zataczały chaty kmieci i ziemianki ratai złączone wieńcem krzewów, drzew i opłotków.

Na końcu jednej z takich podków stała czysta i nowa chałupa władyki Cichosta. Oderwała się ona nieco od wsi i zbliżyła do lasu; a najbliższa sosna, rojąca się od rozrodzonej snadź w niej barci, stała już w ogrodzie władyki. Był to człowiek półwieczny o jasnych długich włosach, o rozumnych oczach, w których malowała się łagodność i dobre serce. Siedzi przy nim na pogródce jakiś gość widać, bo Cichost mu często i pilnie kubek miodu nalewa. Gość ma potężne ramiona, olbrzymi wzrost i wielkie w kułak zaciśnięte pięście. U stóp ich bawi się gromadka prześlicznych dziatek, przewracając się i koziełkując po zielonej runi. Cichostowa żona i córka jej Sławotka przędą len, odpowiadając nierzadko na pytania gościa, który rad jest widać tej rodzinie.

Takie kwiaty, jak Sławotka, rodzą się tylko na słowiańskiej ziemi. Jest to cudne dziecko o bławatkowych oczach, o twarzyczce tak pięknej, o szyjce tak zgrabnej, że oczu od niej nie oderwać, że pamięć przy niej zatracić. Ledwo to rozkwitło z dzieciństwa, ledwo młoda pierś wzdyma czystą i białą lnianą koszulkę...

Kręci dziewoja pilnie wrzecionem, snuje nitkę bielutką i śpiewa:

Wynieście mnie dzieweczki!

Tu na te pagóreczki.

Potem wrzućcie do wody,

O! do głębokiej wody.

A gość, matka i starsze dzieci powtarzają ostatnie słowa piosenki:

Potem wrzućcie do wody,

O! do głębokiej wody.

Nie ustał jeszcze chichot dzieci i nie przebrzmiała pieśń, gdy na drugim końcu wsi powstała głucha jakaś wrzawa. Jakby wrzask tłumu, gdy pożar wybuchnie, jakby krzyk ludzi, którzy podczas burzy na okręcie toną.

Zawarczały psy, przy Cichostowej chacie powstał ogromny krzyk i hałas, przed Cichostem zaś stanął zbladły kmieć, krzycząc:

– Królewscy wieś rabują!

Odruchem rzucili się męże po topory, a władyka strasznym na dzieci i kobiety krzyknął głosem:

– W lasy!

Ale za późno już było na ucieczkę. Z mroku leśnego dokoła wysuwały się postacie zbrojne, lśniące stalową łuską i koszulką drucianą. Jako z ula podczas roju wysypuje się czerń owadzia, chmurą na drzewa lecąc, tak sypały się z lasu roty najezdniczego żołdactwa. Zagroda była ze wszech stron otoczona, a kilku pachołków rzuciło się na Cichosta, jego gościa i jego rodzinę. Jeden knecht chwycił wpół Sławotkę, która wydzierała się, wołając:

– Ojcze ratuj!

Wnet przyskoczył Niebora i uderzeniem w pierś odczepił od dziewczyny knechta, nadlatującemu zaś drugiemu rozbił łeb tkackim kołowrotem.

– Dawaj siekiery! – wołał na władykę.

Nie słyszy go Cichost, siedzi bowiem już na nim trzech drabów, wiąże mu ręce i krępuje bezlitośnie ramiona, że kości trzeszczą, że sznur wrzyna się w zesiniałe ręce.

Sławotka, matka i dzieci, schroniły się wszystkie za olbrzymią postać Niebory, który bezbronnymi rękami zasłaniał kobiecą gromadę. Natarła na niego cała rota żołdactwa, a ten przeciw dziesięciu mieczom i oszczepom miał tylko gołe ręce.

Na pomoc przybyły mu tylko psy Cichosta, które na widok zajazdu wyły i ujadały okropnie, nie mogąc się zaś doczekać ręki, która by ich z uwięzi uwolniła, zerwały powrozy i rzuciły się na żołdactwo.

Mniejszy z nich, Burek, pokąsał twarz oszczepnika, przebity jednak przez pierś, skowycząc, zakończył swój żywot.

Trudniejsza sprawa była z Brysiem, gadziną wściekłą i zajadłą. Chwycił za gardło dziesiętnika w łuskowej zbroi, wpił okrutne zęby w mięso i ścięgna szyi i upadł z nim na ziemię. Wywiązała się walka, straszna walka psa z żelaznym rycerzem.

Z resztą knechtów bił się Niebora, dobywając resztek sił. Łucznika straszliwym razem w ślepie na ziemię złożył, ranny zaś w prawą rękę, kopnął w brzuch znacznego jakiegoś rycerza, który upadł, wyjąc z bólu okropnie. Wściekłe knechty, nie mogąc na nim zemsty wywrzeć, rzucili się na kobiety. Zaczem Władykowa upadła z roztrzaskaną czaszką na ziemię, a pachołcy, którzy bali się przystąpić do zakrwawionego Niebory, zaczęli rzeź między dziećmi. Zabijano je w oczach ojca; który zsiniały leżał w więzach na pogródce bezsilny, nie mogący mordowanym dzieciom nieść pomocy.

Rozpoczęło się nowe pasowanie z Nieborą, który cudem zaiste kilku cięć śmiertelnych uniknął.

– Tego żywcem brać – odezwał się piorunujący głos margrafa.

– Żywcem!

– Czego stoicie draby, kiedy was pięciu jest przeciw jednemu?

– W pęta z nim, w pęta!

Dietrich przyskoczył sam i podstawieniem nogi Nieborze położył go na ziemi.

Siadło na niego sześciu ludzi i po krótkiej, okropnej walce związało mu ręce i nogi.

– W kij z nimi!

Na prędce ucięto mieczem grubą gałąź grabową, ogołocono ją z odrośli, zestawiono ze sobą pojmanych, popuściwszy z przodu sznurów, przetknięto popod wysunięte w tył w łokciach ręce, kij drewniany.

Spętani, związani i bezsilni siedzieli na przyciesi domu Cichost i Niebora.

– Czy ranni?

– Ten poganin ranny, najdostojniejszy.

– Opatrzyć jego ramię i zatamować krew. Jego życie jest dla nas drogie, bardzo drogie.

– Na ogniu wyśpiewa on wszystko.

– Toś ty, psie, wieszał jego przewielebność?

– Ja – odrzekł Niebora. – Powinniście mi być wdzięczni za to. Gdyby on był na wierzbie skonał, miała by wasza wiara jednego męczennika więcej.

– Bluźni poganin.

– Czyje to dzieci pozabijane?

– Diabeł wie, jakie to plemię. Pogańskie.

– Ten mały rusza się jeszcze. O! Otwiera oczy, może by go, zanim umrze, ochrzcić, aby dusza jego na wieki nie poszła do piekła.

Chłopczyk z rozpłataną piersią podniósł się z lekka, wsparł na ręce, otworzył oczy i zaszeptał:

– Matulu... ma-tu-lu...

Opadł na ziemię.

Jakiś drab z czerwonym nosem zbliżył się do dziecka, potarł mu czoło wodą z kałuży i rzekł:

– Ja cię chrzczę w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego. Amen.

Po czym z litości rozbił mu obuchem głowę.

Walka toczyła się tylko koło Sławotki.

Żołnierstwo chciało ją ująć dla siebie i pognać w niewolę. Dziewczątko na widok krwi ludzkiej broniło się z rozpaczą, którą śmierć dyktowała. Wydobywała się gwałtem z lubieżnych uścisków żołnierskich, pluła knechtom w twarz, a jednemu ze starszyzny wymierzyła gwałtowny policzek.

