Czerwona nitka - Zygmunt Zeydler-Zborowski - E-Book

Czerwona nitka E-Book

Zygmunt Zeydler-Zborowski

0,0

Beschreibung

Wsłuchaj się w powieść jednego z najpopularniejszych pisarzy crime z PRL-u! Spokój malowniczej polskiej wsi zakłóca odkrycie ciała młodej kobiety. Lokalny sierżant przeczuwa, że ten przypadek może wywrócić jego życie do góry nogami. Śledztwo szybko staje się dla niego niebezpiecznie osobiste. Kiedy krąg podejrzanych zacieśnia się, sprawę przejmuje detektyw Downar. Okazuje się, że prawda jest mroczniejsza niż spokojna społeczność mogła przypuszczać... Idealna dla czytelniczek i czytelników Marka Krajewskiego i Joe Alexa! Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 184

Veröffentlichungsjahr: 2025

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Zygmunt Zeydler-Zborowski

Czerwona nitka

 

Saga

Czerwona nitka

 

Zdjęcia na okładce: Shutterstock

Copyright © 1972, 2025 Zygmunt Zeydler-Zborowski i Saga Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727277530 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 55 milionów złotych.

 

Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania

ROZDZIAŁ I 

Za pałacem był park, stary, zaniedbany, od lat zarastający bujnym chwastem. Na ledwie dostrzegalnych ścieżkach panoszyły się dorodne pokrzywy, ocienione krzakami leszczyny i dzikiego bzu. Przez płynącą leniwie mulistą rzeczkę przerzucono lekki, półokrągły mostek, który swym oryginalnym kształtem przypominał japońskie pejzaże. Ostry zapach wilgoci i gnijących roślin wypełniał powietrze.

Sierżant Kociuba lubił tu przychodzić. Może nęciło go kościelne nieomal dostojeństwo zgrzybiałych, pochylonych drzew, a może próbował odtworzyć sobie obrazy dawno minionych dni: kolorowe lampiony, damy w krynolinach, młodzieńcy połyskujący bielą wykrochmalonych żabotów, muzyka dobiegająca z jaskrawo oświetlonych pałacowych komnat. Wszystko to było kiedyś, przed wieloma laty. Teraz panowały tu niepodzielnie żaby i komary, a z tamtych czasów pozostały tylko kamienne posągi, pokryte zielonkawą pleśnią.

Kociuba nie był typowym wiejskim milicjantem. Podczas gdy jego koledzy czas wolny od służby spędzali w wesołej kompanii przy kieliszku albo szukali towarzystwa miejscowych piękności, on czytał książki. Już od dzieciństwa porywały go powieści historyczne. Jego ulubionymi autorami byli Sienkiewicz, Kraszewski, Gąsiorowski, Tetmajer. Trylogię, Huragan, Hrabinę Cosel, Koniec Epopei czytał po kilka razy i zawsze z przyjemnością wracał do tych książek, które przenosiły go w minione wieki, mówiły o życiu dawnych Polaków, ukazywały obyczaje tamtych czasów. Dziwny to był chłopak ten Franek Kociuba, taki niedzisiejszy, trochę romantyk, trochę marzyciel, trochę domorosły filozof. Jednocześnie jednak natura obdarzyła go przysłowiowym zdrowym chłopskim rozsądkiem i zdolnością szybkiego kojarzenia faktów. Właściwie nikt nie wiedział, dlaczego Franek postanowił zostać milicjantem, a i on sam zapewne nie bardzo zdawał sobie sprawę z pobudek takiej decyzji. Nieraz, kiedy przyjeżdżał do rodziców na niedzielę, matka kiwała głową i mówiła frasobliwie:

– Oj, Franuś, Franuś, nie mogłeś to sobie jakiegoś uczciwego fachu znaleźć? Musiałeś iść na milicjanta? Co też ci to, synku, do głowy przyszło?

– A cóż to, mama uważa, że milicjant to nieuczciwy fach? – śmiał się ubawiony Franek.

Stary Kociuba był dumny z syna. Zawsze co władza to władza. Każdy musiał się liczyć z mundurem milicyjnym, a bywało, że ten i ów przychodził po protekcję do koniuszego. Najczęściej zdarzało się to Władkowi Dobrzyckiemu, który lubił sobie mocno popić, a po wódce awanturował się, wszczynał zwady, rozrabiał. Kiedyś nawet pobił milicjanta i musiał stanąć przed kolegium orzekającym. Kociuba, człowiek miękkiego serca, wzruszył się łzami Władkowej żony i pojechał pogadać z synem, ale Franek nie chciał o niczym słyszeć i stanowczo odmówił jakiejkolwiek interwencji. Jeszcze na ojca wsiadł, że się za takim chuliganem i notorycznym pijakiem ujmuje.

– Masz rację, masz rację – westchnął koniuszy. – Tylko że żal mi kobiety. Czworo dzieci do wykarmienia to nie żarty, a Władkowi znowu z tysiąc złotych wlepią. On ostatnio pracuje tylko na grzywny.

