Doktor Śmierć - Jonathan Kellerman - E-Book

Doktor Śmierć E-Book

Jonathan Kellerman

0,0

Beschreibung

Mroczny thriller autora bestsellerów z listy New York Times!Kto miał odwagę zabić ,,Anioła Śmierci" czyli samozwańczego doktora odpowiedzialnego za dziesiątki wspomaganych samobójstw?Kiedy na przedmieściach Los Angeles zostają odnalezione okaleczone szczątki mężczyzny, Alex Delaware wspólnie z detektywem Sturgisem ustalają, że ofiarą jest lekarz Eldon Mate - znany orędownik eutanazji. Sprawa zabójstwa Anioła Śmierci nieoczekiwanie przeradza się w konflikt interesów między zgodnymi dotąd policjantem i detektywem, co więcej okazuje się, że Alex Delaware sam skrywa jakieś ponure sekrety mające związek z psychopatycznym mordercą... Przed tobą mistrzowska opowieść o granicach człowieczeństwa, złożonej etyce lekarskiej i kontrowersyjnych próbach przerwania wegetacji w cierpieniu. Jeśli lubisz thrillery psychologiczne pełne zwrotów akcji, ta lektura zabierze cię w niezapomnianą podróż do najciemniejszych zaułków ludzkiego umysłu. Oto czternasty tom wstrząsającej serii o zagadkach kryminalnych Alexa Delaware'a, można go uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności cyklu. DR. DEATH, Copyright © 2000 by Jonathan KellermanSeria thrillerów psychologicznych, których głównym bohaterem jest znany, choć przebywający na wczesnej emeryturze psycholog dziecięcy Alex Delaware. Dr Delaware na prośbę przyjaciela detektywa Milo Sturgisa zostaje specjalnym konsultantem Departamentu Policji w Los Angeles i pomaga mu w rozwiązaniu najbardziej zawiłych spraw kryminalnych.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 379

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jonathan Kellerman

Doktor Śmierć

 

Saga

Doktor Śmierć

 

Tytuł oryginału Dr. Death

 

Język oryginału angielski

DR. DEATH, Copyright © 2000 by Jonathan Kellerman

Copyright ©2000, 2023 Jonathan Kellerman i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728540824 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Dla doktora Jerry’ego Dasha

ROZDZIAŁ 1 

Ironia może być smakowitym kąskiem, więc kiedy opublikowano wiadomość o zawartości furgonetki, niektórzy wprost się nią objadali. Zwłaszcza ci, którzy uważali, że Eldon H. Mate był Aniołem Śmierci.

Ci, którzy widzieli w nim uosobienie miłosierdzia, pogrążyli się w smutku.

Ja patrzyłem na to inaczej, bo miałem swoje własne zmartwienia.

 

Mate został zamordowany we wczesnych godzinach rannych mglistego wrześniowego poniedziałku. Ponieważ do zachodu słońca nie nastąpiło żadne trzęsienie ziemi ani nie wybuchła wojna, śmierć doktora stała się głównym punktem wieczornych wiadomości, a we wtorek trafiła na czołówki „Timesa” i „Daily News”. Telewizja przestała zajmować się sprawą po dwudziestu czterech godzinach, ale w środowych gazetach pojawiły się omówienia wcześniejszych artykułów. Przez cztery dni morderstwo przyciągało maksimum uwagi mieszkańców LA. Większe zainteresowanie wywołałoby tylko wówczas, gdyby znalezione zwłoki należały do księżniczki lub gdyby mordercę stać było na adwokatów marzących o Oscarach.

W tej sprawie nie będzie ani łatwych rozwiązań, ani dramatycznych przełomów. Milo wystarczająco długo pracował w tym fachu, żeby o tym wiedzieć.

Lato miał lekkie, w lipcu i sierpniu złapał czterech rozbrajająco głupich morderców. Jeden posunął się za daleko w czasie awantury rodzinnej, trzej pozostali zastrzelili po pijaku innych alkoholików w zakazanych knajpach w Westside. Wszyscy czterej pozostali na miejscu zbrodni tak długo, że policja musiała ich tylko aresztować. Dzięki temu Milo miał nadal wysoki współczynnik skuteczności, co trochę – choć bez przesady – ułatwiało mu pozycję jedynego detektywa w policji Los Angeles, otwarcie przyznającego się do homoseksualizmu.

– Wiedziałem, że na mnie padnie – powiedział, kiedy zadzwonił do mnie w niedzielę. Trup Mate’a leżał zimny już od sześciu dni, więc reporterzy przestali się nim interesować.

Odpowiadało to Milo. Uwielbiał samotność, jak każdy artysta. Nie dawał prasie żadnego punktu zaczepienia. Takie były polecenia góry. Co do tej jednej rzeczy zgadzał się ze swoimi przełożonymi: reporterzy zawsze są wrogami.

W prasie ukazały się tylko fragmenty życiorysu, nieuniknione rozważania etyczne, stare zdjęcia i stare cytaty. Poza tym, że Mate dostał się w tryby własnej machiny śmierci, do wiadomości opinii publicznej podano tylko podstawowe szczegóły.

Wóz stał zaparkowany gdzieś na odległym końcu Mulholland Drive i przechodnie zauważyli go tuż po świcie.

Doktor Śmierć zamordowany.

Ja wiedziałem więcej, bo Milo mi opowiedział.

Telefon odezwał się o ósmej wieczorem. Robin i ja skończyliśmy właśnie jeść kolację. Byłem już za drzwiami, ze Spikiem, naszym francuskim buldożkiem na smyczy. Obaj nie mogliśmy się doczekać wieczornej przechadzki. Spike uwielbiał ciemności, bo węsząc i śledząc różne dźwięki, mógł udawać, że jest prawdziwym, szlachetnym psem myśliwskim. Dla mnie, po całodziennej pracy wśród ludzi, samotność też była chwilą wytchnienia.

Robin podniosła słuchawkę i zatrzymała mnie w porę. Sama wyszła z psem, a ja wróciłem do gabinetu.

– Dostałeś sprawę zabójstwa Mate’a? – spytałem zaskoczony, że nie powiedział mi o tym wcześniej, i trochę zdenerwowany, bo to oznaczało, że tydzień znacznie się skomplikuje.

– Któż inny zasługiwałby na takie wyróżnienie?

Roześmiałem się cicho, ale ramiona mi opadły; poczułem, że mięśnie szyi naprężają się. Zacząłem się martwić w chwili, gdy usłyszałem o śmierci Mate’a. Po długim zastanowieniu wykonałem pewien telefon, ale nikt nie oddzwonił. Przestałem więc o tym myśleć, bo tak było najrozsądniej. To nie była moja sprawa. Ale teraz, po telefonie Mila, wszystko się zmieniło.

Zachowałem swój niepokój dla siebie. Ten telefon nie miał nic wspólnego z moim problemem. Zwykły zbieg okoliczności, jeden z tych nieprzyjemnych, drobnych przypadków. A może rzeczywiście na świecie żyje tylko stu ludzi.

Milo zadzwonił z prostego powodu – stało przed nim straszliwe pytanie: kto to zrobił? Sprawa wystarczająco ocierała się o psychopatologię, żebym mógł być potrzebny.

Poza tym, byłem przyjacielem Mila, jedną z niewielu osób, którym ufał.

Nie miałem nic przeciwko wystąpieniu w roli psychopatologa. Martwiło mnie właśnie to, że jesteśmy przyjaciółmi. Bo wiedziałem coś, o czym nie powiedziałem Milowi. Nie mogłem mu powiedzieć.

ROZDZIAŁ 2 

Zgodziłem się na spotkanie na miejscu zbrodni w poniedziałek o siódmej czterdzieści pięć rano. Kiedy Milo pracuje na komendzie West LA, zwykle jeździmy razem, ale tego dnia miał być kwadrans po szóstej w Centrum Parkera, więc pojechałem sam.

– Poranna wspólna modlitwa? – spytałem. – Dojenie krów z facetami w garniturach?

– Sprzątanie stajni pod okiem facetów w garniturach, którzy oceniają moją skuteczność. Będę musiał wygrzebać jakiś czysty krawat.

– Chodzi o sprawę Mate’a?

– A o cóżby innego. Będą pytać, dlaczego nie złapałem mordercy, a ja będę kiwał głową, mówił „Tak jest, tak jest”, i wycofywał się.

