Czyściciel - Paul Cleave - E-Book

Czyściciel E-Book

Paul Cleave

0,0

Beschreibung

Morderca poszukuje mordercy. Nieprawdopodobne? A jednak! Joe nie wyróżnia się z tłumu. Wiedzie spokojne, wręcz monotonne życie: dwa razy dziennie karmi złotą rybkę, raz w tygodniu odwiedza matkę i pracuje. Jest wzorowym, choć może nie najbystrzejszym pracownikiem, sprzątaczem w komendzie policji. I robi coś jeszcze – zabija kobiety, metodycznie i zgodnie z planem, sześć, jedną po drugiej. Policja nazywa go nieuchwytnym seryjnym mordercą, Nożownikiem z Christchurch. Kiedy na jaw wychodzi siódme zabójstwo, Joe wpada w szał. Wie, że tym razem ma wspólnika. Ktoś uzurpuje sobie prawo do bycia nim, ktoś podszywa się pod niego! Wstrząśnięty i oburzony bezczelnością śmiałka rozpoczyna własne, jakże ryzykowne śledztwo.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 432

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Czyściciel

Czyściciel

© Paul Cleave 2006

© Copyright to the Polish Edition: Jentas A/S 2021

Tytuł oryginału: The Cleaner

ISBN: 978-87-428-6030-4

Rozdział 1

Zatrzymuję samochód na podjeździe. Siadam wygodnie w fotelu. Próbuję się zrelaksować.

Musi być dziś ze trzydzieści pięć stopni. Upał w Christchurch. Obłąkana pogoda. Pot spływa mi po ciele. Palce lepią się przez tę wilgoć. Nachylam się i przekręcam kluczyk w stacyjce, biorę teczkę i wysiadam z samochodu. Na zewnątrz działa klimatyzacja. Dochodzę do drzwi frontowych i mocuję się z zamkiem. Oddycham z ulgą, kiedy wchodzę do środka.

Przechodzę przez kuchnię. Słyszę, że Angela bierze prysznic na górze. Później do niej pójdę. Teraz muszę się napić. Podchodzę do lodówki. Ma drzwi ze stali nierdzewnej, w których się odbija moja sylwetka — wyglądam niczym duch. Otwieram je i przykucam na chwilę, żeby poczuć przyjemny chłód. W lodówce jest piwo i cola. Biorę piwo, zdejmuję kapsel i siadam przy stole. Nie lubię ostro pić, ale osuszam butelkę w dwadzieścia sekund. W lodówce czeka kolejna. Kim jestem, żeby odmawiać? Odchylam się do tyłu na krześle. Nogi kładę na stole. Zastanawiam się, czy zdjąć buty. Znacie to uczucie? Gorący dzień w pracy. Osiem godzin stresu. A później siadasz, nogi w górze, piwo w ręce i zdejmujesz buty.

Czysta rozkosz.

Słuchając prysznica na górze, beztrosko wypijam drugie w tym roku piwo. Tym razem trwa to kilka minut. Jestem głodny. Wracam do lodówki i biorę kawałek zimnej pizzy, który dostrzegłem za pierwszym razem. Wzruszam ramionami. Czemu nie? Nie muszę uważać na swoją wagę.

Ponownie siadam przy stole. Nogi w górze. Teraz już nie mam czasu. Pożeram pizzę, biorę teczkę i idę na górę. Ze sprzętu stereo leci piosenka, którą znam. Nie mogę sobie przypomnieć jej tytułu. Wykonawcy też nie. Niemniej nucę piosenkę, kiedy kładę teczkę na łóżku, wiem, że melodia będzie mi chodziła po głowie przez kilka godzin. Siadam obok teczki. Otwieram ją. Wyjmuję gazetę. Pierwsza strona zawiera to, dzięki czemu gazety się sprzedają. Często zastanawiam się, czy media tworzą połowę tych zdarzeń w celu zwiększenia sprzedaży. Z pewnością jest na to popyt.

Słyszę, że woda z prysznica przestaje lecieć, ale ignoruję to, ponieważ wolę poczytać gazetę. Jest artykuł o jakimś kolesiu, który terroryzuje miasto. Zabija kobiety. Torturuje. Gwałci. Morduje. To o tym jest w stuff movies1. Mija kilka minut, wciąż siedzę i czytam gazetę, kiedy Angela wychodzi z łazienki w białej pianie i wyciera włosy ręcznikiem. Czuję zapach emulsji do ciała.

Opuszczam gazetę i uśmiecham się.

Patrzy na mnie.

— Kim jesteś do cholery? — pyta.

1 Filmy, na których pokazane są prawdziwe tortury i morderstwa.

Rozdział 2

Słońce stoi wysoko, oślepia, powoduje, że kropelki potu spływają po ciele i sprawiają, że materiał sukienki robi się wilgotny. Słońce odbija się od połyskującego granitowego nagrobka, mruży przez nie oczy, ale nie przestaje patrzeć na litery, które zostały wyryte tu już pięć lat temu. W jasnym świetle szklą jej się oczy — ale nie ono jest tego przyczyną; oczy zawsze jej się szklą, kiedy tutaj przychodzi. Powinna nałożyć okulary przeciwsłoneczne. Jaśniejszą sukienkę. Powinna była zrobić więcej, żeby ochronić go przed śmiercią.

Sally kurczowo ściska krzyżyk, który ma na szyi. Nie może sobie przypomnieć, kiedy zdjęła go ostatnio, boi się, że jeśliby to uczyniła, zwinęłaby się w kłębek i płakała bez końca, spędziłaby tak wszystkie dni, niemożliwe stałoby się normalne funkcjonowanie. Miała go na szyi, kiedy lekarze przekazali im informacje. Trzymała go mocno, kiedy ją posadzili i z poważnymi minami powiedzieli to samo, co mówili niezliczonej liczbie innych rodzin, które wiedziały, że najbliżsi umierają, ale wciąż żyły nadzieją. Miała go też wtedy, gdy zawoziła rodziców do domu pogrzebowego, kiedy siadali z przedsiębiorcą pogrzebowym i nad nietkniętą herbatą i kawą przeglądali broszury z trumnami, przewracali błyszczące strony, próbując wybrać to, w czym jej zmarły brat wyglądałby najlepiej. Nawet w chwili śmierci musiał dobrze wyglądać. W katalogach manekiny miały na sobie garnitury.Byłyby w dobrym guście, gdyby mieli je na sobie beztroscy, uśmiechający się i starający wyglądać seksownie ludzie.

Nosiła krzyżyk codziennie od tego czasu, przypominał jej, że Martin jest teraz w lepszym świecie, a życie nie jest takie złe, jak się wydaje.

Wpatrywała się w grób przez czterdzieści minut, nie mogąc się ruszyć. Cienie pobliskich dębów powoli się wydłużały. Każdy podmuch północno-zachodniego wiatru strącał dojrzewające żołędzie z gałęzi i rzucał na nagrobek z takim dźwiękiem, jakby łamano palec. Cmentarz pokryty bujną trawą, przerywany cementowymi plamami, obecnie był opustoszały, jeśli nie liczyć garstki ludzi stojących przed nagrobkami, przeżywających własną tragedię. Zastanawiała się, czy w ciągu dnia jest tu więcej osób i czy cmentarz przeżywa godziny szczytu. Miała nadzieję, że tak. Nie lubiła myśleć, że ludzie umierają, a inni o nich zapominają. W pobliżu nagrobków chłopak strzyże trawę, prowadzi kosiarkę niczym samochód rajdowy, prawdopodobnie chce szybko skończyć i wynieść się stąd. Wiatr niesie dźwięk pracującego silnika kosiarki. Pewnego dnia ten chłopak prawdopodobnie zostanie tu pochowany. Kto wtedy będzie kosił trawniki?

Nie wiedziała, czemu do głowy przychodzą jej takie myśli. Umierający porządkowi, godziny szczytu, ludzie zapominający o zmarłych. Zawsze ma takie myśli, kiedy tu przychodzi. Niezdrowe, chaotyczne, zupełnie jakby ktoś wrzucił je wszystkie do shakera i wymieszał. Lubi tu przychodzić raz w miesiącu, jeśli „lubi” to odpowiednie słowo. Zawsze, absolutnie zawsze przychodzi tutaj w rocznicę śmierci Martina, która wypada akurat dzisiaj. Jutro byłyby jego urodziny. Albo będą. Nie była pewna, czy się je liczy, kiedy już człowiek spoczywa w grobie. Z jakiegoś powodu, którego nie umie wytłumaczyć, nigdy nie przychodzi tu w jego urodziny. Sądzi, że to wywołałoby taki sam rezultat jak zdjęcie krzyżyka. Jej rodzice byli tu wcześniej tego dnia, może to ocenić po świeżych kwiatach, które leżą obok tych od niej. Nigdy nie przychodzi tu z nimi. To kolejna rzecz, której nie potrafi wyjaśnić nawet samej sobie.