– To niech przestanie chlać – burknął gniewnie Franek. Odziedziczył po ojcu wrażliwość na cudze nieszczęście i chętnie pomógłby matce czworga dzieci, ale wiedział, że nic zrobić nie może. Jakżeby to wyglądało, gdyby próbował zatuszować pijacki wybryk tego łobuza? Poza tym uważał, że takich rzeczy w żadnym wypadku nie wolno puszczać płazem. Zasłużył, powinien zostać ukarany. Porządek musi być.

Kiedy Franek dostał sierżanta, uroczystość była w rodzinie. Ojciec kupił parę butelek owocowego wina, a matka zabiła kurczęta. Zaproszono sąsiadów, żeby godnie oblać Frankowy awans. Wszyscy byli w doskonałych humorach, jedynie Kociubowa nie poddawała się ogólnemu entuzjazmowi.

– Ja tam bym wolała, żeby Franuś elektrykiem został albo traktorzystą. Milicyjna służba niebezpieczna. Jeszcze mu kiedy jaki bandzior głowę rozbije – mówiła ogarnięta niepokojem o najmłodszego syna.

– A cóż to, Franek kaleka jaki, żeby się byle komu dał pobić?! – zawołał zadzierzyście koniuszy. – Nie bój się, matka, da sobie radę z niejednym bandziorem.

Biesiadnicy zawtórowali jednogłośnie. Wszyscy znali Franka jako mocnego chłopaka, z którym lepiej nie zaczynać. Poza tym teraz Franek nosił przy pasie pistolet. Kogo miałby się bać?

Od tamtego poczęstunku upłynęło sporo czasu. Sierżant Kociuba sumiennie pełnił swą służbę i wszystko układało się jak najlepiej, ale... Było jednak jakieś „ale”. Musiał walczyć z tym, żeby nie dopuścić do swojej świadomości uczucia pewnego rozczarowania, które coraz wyraźniej dawało znać o sobie. Ale właściwie, czego się spodziewał, na co liczył? Cieszył się dobrą opinią, był łubiany przez kolegów i przełożonych, szybko awansował... Teoretycznie powinien być zadowolony. Teoretycznie... Nużyła go jednostajność spraw, którymi musiał się zajmować. Drobne kradzieże, pijackie bójki, jakieś nadużycia, awantury w gospodzie – wszystko to powtarzało się do znudzenia.

Być może, że Franek, wstępując do milicji, myślał, że będzie inaczej. Być może, że pobudzona przeczytanymi książkami wyobraźnia podsunęła mu wizje pasjonujących spraw kryminalnych, ryzykownych akcji, tajemniczych zbrodni, ciekawych sytuacji. A tymczasem rzeczywistość nie była ani ciekawa, ani pasjonująca. Nie miała nic wspólnego z przygodową fabułą sensacyjnej powieści. Ot, zwykłe wiejskie sprawy. Ktoś komuś ukradł rower albo gęś, ktoś komuś dał czymś ciężkim po głowie.

Owej niedzieli, kiedy się to wszystko zaczęło, sierżant Kociuba jak zwykle przyjechał motorem do rodziców i po świątecznym obiedzie poszedł przejść się po pałacowym parku.

Był czerwiec. Po dżdżystym i zimnym maju nastały upalne dni, pełne słońca i błękitnego nieba. W starym parku koncertowały żaby, a w jasnych smugach przedzierającego się przez liście słonecznego światła tańczyły komary.

Franek usiadł na porośniętym mchem kamieniu i oparł głowę o pień rozłożystej olchy. Był w melancholijnym nastroju. W czasie rodzinnego obiadu matka znowu go molestowała, żeby rzucił pracę w milicji.

– Narobisz sobie wrogów – biadała. – Ludzie cię znienawidzą. Nie będziesz miał chwili spokoju. Skończy się na tym, że cię kto nożem pchnie. Nie na to cię chowałam, żebym cię miała stracić dlatego, że ci się do milicji zachciało iść. A co to, mało innej roboty? Musisz akurat ty złodziei łapać? Rzuć to w czorty i zabierz się do czego innego. Zrób to dla mnie, Franuś. Niechże mam trochę spokoju na stare lata.

Próbował się bronić. Mówił, że przecież zabójstwo milicjanta zdarza się bardzo rzadko, że jakby wszyscy tak rozumowali, to w ogóle nikt by nie pracował w milicji, że muszą być ludzie, którzy pilnują porządku i bezpieczeństwa obywateli, że nie można tylko myśleć o własnej wygodzie i o własnym interesie.

– Już ten i ów krzywo na nas zaczyna patrzeć – westchnęła matka. – Wczoraj byłam w sklepie, to nikt nawet do mnie słowa nie przemówił. Tak na mnie dziwnie patrzyli. Na początku to rozmawiali, a jak tylko weszłam, to od razu ucichli.

– E, zdawało się mamie. A zresztą nie zależy mi na ludziach, którzy się milicji boją.