 

Mate został zamordowany dość blisko mojego domu, więc wyjechałem o siódmej trzydzieści. Najpierw dziesięć minut jechałem na północ, do Beverly Glen; ulica Seville była przejezdna, bo poruszałem się w kierunku przeciwnym do strumienia samochodów. Widziałem groźne twarze uwięzionych w korku kierowców podążających na południe.

Ożywienie gospodarcze i sezonowe prace drogowe sprawiły, że ruch na ulicach Los Angeles stał się nie do wytrzymania. Tym razem padło na Dolinę: zadowoleni z siebie faceci w pomarańczowych kombinezonach z napisem CalTrans budowali nowe burzowce, akurat w samą porę przed suszą. Podział obowiązków był typowy dla służb miejskich: jeden pracował, pięciu stało z rękami w kieszeniach. Czując się jak rojalista w obliczu marszu na Bastylię, przemknąłem obok szeregu porsche i jaguarów uwięzionych między pikapami i starymi gruchotami. Demokracja została narzucona odgórnie, wszyscy bez wyjątku poufale stukali się zderzakami.

W Mulholland odbiłem w lewo i pojechałem siedem kilometrów na zachód, obok bajecznych domów, wielkim kosztem przystosowanych do wytrzymania trzęsienia ziemi i pustych działek, które świadczyły o tym, że nie wszyscy patrzą w przyszłość z jednakowym optymizmem. Droga wijąca się wśród łąk, krzewów, zarośli i młodych zagajników skręcała ostro w górę i zamieniała się w ubitą ziemię ceglastego koloru. Asfaltówka prowadziła dalej na wschód pod nazwą Encino Hills Drive.

Tutaj, na dachu miasta, ulica Mulholland przechodziła w polną drogę. Robiłem tu wypady jako student; widywałem jelenie, lisy, sokoły, czasami wstrzymywałem dech na widok poruszającej się wysokiej trawy, w której mogła czaić się puma. Było to jednak wiele lat temu i raptowność przemiany asfaltowej szosy w pustkowie zaskoczyła mnie. Mocno wcisnąłem hamulec, wjechałem na wzniesienie i zaparkowałem przed płaskim, piaszczystym pagórkiem.

Milo już był; jego nieoznakowany wóz metalik stał pod znakiem, który ostrzegał, że dalej jest jedenaście kilometrów niedokończonej drogi, wjazd zabroniony. Zamknięta na kłódkę brama świadczyła, że kierowcy z LA nie zasługują na zaufanie.

Poprawił spodnie, pochylił się i ujął moją dłoń w ogromne ręce.

– Cześć, Alex.

– Cześć, olbrzymie.

Miał na sobie nieco sfilcowaną tweedową marynarkę, brązowe sztruksy, białą koszulę z wywiniętym kołnierzykiem i wąski krawat z okazałą, krzywą spinką w kolorze turkusowym. Krawat wyglądał jak tandeta ze sklepu dla turystów. Wszystko razem sprawiało wrażenie manifestu nowej mody; wiedziałem, że Milo ubrał się tak specjalnie, żeby rozdrażnić przełożonych na porannej odprawie.

– Zamieniłeś się w kowboja?

– Jestem na etapie fascynacji malarstwem kolorystycznym.

– Klawo.

Milo roześmiał się niskim, gardłowym śmiechem, odsunął kosmyk czarnych włosów z czoła i zerknął w prawo. Wiedziałem już dokładnie, gdzie znaleziono furgonetkę.

Nie na piaszczystej drodze, gdzie wóz byłby niewidoczny pod koronami rozłożystych dębów, ale tutaj, na otwartej przestrzeni.

– Morderca nie usiłował być dyskretny – zauważyłem.

Milo wzruszył ramionami i wsadził ręce do kieszeni. Wyglądał na zmęczonego i zrezygnowanego wobec zbrodni i tajemnicy.

A może pora roku tak na niego działała? Wrzesień w Los Angeles może się dać we znaki: jest albo tak gorąco, że aż zatyka, albo zimno i wilgotno. Warstwy parnego powietrza znad oceanu zamieniają miasto w kupę brudnej bielizny. Po ponurych wrześniowych porankach przychodziły zapylone popołudnia i niezdrowe wieczory. Czasem przez chmury na ułamek sekundy przeziera skrawek błękitu. Czasem znów niebo się poci i wtedy na szybach samochodów osiada szklista mżawka. Od kilku lat meteorolodzy obarczają za to winą prąd El Niño, ale nie pamiętam, żeby kiedykolwiek było inaczej.

Wrześniowe światło źle działa na cerę. Cera Mila i bez tego wyglądała fatalnie. Bladość poranka pogłębiała ziemistą barwę jego twarzy i uwydatniała blizny po ospie, które zaczynały się na policzkach i schodziły w dół, do karku. Siwe baki pod czarnymi, gęstymi włosami wyglądały jak pasy zebry. Zaczął znów pić umiarkowanie, a jego waga ustabilizowała się na poziomie mniej więcej stu dziesięciu kilo. Większość z nich zebrała się w środkowej części tułowia. Nogi Mila nadal były chude jak szczudła, a skóra na potężnych szczękach nieco obwisła. Byliśmy w tym samym wieku – on dziewięć miesięcy starszy – więc linia mojej szczęki też pewnie się trochę popsuła. Nie spędzam zbyt wiele czasu przed lustrem.

Milo ruszył w kierunku miejsca zbrodni, a ja za nim. Na żółtawej ziemi odcisnęły się niewyraźne ślady bieżnika opon. Opodal leżał nieruchomy zwój żółtej taśmy. W tym miejscu od tygodnia nic się nie działo.

– Zrobiliśmy odbitkę śladów opon – powiedział Milo. – Co zresztą bez znaczenia, bo wiedzieliśmy, skąd pochodziła furgonetka. Miała znak wypożyczalni samochodów. Avis, filia Tarzana. Brązowy ford econoline z ładnym, dużym bagażnikiem. Mate wynajął go w zeszły piątek, dostał zniżkę weekendową.

– Szykował się do kolejnej misji miłosierdzia?

– Do tego używał furgonetek. Ale jak dotąd nie zgłosił się żaden klient z zażaleniem, że Mate go wystawił.

– Dziwię się, że nadal wypożyczano mu samochody.

– Chyba nie. Papiery wystawiono na niejaką Alice Zoghbie, przewodniczącą Klubu Sokratesa, organizacji popierającej prawo do śmierci, której kwatera mieści się w Glendale. Nie ma jej w kraju, wyjechała w sobotę na jakąś konferencję humanistyczną w Amsterdamie.

– Wynajęła wóz i następnego dnia wyjechała? – spytałem.

– Na to wygląda. Zadzwoniłem do niej do domu, który jest jednocześnie biurem klubu, odezwała się automatyczna sekretarka. Poprosiłem policję z Glendale, żeby sprawdzili na miejscu. Nikogo nie zastali. Z wiadomości na sekretarce wynika, że pani Zoghbie wraca w przyszłym tygodniu. Jest na mojej liście do sprawdzenia – powiedział Milo, klepiąc się w kieszeń z notesem.

– Zastanawiam się, dlaczego Mate nie kupił sobie furgonetki.

– O ile wiem, nie był bogaczem. Byłem w jego mieszkaniu dzień po morderstwie i nie znalazłem tam żadnych luksusów. Jeździł starym chevroletem, który swoje najlepsze lata ma już dawno za sobą. Zanim przerzucił się na spanie w wozie, nocował w tanich motelach.

Pokiwałem głową.

– Ciała zostawione na podłodze znajdowały sprzątaczki rankiem następnego dnia. Relacje przerażonych pokojówek zrobiły mu antyreklamę. Widziałem kiedyś w telewizji, jak bronił się przed zarzutami. Mówił, że Chrystus urodził się w stajni pełnej zwierzęcego nawozu, więc sceneria nie ma znaczenia. Ale się mylił, prawda?

Milo popatrzył na mnie uważnie.

– Śledziłeś karierę Mate’a?

– To nie było trudne – odparłem spokojnie. – Facet nie stronił od mediów. Znaleźliście jakieś ślady samochodów w pobliżu?

Pokręcił głową.

– A więc zadajesz sobie pytanie, czy morderca przyjechał razem z Mate’em.