– Łeb rozbić tej sikorze!

I już topór wisiał nad jej głową, gdy odbiła cios ręka jakiegoś człowieka, który stanął między żołnierzem i uwolnioną z jego rąk Sławotką.

Był to chudy, blady i bosy człowiek w czarnej, podartej szacie, z wizerunkiem Ukrzyżowanego Chrystusa w ręku.

– Co wy czynicie? Co wy za jedni?

– Jestem Dietrichem, margrafem wschodnim, a to moi rycerze i roty zaciężne. A ty kto?

– Jestem kapłan i ksiądz Jezusowy, pustelnik, który osiadł wśród Wilców, nauczając ich prawdziwej, Chrystusowej wiary.

– My to samo czynimy.

– To samo czynisz, morderco? A ta krew, te zwłoki co znaczą?

– Szerzyłem wiarę świętą mieczem.

– Kiedyż to Chrystus Pan kazał bliźniego zabijać? Ty kłamco, mówisz, żeś wyznawcą Jezusa, Boga miłości, Boga przebaczenia?

– Margrabio, daj w pysk temu oberwusowi.

– Jezus kazał szerzyć świętą wiarę miłością, dobrocią, przykładem, przekonaniem, kazał pójść między ciemne pogaństwo, nauczając je, aby oni dobrowolnie uznali Jezusa, Boga nędzarzy, wszystkich biednych i wydziedziczonych. Przecz niewinną krew rozlałeś? Przecz ściągasz na nasz niemiecki naród pomstę niebios, ty krwawy zabójco?

– Milcz, ty czarna wywłoko, bo cię każę natychmiast powiesić.

– Wiesz, zbóju! W imię Boga, w imię Trójcy Przenajświętszej, w imię tego, co krwią swoją za nas niewinnie przelaną, świat śmiercią krzyżową wybawił, przeklinam cię, ty opryszku i kacie.

Straszliwy cios, wymierzony w pierś pustelnika, powalił go na ziemię. Czerwona jak rubiny krew buchnęła z piersi fontanną. Wymówił: Jezu i zamknął na wieki poczciwe oczy, ten jedyny wówczas między Odrą i Łabą wśród chrześcijan – chrześcijanin.

Walka zakończyła się zabiciem Brysia, który tarzał się z dziesiętnikiem, po ziemi. Żołnierz charczał śmiercią i syczał ściśniętym przez zwierzę konwulsyjnie gardłem. Palce żołnierza wbite w ciało zwierza straciły moc. Spod zębów psa toczyła się krew z ran. W rany pchała się piana rozjuszonej bestii. Przebito psu pierś i przemocą otworzono szczęki, niewiele to jednak pomogło dziesiętnikowi, bo z otwartych tętnic buchała teraz krew strumieniem.

Tamowanie jej nie uratowało życia żołnierzowi.

Rycerstwo dobyło z komory Cichostowej łagwie z koźlej skóry pełne miodu, sery owcze i suszone ryby, knechty zaś zabili dwa cielęta i piekli je na wolnym ogniu.

Wnet zaczęło się śniadanie.

Margraf Dietrich postawił straż przy więźniach, polecając raz jeszcze opatrzyć rany Niebory, spodziewał się bowiem wydobyć z niego ogniem i torturami wiadomość o zamierzonym buncie słowiańszczyzny.

Osobiście obejrzał powrozy, którymi byli poganie związani. Gdy zbliżył się do Cichosta, ten wpatrzył się w niego oczami pełnymi łez i rozpaczy i rzekł:

– Ty, morderco moich dzieci.

Długo patrzyły oczy nieszczęśliwego ojca w twarz mordercy, który się we krwi jego ukochanych dzieci pławił.

– Nie zapomnę ci – wyszeptał – nie zapomnę.

– Gdy pod batami zdechniesz, zapomnisz.

Na próżno szukano wszędzie wysłannika Mieszkowego, o którym doniósł szpieg magdeburski, na próżno też patrzono za Sławotką, która wtedy, gdy księdza mordowano, wpadła w podszycie leśne i zginęła bez śladu w borze.

Pocieszało się rycerstwo dostojne tym, że katowany Niebora wyśpiewa, jaki w zamierzonym powstaniu był udział Mieszkowy, kto winien buntu przeciw królowi rzymskiemu i chrześcijaństwu.

– Gdy zaś opowie nam wszystko, wsadzimy go do lochu, gdzie siedzi Msta, żeby mu się samemu nie przykrzyło.

Po splądrowaniu wsi ruszyli rycerze do domu.

Przezacni jechali przodem, w środku szli związani jeńcy w towarzystwie kilku pieszych strażników, na końcu konni, knechty i pachołkowie.

– Wilhelmie – odezwał się do młodego giermka margraf Braniboru – śmiem cię prosić, abyś został w tyle i osobiście towarzyszył psom pogańskim, których pędzą pachołki. Mimo że to silne draby, boję się jednak, żeby jeńcy nie uwolnili się, żeby nie weszli w zmowę z żołnierzami, nie obiecali im okupu i nie uciekli. Co najważniejsze zaś, to to, że ty jeden z nas tutaj znasz słowiańską mowę. Jadąc w pobliżu, usłyszysz co ze sobą mówią i czy nie zamierzają uciec. Oni nie wiedzą, że ich rozumiesz i gotowi wygadać się z rym, co nam właśnie wiedzieć trzeba.

– Twoje życzenie jest dla mnie zawsze rozkazem, przezacny.

– Gdy król w Kwedlinburgu uderzeniem miecza pasować cię będzie, przypomnę ci wtedy przysługi, które nam zawsze oddawałeś.

Zawrócił Wilhelm konia, udając się do jeńców w swej wywiadowczej misji. Gdy przycwałował do związanych, nie mówili oni do siebie ani słowa.

Wilhelm obejrzał tylko ze wszech stron więzy, znalazł je w najlepszym stanie, upomniał pachołków, aby pilnie strzegli pogan i pozostał w tyle, patrząc w las i nucąc pieśń, którą rycerze na dworze królewskim śpiewali:

Przyjdź, najpiękniejsza.

Zbroję moją i miecz mój

Złożę u stóp twoich

I sam do nich upadnę.

Tą piękną była Adelajda, synowicą margrafa Dietricha.

*     *

*

Słońce schodziło już ze szczytu niebios, gdy przedniejsze rycerstwo z Dietrichem, Bernardem i margrafem Brandenburskim, minąwszy Święte i Bienice, opuszczało barniewicką puszczę.

Z pagórka widać było dobrze Wiernice, Dobierzyce, Marzannę i Gorce.

Przed nimi wyraźnie rysowały się drewniane wieże Braniboru, na dalekich zaś horyzontach dojrzałeś za Hawelą pola nadłabskie i dziwacznie rozrzucone zwierciadła stawów, przez które przepływa Hawela. Na lewo majaczyły lasy, za którymi leżą Glinniki i Berlin. Już rzedniał bór, a przez pnie jodeł przedzierało się lazurowe niebo, gdy Wilhelm i knechty, jeńców prowadzący, zobaczyli niedźwiedzia, który w połowie wysokości sosny rojom pszczół się oganiał.

Skoczył ku niemu jeden z knechtów, aby nadziać go na oszczep, wtedy, gdy gramoląc się z drzewa nie będzie się mógł bronić. Przerachował się, bo zwierzę skoczyło zręcznie na oszczepnika z góry, obaliło go na ziemię, szarpiąc pazurami drucianą koszulę, dusząc go tak, że resztką zaledwie płuc i oddechu mógł zawołać na towarzyszy:

– Ratujcie!!!