– Ale nam zależy na ludziach, bo między tymi ludźmi żyjemy. Co ty tam zresztą rozumiesz? Za głupi jeszcze jesteś. Trzeba dłużej pożyć, żeby rozumu nabrać.

Koniuszy tym razem nie stanął w obronie syna. W milczeniu palił papierosa. Nie patrzył ani na żonę, ani na chłopaka.

Teraz Franek, siedząc w wilgotnym cieniu starego parku, raz jeszcze przeżywał ten niedzielny obiad. Był zły, że w ogóle przyjechał. Korzystając z wolnego dnia, mógł przecież wybrać się gdzieś z kolegami na wycieczkę albo poczytać książkę. Wiedział jednak, że staruszkowie będą na niego czekać. Nie chciał im robić zawodu. Przypominał sobie słowa matki, w których, niestety, było dużo prawdy. Kiedy wstępował do milicji, wszyscy bliżsi i dalsi sąsiedzi, przyjaciele, znajomi z entuzjazmem przyjęli tę jego decyzję. Chwalono go, zachęcano, dodawano odwagi. Dopiero po dłuższym czasie zrozumiał, dlaczego tak się działo. To wcale nie był bezinteresowny entuzjazm. Każdy z tych ludzi myślał o ewentualnych korzyściach, jakie będzie można czerpać z tego, że „poczciwy Franuś” zostanie milicjantem. Tymczasem okazało się, że „poczciwy Franuś” nie ma najmniejszego zamiaru łagodzić, tuszować, umarzać, „iść na rękę”. Ku ogólnemu zdziwieniu okazał się większym slużbistą niż poprzedni zastępca komendanta posterunku. Tak jak i dawniej, zawsze chętnie komuś pomógł w potrzebie, ale tylko wtedy, jeżeli ta pomoc nie kolidowała z obowiązującymi przepisami i z kodeksem karnym. Wszyscy więc ci, którzy liczyli na to, że po znajomości Franek przymknie oko na rozmaite machlojki, ogromnie się zawiedli. Stąd też rosła niechęć do sierżanta Kociuby, która powoli przenosiła się i na jego rodzinę. Po prostu zawiódł pokładane w nim nadzieje.

Zdawał sobie sprawę z tego wszystkiego i było mu przykro. Przecież on pracował dla tych ludzi, dbał o ich bezpieczeństwo, ochraniał ich mienie, starał się być ich przyjacielem i opiekunem. Chciał jak najlepiej, a tymczasem spotykał się z niechętną, a nawet wrogą postawą. Dlaczego? Dlatego że nie brał łapówek, nie godził się na żadne kombinacje, że z niesłabnącą energią ścigał złodziei, oszustów i awanturników. „A może matka ma rację? – myślał w chwilach depresji. – Może rzeczywiście lepiej rzucić tę całą służbę i robić co innego? Bo jeżeli nie znajduję tu ani satysfakcji osobistej, ani uznania u ludzi, to po cholerę? Po co nadstawiać karku i jeszcze być uważanym za wroga? Niech się kto inny męczy”. Ale zaraz pojawiała się refleksja: Jak to? Więc tak łatwo miałby rezygnować? Więc dlatego, że jakiś tam złodziej czy kanciarz ma do niego pretensję, ma rzucać zaczętą robotę i szukać nie wiadomo czego? A niechże to wszyscy diabli!

Podniecony tymi rozmyślaniami, podniósł się z kamienia i zaczął iść wzdłuż rzeczki, obrośniętej po obu brzegach gęstymi krzakami. Spłoszone kaczki podreptały kołyszącym się krokiem ku wodzie. Jakiś ptak zatrzepotał skrzydłami w leszczynie. Powietrze było parne i nieruchome.

Nagle Franek przystanął i wytężył wzrok. Na przeciwległym brzegu rzeczki, pod zwieszającymi się nisko nad wodą gałęziami, dostrzegł coś, jakby kształt ludzkiej ręki. „Wydaje mi się” – pomyślał i przeciągnął dłonią po czole. To jednak, co zobaczył, nie dawało mu spokoju. Zdjął więc buty, podwinął spodnie i wszedł do wody. Teraz widział już zupełnie wyraźnie.

– O, cholera – mruknął.

W tym miejscu rzeczka była dosyć głęboka. Wyciągnął nogi z mulistego dna, włożył buty i pobiegł do „japońskiego” mostku. W kilka sekund znalazł się na drugim brzegu.

Niemało się natrudził, zanim spomiędzy poplątanych gałęzi i wodorostów wyciągnął topielicę. Śmierć musiała nastąpić niezbyt dawno, bo opuchlizna nie zdążyła jeszcze zdeformować rysów twarzy. Dziewczyna była ładna i elegancko ubrana. Zgrabny kostium ze stalowego tropiku, pantofelki z wężowej skóry, zapewne zagranicznego pochodzenia, na lewej ręce zamszowa rękawiczka.