– Mógł też zaparkować wóz dalej na drodze, tam, gdzie nie sprawdzaliśmy. Albo nie zostawił żadnych śladów. Często tak się zdarza, sam wiesz, że technika śledcza rzadko pomaga ująć sprawcę. Nikt nie zgłaszał, że widział w okolicy inne pojazdy. Ale też nikt nie zauważył tej cholernej furgonetki, a stała tu wiele godzin.

– Jakieś odciski butów?

– Tylko ludzi, którzy znaleźli samochód.

– Kiedy nastąpił zgon? – spytałem.

– Między pierwszą a czwartą w nocy – odparł Milo, podciągając mankiet, żeby zerknąć na zegarek z podrapanym szkiełkiem. – Ciało zauważono tuż po świcie, mniej więcej kwadrans po szóstej.

– Przeczytałem w gazecie, że ludzie, którzy go znaleźli, poruszali się pieszo. Jakieś ranne ptaszki.

– Para yuppies z Doliny. Wyszli na codzienny spacer z psem przed wyjazdem do pracy w biurze. Poszli w górę piaszczystą drogą i wtedy spostrzegli furgonetkę.

– Nie było żadnych innych przechodniów? – spytałem, wskazując na Encino Hills Drive. – Kiedyś tu przychodziłem, pamiętam, że w okolicy budowano osiedle. Pewnie jest już zamieszkane. O tej godzinie powinny tędy przejeżdżać samochody.

– Tak, osiedle jest zamieszkane. I drogie. Wygląda na to, że nadziani ludzie lubią sobie dłużej pospać.

– Niektórzy bogacze dochodzą do pieniędzy pracą. Może jakiś makler spieszył na poranną sesję giełdy albo chirurg do szpitala na operację?

– Niewykluczone, że ktoś tędy przejeżdżał i coś widział, ale nawet jeśli tak było, nie chce o tym mówić. Wstępne przesłuchania mieszkańców osiedla do niczego nie doprowadziły. Zresztą, ile samochodów zauważyłeś, od czasu jak tu jesteśmy?

Na drodze panowała martwa cisza.

– Byłem tu dziesięć minut przed tobą – powiedział Milo. – Przejechała jedna ciężarówka. Koniec, kropka. Jakiś ogrodnik. Nawet gdyby ktoś przejeżdżał, mógł nie zauważyć furgonetki. Nie ma tu latarni, więc przed świtem jest tu ciemno jak w beczce smoły. A gdyby mimo wszystko spostrzegł samochód, nie miałby powodu zwracać na niego uwagi, nie mówiąc o zatrzymywaniu się. Jeszcze kilka miesięcy temu prowadzono tu roboty drogowe; budowali jakiś rów melioracyjny. Robotnicy zostawiali samochody na noc. Furgonetka nikomu nie rzuciłaby się w oczy.

– Rzuciła się w oczy tej parze.

– Raczej ich psu. To jakaś myśliwska rasa. Oni poszliby dalej, ale pies węszył, obszczekiwał wóz i nie chciał odejść. Więc w końcu zajrzeli do środka. I to był koniec spaceru dla zdrowia. Coś takiego może zniechęcić do pieszych wycieczek na długo.

– Aż tak strasznie wyglądał?

– Nie nazwałbym tego apetycznym widokiem. Doktor Mate został podłączony do swojej maszyny.

– Humanitronu – dodałem. Tak Mate nazwał swoją maszynę do zadawania śmierci. Spokojna podróż na drugą stronę.

Uśmiech Mila był trudny do rozszyfrowania.

– Mówiono o tej aparaturze, o ludziach, których zabił przy jej użyciu. Wyobrażałem sobie, że to jakiś supernowoczesny cud techniki, a to zwykły szmelc, Alex. Wygląda jak przegrana w konkursie techniki w gimnazjum. Niedopasowane śrubki, wszystko ledwie trzyma się kupy. Tak jakby Mate złożył całe urządzenie ze zużytych części.

– Ale działało – zauważyłem.

– Owszem, działało. Pięćdziesiąt razy. Świetny punkt wyjścia dla śledztwa, prawda? Pięćdziesiąt rodzin. Może któraś z nich nie pochwalała tego biura turystycznego, które prowadził Mate. Chodzi o setki potencjalnych podejrzanych. Pierwsza trudność polega na dotarciu do nich. Wielu spośród wybrańców Mate’a pochodziło z innych stanów, więc szukając ich krewnych, można liczyć tylko na łut szczęścia. Komenda oddelegowała dwóch młodziutkich detektywów-praktykantów, którzy mają siedzieć przy telefonach i wykonywać czarną robotę. Jak dotąd ludzie się nie palą, żeby rozmawiać o Eldonie, a ci, którzy się na to decydują, uważają go za świętego. „Lekarz babci przyglądał się, jak wyje z bólu i nawet palcem nie kiwnął. Tylko doktor Mate okazał chęć pomocy”. Chcą go usprawiedliwić czy naprawdę tak myślą? Muszę spotkać się z nimi twarzą w twarz – może zrobimy to razem, żebyś mógł przeanalizować motywacje tych ludzi – jak dotąd wszystko odbywało się przez telefon. Odhaczamy kolejne nazwiska na liście.

– Podłączony do maszyny – powiedziałem. – Dlaczego uważasz, że to morderstwo? Może Mate sam się zabił. Uznał, że nadszedł właściwy moment, żeby uwolnić się od ziemskiej powłoki, i postanowił potwierdzić swoją śmiercią poglądy, które głosił.

– Nie wiesz wszystkiego. Mate był podłączony do maszyny: w jedno ramię miał wbitą kroplówkę ze środkiem znieczulającym, którego zawsze używał, tiopentalem, w drugie – z chlorkiem potasu, wywołującym zawał serca. Kciuk naciskał guzik, który uruchamiał przepływ płynów z butelek. Koroner stwierdził, że potas dostawał się do krwiobiegu przez co najmniej kilka minut i Mate powinien od tego umrzeć, gdyby jeszcze żył. Ale nie żył. Cała ta szopka była na pokaz, Alex. To nie było zabójstwo z litości: ktoś przywalił mu mocno w głowę, wywołując pęknięcie naczyń krwionośnych w mózgu, a potem go brzydko pociął. „Rozległe zakrwawienie ciała, spowodowane głębokim okaleczeniem genitaliów”.

– Został wykastrowany?

– Żeby tylko. Wykrwawił się przez to. Koroner mówi, że rana głowy też była poważna. Podłużny ślad oznacza, że cios zadany rurą lub czymś podobnym spowodował silne obrażenia, i nawet gdyby Mate przeżył, może doprowadziłby po jakimś czasie do jego zgonu. Ale on nie umarł od razu. Cały tył furgonetki tonął we krwi, a to znaczy, że serce Mate’a biło, kiedy morderca go kroił.

Milo potarł twarz.

– Ktoś przeprowadził na nim wiwisekcję, Alex.

– Chryste Panie.

– Ran było więcej. Osiem, głębokich, zadanych z rozmysłem. Brzuch, podbrzusze i uda. Miały prostokątny kształt, jakby morderca się bawił.

– Zadowolony z siebie – zauważyłem.

Milo wyjął notes, ale nic nie zapisał.

– Jakieś inne zranienia?

– Powierzchowne nacięcia, koroner określa je jako przypadkowe. Ostrze się ześliznęło. Ilość krwi utrudniała zabójcy robotę. Posługiwał się ostrym, jednostronnym narzędziem, skalpelem lub brzytwą, i prawdopodobnie pomagał sobie nożyczkami.

– Znieczulenie, skalpel, nożyczki. Zabieg chirurgiczny. Morderca musiał być cały we krwi. Nie znaleźliście żadnych śladów koło furgonetki?

– Ani kropli. Ziemia wyglądała jak pozamiatana. Facet zachował najwyższą ostrożność. Zrobił swoją mokrą robotę na ograniczonej przestrzeni, w nocy. Musiał się posłużyć przenośnym oświetleniem. Przód wozu też był strasznie zakrwawiony, zwłaszcza siedzenie pasażera. Wydaje mi się, że drań zrobił swoje, wysiadł, a potem wsiadł od strony pasażera, gdzie jest więcej miejsca, bo nie ma kierownicy. Tam oczyścił się z grubsza z krwi. Potem znowu wysiadł, rozebrał się do naga, starł resztę krwi i zapakował brudne ubrania, prawdopodobnie do plastikowych toreb. Możliwe, że przywiózł w nich rzeczy na zmianę. W końcu zatarł wszystkie ślady, pozamiatał ziemię wokół furgonetki i zniknął.