Zamyka na chwilę oczy. Zawsze, gdy tu stoi, w końcu zaczyna rozmyślać o tym, czego nie może rozgryźć. Kiedy stąd wyjdzie, znów wszystko będzie lepiej. Kuca, poprawia kwiaty na grobie i palcem przesuwa po literach. Jej brat miał piętnaście lat, gdy zmarł. Brakowało mu jednego dnia do szesnastych urodzin. Jeden dzień różnicy między datą urodzin a datą śmierci. Pewnie nawet nie tyle. Prawdopodobnie sześć lub siedem godzin. Jaki sens miała jego śmierć w wieku piętnastu, prawie szesnastu lat? Ludzie, którzy tutaj spoczywają, mieli średnio sześćdziesiąt dwa lata. Wie, ponieważ wszystko policzyła. Przeszła od grobu do grobu z kalkulatorem w ręku, dodając wszystko, a później dzieląc przez liczbę zmarłych. To przez ciekawość. Była ciekawa, o ile lat oszukano Martina. Jego piętnasto-szesnastoletnie życie było wyjątkowe, a upośledzenie umysłowe stało się jego błogosławieństwem. Wzbogacił życie jej i rodziców. Wiedział, że był inny, niepełnosprawny, ale nigdy nie zrozumiał, w czym tkwił problem. Żył po to, by się bawić. Co w tym złego?

Nigdy nie znalazła odpowiedzi na swoje pytania ani tutaj, ani nigdzie indziej. To nie zmieniłoby niczego.

Po godzinie odwraca się od grobu. Chce opowiedzieć Martinowi o mężczyźnie, z którym pracuje, który pod wieloma względami przypomina jej brata. Ma czyste serce i dziecięcą niewinność, zupełnie jak Martin. Chce opowiedzieć o tym bratu, ale odchodzi bez słowa.

Opuszcza cmentarz, rozmyślając o Martinie. Zanim dochodzi do samochodu, krzyżyk łagodzi jej ból.

Rozdział 3

Gazeta mnie już nie interesuje. Po co mam czytać wiadomości, skoro to ja je tworzę? Zwiniętą kładę obok siebie na łóżku. Na palcach mam tusz. Wycieram je w narzutę i przyglądam się Angeli. Ma taki wyraz twarzy, jakby właśnie próbowała przetrawić jakieś naprawdę złe informacje, coś w stylu, że samochód właśnie potrącił jej ojca albo że skończyły się perfumy. Patrzę na ręcznik, którym jest owinięta. Podkreśla krągłości. Wygląda cholernie dobrze, gdy tak stoi tam prawie naga.

— Nazywam się Joe — mówię, sięgając do teczki. Chwilę szukam w niej największego noża. Dobre szwajcarskie ostrze. Wyciągam go. Chociaż ja jestem bliżej, to nóż wydaje jej się większy. To zależy od punktu widzenia.

— Być może o mnie czytałaś, jestem na pierwszych stronach.

Angela jest wysoką kobietą o długich nogach i długich blond włosach, oczywiście naturalnych. Ma ładną figurę z krągłościami w odpowiednich miejscach, to właśnie one mnie tu sprowadziły. Atrakcyjna twarz mogłaby zostać wykorzystana w reklamie soczewek kontaktowych lub szminek. Niebieskie oczy są pełne życia, a w chwili obecnej także strachu. Jej strach podnieca mnie. Mówi, że zna mnie z gazet, radia i prawdopodobnie z telewizji.

Zaczyna potrząsać głową, zupełnie jakby odpowiadała „nie” na mnóstwo pytań, których jeszcze nie zadałem. Krople wody lecą na prawo i lewo, zupełnie jakby w środku padało. Jej włosy szeleszczą, mokre końcówki uderzają o ścianę i framugę. W końcu przylepiają się do twarzy. Zaczyna się cofać, jakby miała jakieś lepsze miejsce, w którym mogłaby się znaleźć.

— Czego chcesz? — pyta. Jej złość minęła, gdy zobaczyła nóż.

Wzruszam ramionami. Przychodzi mi na myśli kilka rzeczy, których chcę. Ładny dom. Ładny samochód. Jej sprzęt stereo wciąż gra tę samą piosenkę — teraz jest to nasza piosenka. Tak. Ładne stereo też by się przydało, nie powiem. Ale ona nie może zapewnić mi żadnej z tych rzeczy. Chciałbym, żeby mogła, ale życie nie jest takie proste. Zdecydowałem, że nie odpowiem w tej chwili. Później przyjdzie czas na rozmowę.

— Proszę, proszę. Po prostu wyjdź.

Słyszałem to tyle razy, że prawie ziewnąłem, jednak nie zrobiłem tego, ponieważ uprzejmy ze mnie facet.

— Jesteś biedną gospodynią — mówię grzecznie.

— Jesteś świrem. Dzwonię na policję.

Czy ona naprawdę jest tak głupia? Czy myśli, że zamierzam tu stać i patrzeć, jak ona wybiera numer i dzwoni po pomoc? Może siądę na łóżku i zacznę rozwiązywać krzyżówkę, a oni przyjadą, żeby mnie aresztować. Zaczynam potrząsać głową, zupełnie jak ona wcześniej, tylko że ja mam suche włosy.

— Możesz iść i spróbować — mówię — jeśli telefon jest na miejscu.

Ale nie ma go tam. Zabrałem go, kiedy jadłem pizzę. Jej pizzę.

Odwraca się i biegnie do łazienki, w tym samym momencie zmierzam w jej stronę. Jest szybka. Ja też. Rzucam nóż. Obraca się. Sztuczka z rzucaniem nożem polega na wyważeniu ... jeśli jesteś profesjonalistą. Jeśli nie jesteś, wszystko zależy od szczęścia. Każde z nas w tym momencie liczy na trochę szczęścia. Ostrze ociera się o jej ramię, uderza o ścianę i nóż upada na podłogę w momencie, kiedy ona zatrzaskuje drzwi łazienki. Przekręca zamek, ale nie zwalniam, po prostu wpadam na nie. Ledwo zadrżały.

Robię kilka kroków w tył. Zawsze mogę iść do domu. Spakować sprzęt, zamknąć teczkę, zdjąć lateksowe rękawiczki i wyjść. Ale nie mogę. Jestem przywiązany zarówno do noża, jak i swojej anonimowości. A to oznacza, że muszę zostać.

Zaczyna wołać o pomoc. Ale sąsiedzi jej nie usłyszą. Wiem to, gdyż odrobiłem pracę domową, zanim tu przyjechałem. Dom stoi na uboczu. Jesteśmy na piętrze i nie ma żadnego z jej najbliższych sąsiadów. Wszystko polega na odrobieniu pracy domowej. Żeby osiągnąć sukces w życiu, trzeba to robić.

Przechodzę przez sypialnię i wybieram inny nóż. Ten jest największy. Zamierzam wrócić do łazienki, ale w tym momencie do pokoju wchodzi kot. Ten cholerny zwierzak też jest przyjazny. Schylam się i głaszczę go. Ociera się o moją rękę i zaczyna mruczeć. Podnoszę go.

Znów jestem przy drzwiach łazienki.

— Wyjdź albo skręcę kark twojemu kotu.

— Proszę! Nie rób jej krzywdy!

— Wybór należy do ciebie.

Czekam. Zupełnie jak wszyscy mężczyźni, kiedy kobiety są w łazience. Przynajmniej nie krzyczy. Drapię Fluffy pod szyją. Już nie mruczy.

— Proszę! Czego chcesz?

Moja matka, Panie świeć nad jej duszą, zawsze powtarzała, żebym był uczciwy. Ale czasem to po prostu niemożliwe.

— Po prostu porozmawiać — kłamię.

— Zabijesz mnie?

Potrząsam głową z niedowierzaniem. Ach te kobiety.

— Nie.

Zamek otwiera się ze szczęknięciem. Prędzej spróbuje swoich szans ze mną, niż pozwoli, by zabito jej kota. Może był drogi.

Drzwi zaczynają się powoli otwierać. Nie ruszam się, jej głupota mnie zadziwiła, a moje zaskoczenie rośnie z każdą sekundą. Kiedy drzwi są otwarte wystarczająco szeroko, rzucam Fluffy na ziemię. Ląduje jako sterta futra, głowa lata jej na boki, a nogi rozjeżdżają się we wszystkich kierunkach. Zwierzę stara się zrozumieć, co się dzieje. Angela widzi kota, ale nie ma szansy, żeby krzyknąć. Całym ciałem napieram drzwi, a ona nie ma wystarczająco dużo siły, żeby mnie powstrzymać. Drzwi ustępują i kobieta traci równowagę. Upada pod prysznic i ręcznik wyślizguje jej się z rąk.