– Cholera – mówił do siebie Franek, patrząc na leżące u jego stóp zwłoki. – Kto to może być? To nikt ze wsi. Jakaś przyjezdna babka. Ale w jaki sposób utonęła? Wpadła w ubraniu do wody? Chyba była pijana?...

Pragnąc dokładniej obejrzeć trupa, odwrócił topielicę twarzą do ziemi i wtedy zobaczył, że pod lewą łopatką tkwi wbity po rękojeść nóż.

– O, cholera – powiedział po raz trzeci sierżant Kociuba.

ROZDZIAŁ II 

Kapitan Grabicki nie był lubiany. Uważał się za asa służby śledczej i miał niezbyt miły zwyczaj traktować kolegów, a szczególnie niższych rangą, z pewnego rodzaju protekcjonalną wyższością. Denerwowało to zarówno jego przełożonych, jak i podwładnych. Nieraz dochodziło na tym tle do krótkich spięć, które powodowały niepotrzebny ferment. Wielokrotnie Grabicki otrzymywał od szefa solidne sztorcowanie, obiecywał poprawę, przeprowadzał samokrytykę, ale po pewnym czasie zapominał o swych postanowieniach i wszystko było po dawnemu. Nikt nie mógł odmówić Grabickiemu zdolności. Przeprowadził kilka skomplikowanych, trudnych spraw, wykazując inteligencję, rzutkość i dużą pomysłowość. Te sukcesy dodały mu jeszcze pewności siebie i utwierdziły w przekonaniu, że jest wybitnym specjalistą w dziedzinie kryminalistyki.

Franek Kociuba, który po raz pierwszy w życiu miał do czynienia z morderstwem, z nie ukrywanym podziwem patrzył na przedstawiciela Komendy Wojewódzkiej, nie zwracając uwagi na to, że kapitan odnosi się do niego z pobłażliwym lekceważeniem. Uważał, że taki fachowiec ma prawo trochę sobie z niego podworować. Z ogromnym zainteresowaniem śledził wszystkie czynności przeprowadzone przez brygadę śledczo-dochodzeniową, odnotowując sobie w pamięci każdy szczegół. Był bardzo podekscytowany. Nareszcie coś się działo, coś niezwykłego, sensacyjnego.

– Więc twierdzicie, sierżancie, że nigdy nie widzieliście na tutejszym terenie tej kobiety? – powiedział Grabicki.

Franek wyprężył się służbowo.

– Nigdy jej nie widziałem, towarzyszu kapitanie. To jakaś nietutejsza.

– A wy jesteście tutejsi?

– No jakże? Przecież tu się urodziłem. Znam wszystkich w okolicy. Już na posterunku pracuję trzeci rok.

Grabicki uśmiechnął się.

– Ho, ho... Trzeci rok w milicji. To już pewnie z was tęgi fachowiec. No, macie teraz pole do popisu. Spróbujcie znaleźć mordercę tej kobiety.

Franek wyczuł drwinę, ale się z tym nie zdradził. Udał, że bierze za dobrą monetę słowa kapitana.

– Ano, spróbuję – powiedział śmiało. – Może mi się uda. Podobno nie święci garnki lepią.

– Ale i nie od razu Kraków zbudowany – zaśmiał się Grabicki. – Niech wam się nie zdaje, że to taka prosta sprawa. Trzeba będzie głową popracować.

– Głową to w ogóle dobrze jest pracować, towarzyszu kapitanie, w każdym zawodzie.

Grabicki uważniej spojrzał na młodszego kolegę. Wziął Franka pod rękę i odprowadził go na bok.

– Słuchajcie, Kociuba – powiedział zniżając głos. – Wy rzeczywiście możecie mi sporo pomóc. Znacie teren. Rozejrzyjcie się, pogadajcie z ludźmi, posłuchajcie, co zaczną mówić na temat zbrodni. Czasem taka rozmowa podsłuchana w gospodzie może dać sporo. Utrzymujcie ze mną kontakt. Jakby co, to zaraz do mnie telefonujcie do Komendy.

– Tak jest, towarzyszu kapitanie. Ale to nie wiadomo, czy zabójcą jest ktoś z naszego terenu. Ja myślę, że raczej jakiś przyjezdny. Tyle tych wycieczek tu się ciągle kręci...

– Często przyjeżdżają wycieczki?

– Bez przerwy. Jak nie cudzoziemcy, to studenci, jak nie studenci, to zakłady pracy. Stale autokary i autokary.

– Dawno tu byli jacyś zagraniczni goście? – spytał Grabicki.

– Nawet i teraz są. Niemcy. Przyjechali na polowanie. Siedzą już chyba z tydzień. Kozły strzelają.

– Hm – Grabicki wyjął papierosy i poczęstował Franka. Powiedzcie mi jeszcze, kto tutaj z terenu stadniny wyjeżdżał za granicę?

– Dyrektor jeździ za granicę. Nawet dosyć często.

– A oprócz dyrektora?

Franek zawahał się.