– Stał nago, tuż przy drodze. To ryzykowne nawet w ciemności, bo musiał używać latarki, żeby obejrzeć siebie i ziemię wokół. A wcześniej oświetlał latarką ofiarę w wozie. Ktoś, kto przejeżdżał drogą, mógł zauważyć światło w oknach furgonetki, podejść do wozu albo zgłosić ten fakt na policję.

– Światło w samochodzie wcale nie ściągało na mordercę niebezpieczeństwa. Na fotelu kierowcy leżały kawałki grubej tektury, przycięte na wymiar okien. Też były poplamione krwią, więc zostały wykorzystane podczas cięcia ofiary. Tektura zamiast zasłon pasuje do Mate’a, więc podejrzewam, że Doktor Śmierć sam je przywiózł. Zakładał, że będzie operującym, a nie operowanym. Myślę, że Mate miał zamiar odegrać rolę Anioła Śmierci po raz pięćdziesiąty pierwszy, a ktoś powiedział: a kuku, teraz twoja kolej.

– Morderca wykorzystał tekturę, a potem usunął ją z okien – zauważyłem. – Chciał, żeby ktoś zauważył zwłoki. Zrobił to specjalnie, podobnie jak cięcia geometrycznych figur. Zostawił furgonetkę z ciałem, jakby chciał powiedzieć: patrzcie, co zrobiłem. I komu.

Milo patrzył ponuro na ziemię z wyrazem wyczerpania. Wyobraziłem sobie scenę zabójstwa. Niespodziewany gwałtowny atak, potem cięcie ciała w ciemności na skraju drogi. Milczący, skupiony morderca przygotowuje się do pracy w zaimprowizowanej sali operacyjnej, w ciasnym wnętrzu furgonetki. Wybiera miejsce, wie, że przejeżdża tędy niewiele samochodów. Potem bierze się do dzieła szybko, sprawnie, wykonuje to, co zaplanował, o czym snuł fantazje.

Wbija dwie igły w ręce Mate’a, układa mu palec na guziku.

Dosłownie pływa we krwi, a mimo to opuszcza miejsce zbrodni, nie zostawiając ani jednej czerwonej kropli. Zamiata ziemię... Nigdy się nie spotkałem z równie przemyślanym działaniem.

– W jakiej pozycji leżały zwłoki?

– Na plecach, z głową koło przedniego fotela.

– Na materacu przygotowanym przez Mate’a, a wykorzystanym przez jego mordercę. Rozmawiali o podróży na drugą stronę, a potem zabójca wziął sprawy w swoje ręce.

Milo zastanowił się dłuższą chwilę, zanim odpowiedział.

– Jest coś, co trzeba zachować w tajemnicy: morderca zostawił wiadomość. Białą kartkę z zeszytu, przyczepioną do piersi Mate’a. A właściwie przybitą gwoździem do mostka. Napis został wydrukowany na drukarce komputerowej: Szczęśliwej Podróży, Ty Chory Draniu.

Odwróciliśmy się obaj, słysząc odgłos samochodu. Mercedes wspiął się na pagórek od zachodniej strony i pojechał dalej Encino Hills Drive. Kobieta w średnim wieku za kierownicą przemknęła z prędkością siedemdziesięciu kilometrów na godzinę, jedną ręką poprawiając lekko makijaż. Nawet nie spojrzała w naszą stronę.

– Szczęśliwa podróż – powiedziałem. – To eufemizm Mate’a, z daleka śmierdzi szyderstwem, Milo. Może właśnie dlatego morderca znieczulił ofiarę, zanim zabrał się do krojenia. Zaaranżował dwuaktową sztukę, żeby sparodiować metodę działania Mate’a. Najpierw uśmierzył ból, a potem zabił. Zamiast tiopentalem posłużył się kawałkiem rurki. Brutalna trawestacja rytuału Mate’a.

Milo zamrugał powiekami. W ponurej porannej szarówce jego zielone oczy wyglądały jak dwie oliwki.

– Chcesz powiedzieć, że facet odgrywa doktora? Albo nienawidzi lekarzy? Próbuje wyrazić jakąś filozofię?

– Być może zostawił kartkę właśnie po to, żebyś pomyślał, że zabił Mate’a z przyczyn filozoficznych. Może nawet sam to sobie wmawiał. Ale tak nie jest. Oczywiście, wielu ludzi nie pochwalało działalności Mate’a. Wyobrażam sobie, że jakiś fanatyk gotów był go zastrzelić czy podłożyć bombę pod jego dom. Ale to, co opisałeś, to nie jest wyraz protestu. Ten człowiek rozkoszował się swoją robotą. Zaaranżował scenografię, bawił się, odgrywał teatr śmierci. Biorąc pod uwagę stopień wyrachowania i brutalności, nie byłbym zaskoczony, gdyby kiedyś zrobił już coś podobnego.

– Ale ujawniono to pierwszy raz. Dzwoniłem do archiwum i nie znaleźli niczego, co by pasowało do tego morderstwa. Pracownik, z którym rozmawiałem, stwierdził, że przypadek nosi jednocześnie cechy zorganizowanego morderstwa, jednego z serii, jak i przypadkowego. Tyle się dowiedziałem.

– Powiedziałeś, że amputacja została przeprowadzona niezdarnie.

– Tak orzekł koroner.

– Więc być może facet ma jakieś aspiracje medyczne. Może to ktoś, kto żywi uraz do świata medycznego, na przykład wyrzucony z uczelni student medycyny, który chce pokazać światu, jaki jest dobry.

– Może. Ale Mate, choć miał papiery lekarskie, też nie był wybitnym fachowcem. W zeszłym roku wyjął wątrobę jednemu z „podróżników” i podrzucił ją w centralnym szpitalu okręgu. W lodówce turystycznej, w bryłkach lodu. Oczywiście, i tak nikt by jej nie przyjął, wiedząc, skąd pochodzi, ale Mate spartaczył robotę, poprzecinał naczynia krwionośne.

– Lekarze, który nie zajmują się chirurgią, często zapominają nawet o tym, czego nauczyli się na medycynie. Mate przez większość życia zawodowego był urzędnikiem, przenosił się z jednego wydziału opieki zdrowotnej do drugiego. Kiedy zdarzył się ten incydent z wątrobą? Nigdy o nim nie słyszałem.

– W grudniu ubiegłego roku – odparł Milo. – Nie słyszałeś, bo sprawa nie została nagłośniona. Komu by na tym zależało? Mate’owi na pewno nie, bo go ośmieszała, a prokuratorowi tym bardziej. Nie wszczęto postępowania wobec Mate’a, bo nikt nie chciał mu robić darmowej reklamy. Ja dowiedziałem się o tym, ponieważ koroner, który wykonywał sekcję zwłok, zobaczył przypadkiem dokumenty dotyczące tej wątroby i słyszał, jak ktoś rozmawia o tym w kostnicy.

– Może nie doceniłem mordercy. W takiej ciasnocie, w ciemności, w pośpiechu to nie było łatwe. Możliwe, że nóż omsknął mu się parę razy. Jeśli krojąc Mate’a, sam się zaciął, gdzieś musiał zostawić ślady swojej krwi.

– Daj Boże, żebyś miał rację. Laboranci przeszukali wnętrze furgonetki centymetr po centymetrze, ale jak dotąd znaleźli tylko krew Mate’a. Zero Rh plus.

– To jego jedyna pospolita cecha – zauważyłem. Jeden jedyny raz widziałem Eldona Mate’a w telewizji. Śledziłem jego karierę, więc chciałem zobaczyć konferencję prasową po jednej z „podróży”. Doktor Śmierć zostawiał sztywniejące zwłoki kobiet – prawie wszystkie ofiary były płci żeńskiej – w motelu niedaleko centrum miasta, a potem zjawiał się w biurze prokuratora okręgowego, żeby „zawiadomić władze”. A według mnie, żeby się chełpić. Facet pękał z dumy. Kiedy jeden z reporterów zwrócił uwagę na nędzne otoczenie, w jakim dokonał swojej „operacji”, Mate pobladł z wściekłości i powiedział ten kawałek o stajence i Chrystusie.