– Teraz! – szepnął Niebora do ucha władyce. Cichost całą siłą rąk przycisnął do siebie grabczak, towarzysz jego silnym szarpnięciem zesunął się z kija, który mu po pod łokcie przechodził.

Żelazną mocą przerwał zwolnione już z przodu powrozy, a zanim knecht się spostrzegł, wyciągnął drzewiec spod łokci Cichosta.

Za późno uderzył na niego pachołek z oszczepem powalony silnym razem na ziemię.

Cichost z rękami spowitymi w pęta, uciekł w las, nieścigany przez Wilhelma, który najechał Nieborę. Ten ani myślał uciekać. Zmierzył się z rycerzem oko w oko, uderzeniem grabczaka odbił zamach jego miecza, po czym okropnym a trafnym ciosem uderzył konia w nozdrze... Ciężko skaleczone zwierzę stanęło dęba, zachwiało się i całym ciężarem swego cielska runęło na ziemię. Spod konia słychać było jęki młodego rycerza przez zwierzę zgniecionego.

Jak strzała uciekał teraz jeniec w głąb puszczy, słysząc za sobą nawoływania i krzyki knechtów i rycerstwa.

Wszyscy rzucili się za zbiegiem w pogoń. Sam Bernard biegł z pachołkami, aby go schwycić. Jak kilka sfor ogarów za odyńcem, tak gnała gromada pachołków za Nieborą. Ale jak nie zgonisz w lesie łososia, który zna swe tatrzańskie wody, tak nie zgonisz w lesie Wilca, który w swych lasach ojczystych jest jak u siebie w domu. Pędzi on lotem strzały, przebiega pagórki, mija błota leśne, przeskakuje przez parie i urwiska boru. Dwudziestu ludzi za nim goni, połowie tchu brakło, dziesięciu jeszcze go ściga, wnet pięciu tych zostało, którzy pędzą, ciężko robiąc płucami. Nawoływania cichną i cichsze, dalekie zaledwie ich echo słychać z matecznika.

Gdy umilkły krzyki, przystanął Niebora, nabierając tchu i prostując swe skaleczone zsiniałe ręce. Sądził, że w gęstwinie, w czarnej pomroce podszytego boru, nikt go już nie zgoni, nikt go już margrafowi nie wyda. Omylił się.

Brzegiem przepaścistego potoku cichym, lecz szybkim krokiem, pędził zbrojny człowiek. Zobaczył zbiega i leciał na niego cwałem. Widok Niebory zdwoił jego siły, świadomość, że ma oszczep, Niebora zaś gołe tylko ręce, dodała mu odwagi i pewności. Leci za nim przez jar, przez piętrzące się stare powalone drzewa, przez podściółki paproci i gęste krzaki kolących ożyn. Przeciwnik, jak szczwany lis, ocenił niebezpieczeństwo nierównej walki, wiedział, jaki koniec będzie pojedynku gołych, skaleczonych rąk ze zdrowymi, które oszczep dzierżą.

Zwrócił się w młody las świerkowy. U góry buja on z zielenią iglic, gąszczem chabin i gałęzi, które do głębi podszycia jednego promienia słońca nie przepuszczą. Tam szarzeje sieć suchych gałęzi i gałązek, tam nieprzebyta matnia poplątanych odrośni, pędów i pni świerkowych. W ciemną gąszcz rzucił się Niebora, rękami drogę sobie robiąc, lecąc wężową linią, aby zmylić trop przeciwnika. Huczał szelest łamanych gałęzi, tętniły kroki zapalczywego żołnierza, którego gnała nadzieja sowitej od margrafa nagrody. Tamowała mu bieg ciężka, żelazna koszula, tamowały bieg głogi, oszczep, który ubezwładniał ręce, tak że ostre gałęzie twarz mu siekły i pęd wychylonych naprzód piersi i ramion wstrzymywały. Wiedząc, że tak poganina nie zgoni, rzucił oszczep, licząc na własną moc i siłę.

Tego tylko chciał ścigany.

Przebiegł świerczynę i zwrócił bieg nazad ku potokowi. Nad brzegiem szumiącej trzemeszny, wśród krzewów czerwonych kalin, czekał na wroga z rozkrzyżowanymi rękami. Krwią one ciekły, ale nie straciły swej mocy. Siłę rozłożonych rąk zdwajała rozpacz. Stał, jakby napastnika chciał powitać, jakby przyjaciela serdecznie miał ująć w ramiona. Zjawił się on wreszcie i rzucił się na Nieborę. Ten podpadł ku niemu, objął go w piersiach wpół. Nienawiść do wroga i strach przed śmiercią i gorszą od śmierci hańbą, wlał straszną potęgę w ramiona olbrzymiego Wilca. Zachrupotały kości, usta żołnierza buchnęły krwią, ręce zaś, które całą siłą dławiły Nieborę za gardło, zaczęły z wolna opadać i słabnąć. Kilka, kilkanaście może mgnień oka trwała cicha, niema walka. Wnet zjawiła się na ustach żołnierza piana, oczy stanęły w słup. Niebora puścił przeciwnika, którego ciało jak kłoda upadło na ziemię. Odruch konania sprawił tyle, że żołnierz zesunął się po podściółce mchów i zawisł nad bystrym brzegiem ponikwy. Jeszcze jedno przedśmiertne drgnienie a zbrojny, jak kamień z wierzchołka gór oderwany stoczył się bezwładnie do wody.

Ucichło wszystko.

Wilc wyszedł na polanę, umył spracowane ręce w wodzie krynicznej, przyłożył na rany listowie babki, a urwawszy kawał płótna z koszuli, obwinął pokrwawione palce i ramiona.

Podszedł ku górze, na której stały odwieczne dęby i buki, zginął w nieprzebytym gąszczu młodych grabczaków, głogów leśnych i leszczyn, których gałęzie ze sobą poplątały chmiele.

W puszczy zapanowała cisza wielka.

Za chwilę ze szczytów pagórka odezwał się donośny głos wilgi. Zaśpiewała melodyjnym hasłem, które kmieciom naszym deszcz zapowiada, zaśmiała się dźwięcznym i śpiewnym kwileniem. Odezwała się raz, drugi, dziesiąty...

Cisza...

Znowu wilga śpiewa, znowu wabi drugą ptaszynę.

Cicho i cicho.

Wtem tam daleko za czarnym borem, za mokrzyskami leśnymi odezwał się głos drugiej wilgi.

Nasza ptaszyna odpowiada jej natychmiast.

Zbliżają się wilgi do siebie, przelatują snadź z gałęzi na gałąź, wabi się samiec i samiczka na wiosenne wesele, jeszcze są daleko, daleko od siebie, zbliżają się z wolna, już się zbliżyły, już są niedaleko od siebie. Już potok ich tylko dzieli, jeden głos przy drugim, jakby na dwóch sąsiadujących ze sobą koronami sosnach dwa ptaki śpiewały, już odgradza ich tylko krzak ostrężnicy. Wreszcie znalazły się razem...

Był to Cichost i Niebora.

*     *

*

Przezacni przyjechali do domu w niewesołym usposobieniu. Dietrich kazał batami ćwiczyć wzięte do niewoli chłopstwo, chcąc się dowiedzieć, co mówił Niebora we wsi i gdzie jest wysłannik księcia polskiego.