– Bo ja wiem? Tak dobrze to się nie orientuję. Słyszałem, że główna księgowa wyjeżdżała gdzieś na wycieczkę. No... Staszek siedział chyba z rok czasu we Francji.

– Jaki Staszek?

– Maciejczak. Syn leśniczego.

– A cóż on robił we Francji tyle czasu?

– Konie objeżdżał. Jakiś bogaty gość go zaangażował.

– Ale już wrócił?

– Tak. Będzie chyba ze trzy miesiące, jak wrócił. Porządne rzeczy sobie przywiózł. Obsprawił się.

– A skądże wy tak dobrze jesteście zorientowani?

Franek jakby się trochę zmieszał.

– No... znamy się nie od dzisiaj. Wiecie, jak to na prowincji. Wszyscy się znają. Wiedzą sąsiedzi, jak kto siedzi. Chociaż teraz to powiedzenie trochę ludzie zmienili. Teraz się mówi: wiedzą sąsiedzi, za co kto siedzi.

Grabicki nagle zmienił temat rozmowy.

– O ile się orientuję, to wy jesteście synem koniuszego, tak?

– Tak. Mój ojciec jest tu koniuszym. Już chyba przeszło trzydzieści lat pracuje w stadninie. Niedługo idzie na emeryturę.

– Zgodnie żyjecie z ojcem?

– A dlaczegóż nie miałbym żyć zgodnie? Pewnie, że zgodnie.

– A wasz ojciec zna tego leśniczego, ojca Staszka Maciejczaka?

– Oczywiście. Ale nie rozumiem, towarzyszu kapitanie, co to ma do rzeczy?

Grabicki spojrzał chłodno na mówiącego.

– Nie musicie wszystkiego zaraz rozumieć. A więc ustalamy, że rozejrzycie się tutaj po terenie i jakby wam wpadło coś ciekawego, to dajcie mi znać.

– Tak jest.

– Liczę na waszą pomoc.

– Zrobię, co będę mógł, towarzyszu kapitanie. Powiadają, że kiep ten, co robi więcej, niż może.

Grabicki uśmiechnął się. Zaczynał go bawić ten wiejski mądrala.

– Przede wszystkim musimy ustalić, kto został zamordowany – powiedział zawracając ku leżącym na trawie zwłokom. – Poproście tu swojego ojca. Może on nam coś pomoże.

Stary Kociuba kręcił głową zaambarasowany i przejęty. Po parę razy powtarzał, że nigdy nie widział tej dziewczyny i nie ma pojęcia, skąd się wzięła w okolicy.

– To nie ze wsi, panie kapitanie. Wygląda na jakąś miastową. Może by dyrektor coś wiedział albo inżynier, ale ich nie ma.

– A gdzie są?

– Dyrektor pojechał z tymi Szwabami do lasu, a inżynier gdzieś wozem z żoną.

Podczas gdy Grabicki rozmawiał z koniuszym, Franek rozebrał się i tylko w spodenkach gimnastycznych wszedł do rzeki. Zaczął mozolnie brnąć pod prąd, pomagając sobie leszczynowym kijem. Miejscami zapadał się prawie po pas w lepki, śliski muł, a miejscami, gdzie woda była głębsza, musiał przepływać kilka metrów. Był dobrym pływakiem, a woda w rzece poruszała się leniwie. Mimo to trochę się zmęczył i zasapał. Jego wysiłki jednak zostały uwieńczone nie byle jakim powodzeniem. W odległości jakichś trzystu, czterystu metrów znalazł w przybrzeżnych zaroślach sportową damską torbę z krokodylowej skóry. Długi pasek zaplątał się w wodorostach i dlatego torba ani nie popłynęła z prądem, ani nie poszła na dno.

Kapitan z uznaniem spojrzał na ociekającego wodą chłopaka.

– Brawo, sierżancie. Dobra robota. Zaraz zobaczymy, co tam jest w tej torebce.

Dowód osobisty na nazwisko Tomecka Iwona oraz zwykłe kobiece drobiazgi, chusteczka z wyhaftowanym monogramem I.T., szminka, puderniczka, zielone klipsy, tusz do rzęs, pilnik. Poza tym klucze do mieszkania, czarny skórzany portfelik, a w nim osiemset złotych i trzy dziesięcio-dolarowe banknoty. Żadnych notatek, żadnego notesu.

Grabicki uważnie obejrzał wszystkie przedmioty.

– Hm – mruknął zaglądając jeszcze raz do dowodu osobistego. – Iwona Tomecka. Historyk sztuki. Ciekawe.

– Pantofle z wężowej skóry – powiedział Franek – torba z krokodyla, francuska szminka... – Podrapał się w głowę. – Same zagraniczne ciuchy.

– A skądże wy się tak znacie na szminkach? – zdziwił się Grabicki.

– Oficer dochodzeniowy musi się znać na wszystkim, towarzyszu kapitanie.

– Nie jesteście oficerem dochodzeniowym.

– Ale mogę nim kiedyś zostać. Nie zawadzi się przygotować.

– O, widzę, że na ambicjach wam nie zbywa. To dobrze.