Wchodzę do łazienki. Lustro jest wciąż zaparowane. Z zasłony prysznica uśmiechają się do mnie tuziny gumowych kaczuszek. Wszystkie spoglądają w tym samym kierunku, zupełnie jakby wypływały na wojnę. Angela znów zaczyna krzyczeć, chociaż do tej pory nie przyniosło jej to żadnej korzyści, nie przyniesie także teraz. Zaciągam ją z powrotem do sypialni, muszę uderzyć ją kilka razy, żeby wykonywała polecenia. Próbuje mnie powstrzymać, ale mam więcej doświadczenia z poskramianiem kobiet niż ona z samoobroną. Ukazują się białka jej oczu i Angela traci przytomność, padając na mnie.

Stereo wciąż gra. Być może kiedy wszystko dobiegnie końca, zabiorę je do domu. Podnoszę ją i rzucam na łóżko, a później przewracam na plecy. Chodzę po sypialni, zdejmuję ze ścian zdjęcia jej rodziny i odwracam te, które stoją na parapecie i na półkach. Ostatnie, na które patrzę, przedstawia jej męża i dwójkę dzieci. Sądzę, że mąż dostanie pełną opiekę.

Kładę dziewięciomilimetrowego glocka na szafce nocnej, tak żeby był w zasięgu ręki. Ładny. Kupiłem go cztery lata temu, kiedy zacząłem pracę. Kosztował mnie trzy tysiące dolarów. Broń z czarnego rynku jest zawsze droższa, ale za to anonimowa. Ukradłem pieniądze matce, która obwiniła dzieciaki sąsiadów. Należała do grona tych ludzi, którzy boją się chodzić do banków, ponieważ żywią podejrzenia w stosunku do dyrektorów tych instytucji. Broń wziąłem na wypadek, gdyby mąż wrócił wcześniej do domu. Albo gdyby przyszedł jakiś sąsiad. Może ona ma romans. Może jej kochanek właśnie skręca w ulicę.

Mój glock jest niczym magiczna pigułka — jest lekarstwem na każdą ewentualność. Zdejmuję telefon ze ściany. Wyrywam kabel z gniazdka i krępuję nim jej nadgarstki. Nie chcę, żeby za bardzo nabałaganiła. Przywiązuję ręce kobiety do szczytu łóżka.

Kończę krępować nogi Angeli bielizną, kiedy dochodzi do siebie. Od razu zauważa trzy rzeczy. Po pierwsze, że wciąż tu jestem i to nie jest sen. Po drugie, że jest naga. Trzecią natomiast jest to, że leży przywiązana do łóżka z rozrzuconymi rękami i nogami. Widzę, jak przyswaja sobie te trzy fakty. Jeden. Dwa. Trzy.

Zauważa rzeczy, które jeszcze się nie wydarzyły. Cztery. Pięć. I sześć. Widzę, jak jej wyobraźnia pracuje wściekle. Porusza mięśniami twarzy i zastanawia się, czy zadać mi pytanie. Przesuwa wzrok od jednego punktu do drugiego na moim ciele. Jej czoło błyszczy od potu. Intensywnie myśli, starając się znaleźć wyjście z tej sytuacji.

Ponownie pokazuję jej nóż. Spogląda na ostrze.

— Widzisz to?

Potakuje. Tak, widzi. Zaczyna płakać.

Przykładam czubek noża do policzka kobiety i proszę, żeby otworzyła usta. Zamierza współpracować w momencie, kiedy ostrze ją kaleczy. Następnie sięgam do teczki, wyciągam jajko i wkładam jej w usta. Jajko nie jest niczym niezwykłym, to po prostu nieugotowane jajko. Jajka mają dużo białka. Są też tematem wielu żartów.

— Jeśli ci to przeszkadza — mówię — daj mi znać.

Nic nie mówi, nie widzi żadnych problemów, no jasne.

Idę do łazienki, biorę ręcznik i zasłaniam jej twarz. Zdejmuję ubranie i wchodzę na łóżko. Prawie się nie rusza, nie narzeka, po prostu płacze do momentu, aż już nie może dłużej. Kiedy jest po wszystkim i schodzę, odkrywam, że jajko zsunęło się w głąb jej ust i zadławiła się nim. To wyjaśnia krztuszenie się, które słyszałem, a wziąłem za coś innego. Ojoj.

Biorę prysznic, ubieram się i pakuję narzędzia. Postacie na fotografiach wiszących w korytarzu patrzą na mnie, kiedy idę. Oczekuję, że coś powiedzą albo chociaż będą mi złorzeczyły. Wychodzę na zewnątrz. Zalewa mnie fala ulgi.

Ulga trwa krótko i po paru sekundach czuję się okropnie. Spuszczam wzrok i patrzę na swoje stopy. Tak. Czuję się źle. Jestem przygnębiony. Rzeczy nie przebiegły tak, jak powinny i odebrałem życie. Zatrzymuję się w ogrodzie i urywam kwiat z krzewu róży. Przystawiam go do nosa i wącham, ale to nie przywołuje uśmiechu na moją twarz. Kolec rani mnie w palec, który wsadzam do ust. Smak krwi zastępuje smak Angeli.

Wsuwam kwiat do kieszeni i idę do jej samochodu. Słońce wciąż jest na niebie, ale teraz niżej, świeci mi prosto w oczy. Ochłodziło się, więc ciepło, które czuję, nie pochodzi od słońca, ale z mojego wnętrza. Chcę się uśmiechnąć. Chcę się cieszyć mijającym dniem, ale nie mogę.

Zabrałem życie.

Biedna Fluffy.

Biedna kicia.

Czasem zwierzęta muszą być wykorzystane jako narzędzia. Kim jestem w tym pokręconym świecie, żeby to kwestionować? Nic nie mogę na to poradzić, ale źle się czuję, ponieważ skręciłem kotu kark.

Wsiadam do samochodu Angeli i objeżdżam trawnik przed domem, żeby ominąć ukradziony samochód. Idealny dom, w którym mieszkała idealna rodzina, staje się coraz mniejszy w lusterku wstecznym, w miarę jak się oddalam. Wypielęgnowany ogród wygląda jak miniaturowe pole golfowe. Róża z tamtego ogrodu jest ciepła i spoczywa w mojej kieszeni. Mijam trzy lub cztery zaparkowane samochody. Ludzie idą podjazdami, wracają do domów. Dwie staruszki rozmawiają przez niski płot o tym, co życie oferuje staruszkom. Kolejna starsza pani klęczy i maluje skrzynkę na listy. Młody chłopak roznosi lokalną gazetę. Ludzie tutaj żyją bezpiecznie w domach. Nie znają mnie i nie zwracają na mnie uwagi, kiedy przejeżdżam pod ich oknami i znikam z ich życia.

Powoli styczniowy upał zostaje zastąpiony delikatną bryzą. Liście szeleszczą na gałęziach brzóz, które rosną po bokach drogi i tworzą sklepienie nad głową. Śpiewają ptaki. W oddali słyszę ludzi koszących trawę. To będzie piękna noc. Jedna z tych nocy, która sprawia, że cieszę się życiem. Z takich nocy słynie Nowa Zelandia.

W końcu zaczynam się odprężać. Włączam radio i słyszę tę cholerną piosenkę, która leciała w domu Angeli. Jakie są szanse? Nucę. Przestaję myśleć o Fluffy, a zaczynam o Angeli i dopiero wtedy uśmiech powraca na moją twarz.

Rozdział 4

Mieszkam w kompleksie, który najlepiej byłoby zburzyć. Nigdy jednak do tego nie dojdzie, ponieważ nowy kompleks mieszkaniowy nie przyniósłby więcej dochodu z czynszu. To nie jest najgorsza część miasta, jeśli wziąć pod uwagę tutejszych mieszkańców, ale najgorsza, jeśli popatrzeć na wszystko inne. Ledwo daje się tu żyć, ale jest tanio, więc nie ma na co narzekać. Kompleks ma cztery kondygnacje, pokrywa najlepszy kwartał, a ja mieszkam na górze, co daje mi najlepszy widok na marną okolicę. Myślę, że w sumie jest tu trzydzieści mieszkań.

Nie widzę żadnego sąsiada, kiedy idę po schodach, jednak nic w tym złego ani dziwnego. Przyłapuję się na tym, że myślę o biednej kici, gdy otwieram drzwi i wchodzę do środka. Moje mieszkanie ma dwa pomieszczenia. Jedno to łazienka, a drugie stanowi kombinację całej reszty. Lodówka i kuchenka są tak stare, że mogę się założyć, iż dopiero datowanie metodą węglową określiłoby ich wiek. Podłogi są gołe i muszę cały czas nosić buty, żeby nie powbijać sobie drzazg. Ściany są oblepione tanią szarą tapetą, która odkleja się trochę za każdym razem, gdy otwieram drzwi i powstaje przeciąg. Kilka kawałków się oderwało i zwisa niczym języki. Okna znajdują się na jednej stronie, widzę przez nie linie wysokiego napięcia i spalone samochody. Mam starą zmywarkę, która strasznie hałasuje. Suszarka, która wisi nad nią na ścianie, jest równie głośna. W lecie w oknie wieszam pranie. Obecnie nic tam nie wisi.