Katowani poganie nie powiedzieli mu nic. Nikt bowiem we wsi nie wiedział, co się działo w chacie Cichosta, który nocami tylko obcych gości przyjmował. Bywało czasem, że przy palącym się łuczywie radziło u niego kilku nie swoich ludzi zwołanych przez władykę obesłaniem krzywuli; co jednak mówili, co postanowili, dowiedzieć się trudno, bo Bryś i Burek nie dopuścili nikogo do chałupy na staje.

Przezacny Bernard nie mógł dać sobie rady ze złości. Już-już miał w ręku Nieborę, który dwór jego w Retrach podpalił, który jego najprzewielebniejszego przyjaciela na suchej gałęzi powiesił.

Gdzie tylko między Łabą a Odrą pokazało się zarzewie buntu, było dziełem Niebory, najpodlejszego psa słowiańskiego, największego wroga Chrystusowego.

Teraz umknął w las, zabiwszy kilku ludzi, przyprawiwszy szlachetnego Wilhelma o nieszczęście, a może kalectwo.

Pienił się ze złości, gdy Wilhelm, któremu baby złamaną nogę składały, krzyczał wniebogłosy, a każdy jęk dostojnego chłopca raził jego rycerskie serce.

– Dla was to cierpię – jęczał Wilhelm – dla waszej rodziny. Dla was tu przybyłem. Czy nie lepiej mi było siedzieć we wspaniałym królewskim dworze?

Aby ułagodzić gniewy i zmniejszyć rozpacze, zaprosił margraf brandenburski towarzyszów do świetlicy, kazał podać kielichy i wytoczyć co najlepsze wino reńskie i włoskie.

Uderzono w puchary i rycerstwo na dnie kielicha topiło swój srom i zgryzotę, że śmiertelny wróg uszedł z niewoli. Mimo gęstych kielichów, nie przychodziła jednak wesołość, jaką wino budzi.

Dietrich miał niesmak w ustach, gorycz paliła go w gardle. Krew, która buchnęła z piersi księdza, zalała mu twarz i wepchnęła się w usta, a choć na wojnie nierzadka to rzecz, przecież nie ma żołnierz żalu, jeśli to krew zbrojnego męża, a nie bezbronnego, obdartego klechy. Miast humoru i radości, rozpacz, złość i wściekłość to wino budziło. Bernard, pijany mocnym trunkiem wpadł w szał, tak że wyglądał jak człowiek opętany. Oczy miał wytrzeszczone i krwią nabiegłe, a wielka czerwień policzków zachodziła na czoło, zachodziła na szyję.

Pomiął srebrny puchar w palcach, rzucił nim o ziemię i zapytał pachołka:

– Czy Msta żyje?

– Żyje i nie zemrze jeszcze tak prędko.

– Chodźmy tam.

– Chodźmy! – zawołali rycerze.

– Dzban z winem wziąć ze sobą!

– I puchary!

– Dobrze! Chodźmy! – rzekł najprzewielebniejszy.

Drewniane wieże i ściany braniborskiego zamku stoją na murowanych z kamienia podwalinach, w których są liczne lochy. Zamknięte w nich jest wino, zamknięci są zbrodniarze i wrogowie prawdziwej wiary.

W jednym z nich siedzi od ośmiu dni, w lasach ujęty, Msta:

Udowodniono, że Msta burzył święte kościoły i stawiał na poświęconym miejscu pogańskie bożyszcze.

Udowodniono, że on namawiał książąt, grody i opola do buntu przeciw królowi i do wyzwolenia pogan spod chrześcijańskiej, prawowitej władzy.

Udowodniono, że był on u Polakiem, Durzyńców, Serbów, Łużyczan podjudzając do powstania.

Udowodniono, że wraz z Nieborą był na czeskim dworze Bolesława i polskim Mieszka prosić o pomoc, że był w Kijowie żebrać o litość i posiłki, że wraz ze zbiegłym zbrodniarzem Nieborą wyciął w pień rycerstwo rzymskiego króla w Jasienicy i rozpędził pobożnych zakonników w Lubni.

Za zbrodnie te pokutuje w tym lochu.

Skazana go na śmierć głodową.

Przykuto go w ciemnej piwnicy za ręce do ścian dlatego, żeby nie mógł jeść własnych rąk.

Aby nic nie jadł.

Jest tam już dni ośm.

Otwarły się na oścież żelazne drzwi i światła pochodni zabłysły.

Na wpół siedział, na wpół wisiał tam człowiek z przykutymi do ściany rękami.

Twarz miał ciemną jak ziemia.

Źrenice jego były od wiecznej nocy rozszerzone tak, że nie widać było tęczówek. Straszne były te oczy, szkliwem łez błyszczące. Pochodnie odbiły się w źrenicach strasznymi blaskami. Mętne a jaskrawe jakieś światła w oczach Msty świeciły.

Nie ruszał się.

Rycerze myśleli, że to już trup.

Msta jednak dał znak życia, westchnął.

Dietrich nalał puchar wina i podniósł kielich do góry, mówiąc:

– Żyjesz? Na twoje zdrowie, Msto, piję. Wnoszę toast, abyś żył jak najdłużej! Żyj choćby sto lat, byleby tu w tej piwnicy!

– Ha, ha! He, he! Hi, hi! – zaśmiali się rycerze.

– A może byś tak co przekąsił? – zapytał skazańca margraf brandenburski.

– Ha, ha! He, he! Hi, hi! Ho, ho!

Msta drgnął, jakby te okropne śmiechy zatrzęsły jego ciałem. W wyrazie jego twarzy malował się ból, straszliwy ból. Cichym jak szelest osiczynego liścia głosem rzekł do Bernarda po niemiecku:

– Ulituj się!

Bernard kopnął go nogą okropnie w twarz.

I opuścili przezacni rycerze loch, w którym Msta żył jeszcze kilka dni.

Rozdział III

Z daleka poznasz, że to nie uboga chata kmieca, nie zagroda władycza. Jakby kościół w wieńcu klasztornych budynków, tak wśród palisad i mniejszych budowli wznosi się wspaniały tarnowski grojec. Pokrył drewnianymi wiązaniami całe wzgórze, bieleje na tle zieleni gór, strzela dachami w niebo, aby wraz z niebem, wraz z zielenią drzew odbić się w Odrze, która o trzy staje u stóp jego płynie. Wabi nas i ciągnie stare słowiańskie grodno – chodźmy w jego progi.

Praca całych pokoleń złożyła się na te warowne okopy. Po modrzewiowych ścianach, z których jedne poczerniały ze starości, drugie zaś są białe, jakby je wczoraj ręka rzemieślnicza ociosała, poznasz, że niejeden człowiek i niejedno życie ludzkie to grodno stawiało. Pot ludzi, którzy już dawno śpią w popielnicach, skropił te przyciesie, belki i wiązania.

Zamczysko opasują dokoła głębokie, ręką ludzką wykopane rowy. Woda w nich na dwóch chłopów głęboka, brzegi ich strome zarosły krzakami leszczyny i prętami wiklin. Zrzedły z dołu olszyny, jesień zasiała nasionami ziemię, z wiosną zaś girlanda jaskrów, złotych knieci, czerwonych firletek zakwita nad wodą. Zieleń gałęzi, u góry wiosenna i jaskrawa, szarzeje u dołu, przechodząc w srebrne liście wiklin.