Kończył się upalny dzień i blask zachodu zaróżowił wierzchołki drzew. Od rzeki powiało wilgotnym chłodem.

Zaczęto ładować zwłoki do ambulansu, gdy przybiegł zadyszany chłopak. Już z daleka krzyczał:

– Dyrektor przyjechał z Niemcami! Dyrektor przyjechał z Niemcami! Kozła przywieźli.

Grabicki spojrzał na Franka.

– Poproście tu dyrektora. Powiedzcie, że czekamy.

Dyrektor Stefaniak nie wyglądał na człowieka ze wsi. Szczupły, pochylony, o bladej, ascetycznej twarzy robił raczej wrażenie urzędnika ministerialnego, przebywającego na wczasach. Ruchy miał powolne, opanowane. Mówił cicho, z namysłem, jakby ważąc każde słowo. Nigdy nie podnosił głosu. Niezmiernie trudno było go wyprowadzić z równowagi. Przy każdej okazji lubił podkreślać swą „angielską flegmę” i niczym niezmącony spokój. Teraz, kiedy tak schodził w dół ku rzece i kiedy zachodzące słońce ozłacało jego siwą, mocno już przerzedzoną czuprynę, przypominał w swym szarym prochowcu jakiegoś średniowiecznego mnicha, śpieszącego na wieczorną modlitwę.

Kapitan Grabicki bardzo uprzejmie powitał przybyłego. W krótkich słowach wyjaśnił, o co chodzi.

Stefaniak przyjął wiadomość o wydobyciu z rzeki zwłok bez większego zainteresowania. Dopiero kiedy spojrzał na leżące na trawie nieruchome ciało, twarz mu się gwałtownie zmieniła. Wąskie wargi poczęły drżeć, policzki zabarwiły się ceglastym rumieńcem, w oczach pojawił się żal czy może niepokój.

Grabicki obserwował go uważnie.

– Znał pan tę dziewczynę? – spytał.

– Znałem – odparł cicho Stefaniak, z trudem opanowując wzruszenie.

– Kto to?

– To pracowniczka „Orbisu”. Była tu dwa dni temu z plastykami, z wycieczką... Jak to się stało? W jaki sposób?...

– Ktoś ją pchnął nożem.

– To straszne.

– Czy przedtem nigdy pan jej nie spotkał?

– Nie, nigdy.

– Dokładnie kiedy przyjechała z tą wycieczką?

Stefaniak przeciągnął dłonią po wilgotnym czole.

– Zaraz, zaraz, niech sobie przypomnę. Dzisiaj mamy niedzielę... To było chyba w piątek. Tak, tak, na pewno w piątek. Przyjechali takim dużym autokarem. Nie bardzo mi to nawet było na rękę, bo właśnie mam gości zagranicznych...

– Niemcy?

– Tak. Z Hamburga. Przyjechali na odstrzał kozłów.

– Dużo ich przyjechało?

– Czterech.

– I mieszkają w pałacu?

– Oczywiście.

Grabicki zadał jeszcze kilka pytań, a następnie kazał załadować zwłoki do ambulansu. Był zamyślony. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że dyrektor Stefaniak trochę zbyt przesadnie przejął się śmiercią tej dziewczyny. Widział ją raz w życiu, przelotnie, zamienili ze sobą kilka zdań.

Była dla niego kimś zupełnie obcym, skąd więc ten wstrząs na widok trupa? Człowiek tak opanowany... Ciekawe...

* * *

Tego wieczora Franek długo nie mógł zasnąć. Był zdenerwowany, podniecony. Wypadki ubiegłego dnia podziałały na niego jak dzbanek mocnej kawy. Niespokojnie przewracał się z boku na bok, nadaremnie usiłując zapaść w sen. Wreszcie zbrzydło mu łóżko. Wstał i wyszedł przed dom.

Noc była ciepła, gwiaździsta. Gdzieś w oddali szczekały psy, żaby wygrywały swą chóralną sarabandę, pachniało sianem.

Franek usiadł na pieńku służącym do rąbania drzewa, zapalił papierosa i zadumał się. Szczerze mu było żal tej młodej, ładnej dziewczyny. Z jakąż satysfakcją powiesiłby bandziora, który wbił jej nóż w serce. Jakże podłym trzeba być człowiekiem, żeby z tyłu... podstępnie... Wyobraził sobie, jak by to było, gdyby on akurat nadszedł w tym momencie. Krótka walka, w której tamten oczywiście nie miałby żadnych szans. Parę ciosów w szczękę i po wszystkim. A w razie czego użyłby przecież pistoletu. Tak plastycznie zobaczył tę scenę, że instynktownie zacisnął pięści. Dopiero po chwili zorientował się, że siedzi przed domem rodziców. Te wszystkie urzędowe czynności trwały do późna i matka zatrzymała go na noc. – Gdzie się będziesz, Franuś, tłukł na motorze po ciemku – powiedziała gładząc go po policzku. – Jeszcze cię kto napadnie. Zanocuj u nas. Za dnia pojedziesz na posterunek.