Mimo że sprawa stała się głośna, prokurator nic nie zrobił, bo pięć wcześniejszych spraw, zakończonych oczyszczeniem z zarzutów, świadczyło, że nie uda się skazać Mate’a. Doktor Śmierć pławił się w triumfie jak rozpieszczony dzieciak. Aż kłuło to w oczy.

Niski, pulchny, łysy człowieczek po sześćdziesiątce o zaciętej twarzy i wysokim, piskliwym głosie małego urzędnika, którym szydził z bezradności wymiaru sprawiedliwości i ludzi związanych „pełną hipokryzji przysięgą”. Głosił swój triumf w buńczucznych zdaniach przypominających niezrozumiałą nowomowę. „Moje partnerstwo z podróżnymi było zawsze przykładem wzajemnego spełnienia”. Milkł tylko po to, aby zacisnąć usta, które wtedy układały się jakby do splunięcia. Mikrofony podsuwane mu pod nos wywoływały uśmiech. Cała impreza kojarzyła mi się z tanim kabaretem.

– Tak, niezły był z niego numer, co? – powiedział Milo. – Zawsze uważałem, że jeśli pominąć całą tę medyczno-prawną otoczkę, Mate jest po prostu maniakiem o morderczych skłonnościach z dyplomem lekarza. A teraz sam padł ofiarą jakiegoś psychola.

– I dlatego pomyślałeś o mnie.

– A jest ktoś inny? Upłynął tydzień od zabójstwa, a ja nie posunąłem się ani o krok. Każde głębokie spostrzeżenie profesjonalnego behawiorysty będzie mile widziane, doktorku.

– Jak dotąd nasunęło mi się tylko to, że morderca ma skłonności do parodii – odparłem. – Jest żądny sławy, o wybujałym ego.

– Ta charakterystyka najlepiej pasowałaby do samego Mate’a.

– To niezły powód, żeby się go pozbyć. Wyobraź sobie: gdybyś był sfrustrowanym nieudacznikiem, uważającym się za geniusza, i chciał odgrywać Boga wobec opinii publicznej, czy zabicie Anioła Śmierci nie byłoby najlepszym początkiem? Prawdopodobnie masz rację, zakładając, że było to umówione spotkanie, które przybrało nieoczekiwany obrót. Ale jeśli morderca wyznaczył sobie spotkanie z Mate’em, to doktor być może zostawił gdzieś informację o nim.

– Nie w mieszkaniu – odparł Milo. – Nie znaleźliśmy tam żadnych notatek. Zdaje mi się, że Mate zlecał papierkową robotę swojemu adwokatowi, Royowi Haiseldenowi. Wygadany gość, liczyłem, że będzie mówił jak najęty, ale nic z tego. Jego też nie ma.

Zapamiętałem Haiseldena z konferencji prasowej Mate’a. Rosły mężczyzna po pięćdziesiątce, o różowej cerze, w rozwichrzonej peruce.

– Też wyjechał do Amsterdamu? Jeszcze jeden humanista?

– Nie wiem dokąd, wiem tylko, że nie odbiera telefonów... Tak, każdy z nich jest humanistą. Ten zbój, którego szukamy, też pewnie uważa się za humanistę.

– Nie sądzę. Myślę, że odpowiada mu rola łobuza.

Drogą przejechał drugi samochód. Tym razem była to szara toyota cressida. Za kierownicą siedziała jakaś nastolatka. Ona też na nas nie spojrzała.

– Sam widzisz – powiedziałem. – Doskonałe miejsce na nocne morderstwo. Na przeprowadzenie eutanazji również, więc może Mate je wybrał. Prasa trąbiła, że wykonuje swoje zabiegi w podrzędnych hotelikach, więc tym razem postanowił wybrać bardziej malowniczą scenerię. Jeśli tak, to ułatwił zadanie mordercy. A może to morderca wybrał miejsce, a Mate się zgodził. Może morderca znał okolicę – na przykład dlatego, że mieszka gdzieś w pobliżu – co wyjaśniałoby brak śladów opon. Poza tym, dokonanie niezauważonego przez nikogo zabójstwa blisko domu byłoby dla niego dodatkową podnietą. Tak czy inaczej, podobieństwo celów działania, jego i Mate’a, musiało wydawać się mordercy zabawne.

– Tak – potwierdził Milo bez przekonania. – Każę moim pomocnikom pogadać z mieszkańcami osiedla, sprawdzić, czy ktoś ma wariackie papiery. – Zerknął na zegarek. – Słuchaj, jeśli morderca umówił się z Mate’em pod pretekstem śmiertelnej choroby, wskazywałoby to, że ma duże umiejętności aktorskie. Musiał jakoś przekonać doktora, że jest umierający.

– Niekoniecznie. Mate ostatnio rozluźnił swoje zasady. Na początku chciał się zajmować tylko beznadziejnymi przypadkami, ale ostatnio mówił już o tym, że każdy ma prawo do godnej śmierci.

I nie była potrzebna żadna oficjalna diagnoza. Zachowałem kamienną twarz.

Może niezupełnie kamienną. Milo przyglądał mi się uważnie.

– Coś nie w porządku?

– Poza dawką krwawej makabry z samego rana?

– No tak. Czasem zapominam, że jesteś cywilem. Pewnie wolałbyś nie oglądać zdjęć z miejsca zbrodni?

– Czy wnoszą coś nowego?

– Dla mnie nie, ale może...

– Jasne.

Milo przyniósł z samochodu szarą kopertę.

– To kopie. Oryginały trzymamy w aktach sprawy.

Kolorowe zdjęcia – przesadnie kolorowe, jak na mój gust – przedstawiały wnętrze furgonetki pod różnymi kątami. Po śmierci ciało Eldona Mate’a wydawało się żałośnie małe. Biała, okrągła twarz zastygła w charakterystycznym wyrazie ponurej nijakości, jakby zaskoczona niespodziewanym irracjonalnym napadem. Taki wyraz cechował twarze wszystkich zamordowanych osób, jakie widziałem. Bezwzględna równość pozbawionych życia.

Błysk flesza nadał obrzeżom czerwonych plam zielonkawy odcień. Rozbryźnięta krew tętnicza układała się w abstrakcyjny obraz. Bezczelna pewność siebie Mate’a za życia, jego nieodłączna cecha, znikła. Machina doktora, humanitron, wyglądała na zdjęciu jak wątły szkielet z kilku wygiętych metalowych rur, przypominający młodą kobrę. Z górnej części ramy zwisały dwie butelki z kroplówką, także umazane krwią.

To nieprzyzwoity widok: ludzkie ciało zamienione w ochłap. Nigdy się do tego nie przyzwyczaiłem. Za każdym razem, gdy to oglądałem, żałowałem, że nie wierzę w nieśmiertelność duszy.

Wśród zdjęć znalazło się też kilka ujęć brązowego forda econoline, z bliska i z daleka. Na tylnej szybie widać było naklejkę firmy wynajmującej samochody, nikt też nie próbował zasłonić przedniej tablicy rejestracyjnej. Przód furgonetki wyglądał tak zwyczajnie...

– Ciekawe.

– Co jest ciekawe? – spytał Milo.

– Kierowca zawrócił przed zaparkowaniem. – Podałem mu zdjęcie. Milo popatrzył na nie bez słowa.

– Cofnięcie wymagało nieco wysiłku. Chyba zrobił to po to, by ułatwić sobie ucieczkę. Żadne inne wyjaśnienie nie przychodzi mi do głowy. Prawdopodobnie nie była to decyzja mordercy. On wiedział, że furgonetka zostanie. Chociaż być może brał pod uwagę możliwość, że ktoś mu przeszkodzi i zmusi do odjazdu... Ale kiedy tu dotarli, Mate panował przecież nad sytuacją. Albo tak mu się zdawało. Siedział za sterem, w sensie dosłownym i psychologicznym. A może jednak wyczuwał, że coś się święci.

– Co nie powstrzymało go przed próbą spełnienia swojego zamiaru.

– Może odsunął na bok obawy, bo też lubił ryzyko. Wynajęcie furgonetki, zabiegi w motelach, przemykanie się nocą – wszystko to, moim zdaniem, świadczy o tym, że podniecała go zabawa w konspirację.

Oddałem Milowi zdjęcia; wsunął je do koperty.

– Tyle krwi – powiedziałem. – Aż trudno uwierzyć, że nie zostawił ani jednego odcisku palca.