Skoro tylko ludzie doły wykopali, wnet buchły krynice źródlane, wnet otwarły się wody zaskórne, przyszła ulewa i wypełniła rowy po brzegi, przyszedł wicher jesienny, który nasypał na wody puchatych nasion rogoży, trzcin i tataraku. Na wiosnę wyrósł tatarak, wybujała trzcina, wzeszła rogoża, w ślad zaś za zielenią rogoży zleciała tu i czajka błotna, niosąc z dalekiego jeziora, ze starych łożysk Odry, ikrę karasia i szczupaka, która na rybnych wodach przyczepiła się do jej skrzydeł, do jej pierza, która zawisła na płetwach jej nóg. Kilka lat nie minęło, a na pustych wodach rowów zaroiło się życie, srebrzył się we wodach karaś, rzucał się pędem kamienia wyrzuconego z procy na mniejsze ryby szczupak. Zdziwili się niepomału dwaj ludzie, którzy własnymi rękami doły kopali, i rzekł syn do ojca:

– Tu są ryby!

– Pleciesz!

– O! szczupak, jak wyprostowana cięciwa, na wodzie stoi.

– Prawda.

– Skąd się tu wziął.

– Chyba z nieba zleciał.

– Czary, istne czary.

– Niebiańska Żywie, córka Jessego, cuda zaiste czyni.

– Nie zgłębisz rozumem.

I dziwowali się ludzie z opola, skąd we wodach naokoło zamku wzięły się karaś, płotka, lin i szczupak, kto je tu zapuścił i rozplenił, pytali się starych ludzi i bab, które na czarach się znają. I zgodzili się ludziska na zdanie guślarza.

– Z wiosną pada majowy deszcz, z majowym deszczem leci z nieba ikra ryb i zielone żaby prosto z niebios na naszą ziemię sypie.

Przez długi drewniany most prowadzi droga w zamkowe wierzeje. Ogromna przestrzeń miejsca zabudowana domami, wygląda na miasteczko, którego chaty skupiono i zniesiono na jedno miejsce. Są tu pałace rzeźbą strojne i kazamaty drewniane, i wielkie domy gontem kryte, i rudery, na których dachu widać wiechcie starej i dziurawej strzechy. Bezpośrednio przy palisadach ciągną się długim wieńcem mieszkania łuczników i oszczepników, koło nich stajnie dla koni, przy stajni psiarnia pańska i pachołkowie, którzy rycerzom na łowach towarzyszą. Choć wszędzie naokoło zamku życie wre i kipi, przecież połowa nawet domów stoi pustką o oknach zakrytych, o wierzejach zabitych deskami. Domostwa te przepełnią się ludem, skoro Czarny Bóg ześle na naród nieszczęście wojny, skoro na kraj spadnie nieprzyjaciel, niosąc ziemi Wendów śmierć i pożogę. Tu znajdzie przytułek chłopstwo z dobytkiem, uciekając przed wrogiem, chroniąc się w palisady warownej twierdzy, aby na wałach jej, z wieżyc jej bronić dziatek, aby przed najazdem zasłonić żony swe, mienie i życie.

Na środku placu w znacznym oddaleniu od domostw widać wzniesienie, na wzniesieniu stoi książęcy zamek. Dziwna budowa, jak dziwne były jej mieszkańców koleje. Starą część pałacu budował zmarły książę obotrycki, Mestwin Bieług. On za młodych lat postawił modrzewiowe dworzyszcze, które choć wbiło się w ziemię, mchem i zielskiem zarosło, w bluszcze i dzikie wino się ustroiło, stoi przecież niewzruszenie. Porosty snują się nad oknami, w podsiębitce widać szpary, w które rękę włożysz, na kalenicy dachu zieleni się cała miedza chwastów, buja śnieć, chwieją się kłosy wyczyńca i tymotki, kwitnie niebieska szałwia i żółta jak niebo o zachodzie lnianka. Nawet marne ziarnko maku zasiał wiatr na kalenicy i czerwone kwiecie nad starą strzechą kołysze się, nawet bukiet bławatków rośnie tam na dachu, bezpieczny, że go dziewczę nie zerwie i w kosy warkoczów nie zaplecie. Stare domostwo ma przy sobie ruderę wspaniałej i dużej jakiejś budowli, której przeznaczenia i celu trudno dziś naprawdę odgadnąć. To dawny chrześcijański kościół zapada się i wali. Mestwin pod naciskiem najazdu ze Zachodu, przyjął wiarę Zachodu, aby wstrzymać nawałę najeźdźców, aby odjąć wrogom pozory, dla których wiecznie Obotrytów napadano. On przy swym dworcu wystawił kaplicę, w której chrześcijańskie modlitwy odprawiano, w której niemieccy księża śpiewali ponure i smutne swe pieśni. Zmieniły się czasy i warunki, zawiał inny prąd.

Zwyciężyła wola obotryckiego ludu, która nie chciała nad książęcym tronem widzieć znaku krzyża; przemogła groźba zbrojnego powstania ludu, jeśli nie wróci do wiary ojców władca kraju. Zmalał na dworze tarnowskim wpływ Niemców, a obaj synowie Bieługa, Mieczysław i Mściwoj, na nowo bogom ojców złożyli ofiary, w ślad za czym poszło opustoszenie i zaniedbanie świętego przybytku, który wzniosła ręka starego Mestwina.

Książę Mieczysław, przebywający często na tarnowskim dworze, wystawił nowy dom. Podstawy jego podmurowane, wierzeje szerokie i zdobne, krokwie w piękny rysunek czarnym dębem wykładane. Nad drzwiami i oknami cieśla cuda swej sztuki pokazał. Wyrysował obrazy kwiatów i żelaznym gwoźdźcem w ogniu rozpalonym wyrył ich ślady głęboko; w tramach modrzewiowych widać splątane zwoje bluszczów, które przeplata wypalona w drzewie lilia. Obyczajem przyjętym przez słowiański lud, od Tatr aż po morze, wyciosano belki w kształt zgrabny, zbudowano drzwi na obraz podkowy, ustrojono odrzwia w drewniane gwoździe, zgrabną główką sterczące nad oprawą wierzei, zręcznie ciupanej w gwiazdy, kostki i krzyżyki.

Koło zamczyska stoją stare lipy; jak dawno stoją, nikt tego nie wie. Ludzie nie wiedzą, ile pokoleń w cieniu tych lip wzrosło; gnieżdżący się na szczycie lipy bocian nie wie, ile set bocianich rodzeństw z tej lipy się wywiodło. Dzikie wina kipią ze starego domostwa Mestwina, grzędy kwiecia otaczają całe ogromne dworzyszcze.

Na szczycie ogromnego nowego domu, który postawił Mieczysław, nie widać kwietnej kalenicy, ni gniazda bociana. Tam cieśla umieścił rzecz cudacką i dziwną. Kilka listew w różne kształty pozbijanych, kilka lasek o pięknym rysunku niezwyczajnie ze sobą spojonych. Złączone w osobliwy rysunek laski wyglądają tak, jakby stanowiły podkowę z mieczem przez jej środek przetkniętym, jakby topór skrzyżowany był z oszczepem. Jest to stannica, znak i cecha domu książąt obotryckich.

Ze starych lat każdy dom kmiecia czy wojownika miał swój znak i swoje godło. Jeden rybak znaczył swoją łódź kołem, drugi prostokątem, trzeci wycinał na niej podkowę, a czwarty gwiazdę. Zdun pisał na utoczonym przez siebie garnku swoją cechę, kowal żelaznym rylcem znak na swym narzędziu wyrzynał. Jak wszyscy inni ludzie, tak i wojownicy znaczyli swą własność domowym hasłem.