Zgodził się, ale teraz żałował. Może w swojej kwaterze prędzej by zasnął?

Nigdy jeszcze nie widział trupa z tak bliska. Dotychczas zagadnienie morderstwa, w ogóle zagadnienie śmierci było dla niego czymś zupełnie teoretycznym. „A może ja się w ogóle nie nadaję do pracy w milicji? – pomyślał. – Może w gruncie rzeczy jestem mięczak, niedołęga?” W pierwszym momencie, kiedy przyjechali ci z Komendy Wojewódzkiej, doznał jakiegoś chwilowego radosnego podniecenia. Nareszcie coś się zdarzyło niecodziennego, nareszcie prawdziwa, poważna kryminalna sprawa. Ale teraz miał przed oczyma umarłą dziewczynę i ogarniało go uczucie ogromnego smutku, przygnębienia. Czyż potrzeba było aż tej tragicznej śmierci, żeby on, sierżant Kociuba, mógł się wykazać swoimi zdolnościami, żeby ewentualnie mógł sobie zasłużyć na awans? Poczuł czyjąś rękę na swoim ramieniu. Drgnął gwałtownie i odwrócił się. Za nim stała matka.

– Co to, Franeczku, nie śpisz?

– Nie mogę, mamo, nie mogę.

Pogłaskała go po głowie.

– Słyszysz, jak żaby rechoczą? Czujesz, jak siano pachnie? Popatrz na te gwiazdy, tam w górze. Piękny świat stworzył Pan Bóg, tylko że ludzie podli. Niemało się jeszcze zła napatrzysz, synku, niemało.

Franek wstał, pocałował matkę w rękę i ruszył ku domowi.

* * *

Staszek siodłał Kartacza. Młody koń kręcił się niecierpliwie, rzucał łbem i rozdymał chrapy. Nie lubił dociągania popręgu. Chłopak łagodną przemową i poklepywaniem usiłował uspokoić swojego ulubieńca, ale nie na wiele się to zdało. Kartacz nie dał się osiodłać.

– Stój, psiakrew, cholero jasna! – Jednak i to nie poskutkowało. Najwyraźniej gniady wałach miał inne plany i nie życzył sobie, żeby go krępowano popręgiem. Cofał się, skręcał w miejscu, a nawet próbował stawać dęba.

Tuż koło boksu rozległy się czyjeś ciężkie, leniwe kroki. Staszek odwrócił się.

– O, Władek! – zawołał uradowany. – Dobrze, że jesteś. Pomożesz mi potrzymać tego wariata.

– A bo co?

– Nie wiem. Coś mu do łba strzeliło. Nie daje się siodłać.

– E,bo ty się, idioto, za bardzo pieścisz z tymi bydlakami. Weź pałę, gwizdnij go między ślipia, to od razu zrozumie.

Od Dobrzyckiego mocno czuć było wódkę. Kiedyś był dobrym jeźdźcem i odważnie siadał na najtrudniejszego konia, ale potem się rozpił i nawet musiano go wyrzucić ze stajni sportowej. Teraz oporządzał kobyły i źrebięta, ale przebąkiwano w stadninie, że i na tym stanowisku długo się nie utrzyma, bo coraz częściej na służbę przychodził pijany. Skąd brał na wódkę, tego nikt nie wiedział, bo całą pensję odbierała za niego żona.

– Idź lepiej do domu i połóż się spać – mruknął Staszek. – Sam sobie poradzę.

– Zaczekaj, pomogę ci.

– Daj spokój. Pijany jesteś.

Dobrzycki roześmiał się hałaśliwie.

– No to co, że sobie ździebko wypiłem? Ale konia jeszcze potrafię utrzymać. Nie bój się.

Wszedł do boksu i mocno chwycił Kartacza przy pysku.

– Stój, psia twoja mać!

Staszek wreszcie zdołał dociągnąć popręg.

– Za pomoc coś mi się należy – powiedział Dobrzycki. – Ja nie z tej stajni. Masz papierosa?

– Mam.

– No to daj.

– Dobra, ale jak wyjdziemy na dwór.

– Cóżeś się taki ostrożny zrobił? Inżyniera się boisz? A pies z nim tańcował. Ja tam się nikogo nie boję. Mogą mnie wywalić nawet i zaraz. Nie zależy mi. Robotę wszędzie znajdę. Nie takie znowu mecyje gnój spod kobył wyrzucać.

Staszek ściągnął strzemiona i już miał dosiąść Kartacza, kiedy Dobrzycki chwycił go za rękę.

– Słyszałeś o tej babce?

– O jakiej babce?

– No o tej, co ją z rzeki wyciągnęli.

– Coś tam słyszałem – mruknął niechętnie Staszek. – Nie interesuję się takimi sprawami.

– Podobno jakaś zagraniczna panna. Może to przypadkiem twoja znajoma?

Staszek spąsowiał.

– Oszalałeś?!