Mam pojedyncze łóżko, mały telewizor, magnetowid i kilka podstawowych mebli, które są sprzedawane w pudłach z instrukcją montażu w sześciu różnych językach. Żaden z nich nie jest prosty, ale nie znam nikogo, kto by na to narzekał. Wybrane romanse, które przeczytałem, leżą na mojej sofie. Okładki są pełne silnych mężczyzn i słabych kobiet. Rzucam na nie teczkę, zanim odsłucham automatyczną sekretarkę. Mruga światełko, więc wciskam guzik odtwarzania. To moja matka. Zostawiła mi wiadomość, w której dowodzi potęgi swego wnioskowania. Doszła do wniosku, że skoro nie ma mnie w mieszkaniu ani u niej w domu, w takim razie muszę być w drodze do niej.

Powiedziałem wcześniej: „Panie świeć nad jej duszą”. Nie miałem na myśli tego, że nie żyje. Chociaż wkrótce tak będzie. Nie zrozumcie mnie źle. Nie jestem złym facetem, nigdy nie zrobiłbym nic, żeby ją skrzywdzić, i czuję obrzydzenie do wszystkich, którzy pomyślą co innego. Chodzi o to, że ona jest stara. Starzy ludzie umierają. Niektórzy wcześniej niż inni. Dzięki Bogu.

Spoglądam na zegarek. Jest szósta trzydzieści. Robię miejsce na sofie, wyciągam ręce za siebie i próbuję się zrelaksować. Myślę o tym, co jest dla mnie najlepsze. Jeśli nie pójdę na obiad do matki, skutki będą katastrofalne. Będzie dzwoniła do mnie codziennie. Suszyła mi głowę bez końca. Jest nieświadoma tego, że mam swoje życie. Mam obowiązki, hobby, miejsca, do których chcę pójść, ludzi, którymi muszę się zająć, ale ona tego nie rozumie. Myśli, że żyję po to, by siedzieć w mieszkaniu i czekać na jej telefon.

Zmieniam ubranie na przyzwoitsze. Nic zbyt krzykliwego, ale troszkę lepsze niż ubranie codzienne. Nie chcę, żeby mama nalegała, by kupować mi ubrania, jak to kiedyś miała w zwyczaju. Rok temu przeszła etap kupowania mi koszul, bielizny i skarpetek. Czasem przypominam jej, że skończyłem trzydziestkę i mogę je sam kupować, ale zdarza się, że ona i tak to robi.

Na małym stoliku do kawy w niedużym salonie, przed niewielką sofą, która wygląda, jakby należała do jakiegoś hippisowskiego studia nagrań, znajduje się duża kula dla złotych rybek z moimi dwiema najlepszymi przyjaciółkami: Pickle i Jehową. Moje złote rybki nie narzekają. Złote rybki mają pamięć pięciosekundową, więc możesz je wkurzyć, a one i tak nie będą pamiętały. Możesz zapomnieć je nakarmić, a one zapomną, że są głodne. Możesz wyciągnąć je z wody i wyrzucić na podłogę, będą skakały po podłodze, ale zapomną, że się duszą. Najbardziej lubię Pickle, ją kupiłem pierwszą dwa lata temu. Jest rybką albinosem z Chin, ma białe ciało, czerwone płetwy i jest troszkę dłuższa niż moja dłoń. Jehowa jest nieco mniejsza, ale złota. Złote rybki mogą żyć czterdzieści lat i mam nadzieję, że moje tyle pożyją. Nie wiem, co one robią, kiedy mnie nie ma, ale na razie nie pojawiła się żadna nowa złota rybka.

Wsypuję trochę jedzenia, patrzę, jak zbliżają się do powierzchni i jedzą. Bardzo je kocham i jednocześnie czuję się jak Bóg. Nieważne, kim jestem, nieważne, co robię, moje złote rybki patrzą na mnie. To, jak żyją, w jakich warunkach, kiedy dostają jeść — wszystko zależy ode mnie.

Mówię do nich, kiedy jedzą. Mija kilka minut. Wystarczająco się nagadałem. Ból po zabiciu Fluffy prawie minął.

Wychodzę na zewnątrz i idę na najbliższy przystanek. Czekam około pięciu minut na autobus.

Mama mieszka w South Brighton, niedaleko plaży. Nie ma tu zielonej trawy. Wszystkie rośliny nabierają odcienia rdzy, tak samo jak metal przy zetknięciu ze słonym powietrzem. Zasadź krzak róży i od razu cena bloku idzie w górę. Większość domów stanowią sześćdziesięcioletnie bungalowy, które starają się zachować swój charakter mimo odpadającej farby i niszczejących ścian. Wszystkie okna powleka warstwa soli. Drewniana stolarka jest pokryta wyschłym igliwiem sosnowym i piaskiem.

Szpachlówka i zaprawa murarska zatykają dziury i chronią wnętrza przed wilgocią. Nawet przestępczość jest tu niska — kiedy człowiek podliczy koszty benzyny, okazuje się, że włamanie się do czyjegoś domu drogo wychodzi.

Do mamy jadę pół godziny. Kiedy wysiadam, słyszę, jak fale rozbijają się o brzeg. Ten dźwięk mnie odpręża. To jedyna zaleta South Brighton. Dojście na plażę zajmuje minutę. Jeśli wciąż bym tutaj mieszkał, poszedłbym popływać. W tej chwili wydaje mi się, jakbym był w mieście duchów. W kilku domach palą się światła. Co czwarta lub piąta latarnia nie działa. Nikogo nie ma w okolicy.

Głęboko oddycham słonym powietrzem, kiedy staję przed bramą. Moje ubrania już śmierdzą zgniłymi wodorostami. Dom mamy jest tak samo zniszczony jak domy sąsiadów. Jeśli przyszedłbym go pomalować, to sąsiedzi prawdopodobnie by ją wyrzucili. Jeśli skosiłbym suchy trawnik, musiałbym to także zrobić z innymi trawnikami. Jej dom jest parterowy. Biała niegdyś farba ma obecnie kolor smogu, odpada od wypaczonych płyt i razem z rdzą z dachu osiada w promieniu metra od domu. Okna trzymają się na miejscu dzięki kitowi i szczęściu.

Podchodzę do drzwi. Pukam. I czekam. Mija minuta, zanim w końcu mama podejdzie do nich krokiem spacerowym. Drzwi zacinają się i musi je mocno popchnąć. Otwierają się z piskiem.

— Joe, czy wiesz, która godzina?

Potakuję. Jest prawie siódma trzydzieści.

— Tak mamo, wiem.

Zamyka drzwi, słyszę przesuwający się łańcuch, po czym drzwi ponownie się otwierają. Wchodzę do środka.

Mama w tym roku skończy sześćdziesiąt cztery lata, ale wygląda na więcej niż siedemdziesiąt. Ma tylko metr pięćdziesiąt pięć wzrostu i krągłości we wszystkich nieodpowiednich miejscach. Jedne z nich znajdują się nad innymi, inne są wystarczająco duże, żeby wygładzić zmarszczki na szyi. Siwe włosy trzyma spięte w ciasny koczek, ale obecnie coś na nim ma — jedną z tych starych siatek na włosy, które nakłada się na lokówki. Jej jasnoniebieskie oczy wydają się prawie szare, nosi okulary w cienkich niemodnych oprawkach. Na twarzy ma trzy pieprzyki, na każdym rosną ciemne włosy, których nie obcina. Nad górną wargą rośnie jej lekki meszek. Wygląda, jakby była przełożoną pielęgniarek.

— Spóźniłeś się — mówi, blokując drzwi i poprawiając jedną z lokówek. — Już miałam dzwonić na policję i do szpitali.

— Byłem zajęty, mamo, pracą i innymi rzeczami — wyjaśniam z ulgą, kiedy dowiaduję się, że nie zadzwoniła na policję i nie zgłosiła mojego zaginięcia.

— Zbyt zajęty, żeby zadzwonić do własnej matki? Zbyt zajęty, żeby przejąć się moim złamanym sercem?

Jestem wszystkim, co jej zostało. Już wiem, czemu tata umarł. Szczęśliwy drań. Odnoszę wrażenie, że mama żyje tylko po to, by mówić. I narzekać.

— Przeprosiłem, mamo.

Łapie mnie za ucho. Nie mocno, ale wystarczająco, żeby pokazać mi swoje rozczarowanie. Później mnie przytula.

— Zrobiłam klopsy, Joe. Klopsy. Twoje ulubione.

Podaję jej różę, którą zerwałem w ogrodzie Angeli. Jest lekko zmięta, ale mama jest zachwycona, kiedy podaję jej czerwony kwiat.

— Och, jesteś taki troskliwy. — Zbliża kwiat do nosa.

Wzruszam ramionami.

— Po prostu chciałem cię uszczęśliwić.