Żołnierze jednego rodu i jednej krwi, mieszkając w jednym polowym namiocie, przybijali na szczycie namiotu stannice w kształcie gwiazdy, topora lub podkowy. Późno w średnie wieki trwał w społeczeństwie ten obyczaj, wszak jeszcze w XII wieku wielki mistrz snycerskiego kunsztu, rzeźbiąc pomnik Jagiellona, na dziele swym znak swego domu, trójkąt z krzyżem na kamieniu ryje.

Ten znak domowy był cechą własności, odróżnieniem jednej chałupy kmiecej od drugiej, oznaczeniem właściciela sprzętu i narzędzia, znamieniem domu i zagrody, na którego miejscu dzisiejsze czasy kładą liczbę i numer.

Gdy na słowiańszczyznę przyszła nawała z Zachodu, z nową wiarą przyszedł i nowy obyczaj. Obcy ludzie wmówili w orężny lud, że topór, podkowę, gwiazdę i miecz, które za swój znak obrał wojownik-ojciec, ma zatrzymać jego erb czyli dziedzic, że dziedziczny znak może nosić tylko orężny lud szlagtów, którego ród i znak jest lepszy, znaczniejszy od rodu i znaku cieśli, płatnerza lub kowala. Przyjął się ten zwyczaj i to niemieckie mniemanie. A dar ten przyniesiony ze Zachodu ludom Środkowej i Wschodniej Europy nie przyniósł obdarzonym szczęścia, ni spokoju.

Na nowym dworzyszczu Mieczysława widać zbitą z niezliczonych lasek stannicę wojenną. Wyobraża ona ciesielską sztuką zbity miecz i podkowę. Koło podkowy topór, znak pani domu, nad znakiem zaś pani domu widać... chrześcijański krzyż...

 

 

*     *

 

*

 

 

Z orszakiem jeźdźców, przez błonia tarnowskie, młody rycerz leci. Włos jego lniany, lica różowe, oczy modre. Z żywych i zwinnych ruchów poznasz, że to kwiat życia, że wiek rycerza to granica, na której z młodzieńca mąż się rozwija. Cwałem przybiegł do okopów zamku, zadudnił drewniany most tętentem kopyt końskich, a zbrojni wjechali na podwórze tarnowskiego grodna; żołnierz stojący z oszczepem przy książęcych wierzejach, widząc młodego rycerza, podbiegł ku niemu, chwycił konia za cugle i huśtające się strzemię na stopę rycerza nałożył.

– Czy jest pan w domu?

– Nie masz go.

– Gdzie jest?

– Nie wiem, mości książę.

– A pani?

– Przed chwilą do izby wróciła.

– Konie do stajni zaprowadź.

Młody rycerz wbiegł na schody, podniósł zasuwę drewnianą, która przymykała drzwi, i wszedł na zamkowe pokoje. Znał je widać dobrze, częstym tu bywał gościem, biegnie bowiem przez szereg izb, szukając człowieka, z którym by się mógł rozmówić. Znalazł go wreszcie w myśliwskiej sali.

Pod istną strzechą rozwichrzonych rogów jelenich pod ścianą, zawieszoną błyszczącym orężem wszelakiego kształtu i wszelakiego rodzaju, siedział tam chłopak w jaskrawe szaty ubrany. Oczy utkwił w okna, przez które dolatywał brzęk grających pszczół, ręka bezmyślnie błądziła po strunach gęśli, jakby harmonią, którą lipa huczy, brzękiem strun powtórzyć, w tony strun zakuć chciała.

Na widok młodego rycerza zerwał się chłopak na równe nogi.

– Książę Mściwoj!

– Ja jestem, Sobieto.

– Doskonale. Jutro polowanie.

– Wiem o tym.

– Tam nad morzem dowiedziałeś się o tym panie?

– Gdym bawił w starogrodzkiej świątyni, posłaniec mi to oznajmił.

– Ucieszy się z waszego przybycia pan nasz, książę Mieczysław.

– Gdzie on?

– Od rana łowczym narzędziem zajęty.

– Czyż brak wam oszczepów, sieci i strzał?

– Na tak wielkie łowy brak. Margraf Dietrich ogromną urządza obławę, książę zaś dba o to, aby broń nasza nie była gorsza od niemieckiej broni.

– Gdzie żona księżna?

– O bratową pytasz panie?

– Tak jest.

Chłopak dziwnie spojrzał na Mściwoja, zamyślił się i znacząco, jakby z nienawiścią wskazując na wejście do starej kaplicy, powiedział:

– Tam!

– Co? W tej pustce?

– Nie inaczej.

– Jak to? Przecież tam...

– Tam na nowo zawieszono wizerunek krzyża...

– Co mówisz? Zewnątrz widać zniszczenie i ruderę...

– Od czasów, gdy ojciec wasz, panie, umarł, kaplica pustką i ruderą stałą. Pająki zasnuły szklane jej okna, opony zaproszonej przędzy pajęczej na złoconych obrazach wisiały.

– Dziś zaś...

– Otrzepano ze sprzętów kościelnych pył, który tam dziesięć lat leżał i w kościele na nowo niemiecki zakonnik pieśni swoje śpiewa.

– Kiedyż się to stało?

– Nie dalej jak miesiąc temu; brat wasz na to zezwolił.

– On?

– Nie wiesz o tym, panie? Czyś nie widział, że na erbie Mieczysławowego domu przybito znak krzyża?

Aby zrozumieć rozmowę, jaka się między księciem Mściwojem a lutnistą toczyła, przypomnieć musimy wypadki, jakie niedawno temu zaszły na książęcym dworze obotryckim.

Ojciec naszego Mściwoja, Mestwin Bieług, przyjął z rąk księży niemieckich chrzest. Do kościoła, chrześcijańskiego zaprowadziło go nie przekonanie, nie znajomość i uwielbienie dla wzniosłych zasad Chrystusa Pana, ale interes polityczny, który kazał mu do głoszonego przez Niemców wyznania przystąpić. Takie chrzty, powodowane nie wiarą, lecz wyrachowaniem politycznym, są w owych czasach zjawiskiem bardzo częstym. Pod grozą wojny i zniszczenia, jakie Zachód niósł Wschodowi, chrzcili się ludzie, którzy nic a nic o świętych hasłach Chrystusowych nie wiedzieli. Doskonałym obrazem i typem takiego nowo ochrzczonego poganina, jest książę Gejza. Ten ochrzciwszy się w sposób uroczysty, nie zaprzestał czcić wszelakich pogańskich bałwanów; modląc się do Boga chrześcijan, nie zaprzestał kłaniać się, modlitw różnych odprawiać i ofiar składać przed ołtarzem dawnych bogów, w których wierzyli ojcowie. Gdy go chrześcijański biskup o bałwochwalstwo i składanie ofiar bałwanom strofował, odpowiedział mu z całą naiwnością i prostotą:

– Ależ ja jestem dość bogaty, abym i jednemu i drugiemu Bogu zadosyć uczynił.

Był pewny tego, że aby być chrześcijaninem, to wystarczy przyjąć formę i daninę Kościołowi składać...

Mamy zresztą i bliższe nas przykłady tego powierzchownego pojęcia chrześcijańskich zasad. Wszak rodzona siostra naszego Mieczysława I, Adelajda, zwana Białą knieginią, choć ochrzczona, nie wyszczególnia się zbytnią pokorą chrześcijańską, nie prowadzi życia dewocyjnego, jak na bogobojną niewiastę przystało. Zapalczywością uniesiona, zabija zbrojnego męża, używa gorących trunków i tak się sprawuje, że kronikarz niemiecki, któremu dzielność pierwszych Piastów, mądrość z jaką Dobrówka, Mieczysław i Bolesław granic Polski przed najazdem bronili, kością w gardle stała, pisząc o rycerskiej siostrze Mieszka, gorzkie łzy wylewa.