– We wnętrzu furgonetki jest mnóstwo gładkich powierzchni. Koroner zauważył smugi, jakby zrobione palcami w gumowych rękawiczkach. Na przednim siedzeniu znaleźliśmy otwartą paczkę rękawiczek. Mate był wymarzoną ofiarą, miał pod ręką wszystko, co potrzeba.

Milo znów zerknął na zegarek.

– Jeśli morderca miał dostęp do sprzętu medycznego, być może zabrał ze sobą wysokochłonne gąbki, które doskonale nadawały się do uprzątnięcia miejsca zbrodni. Znaleźliście w furgonetce ślady gąbki?

Pokręcił głową.

– A inne przyrządy medyczne? – spytałem.

– Pustą strzykawkę, tiopental, chlorek potasu i waciki nasączone alkoholem. Fajnie, nie? Gdybyś miał zamiar kogoś zabić, chciałoby ci się dezynfekować rany alkoholem, żeby zabezpieczyć ofiarę przed zakażeniem?

– Tak robią w San Quentin przed egzekucją. Może dzięki temu czują się jak profesjonaliści, którzy zachowują higienę. Możliwe, że tym samym odczuciem kierował się morderca. Czy miał jakąś walizeczkę na sprzęt?

– Nie.

– Ani niczego podobnego?

– Nie – powtórzył Milo.

– Musiał mieć jakąś torbę. Nawet gdyby cały sprzęt należał do Mate’a, nie zostawiłby go na podłodze furgonetki. Mate stracił prawo wykonywania zawodu, ale nadal uważał się za lekarza, a lekarze noszą czarne walizeczki. Gdyby poskąpił pieniędzy na skórzaną torbę, używałby przynajmniej papierowej, i powinniście ją znaleźć. Dlaczego morderca zostawił humanitron i całą resztę, a zabrał torbę?

– Zabił doktora i ukradł jego torbę?

– Jakby zamierzał przejąć jego praktykę.

– Ten świr chce zastąpić Doktora Śmierć?

– To brzmi sensownie, prawda? Zamordował Mate’a, więc nie może jawnie wykańczać śmiertelnie chorych. Ale niewykluczone, że coś kombinuje.

Milo potarł nerwowo twarz, jakby chciał ją umyć bez wody.

– Więcej mokrej roboty?

– To tylko teoria – odparłem.

Spojrzał na zaciągnięte niebo, klepnął plikiem zdjęć w udo i zagryzł policzek.

– Ciąg dalszy nastąpi. Pięknie, po prostu uroczo. I wysnułeś tę teorię tylko dlatego, że być może była jakaś lekarska walizka i być może ktoś ją sprzątnął?

– Jeśli uważasz, że moja hipoteza nie jest nic warta, możesz nie brać jej pod uwagę.

– A skąd mam wiedzieć, czy jest coś warta? – odrzekł Milo, wsuwając kopertę do kieszeni marynarki. Wyciągnął notes, otworzył go i zapisał coś obgryzionym ołówkiem. Zamknął go po chwili. Cała okładka pokryta była gryzmołami. – Torba mogła trafić do kostnicy i być może nikt nawet tego nie odnotował.

– Całkiem możliwe – potwierdziłem.

– No to pięknie.

– Cóż, moi mili – powiedziałem, naśladując chrapliwy głos telewizyjnego komika – jeśli chodzi o teorię, to chyba byłoby na tyle.

Milo powachlował się notesem i parsknął gardłowym śmiechem, który skojarzył mi się z ostrzegawczym warknięciem psa myśliwskiego. Chłodne powietrze stało nieruchomo. Pocił się.

– Przepraszam, jestem trochę rozdrażniony. Najchętniej bym się przespał – wyjaśnił, spoglądając po raz kolejny na zegarek.

– Czekasz na kogoś? – spytałem.

– Na tych dwoje rannych ptaszków, Paula Ulricha i Tanię Stratton. Rozmawiałem z nimi w dzień, kiedy popełniono morderstwo, ale niewiele od nich wyciągnąłem. Byli zbyt roztrzęsieni, zwłaszcza dziewczyna. Chłopak bez przerwy ją uspokajał. Trudno się dziwić, po tym, co zobaczyła, ale odniosłem wrażenie, że jest... jakaś taka krucha. Jakby mogła się rozpaść przy dotknięciu. Przez cały tydzień starałem się umówić z nimi na spotkanie. Odpowiadała mi automatyczna sekretarka. W końcu udało mi się ich złapać wczoraj wieczorem, chciałem przyjść do nich do domu, ale powiedzieli, że wolą się spotkać tutaj, co uznałem za dowód odwagi. Może traktują to jako rodzaj autoterapii czy coś w tym rodzaju. – Uśmiechnął się. – Jak widzisz, przebywanie w twoim towarzystwie nie idzie na marne.

– Jeszcze trochę i będziesz mógł przyjmować pacjentów.

– Wątpię. Ci, którzy zwierzają mi się ze swoich kłopotów, trafiają za kratki.

– Kiedy mieli tu być?

– Powinni przyjechać piętnaście minut temu. Po drodze do biura. Oboje pracują w Century City – wyjaśnił Milo, kopiąc czubkiem buta w piasek. – Może strach ich obleciał. Zresztą nawet jeśli się zjawią, nie bardzo wiem, czego się po nich spodziewam. Ale muszę to zrobić, prawda? A ty, jak oceniasz Mate’a? Czy był dobroczyńcą, czy seryjnym mordercą?

– Może jednym i drugim – odparłem. – Sprawiał wrażenie aroganta gardzącego ludźmi, trudno więc uwierzyć w szczerość jego altruistycznych pobudek. Nic też nie wskazywało na to, że był jakoś szczególnie wrażliwy na cierpienia ludzi. Przeciwnie: zamiast pomagać pacjentom, zajmował się przekładaniem papierów z biurka na biurko. Na tym polegała jego kariera zawodowa. Nigdy nie pracował jako lekarz, dopóki nie zaczął pomagać ludziom w umieraniu. Gdybym miał wskazać główny motyw jego działania, powiedziałbym, że lubił być w centrum uwagi. Z drugiej strony, rodziny, z którymi rozmawiałeś, nie broniły go bez powodu. Niejednemu oszczędził cierpienia. Większość ludzi, którzy przycisnęli guzik jego maszyny, cierpiała straszliwie.

– A więc nie potępiasz Mate’a, nawet jeśli jego motywy nie były do końca czyste?

– Jeszcze nie wyrobiłem sobie zdania na temat tego, co robił.

– Aha. – Milo pogmerał przy turkusowej spince krawata.

Miałem o wiele więcej do powiedzenia, dlatego czułem się trochę nieswojo, jakbym coś przed nim ukrywał. Odgłos silnika samochodu uchronił mnie przed dalszą analizą mojego postępowania. Tym razem wóz nadjeżdżał od wschodu. Milo odwrócił się.

W kilkuletnim granatowym BMW 300 siedziało dwoje ludzi. Samochód zatrzymał się. Szyba od strony kierowcy opadła. Mężczyzna za kierownicą miał ogromne sumiaste wąsy. Siedząca koło niego młoda kobieta patrzyła prosto przed siebie.

– To oni – powiedział Milo. – Nareszcie ktoś, kto szanuje prawo.

ROZDZIAŁ 3 

Milo dał znak ręką; wąsaty kierowca zaparkował bmw za fordem.

– Mogę tu stanąć, panie poruczniku?

– Jasne, to bez różnicy – odparł Milo.

– Nie chciałem czegoś popsuć – powiedział mężczyzna niepewnie.

– W porządku, panie Ulrich. Dziękuję, że państwo zgodzili się przyjechać.

Kierowca wyłączył silnik; wysiedli. Ulrich był mężczyzną średniego wzrostu, dobiegającym czterdziestki, dobrze zbudowanym, opalonym, z lekko zadartym nosem. Miał krótko obcięte, miękkie, kasztanowate włosy, spod których przezierała różowawa skóra. Odnosiło się wrażenie, że cała energia jego owłosienia ześrodkowała się w wąsach, szerokich na całą twarz, rozdzielonych pośrodku na dwa rudobrązowe pasma, usztywnionych żelem, bujnych jak u wiarusa z innej epoki. Ten jedyny przejaw ekstrawagancji nie pasował do ubrania, jakby specjalnie dobranego po to, żeby wtopić się w Century Park East: czarny garnitur, biała, zapięta pod szyję koszula, granatowo – srebrny krawat, czarne buty.