Jej uśmiech sprawia, że sam się uśmiecham.

— Ojej! — mówi, kiedy kaleczy sobie palec kolcem. — Dałeś mi różę z kolcami? Jaki z ciebie syn, Joe?

Oczywiście zły.

— Przepraszam, nie chciałem.

— Myśl więcej, Joe. Wsadzę ją do wody. Możesz wejść.

Zamyka za mną drzwi i idę za nią przez hol, do kuchni, mijam fotografie mojego zmarłego taty, kaktus, który wygląda na uschnięty od czasu, kiedy go dostała, oraz obrazek przedstawiający marinę, którą prawdopodobnie chciałaby odwiedzić. Stół nakryto dla dwojga.

— Chcesz się czegoś napić? — pyta, wstawiając różę do wazonu.

— Nie, dzięki — odpowiadam i szczelniej otulam się marynarką. W tym domu zawsze jest zimno.

— Cola była w promocji.

— Nic mi nie trzeba.

— Trzy dolary za sześciopak. Masz, zaraz znajdę rachunek.

— Nie przejmuj się tym, mamo. Powiedziałem, że dziękuję.

— Ale to żaden problem.

Oddala się, zostawiając mnie samego. Nie da się tego ująć łagodniej, ale moja matka z dnia na dzień wariuje coraz bardziej. Wierzę, że cola była w promocji, ale ona wciąż uważa, że musi mi pokazać rachunek. Mija kilka minut, w czasie których mogę podziwiać piecyk i kuchenkę mikrofalową. Spędzam ten czas, zastanawiając się, czy dałoby się kogoś upchnąć w którymś z tych urządzeń. Kiedy mama wraca, okazuje się, że znalazła także ulotkę sklepową reklamującą colę.

Kiwam głową.

— Trzy dolary, co? Zadziwiające.

— W takim razie chcesz jedną?

— Jasne. — To najprostsze rozwiązanie.

Podaje obiad. Siadamy i zabieramy się do jedzenia. Jadalnia łączy się z kuchnią, więc mogę patrzeć na matkę albo na ścianę za nią — wybieram drugą możliwość. Urządzenia, które się tutaj znajdują, pochodzą chyba z czasu, gdy wynaleziono elektryczność. Podłoga z linoleum wygląda, jakby zrobiono ją ze skóry żaby Kermita. Stół ma kolor bananowy i metalowe nogi. Krzesła są wyściełane i lekko się chyboczą, kiedy się poruszam.

— Jak minął ci dzień? — pyta. Kawałeczek marchewki został jej na brodzie. Włosy z jednego pieprzyka chyba chcą go nadziać.

— Dobrze.

— Nie odzywałeś się przez cały tydzień.

— Byłem zajęty pracą domową.

— Pracą?

— Pracą.

— Twój kuzyn Gregory się żeni. Wiesz o tym?

Wiem.

— Naprawdę?

— Kiedy zamierzasz znaleźć sobie żonę, Joe?

Zauważyłem, że starsi ludzi zawsze jedzą z otwartymi ustami, więc musisz słuchać, jak mlaszczą, bo zawsze wtedy chcą coś powiedzieć.

— Nie wiem, mamo.

— Ale ty nie jesteś gejem, prawda, synu?

Mówi to, jakby to nie było nic wielkiego. Zupełnie jakby powiedziała: „Ta koszula dobrze na tobie leży”. Albo: „Mamy ładną pogodę”.

— Nie jestem gejem, mamo.

W rzeczywistości nie mam nic przeciwko homoseksualistom. Są jak wszyscy inni. Mam coś do ludzi.

— Phi! — wyrywa jej się.

— Co?

— Nic.

— Co, mamo?

— Po prostu zastanawiam się, dlaczego nie masz dziewczyny.

Wzruszam ramionami.

— Mężczyźni nie powinni być gejami, Joe. To nie ... — Szuka dobrego określenia.

— Nie nadążam.

— Nieważne.

Przez minutę jemy w ciszy, ale matka może wytrzymać tylko tyle.

— Zaczęłam rozwiązywać dziś układankę.

— Och.

— Była w promocji. Przecena z trzydziestu dolarów na dwanaście.

— Okazja.

— Zaraz znajdę rachunek.

Jem, a ona wychodzi, zdaję sobie sprawę, że szybkie jedzenie nie jest równoznaczne z szybkim wyjściem. Patrzę na zegarki na kuchence mikrofalowej i na piecyku, a później na zegar wiszący na ścianie, ale wszystkie wskazują tę samą godzinę. Mamie nie zajmuje dużo czasu znalezienie rachunku, więc dochodzę do wniosku, że musiała go trzymać pod ręką, żeby mi pokazać. Drepcze, trzymając w ręce ulotkę promocyjną. Staram się powstrzymać ekscytację.

— Widzisz? Dwanaście dolarów.

— Tak, widzę.

Na ulotce w poprzek napisano: nabita rozrywką. Zastanawiam się, co myśleli ci ludzie, gdy to drukowali. O co im chodziło?

— Osiemnaście dolarów. Cóż, to kosztowało dokładnie dwadzieścia dziewięć dziewięćdziesiąt pięć obniżone do dwunastu dolarów, więc jest to osiemnaście dolarów i dziewięćdziesiąt pięć centów.

Liczę w pamięci, kiedy mówi, i szybko się orientuję, że pomyliła się o dolara. Lepiej się nie odzywać. Dochodzę do wniosku, że jeśli zobaczy, że zaoszczędziła osiemnaście, a nie dziewiętnaście dolarów, to pójdzie to zwrócić. Oczywiście po tym, jak rozwiąże układankę.

— To z Titanikiem, Joe — zwraca mi uwagę, mimo że na zdjęciu na ulotce jest wielki statek z napisem Titanic namalowanym na sterze. — Słyszałeś o tym statku?

— Ach, ten Titanic.

— Prawdziwa tragedia.

— Film?

— Statek.

— Słyszałem, że zatonął.

— Na pewno nie jesteś gejem, Joe?

— Wiedziałbym o tym, prawda?

Po obiedzie proponuję, że posprzątam, chociaż wiem, co ona powie.

— Myślisz, że chcę, żebyś przychodził i robił za sprzątaczkę? Usiądź, Joe. Ja to zrobię. Jaka matka nie zajęłaby się swoim synem? Powiem ci jaka — zła matka, właśnie taka.

— Ja to zrobię.

— Nie chcę.

Siadam w salonie i gapię się w telewizor. Lecą wiadomości. Coś o jakichś zwłokach. Napad w domu. Zmieniam kanały. W końcu mama wchodzi do salonu.

— Wygląda na to, że moje życie upłynęło na sprzątaniu po twoim ojcu, a teraz spędzam resztę życia, sprzątając po tobie.

— Mówiłem, że pomogę, mamo. — Wstaję.

— Teraz już za późno. Zrobione — warczy. — Powinieneś się nauczyć doceniać swoją matkę, Joe. Jestem wszystkim, co masz.

Znam tę gadkę i przepraszałem za każdym razem, gdy ją słyszałem. Znów przepraszam, wygląda na to, że przepraszanie stanowi pięćdziesiąt procent rozmowy z matką. Siada i oglądamy telewizję — brytyjską sztukę, w której ludzie mówią jakimś dziwnym językiem.

Mama ogląda z takim zainteresowaniem, jakby nie mogła przewidzieć, że Fay sypia z Edgarem z powodu spadku, który otrzymał, a Karen jest w ciąży ze Stewartem — lokalnym pijaczkiem. Kiedy przychodzi czas reklam, opowiada mi o postaciach, zupełnie jakby były częścią rodziny. Słucham, potakuję i w ciągu kilku sekund zapominam, o czym mówiła. Zupełnie jak złota rybka. Kiedy kończy się blok reklamowy, oglądam dywan, znajdując więcej rozrywki w kontemplowaniu symetrycznych brązowych wzorów, które były modne w latach pięćdziesiątych, co dowodzi, że wszyscy w tamtych czasach byli stuknięci.

Sztuka kończy się i pojawia się dramatyczna muzyka. Czuję, że czas na mnie. Zanim wyjdę, mama mówi mi jeszcze o moim kuzynie Gregorym. Ma bmw.

— Dlaczego ty nie masz bmw, Joe?

Nigdy nie ukradłem bmw.

— Ponieważ nie jestem gejem.

Siedzę sam w autobusie. Kierowca jest stary i trzęsą mu się ręce, kiedy podaję mu odliczoną kwotę. Gdy tak jedziemy, zaczynam zastanawiać się, co by się stało, gdyby kichnął. Czy eksplodowałoby mu serce? Czy zjechalibyśmy na inny pas? Mam ochotę dać mu dolara napiwku, kiedy bezpiecznie dojeżdżamy na mój przystanek, ale dochodzę do wniosku, że podniecenie by go zabiło. Życzy mi dobrej nocy, gdy wysiadam z autobusu, ale nie wiem, czy to było szczere. Nic mu nie życzę. Nie szukam przyjaciół. Szczególnie starych.