Matka chrzestna Polski, Dobrówka, która postów przez kościół nakazanych najpilniej przestrzega, która męża swego Mieszka, niechcącego na żaden sposób pościć, choć: jad wrodzonego niedowiarstwa wyzionął i chrztem świętym pierworodny grzech ze siebie obmył, najusilniej do postu nakłania, zrzuca jako Mieszkowa żona czepiec małżeński i ku wielkiemu zgorszeniu bogobojnych księży: chodzi zawsze w wieńcu i koronie, przetowłosa jako dziewka, głowy nie przykrywając.

Przytoczyliśmy imiona osób, które dzieje ze czcią i wdzięcznością wymieniają. Bo gdy zajrzeć do duszy ludzi splamionych mordem, pożogą siół i rabunkiem, to tam prócz formy nic więcej ze świętej nauki nie zostało, a taki Gero, margrabia stodorański Bernard, hrabia Tietmar i król Henryk, to poganie na krew ludzką łakomi, to bezbożni okrutnicy, a ohydne ich czyny są ironią i kłamstwem świętego krzyża, który na ich czole przy chrzcie położono.

Ludy nowo ochrzczone z wolna przejmowały się istotą wiary i zasadami wiary. Wszak jeszcze Długosz narzeka, że za jego czasów lud pogańskim bogom się kłania i pogańskie błazeństwa wyprawia, za pamięci Bielskiego czci lud boga piekła, topi bałwana wyobrażającego boginię śmierci Marzannę, lasy poświęca, biesiady wyprawia i tańce stroi, kłaniając się Dziewannie, Dziedzilii i bogini piekła Nii.

Dla formy, dla polityki i dla spokoju przyjął chrześcijaństwo Mestwin Bieług. Chrzest jego odjął najeźdźcom Zachodu sposobność i pozory do napadania na ziemie obotryckie. I uzyskał Mestwin spokój dla kraju na zewnątrz, aby go stracić wewnątrz.

Zadowolił chrzest Bieługa Niemców, oburzył zaś i do rozpaczy doprowadził obotrycki lud, własnych poddanych, którzy wiernie stali przy pogańskiej wierze i fanatycznie stare bogi kochali.

 

 

*     *

 

*

 

 

Czy lepiej wraz z wiernym ludem wieczny z najeźdźcą prowadzić bój, czy opuszczony przez własny lud, ustąpić z tronu i błąkać się po świecie?

Na pytanie to odpowiadają nam kronikarze niemieccy, którzy zapisują, że obaj synowie, chrześcijanina Mestwina Bieługa, Mieczysław i Mściwoj wrócili do wiary pogańskiej, przed posągiem Jessego, Dziedzilii i Nii uchylając czoła.

Na dworzyszczu tarnowskim złożono na wzniesieniu zwłoki chrześcijanina Mestwina Bieługa; otoczono je wieńcem świec, zjechali się księża i bogobojni zakonnicy, modląc się, żałobnym pomrukiem piejąc smutną pogrzebową pieśń. Nie spalono zmarłego zwłok na stosie, nie schowano w popielnicy jego prochów, lecz obyczajem chrześcijan zagrzebano je w ziemi, gdy zaś pachołkowie wzięli na barki dębową trumnę, gdy po wyprowadzeniu Mestwina zamknięto tarnowską kaplicę, zapanowała w niej na długie lata cisza grobu i pustka, grobowa.

Drzwi jej na nowo otwarła Edyta, chrześcijanka, żona syna Mestwinowego, Mieczysława, który wraz ze swym bratem Mściwojem objął po śmierci ojca rządy nad ludem Obotrytów.

Małżeństwa chrześcijanek z poganami, poganek z chrześcijanami są dość częste w owym czasie pomieszania religijnych i etycznych pojęć.

Wszak nasz Mieczysław I żeni się jako poganin z Dąbrówką. Dąbrówka, choć chrześcijanka, wchodzi w dom swego męża poganina i dopiero jako jego żona namawia go, aby oddalił swe pogańskie żony i przyjął prawdziwą wiarę. Nie pierwej Dąbrówka do łoża małżeńskiego się skłoniła, aż małżonek jej obyczajowi chrześcijańskiemu i obrzędom stanu duchownego pilnie się przypatrzywszy, pogańskich błędów się wyrzekł.

Takie samo małżeństwo zawarte zostało między poganinem Mieczysławem obotryckim a Edytą. Syn Bieługa poznał ją na królewskim dworze w Kwedlinburgu; całym sercem niemiecką krasawicę pokochał namiętnie.

W kraśnym wieńcu dziewoi otaczających królową wydała się Mieczysławowi ta sierota po królewskim grafie istotą czarowną, marzeniem, które Łada, bogini miłości, zesłała na tę ziemię, czarem, za którym szaleć, któremu życie oddać, wszystkie myśli poświęcić.

Jasne jej włosy przechodziły blaskiem w kolor złota, niebieskie oczy kraśniały barwą jaką bławatek na polach się śmieje. Postać wysoka, pierś kształtna, miłosny uśmiech na twarzyczce białej, na licach róże kwitną – wdzięki te oszołomiły rycerza, że pamięć stracił, że nie zadał sobie pytania, co o tej miłości, o tym przywiązaniu, o tym małżeństwie powie jego obotrycki pogański lud...

Bojąc się burzy w rodzinnej ziemi, drżąc przed przekleństwem kapłanów, którzy przed Jessem wieczny ogień palą, wyjechał z Kwedlinburga, uciekł w lasy ojczystej ziemi, ale wszędzie szła za nim dorodna dziewczęca postać, szeptały mu jej imię trzciny na wodach, zwierzyna, dęby, co w lutyckich lasach rosną, fala morza, która o Słoweńców ziemię bije.

Nie mógł zapomnieć, nie mógł sobie dać rady, nie mógł miejsca znaleźć ni serca uspokoić.

I poszły dziewosłęby nad brzeg Lipy, co do Renu wpada i bez trudu zdobyły rękę dziewki, która opuściła ubogie swe dziedzictwa. Poszła za słowiańskiego księcia, za niewiernego, bez oporu, bez zastrzeżeń...

Mieczysław kochał swą żonę nad życie i bez granic. Oczarowały go jej oczy, przywiązały go jej pieszczoty. Dwa lata się opierał prośbom jej, aby porzucił wiarę ojców i dał się ochrzcić, żeby pozwolił jej jawnie do swej wiary się przyznać, głosić ją wśród ludu Wilców. Po dwóch latach uległ prośbom żony, jej wdziękom, jej urodzie, jej miłości.

Nie ochrzcił się, bo na to nie zgodziłby się jego lud, pozwolił jednak otworzyć kaplicę Mestwinową, pozwolił sprowadzić księdza, który w niej pieśni śpiewał, długie modły z niemieckim orszakiem jej dziewek odprawiał. Udał, że nie widzi, gdy jego żona, na stannicy jego domu przybijała znamię krzyża...

Bo duszę oddał kobiecie, bo wszystkie zmysły i serce całe zdobyła na nim krasawica.

Wieść o ponownym otwarciu kaplicy z nagła spadła na księcia Mściwoja, wpatrzył się bowiem w kościelne drzwi, suto rzeźbą ustrojone, krzyżem na wierzchu naznaczone.

I bez słów łatwo byłby się o wszystkim dowiedział, przez odchylone bowiem wierzeje, wkradał się do izby dym z kadzielnicy, szerzyła się woń żarzonego na rozpalonych węglach jałowca.