Podeszli do nas; Ulrich trzymał dziewczynę pod rękę. Była od niego młodsza, przed trzydziestką; tego samego wzrostu, co on, szczupła, o wąskich ramionach; jej sztywny sposób chodzenia wskazywał, że nie może być dobrym piechurem. Blada cera świadczyła o tym, że prowadzi raczej domowy tryb życia. Skóra kobiety była kredowobiała, aż przezroczysta, nawet cera Mila wydawała się w porównaniu aż różowa. Ciemnokasztanowate, prawie czarne włosy obcięte jak u chłopaka sterczały wyraźnymi kosmykami. Nosiła duże ciemne okulary w czarnych oprawkach, ciemnobrązową jedwabną bluzę na długiej sukience w brązowy wzór i plecione sandały na płaskim obcasie.

– Dzień dobry, panno Stratton – powiedział Milo, podając jej rękę. Wyciągnęła niepewnie dłoń. Z bliska widziałem róż na jej policzkach i bezbarwną pomadkę na spękanych wargach. Spojrzała na mnie.

– To jest pan Delaware, nasz konsultant psychologiczny.

– Aha – powiedziała kobieta. Najwyraźniej nie zrobiłem na niej wrażenia.

– Doktorze, to nasi świadkowie, panna Tania Stratton i pan Paul Ulrich. Dziękuję, że państwo przyjechali. Jestem naprawdę wdzięczny.

– Nie ma za co – odrzekł Ulrich, zerkając na swoją towarzyszkę. – Ale nie wiem, czy możemy powiedzieć panu coś nowego.

Okulary zasłaniały oczy panny Stratton, nie pozwalały odgadnąć wyrazu twarzy. Ulrich chciał się uśmiechnąć, ale jakby go coś powstrzymało. Jego wąsy znieruchomiały.

Starał się udawać spokój po tym, co zobaczyli. Ona nawet się nie starała. Typowy damsko-męski kontredans. Próbowałem sobie wyobrazić, co czuli, zaglądając do wnętrza furgonetki.

Kobieta dotknęła okularów.

– Czy możemy załatwić to szybko?

– Oczywiście, proszę pani – odparł Milo. – Kiedy rozmawialiśmy pierwszy raz, nie pamiętali państwo niczego niezwykłego, ale zdarza się, że szczegóły przypominają się po jakimś czasie...

– Niestety, nic się nam nie przypomniało – przerwała mu kobieta. Mówiła cichym, nosowym głosem, z charakterystycznym dla Kalifornijek przeciąganiem sylab. – Zastanawialiśmy się nad tym wczoraj wieczorem, ale nie mamy nic nowego do powiedzenia.

Objęła ramiona rękami i spojrzała w prawo. Tam, gdzie stała furgonetka. Ulrich otoczył ją ramieniem. Kobieta nie odsunęła się, ale też nie przytuliła do niego.

– Jak dotąd nasze nazwiska nie pojawiły się w gazetach – powiedział Ulrich. – I tak pozostanie, panie Sturges, prawda?

– Najprawdopodobniej – odparł Milo.

– Ale nie na pewno?

– Nie mogę tego stwierdzić z całą pewnością. W takiej sprawie nigdy nic nie wiadomo. Jeśli uda nam się schwytać winnego, państwa zeznanie może być potrzebne. Ja na pewno nie ujawnię państwa nazwisk, jeśli o to chodzi. Z punktu widzenia policji, im mniej informacji się wydostaje, tym lepiej.

Ulrich dotknął przerwy między wąsami.

– A to dlaczego?

– Tajemnica śledztwa.

– Tak, jasne... Rozumiem. – Popatrzył na partnerkę. Kobieta zwilżyła usta językiem.

– Przynajmniej uczciwie pan przyznaje, że nie jest w stanie zapewnić nam dyskrecji. Czy wiecie już coś o mordercy?

– Jeszcze nie, proszę pani.

– Zresztą i tak by nam pan nie powiedział, prawda?

Milo uśmiechnął się.

– Piętnaście minut sławy – odezwał się Ulrich. – Andy Warhol to powiedział. Wiadomo, co się z nim stało.

– A co się stało? – spytał Milo.

– Poszedł do szpitala na rutynową operację, a wyszedł w worku.

Panna Stratton odwróciła raptownie głowę; błysnęły ciemne szkła okularów.

– Chciałem tylko powiedzieć, że sława to nic dobrego, kochanie. Im szybciej będziemy to mieli za sobą, tym lepiej. Pomyśl o księżnej Dianie… albo o doktorze Mate.

– My nie jesteśmy sławni, Paul.

– I bardzo dobrze, kochanie.

– Sądzi pan, że śmierć doktora Mate’a miała coś wspólnego z jego sławą czy też niesławą? – spytał Milo.

– Nie wiem, nie znam się na tym. Ale to możliwe, prawda? To logiczne, wziąwszy pod uwagę to, kim był. Co nie oznacza, że go wtedy rozpoznaliśmy... Był w takim stanie, że... – Mężczyzna potrząsnął głową. – Mniejsza z tym. Pan też podczas przesłuchania nie powiedział nam, kto to był. Dowiedzieliśmy się dopiero z telewizji…

Panna Stratton dotknęła jego ramienia.

– To chyba wszystko. Musimy iść do pracy – oznajmił Ulrich.

– Czy państwo zawsze chodzą tędy na spacer przed pójściem do pracy? – spytał Milo.

– Spacerujemy cztery, pięć razy w tygodniu – odparła kobieta.

– Dla zdrowia – dodał Ulrich.

Panna Stratton opuściła rękę i odwróciła się.

– Oboje wcześnie wstajemy – ciągnął mężczyzna, jak gdyby wymagało to wyjaśnienia. – Długo pracujemy, więc jeśli nie uda nam się wyjść na spacer rano, później nie ma szans.

Milo wskazał piaszczystą drogę.

– Często państwo tędy chodzą?

– Raczej nie – odparła panna Stratton. – To jedno z miejsc, gdzie spacerujemy. W gruncie rzeczy rzadko tu bywamy. Właściwie tylko w niedzielę. Jest daleko, a my musimy wrócić, wykąpać się, przebrać. Wolimy trzymać się bliżej domu.

– Encino – domyślił się Milo.

– Tak, jest zaraz za wzgórzem. Ale tego ranka wstaliśmy wcześnie. Zaproponowałem Mulholland, bo tak tu ładnie – ciągnął Ulrich, podchodząc do dziewczyny. Położył jej rękę na ramieniu.

– O której państwo tu dotarli? – spytał Milo. – O szóstej, szóstej piętnaście?

– Przeważnie wyjeżdżamy z domu przed szóstą – odparła panna Stratton. – Wydaje mi się, że dojechaliśmy o szóstej dwadzieścia, może trochę później, bo parę minut zajęło parkowanie. Słońce już wzeszło, było je widać nad tym grzbietem – dodała, wskazując wzgórza za bramą, po wschodniej stronie.

– Staramy się zobaczyć chociaż końcówkę wschodu słońca. Po drugiej stronie bramy człowiek czuje się jak w innym świecie – mówił Ulrich. – Ptaki, sarny, wiewiórki. Księżna szaleje, bo może wreszcie pobiegać bez smyczy. Tania ma tego psa od dziesięciu lat, a ona nadal dokazuje jak szczeniak. Ma świetny węch, wydaje się jej, że jest psem do tropienia narkotyków.

– Aż za dobry – skrzywiła się kobieta.

– Gdyby Księżna nie pobiegła do furgonetki, czy podeszliby państwo do samochodu? – spytał Milo.

– To znaczy?

– Czy było w niej coś, co zwracało uwagę?

– Księżna musiała coś wywęszyć – odparł Ulrich. – Ma nadzwyczajny instynkt.

– Ciągle przynosi mi prezenty – powiedziała panna Stratton. – Martwe wiewiórki, ptaki. A teraz to. Ilekroć sobie przypomnę, czuję mdłości. Naprawdę muszę już iść, mam kupę roboty.

– Czym się pani zajmuje? – spytał Milo.

– Jestem asystentką wiceprezesa Unity Bank, pana Geralda Van Armstrena.

Milo zerknął w notatki.