– A kto cię tam wie. Obijasz się po jakichś Paryżach... Mogłeś ją gdzieś tam spotkać. No, może nie?

– Odczep się ode mnie.

Ale Dobrzycki nie miał najmniejszego zamiaru się odczepić. Po wódce stawał się rozmowny i nie tak łatwo rezygnował z towarzystwa. Ciągle trzymał za rękę Staszka, nie pozwalając mu dosiąść konia. – Ludzie gadają, że tę babkę to wyciągnął twój szwagier.

– Jaki znowu szwagier? Nie mam żadnego szwagra.

– Może by było lepiej, żebyś miał... – Dobrzycki przymrużył filuternie lewe oko.

– Co ty mi tu pieprzysz?! – zdenerwował się Staszek. – Upiłeś się i tyle. Gadasz sam nie wiesz co.

– Wiem, co gadam. Wszyscy już w okolicy o tym gadają, że twoja siostrzyczka kombinuje z tym cholernym milicjantem. Uważaj, bo ślubu nie będzie, a siostrzeńca będziesz miał, i to od razu w milicyjnej czapce...

Staszek zaciśniętą pięścią trzasnął w roześmiany pysk z taką siłą, że Dobrzycki zatoczył się i upadł, uderzając głową o boks.

* * *

Pani Maria lubiła się martwić. Bała się życia i przyszłość widziała w najczarniejszych barwach. Zawsze potrafiła znaleźć sobie jakiś powód, żeby pogrążyć się w melancholijnych rozważaniach. Mniej lub więcej wyimaginowanymi strapieniami zatruwała życie sobie i swojemu otoczeniu.

Tego ranka była bardziej przygnębiona niż kiedykolwiek. Patrzyła na męża niespokojnie.

Stefaniak był w wyjątkowo złym nastroju. Źle spał w nocy, a właściwie prawie wcale nie spał. Przewracał się z boku na bok, wstawał, chodził po mieszkaniu, pił wodę, zażywał proszki nasenne. Teraz, siedząc przy śniadaniu, spoglądał ze zniecierpliwieniem na zbolałą twarz żony, spodziewając się, że lada chwila zacznie mówić swym jękliwym, żałosnym głosem. I nie omylił się.

– Oleczku, co ci jest, kochanie? Dlaczego jesteś taki dziwny? Co cię gnębi? Nie staraj się zaprzeczać. Przecież widzę. Całą noc nie spałeś i mnie budziłeś...

– Przepraszam cię.

– Nie potrzebujesz mnie przepraszać. Ja się nie gniewam. Wiesz, że jestem bardzo wyrozumiała. Tylko ogromnie się o ciebie niepokoję. Martwię się.

– Przynajmniej masz jakiś konkretny powód do zmartwienia – mruknął niezbyt uprzejmie Stefaniak.

– A może jesteś chory?

– Nie jestem chory.

– Powiedz szczerze, co ci dolega? Wiesz przecież, że masz we mnie najlepszego na świecie przyjaciela. Wszystko mi możesz powiedzieć, ze wszystkiego się zwierzyć. Codziennie się modlę za ciebie, żebyś był zdrowy, żeby ci się dobrze powodziło, żebyś nie miał przykrości w pracy. Ty nawet nie wiesz, ale ja bardzo dużo myślę o tobie. Chciałabym, żeby ci było jak najlepiej, żebyś był szczęśliwy, zadowolony. Ja już wszystkie troski, kłopoty biorę na siebie, żeby tylko tobie ulżyć, żeby odsunąć od ciebie zmartwienia. I kiedy cię widzę takim roztargnionym, takim przygnębionym i zdenerwowanym, jest mi bardzo przykro.

Ten monotonny, bezbarwny głos, przypominający do złudzenia pojękiwania perliczki, doprowadzał Stefaniaka do szaleństwa. Miał ochotę chwycić cukiernicę i cisnąć nią w żonę. „Żeby przestała mówić, żeby wreszcie przestała mówić – myślał z rozpaczą. – Nie wytrzymam”.

A ona mówiła, ciągle tym samym cierpiętniczym głosem, ani ciszej, ani głośniej, ani prędzej, ani wolniej. Jak nastawiony patefon.

– Więc nie chcesz mi powiedzieć, co ci jest?

– Mówiłem ci już, że nic mi nie jest.

– Więc dlaczego jesteś w takim złym nastroju? Przecież widzę.

– Może jestem przemęczony, a może to gorąco? No, nie wiem...

– Chyba nie przejąłeś się aż tak tą młodą osobą, którą wyciągnięto z wody? Przecież jej prawie nie znałeś. Rozumiem, że to przykre, ale nie wyobrażam sobie, żeby taka rzecz mogła cię do tego stopnia wyprowadzić z równowagi.

Stefaniak wstał od stołu.

– Nie będziesz pił drugiej szklanki herbaty? – spytała pani Maria.

– Dziękuję. Nie będę.

– Obawiam się, że ty rzeczywiście jesteś niezdrów. Może byś się pokazał lekarzowi?