Kiedy przychodzę do domu, biorę godzinny prysznic, żeby zapomnieć o wizycie u matki. Po wyjściu spod prysznica spędzam trochę czasu z Pickle i Jehową. Wyglądają, jakby się ucieszyły, że mnie widzą. Kilka minut później gaszę światła. Wślizguję się do łóżka. Nigdy nie śnię i dziś nie będzie wyjątku.

Myślę o Angeli i o Fluffy, aż w końcu zapadam w sen.

Rozdział 5

Wstaję dokładnie o siódmej trzydzieści. Nie potrzebuję budzika. Mam wewnętrzny zegar. Nigdy nie potrzebuje nakręcania. Nigdy się nie psuje. Cały czas chodzi.

Kolejny poranek w Christchurch i już jestem znudzony. Przeglądam stroje w szafie, ubieram się i zaczynam jeść śniadanie. Tosty. Kawa. Rozmawiam z rybkami i opowiadam im o sztuce, którą oglądałem u mamy; słuchają mnie uważnie. Karmię je w nagrodę za ich lojalność.

Wychodzę z domu. Nie dostrzegam nikogo w pobliżu. Niestety, nie mam samochodu. Wóz Angeli zostawiłem zaparkowany po drugiej stronie miasta. Kluczyki tkwią w stacyjce na wypadek, gdyby ktoś inny chciał się nim przejechać. Kradzież kluczyków jest dużo prostsza niż uruchamianie samochodu poprzez zwarcie na krótko, chociaż trzeba przyznać, że mam sporo doświadczenia w jednej i drugiej sprawie. Dojście do domu zajęło mi godzinę, właśnie dlatego zjawiłem się tak późno.

Stoję na przystanku z biletem w dłoni, kiedy podjeżdża autobus. Jest na nim reklama witamin i środków antykoncepcyjnych. Drzwi otwierają się ze świstem. Wsiadam.

— Jak się masz, Joe?

— Joe ma się w porządku, panie Stanley.

Podaję Stanleyowi bilet. Bierze go i bez skasowania oddaje. Mruga do mnie, jak to mają w zwyczaju starzy kierowcy autobusów. Tylko pół jego twarzy zmienia wyraz, zupełnie jakby miał udar. Stanley najprawdopodobniej jest po pięćdziesiątce i wygląda, jakby życie dawało mu się we znaki. W poranki takie jak ten zawsze mówi: „Gorąco, co?”. Nosi taki sam strój jak wszyscy kierowcy autobusów: ciemnoniebieskie szorty, jasnoniebieską koszulę z krótkimi rękawami i czarne buty.

— Dziś rano stawia miasto, Joe — mówi, mrugając na wypadek, gdybym tego nie zauważył. — Gorąco dziś, co, Joe?

Dochodzę do wniosku, że jeśli się uśmiechnę, będę miał więcej darmowych przejażdżek autobusem.

— O rety, Joe jest wdzięczny, panie Stanley.

Stanley odpowiada mi uśmiechem i zastanawiam się, jaką miałby minę, gdybym otworzył swoją walizkę i pokazał mu jej zawartość. Chowam bilet autobusowy do kieszeni i idę przejściem. Autobus jest dosyć pusty — garstka dzieciaków w wieku szkolnym rozrzucona losowo, zakonnica ubrana na biało-czarno, biznesmen z parasolem mimo że na zewnątrz jest trzydzieści stopni.

Zwykli ludzie. Jak ja.

Siedzę z tyłu pomiędzy dwiema szesnasto-, siedemnastoletnimi uczennicami. Teczkę kładę na wolnym miejscu obok siebie. Wprowadzam kombinację cyfr do zamka teczki. Przesuwam zasuwki. Otwieram teczkę. W środku mam starannie ułożone moje noże — trzy w wieku i trzy na spodzie. Wsunięte są w kieszonki. Pistolet to jedyna rzecz, która swobodnie spoczywa w walizce, ale jest ukryty w czarnym skórzanym woreczku, który ma go chronić. Broń ma trzy zabezpieczenia, więc musiałbym mieć potrójnego pecha — lub być potrójnie głupim — żeby przydarzył się jakikolwiek wypadek. Przede mną chichoczą uczennice.

Wyjmuję nóż, który ma tylko pięciocentymetrowe ostrze i kosztował dwadzieścia pięć dolarów. Trzeba wielu dźgnięć, żeby zabić kogoś tak krótkim ostrzem. Raz, jakieś osiemnaście miesięcy temu, musiałem ponad sto razy dźgnąć tym nożem jakiegoś durnia, zanim wyzionął ducha. Małe rany. Dużo krwi. Pociłem się jak mysz. Koszula przyklejała się do ciała. Zasłużył na to.

Stanley jest bardzo miłym kierowcą autobusu.

Przesuwam ostrzem noża po tyle siedzenia dziewczyny siedzącej po lewej. Myślę ogólnie o kobietach i wtedy na dźwięk przesuwanego ostrza odwraca się jej koleżanka. Chowam nóż za nogą. Uśmiecham się niewinnie, jakbym nawet nie wiedział, gdzie jestem. Posyła mi gniewne spojrzenie. Obserwuję ją i widzę rodzącą się więź.

Odwraca się bez słowa i znowu zaczyna chichotać. Chowam nóż w teczce. Nie jestem nawet pewien, dlaczego go wyjąłem. Gdy dojeżdżam na mój przystanek, teczka jest już zamknięta. Stanley robi dla mnie wyjątek, zatrzymując autobus wprost przed moją pracą. Posyłam mu uśmiech z końca autobusu. Machamy do siebie, kiedy wychodzę tylnym wyjściem.

Christchurch to nie jest miasto aniołów. Nowa Zelandia jest znana ze swojego spokoju, owiec i hobbitów. Christchurch jest znane ze swoich ogrodów i przemocy. Rzuć w powietrze torbę kleju i stu ludzi zacznie się przepychać, żeby tylko wciągnąć trochę towaru. Nie ma tu wiele do zobaczenia. Dużo budynków, ale wszystkie szare i rozstrzelone. Dużo dróg. One też są szare — zupełnie jak niebo przez większość roku.

To miejsce jest betonową dżunglą, tak jak inne miasta, ale ten beton ma przerwy na zieleń — drzewa, krzewy, kwiaty. Nie można przejść dwudziestu kroków bez minięcia czegoś naturalnego. Wielkie tereny miasta, takie jak ogród botaniczny, są po to, by pokazywać światu, jacy to jesteśmy mądrzy, zamieniając nasiona w rośliny. W tych ogrodach są tysiące kwiatów, setki drzew, ale nie możesz w nocy spacerować wśród nich, ponieważ zostaniesz napadnięty i posłużysz za nawóz.

Idę naprzód, ale wszędzie panuje nuda. To przez to miasto. Nikt nie może czuć podekscytowania, gdy otaczają go ponadstuletnie budynki. Pomiędzy nimi ciągnie się labirynt alejek, które może przejść z zamkniętymi oczami każdy szanujący się narkoman. Jeśli jakiś biznesman zamierzałby przejść tędy, prędzej spotkaliby Jezusa, niż wyszedł stąd bez szwanku. Robienie tu zakupów jest tak samo popularne jak Eddie Murphy reklamujący spotkania Ku-Klux-Klanu. Zakupy tutaj wyszły z mody i widać to po pustych sklepach, w których witrynach wiszą tabliczki z napisami: „Do wynajęcia” lub „Na sprzedaż”. Mimo wszystko i tak nie można znaleźć miejsca do zaparkowania.

Gdy człowiek się rozejrzy, zobaczy Port Hills na południu, natomiast na wschodzie, zachodzie i północy nie ma do podziwiania nic prócz płaskiego krajobrazu. Christchurch zostało uznane za najbardziej przyjazne miasto na ziemi. Nie mam pojęcia przez kogo. Z pewnością nie przez kogoś, kogo kiedykolwiek spotkałem. Jednak mimo wszystko Christchurch jest moim domem.

Z nieba leje się żar i przez ten upał z daleka droga wygląda na mokrą. Samochody mają opuszczone szyby, a pasażerowie wystawiają przez okna ręce, niekiedy strząsają popiół z papierosów. Przejeżdża mnóstwo samochodów, za dużo, żebym mógł przejść, więc naciskam guzik przy przejściu i czekam. Kiedy zapala się zielone światło i rozlega się ostrzegawczy dźwięk, czekam kilka sekund, żeby na czerwonym przejechali spóźnialscy, a później przechodzę. Podwijam rękawy. Przyjemnie czuć powietrze na przedramionach. Kropelki potu spływają mi po ciele.

Dwie minuty później jestem w pracy.

Idę prosto na trzecie piętro. Schody z początku śmierdzą moczem, ale im wyżej, tym bardziej czuć środki dezynfekcyjne. Na trzecim piętrze wchodzę do sali konferencyjnej, stawiam swoją teczkę i podchodzę do fotografii zawieszonych na ścianie.