Zapanowała w izbie cisza, którą przerywał ponury, jakby grobowy śpiew zakonnika, smutny i monotonny jak życie ascety.

– Zachowaj mnie, Panic, bom nadzieję miał w Tobie.

– Rzekłem Panu: Tyś jest Bogiem moim, albowiem dóbr moich nie potrzebujesz.

– Wysłuchaj Panie sprawiedliwość moją i słuchaj pilnie prośby mojej.

Ścichł głos księdza, rozszedł się swąd gaszonych świec i otwarły się podwoje kościelne.

We drzwiach zjawiła się Edyta.

– Witam cię, bratowo.

– W dobrą porę przyszedłeś książę. Mąż mój od rana spodziewał się ciebie.

– Z podziwu wyjść nie mogę, że...

– Że słyszysz w tych progach pobożną pieśń, że przed świętym obrazem świece goreją?...

– W istocie rzecz dla mnie niepojęta.

– Czy tak?

Edyta uśmiechnęła się znacząco. Popatrzyła w oczy młodego rycerza i rzekła, wskazując kaplicę:

– W moje ślady i ty tam podążysz dziewierzu.

– Kto? Ja?

– Bóg jest miłosierny.

– Miłosierdzie Boże...

– Światłem prawdziwej wiary wstąpi w twoją duszę.

Odeszła, zanim Mściwoj zebrał myśli, aby jej odpowiedzieć; zamykając tylko drzwi, rzekła na odchodnym:

– Mąż mój czeka na ciebie, gościu drogi.

– Polecił mi przywieźć do siebie waszą książęcą mość – odezwał się rycerz niemiecki Kiza, dowódca wojsk tarnowskich, który wraz z księdzem zjawił się na progu kaplicy.

Mściwoj wyciągnął do Niemca rękę, witając się z nim serdecznie.

– Gdzie jest mój brat?

– Oszczepy stali.

– Wielkie przygotowanie tu widzę.

– Bo też i łowy będą, jakich nie widziały oczy nasze.

– Czemu tak wielkie?

– Przyszedł rozkaz gotować się na wielką i daleką drogę.

– Do Włoch król niemiecki ciągnie.

– Tak jest. Gdy marchia północna i wschodnia ma razem z królem wysłać swe oddziały, margraf brandenburski kazał je zaopatrzyć w suszone mięso i zebrać dla nich wielkie zapasy żywności.

– Na łowy polecił zaprosić i nas?

– Konni posłańcy to naszemu księciu oznajmili. Jutro, rychło świt, ruszamy w drogę, w lasach daniewickich rozbijem na nocleg namioty, na drugi wieczór w Glinnikach spotkamy się z margrafem i resztą obławy.

 

 

*     *

 

*

 

 

– Ja moją gęśl – rzekł lutnista – na łuk jutro zmieniam, aby wraz z wami do puszczy harcować.

– Prowadź mnie do księcia, przyjacielu.

Na widok kochanego brata, opuścił Mieczysław kuźnię, w której osobiście ostrzeniem broni i stalowaniem żelaza kierował. Ujął rodzonego w ramiona, ściskał długo i serdecznie. Dużo było w powitaniu serdecznego ciepła, choć mało słów. Ludzie są wielomówni w szczęściu, w nieszczęściu, gdy nie radosne, lecz smutne sobie mają opowiadać dzieje, każdy wyraz plącze się na języku, aby wyjść na wargi leniwy. Bo złą wieść jako strzałę lepiej zachować w kołczanie, niż ranić przyjaciela. Złe słowo gorsze od strzały, bo rani nie ciało, lecz duszę...

Obaj pogańscy książęta, synowie Bieługa, starszy Mieczysław i młodszy Mściwoj, obyczajem ówczesnym pospołu władzę nad ziemią Hawelan i Obotrytów sprawowali.

Mówimy o władzy, o ile stosunek słowiańskich książąt do własnego ludu władzą nazwać można, o ile można mówić o rządach w kraju, nad którym z ramienia cesarza rzymskiego Dietrich i Bernard panowali. Panami ziemi Wilców i Obotrytów byli margrafowie; prawi książęta ludu byli ich wasalami sprawującymi rządy z ich ręki i pozwolenia. Cień władzy, cień znaczenia prawowitym książętom zaledwie pozostawał.

Gdy margraf stał, ceremoniał dworski nie pozwalał księciu słowiańskiemu usiąść; do domu, w którym był margraf, nie wolno było księciu wejść we futrze. Taki był rozkaz, takie było prawo. Za cenę upokorzenia kupowali władzę nad swym ludem, a raczej ten pozór, ten liczman władzy, który im pozostał. Bo margrafowie grasowali w ziemi Wilców i Hawelan i rządzili się, jak u siebie w domu.

Dziwne się to komuś wydać może, że możny protektor chrześcijaństwa, że cesarz rzymski i król niemiecki otaczał swą opieką książąt pogańskich, utrzymując ich przy władzy nad pogańskim ludem, nie kładąc jako warunku panowania przyjęcia chrztu świętego. Stanie się to zrozumiałe, gdy pod uwagę weźmiemy, że tu znowu odgrywał rolę interes polityczny, a nie sprawa wiary.

Sprawa krzyża była dla wojsk Zachodu pretekstem i pozorem do dzierżenia władzy, wymówką na zarzuty mordu i rabunku, płaszczykiem, pod którego osłoną pustoszono grodna, wsie i opola.

Ci fałszywi apostołowie wiary drżeli ze strachu, aby ludy Połabian, Durzyńców, Sorabów i Wendów chrztu nie przyjęły, bo z chrztem skończyłaby się ich władza, bo w Rzymie nie mogliby kłamać, że oni spraw wiary bronią, nie mogliby świętym znakiem zasłaniać łupiestw, jakim podobnych nie zapisały chyba dzieje.

Nie spieszyli się oni i nie kwapili nawracać Mieczysława i Mściwoja, bo pogaństwo ich było źródłem ich władzy. Wszak z chwilą chrztu świętego skończyła się władza Zachodu w Czechach i w Polsce. W interesach więc Bernarda i Dietricha leżało jak najdłuższe utrzymanie pogaństwa na ziemi Wilców i Hawelan.

Przyjmowali u siebie pogańskich książąt, gościli ich, zapraszali na łowy. Między władcami zaś Zachodniej Słowiańszczyzny nie zrodził się bystry polityk i wielki organizator, jakich w osobie Mieszka i Bolesława dały nieba Polsce. Jako lennicy i wasale ciągnęli wasalscy książątka marny żywot, straszną zaś myśl o niewoli własnego ludu starali się zatopić w kielichu, zapomnieć w harcach z dzikim zwierzęciem, zagłuszyć biesiadą w braniborskim zamku. Zamiast zerwać maskę i najeźdźcy wilcze zęby pokazać, kumali się z wrogami lub zakochani w niemieckich dziewkach, niemieckie pieśni lubym swym śpiewali. Oto słonko wschodzi, a na zaproszenie margrafa, jedzie Mieczysław i Mściwoj na łowy.

 

 

*     *

 

*

 

 

Dobierzycka puszcza gra echem rogów, ujadaniem ogarów, nawoływaniem ludzi, którzy z północy i zachodu wielką ciągną nawałą. Olbrzymi łańcuch ludzi idzie z góry ku błotom i jeziorom, w jakie rozlała się Hawela. Zwierz, który nie uległ ręce myśliwego, ucieka w błota, dobijany ręką pachołków rozstawionych na brzegach wód.

Cicho.