— Dzień dobry, Joe. Jak się masz?

Patrzę na mężczyznę, obok którego stanąłem. Schroder to kawał chłopa o wąsach większych niż mózg. Ma surową męską urodę bohatera filmów akcji, ale założę się, że wcale nie jest herosem. Nienawidzi tego miasta jak wszyscy inni. Krótko przycięte siwe włosy wyglądałyby lepiej u sześćdziesięcioletniego sierżanta przeprowadzającego musztrę niż u Schrodera, będącego czterdziestoletnim detektywem wydziału zabójstw. Jego czoło i twarz pokrywają zmarszczki i bez wątpienia przyczyniłem się do powstania niektórych. W tej chwili stara się wyglądać jak ciężko pracujący detektyw i z podwiniętymi rękawami drogiej koszuli, a także z poluzowanym eleganckim krawatem, osiągnął ten efekt. Jeden ołówek ma zatknięty za uchem, a drugi trzyma w ręce; obgryzał go, zanim się ze mną przywitał. Jedną stopę wysunął przed drugą, zupełnie jakby chciał rzucić się na ścianę i zacząć w nią walić.

— Dzień dobry, detektywie Schroder. — Powoli kiwam głową w kierunku fotografii, jakbym przed chwilą powiedział coś mądrego. — Jakieś nowe tropy?

Inspektor Schroder prowadzi to śledztwo od drugiego morderstwa. Potrząsa głową, jakby nie zgadzał się z sobą samym, masuje kark i wraca do oglądania fotografii.

— Nic nowego, Joe. Tylko kolejne ofiary.

Pozwalam, żeby jego słowa zawisły w powietrzu. Udaję, że myślę o tym, co mówi. Myślę i przetwarzam. Musi mi to zająć więcej czasu, kiedy stoję przed gliniarzem.

— Och. Czy to się stało wczoraj wieczorem, detektywie Schroder?

Potakuje.

— Ten chory sukinsyn włamał się do niej do domu.

Jego duże dłonie się trzęsą. Łamie ołówek, który trzyma w ręce. Rzuca go na stół, gdzie znajduje się małe cmentarzysko połamanych ołówków, a później bierze następny, który trzyma za uchem. Musi mieć zapas na takie okazje. Obgryza go przez chwilę, odwraca się do mnie i łamie go.

— Przepraszam, Joe. Musisz wybaczyć mi mój język.

— Nie ma sprawy. Powiedział pan „ofiary”. Czy to oznacza, że była więcej niż jedna?

— Następna kobieta została znaleziona w bagażniku samochodu, zaparkowanego na podjeździe ofiary.

Głośno wciągam powietrze.

— O rety, detektywie Schroder, myślę, że dlatego właśnie pan jest detektywem, a ja nie. Ja bym nigdy nie zajrzał do bagażnika. Nawet teraz byłaby tam, samotna i w ogóle. — Tak samo jak detektyw zaciskam pięści. — Jeju, zawiódłbym wszystkich — dodaję po cichu, ale wystarczająco głośno, żeby usłyszał.

— Hej, Joe, nie mów tak. Nawet ja nie zajrzałem do bagażnika. Nie zauważyliśmy drugiej ofiary aż do dzisiejszego poranka.

Kłamie. Jego surowa twarz patrzy na mnie ze współczuciem.

— Naprawdę?

Potakuje.

— Jasne.

— Mogę przynieść panu kawy, detektywie Schroder?

— Dobrze Joe, ale pod warunkiem że nie sprawi ci to kłopotu.

— Skądże. Czarna, jedna łyżeczka cukru, zgadza się?

— Dwie, Joe.

— Racja — pozwalam, żeby mi przypominał to za każdym razem, kiedy proponuję kawę.

— Czy mogę zostawić swoją teczkę na stole, detektywie Schroder?

— Śmiało. Co ty w niej w zasadzie nosisz?

Wzruszam ramionami i odwracam wzrok.

— Wie pan, detektywie Schroder, dokumenty i tego typu rzeczy.

— Tak myślałem.

Bzdura. Drań myśli, że mam tam lunch i być może komiks. Niemniej wychodzę z pokoju na korytarz, gdzie poruszam się pomiędzy tuzinami posterunkowych i detektywów. Idę przez kilka klitek, będących miejscami pracy, prosto do automatu z kawą. Jest prosty w obsłudze, ale udaję, że nie jest to dla mnie takie łatwe. Chce mi się pić, więc najpierw robię sobie i wypijam szybko, póki jest gorąca, poza tym kawa tutaj musi być pita szybko, bo smakuje jak ścieki. Większość oficerów kiwa do mnie. Jest to głupie, ale obecnie modne ciche powitanie — kiwasz raptownie głową i podnosisz brwi. Później musisz chwilę pogadać. Poniedziałki są w porządku, ponieważ pytają, jak minął weekend, piątki też są w porządku, dlatego że wtedy pytają, jakie mam plany na weekend, ale inne dni są naprawdę okropne.

Nalewam Schroderowi jego kawę. Czarną. Z dwiema łyżeczkami cukru.

Przez ostatnie kilka miesięcy na komendzie policji panowało wyjątkowe ożywienie. Dzień zabójstwa i pierwsze dni po nim są najbardziej gorączkowe. Zebrania odbywają się co godzinę. Policjanci szukają podstawowych wskazówek albo rozbieżności w zeznaniach. Informacje wciąż są zbierane, ale po tych wszystkich zabójstwach oni wciąż nic nie mają. W pewien sposób jest mi ich szkoda. W ciągu dnia reporterzy pojawiają się za każdym razem, gdy usłyszą, że został odkryty kolejny dowód, pojawił się kolejny świadek, bądź — to lubią najbardziej — zostaje odnaleziona nowa ofiara. Każde zwłoki podnoszą sprzedaż gazet i wpływy z reklam. Reporterzy zadają pytania wszystkim przechodzącym ludziom, którzy wyglądają jak policjanci. Kamery kręcą, a mikrofony czekają w pogotowiu. W tym wszystkim ignorują jedynego człowieka, który mógłby powiedzieć im coś naprawdę ważnego.

Niosę kawę do sali konferencyjnej. Teraz jest tu jeszcze kilku innych detektywów. W powietrzu wyczuwam udrękę — desperacko pragną odnaleźć mężczyznę, który robi to im i ich miastu. Sala pachnie potem i płynem po goleniu. Z uśmiechem podaję Schroderowi kawę. Dziękuje mi. Podnoszę teczkę, żeby wyjść, schowane w niej noże nie pobrzękują.

Moje biuro jest na tym samym piętrze. W przeciwieństwie do nich mam prawdziwe biuro. Znajduje się na końcu korytarza, niedaleko toalet. Na drzwiach jest moje imię. Jest to jedna z tych małych złotych plakietek z czarnymi literami. Joe. Bez nazwiska. Bez żadnego inicjału. Po prostu „Joe”. Jak zwykły, przeciętny Joe. Cóż, oto ja. Zwykły i przeciętny.

Trzymam rękę na klamce i zamierzam ją nacisnąć, kiedy pojawia się ona i klepie mnie po ramieniu.

— Jak się dziś masz, Joe?

Mówi trochę głośno i trochę wolno, zupełnie jakby próbowała przełamać barierę językową z kimś pochodzącym z Marsa.

Na twarz przywołuję uśmiech, ten sam, który widzi detektyw Schroder za każdym razem, gdy wymienia ze mną uprzejmości. Posyłam jej wielki dziecięcy uśmiech, w którym ukazuję wszystkie zęby.

— Dzień dobry, Sally. W porządku. Dziękuję, że pytasz.

Sally odpowiada mi uśmiechem. Ma na sobie parę czarnych ogrodniczek, które są na nią trochę za duże, ale nie ukrywają faktu, że ona jest trochę za duża. Nie gruba, ale gdzieś pomiędzy masywną a pucołowatą. Ma ładną twarz, kiedy się uśmiecha, ale nie na tyle ładną, żeby zignorować kilka kilogramów nadwagi i wsunąć jej obrączkę na palec. W wieku dwudziestu pięciu lat maleją jej szanse, ale nie ciężar ciała. Smugi kurzu na jej czole wyglądają niczym pozostałości po niknącym siniaku. Blond włosy związała w kucyk, ale wyglądają, jakby nie były myte od kilku tygodni. Nie wygląda na opóźnioną — do czasu aż się odezwie i wtedy masz wrażenie, że rozmawiasz z kimś, kogo nie ma w domu, ale zostawił zapalone światła.

— Czy mogę ci przynieść kawy, Joe? Albo soku pomarańczowego?

— Nie trzeba, Sally. Ale miło, że spytałaś.

Otwieram drzwi swojego biura i jestem w połowie kroku, kiedy ona znów kładzie mi rękę na ramieniu.

— Jesteś pewien, że nie chcesz? To naprawdę żaden problem. Naprawdę.

— Teraz nie chce mi się pić, może później.

— Cóż, w takim razie miłego dnia.

Jasne, czemu nie. Powoli kiwam głową.

— Okay.

Chwilę później wchodzę w końcu do biura i zamykam drzwi.

Rozdział 6

W drodze do automatu Sally mówi „dzień dobry” wszystkim, których zna, a macha do tych, którzy są za daleko, by ją usłyszeć. Naciska guzik i czeka cierpliwie. Nigdy nie odczuwa pokusy, żeby ponownie nacisnąć guzik, inni tak robią. Niestety, winda jest pusta, a chętnie przebyłaby drogę na swoje piętro w towarzystwie.

Myśli o Joem i o tym, jaki z niego miły młody mężczyzna. Zawsze widziała ludzi takich, jacy są, i może powiedzieć, że Joe jest wspaniałą istotą ludzką. Tak jak większość ludzi, ponieważ są oni dziełem Boga. Chciałaby, żeby było więcej takich jak Joe. Chciałaby móc zrobić dla niego więcej.

Kiedy winda się zatrzymuje, wysiada gotowa uśmiechnąć się do kogoś, ale korytarz jest pusty. Idzie na koniec korytarza do drzwi z napisem „Konserwacja”. W środku jest pełno półek, na których panuje porządek, znajduje się tu mnóstwo narzędzi, drewniane i metalowe belki, panele sufitowe, kawałki podłogi i dachówki, taśma klejąca, smar, słoiki pełne wkrętów i gwoździ, zaciski, poziomnica, różnego rodzaju piły i tak dalej.

Sally podchodzi do okna i bierze do ręki szklankę z sokiem pomarańczowym, którą postawiła tam dwadzieścia minut temu, tuż przed tym, jak poszła przywitać się z Joem. Nie jest pewna, dlaczego to zrobiła. Prawdopodobnie przez Martina. Przez ostatnie dwa dni myśli o nim więcej niż w ciągu całego roku, a to w jakiś sposób doprowadziło do tego, że zaczęła myśleć o Joem. Ludzie spoza jej rodziny niewiele zrobili, żeby pomóc Martinowi. Niektóre dzieciaki ze szkoły utrudniały mu życie. Tak samo zresztą jak pozostałym dzieciom, które odbiegały od normy. Zawsze będzie tak samo, myśli i popija sok pomarańczowy. Jest cieplejszy, niżby chciała, ale jego smak wciąż sprawia, że się uśmiecha.

Kończy sok i podchodzi do wielkiego pudła pełnego tub zawiniętych w papier. Wyjmuje dwie, jedną na tę podłogę i drugą na parter. W czasie opróżniania pierwszej tuby przypomina sobie, jak niepełnosprawność Martina zmieniła jej życie. Kiedy dorastała razem z nim, chciała być pielęgniarką i pomagać ludziom.

Pół roku temu po trzech latach odeszła ze szkoły dla pielęgniarek. Trudno jej było zdecydować, jaką chce obrać drogę: czy pracować w szpitalu, domu emeryta, czy raczej pomagać tym, którzy byli ograniczeni umysłowo, tak jak Martin albo Joe. Było wiele możliwości, ale nigdy nie miała szansy wybrać. Martin umarł i to sprawiło, że straciła zapał do pomagania ludziom. Jest za dużo chorób, wirusów. Możesz prowadzić zdrowy tryb życia, robić odpowiednie rzeczy, podejmować właściwe decyzje, a zostać pokonany przez coś, co siedzi w tobie od urodzenia i nagle się przebudziło. Po prostu za łatwo się umiera. Dochodzi do wniosku, że Martin na pewno by nie chciał, żeby rzuciła studia. Jemu wprawdzie nie mogła już pomagać, ale wciąż pozostali inni ludzie.

Przed kontynuowaniem studiów powstrzymała ją choroba ojca. Dwa lata temu zdiagnozowano u niego parkinsonizm, przez który szybko stracił pracę. Od tego czasu choroba zaczęła się pogłębiać. Nie może pracować, a jego cotygodniowe zasiłki nie wystarczają na kupno leków; ubezpieczenie również nie pokrywało kosztów tego nowego koszmaru. Niestety, nie mogła skończyć studiów. Musi zarabiać pieniądze, rodzina jej potrzebuje. Musi pomóc im przez to przejść.

Jej tata miał przyjaciela, który pracował na etacie konserwatora w komendzie policji, ten przyjaciel zaczynał się starzeć i potrzebował asystenta, który zastępowałby go przez jeden dzień w tygodniu. Sally wzięła tę pracę i teraz, sześć miesięcy później, ma nawet jego biurko.

Łapie windę, w drodze na parter mija piętro Joego, ale nie zamierza się zatrzymać i sprawdzić, jak się miewa.

Rozdział 7

Posterunek policji to dziesięć pięter betonowej konstrukcji w złym guście, na których nic się nie dzieje. Moje biuro jest małe, prawdopodobnie najmniejsze w całym tym przeklętym budynku. Mimo wszystko wciąż jest tylko moje, nie dzielę go z nikim innym i to jest najważniejsze.

Kładę teczkę na ławie, podchodzę do okna i spoglądam na miasto. Na zewnątrz jest gorąco. Tutaj ciepło. Ciepło i duszno. Taka pogoda nie sprzyja pracy. Kobiety chodzą po ulicach ubrane w spódnice i topy. W dobry dzień możesz zobaczyć ich piersi, w naprawdę dobry nawet sutki. Zanim dzień dobiegnie końca, te kobiety się pochowają. Boją się, że mogą zostać kolejnymi ofiarami, jak te pokazane w wiadomościach. Nocne powietrze jest wypełnione zapachem strachu i to się nie zmieni w najbliższym czasie. Robią, co mogą, żeby udawać, że nic złego im się nie stanie.

Odwracam się od okna i odpinam górny guzik kombinezonu. Moje biuro składa się z ławki, ciągnącej się przez całą długość pokoju — jakieś cztery metry — i biegnącej wzdłuż ściany, na której znajduje się okno. Drugą połowę umeblowania stanowi krzesło. W pomieszczeniu znajdują się puszki z farbą, dużo szmat, szczotek i środków do czyszczenia. Ta rozmaitość przyprawia mnie czasem o zawrót głowy. Są tu wiadra i mopy, narzędzia, kable, puste półki, części zamienne i inne rzeczy. Biuro jest dobrze oświetlone, ponieważ przez większość dnia wpadają tu promienie słońca, to dobrze, ponieważ działa niewiele więcej niż połowa z czterech świetlówek. Cały czas zapominam poprosić Sally, żeby je wymieniła, a nawet kiedy pamiętam, boję się ją o to poprosić. Jestem pewien, że ona się we mnie durzy, co jest normalne dla wielu kobiet, ale przyprawiające o gęsią skórkę, jeśli chodzi o kogoś takiego jak Sally.

W moim biurze wysiadła klimatyzacja i nie otwiera się okno, dlatego mam wentylator, który umieściłem na biurku; strasznie hałasuje, gdy jest włączony. Obok niego stoi kubek do kawy z namalowanym na nim moim imieniem. Dobrze przemyślany zakup mojej matki. Na rogu ławki znalazło miejsce oprawione w ramkę zdjęcie Pickle i Jehowy.

Biorę wiadro z kąta pomieszczenia, podnoszę mop i idę na trzecie piętro, gdzie działa klimatyzacja. A później wchodzę do jeszcze chłodniejszej męskiej toalety. Zapach środków odkażających jest tak silny, że muszę oddychać przez usta, bo boję się, że padnę trupem.

— Cześć, Joe.

Odwracam się, żeby zobaczyć gościa, który stara się ukryć swoją głupotę pod warstwą żelu i marnym wąsikiem.

— Dzień dobry, posterunkowy Clyde — mówię, stawiając wiadro na podłodze.

— Piękny mamy poranek, prawda, Joe?

— Pewnie, posterunkowy Clyde — odpowiadam, zgadzając się z jego znakomitym spostrzeżeniem. W rzeczywistości to nie jest tylko piękny poranek, ale również piękny tydzień.

Gapię się na ścianę, starając się nie zerkać na jego małego kutasa, kiedy sika w nieskończoność. Ugina kolana, gdy zapina rozporek. Nie myje rąk.

— Miłego dnia, Joe — mówi, posyłając mi pełen litości uśmiech.

Zaczynam napełniać wiadro wodą.

— Postaram się, żeby taki był.

Mruga do mnie, jednocześnie układając palce jak do strzału. Pełne wiadro, środki czyszczące, suwam mopem tam i z powrotem po podłodze toalety. Wkrótce linoleum błyszczy i stwarza zagrożenie dla życia. Na podłodze stawiam plastikową tabliczkę z napisem „uwaga” i rysunkiem czerwonej postaci, która się ślizga i zaraz rozbije sobie głowę.