– A pan jest finansistą?

– Konsultantem finansowym. Przeważnie zajmuję się nieruchomościami.

Panna Stratton odwróciła się niespodziewanie i ruszyła w stronę samochodu.

– Kochanie? – zawołał Ulrich. Nie odpowiedziała. – Przepraszam panów. Ona naprawdę głęboko to przeżyła; mówi, że nigdy nie zapomni tego widoku. Myślałem, że przyjazd tutaj może pomóc, ale to chyba nie był dobry pomysł. – Potrząsnął głową, zerkając na dziewczynę, która stała tyłem. – Beznadziejny.

Milo podszedł do kobiety. Tania Stratton położyła dłoń na klamce samochodu. Powiedział coś do niej. Potrząsnęła głową, odwróciła się. Widziałem dokładnie jej wyrazisty biały profil.

Ulrich zakołysał się na piętach i głęboko westchnął. Kosmyk, który jakoś uniknął żelu, zadrżał.

– Od kiedy są państwo razem? – spytałem.

– Od pewnego czasu. Ona jest taka wrażliwa...

Milo coś mówił, profil panny Stratton pozostawał nieruchomy. Wyglądali razem jak dwoje aktorów w teatrze kabuki.

– Od jak dawna uprawiają państwo piesze wycieczki?

– Od lat. Ja zawsze je lubiłem. Trochę potrwało, zanim udało mi się namówić Tanię. Ona nie jest... No, to chyba będzie koniec spacerów. – Ulrich zerknął w stronę samochodu. – Wspaniała dziewczyna, tylko potrzebuje... specjalnego traktowania. Coś mi się przypomniało. Wczoraj wieczorem, dziwne, co? Mogę powiedzieć panu, czy poczekać na niego?

– Proszę mówić.

Ulrich wygładził lewy wąs.

– Nie chciałem mówić przy Tani. Nie sądzę, żeby to było szczególnie ważne, ale po prostu Tania uważa, że im więcej powiemy, tym bardziej się w to uwikłamy. Ja mam inne zdanie. Widziałem samochód. Stał zaparkowany przy drodze od strony południowej. Minęliśmy go, jadąc tutaj. Jakieś czterysta metrów w tamtą stronę – dodał, wskazując na wschód. – To chyba nic ważnego, prawda? Zanim przyjechaliśmy, Mate nie żył już od pewnego czasu. Więc dlaczego morderca miałby się kręcić w pobliżu?

– Jaki to był wóz? – spytałem.

– Bmw, taki jak nasz. Dlatego zwróciłem na niego uwagę. Ciemniejszy od naszego. Czarny albo ciemnoszary.

– Ten sam model?

– Trudno powiedzieć, bo zapamiętałem tylko znak na masce. W okolicy musi być pełno samochodów tej marki, prawda? Ale pomyślałem, że warto o tym powiedzieć.

– Nie zauważył pan tablicy rejestracyjnej?

Ulrich roześmiał się.

– No tak, i może jeszcze twarz psychotycznego mordercy, śliniącego się za kierownicą. Nie, niestety. Wiem tylko, że to było ciemne bmw. Przypomniałem sobie o tym, bo detektyw Sturges zadzwonił wczoraj wieczorem i poprosił, żebyśmy pogrzebali w pamięci. Więc się postarałem. Nie mógłbym nawet przysiąc, że wóz był ciemny. Może szary albo brązowy. Dziwne, że w ogóle go sobie przypomniałem. Po tym, co zobaczyliśmy w środku, trudno myśleć o czymś innym. Ten, kto zabił Mate’a, musiał go naprawdę nienawidzić.

– Przez które okno zaglądali państwo do środka?

– Najpierw przez przednią szybę. Zobaczyłem krew na fotelach, powiedziałem „O cholera”. Księżna obiegła samochód, a my poszliśmy za nią. I wtedy zobaczyliśmy wszystko.

Panna Stratton wsiadła do wozu; Milo wrócił do nas.

– Czas już na mnie. Miło było pana poznać, panie Delaware – powiedział Ulrich i ruszył biegiem do samochodu. Wsiadając, zasalutował Milowi. Włączył silnik, wykręcił i ruszył ostro drogą.

Opowiedziałem Milowi o ciemnym bmw.

– No, to coś mamy – powiedział i roześmiał się zimno. – A właściwie nic. Ulrich miał rację. Po co morderca miałby kręcić się w pobliżu trzy czy cztery godziny po zabójstwie? – Wsadził notes do kieszeni. – Jedno przesłuchanie załatwione.

– Ta kobieta jest strasznie spięta – zauważyłem.

– Dziwisz się? Wzbudziła twoje podejrzenia?

– Nie, ale rozumiem, co miałeś na myśli, mówiąc o kruchości. Co ci powiedziała przy samochodzie?

– Że to Paul wpadł na pomysł, żeby tu przyjechać. To Paul namawiał ją do spacerów, to Paul ma zacięcie do sportu i najchętniej mieszkałby na drzewie. Coś mi się zdaje, że nie pałali do siebie płomiennym uczuciem, kiedy tu przyjechali i natknęli się na zwłoki Mate’a. I chyba nie pomogło to ich miłości.

– Wizyta na miejscu mordu jako afrodyzjak.

– Na niektórych może tak działać... Chyba pójdę tropem tego bmw... A nuż uda się odnaleźć samochód kogoś, kto mieszka w okolicy i to będzie to – powiedział Milo, drapiąc się po policzku. Perspektywa siedzenia przy telefonie najwyraźniej mu się nie uśmiechała. – Ale po kolei. Najpierw skontaktuję się z moimi pomocnikami i zobaczę, jak idzie sprawdzanie listy krewnych ofiar Mate’a. Gdybyś miał ochotę, możesz przejrzeć materiały dotyczące doktora.

– Dasz mi jakieś wytyczne?

– Nic szczególnego. Załóżmy, że ktoś nienawidził go tak, że gotów był zabić, ale niekoniecznie ogłaszał to w prasie. Może ujawni się w Internecie.

– Ten morderca jest wyjątkowo ostrożny. Dlaczego miałby się zdradzać?

– To mało prawdopodobne, ale nigdy nie wiadomo. W zeszłym roku mieliśmy taki przypadek. Facet napastował seksualnie, a później zabił swoją pięcioletnią córeczkę. Podejrzewaliśmy go, ale nie mieliśmy ani jednego dowodu. Nagle pół roku później drań zaczął się tym przechwalać innemu pedofilowi w kawiarence internetowej. Dowiedzieliśmy się o tym przez przypadek. Kolega z obyczajówki zajmujący się pedofilami skojarzył szczegóły.

– Nie mówiłeś mi o tym.

– Bo ja nie jestem od tego, żeby zatruwać ci życie brudami. Robię to tylko wtedy, kiedy potrzebuję pomocy.

– Jasne. Zrobię, co będę mógł.

Milo klepnął mnie w ramię.

– Dziękujemy panu. Szefostwo się wścieka, że akurat teraz, kiedy liczba przestępstw zaczęła spadać, napatoczyła się taka głośna sprawa. A już myśleli, że zbiorą dobre opinie w mediach tuż przed ustalaniem budżetu. Więc jeśli dobrze się spiszesz, może uda mi się szybko wydębić od nich wynagrodzenie dla ciebie.

Zasapałem jak podniecony pies.

– Och, jaki pan łaskawy.

– Co jest? Czyżby policja źle cię kiedyś potraktowała? – spytał Milo.

– Jak króla.

– Króla... Pomyślałem o Księżnej. Czy to nie ją powinienem przesłuchać? Może i do tego dojdzie.

ROZDZIAŁ 4 

Zjechałem z Mulholland przy Beverly Glen.

Jazzowa stacja zaczęła ostatnio gadać jak najęta, więc zmieniłem ją na klasyczną. Grali coś miłego dla ucha, chyba Debussy’ego. Za ładne jak na taki poranek. Wyłączyłem radio i zamyśliłem się nad śmiercią Eldona Mate’a.

Gdy tylko o niej usłyszałem, zadzwoniłem.

Nikt nie oddzwonił, a teraz telefon byłby o wiele bardziej niezręczny niż w zeszłym tygodniu. Ale jak długo mogłem współpracować z Milem, nie wyjaśniając mu wszystkiego?

Wątpliwości piętrzyły się. Niektóre odpowiedzi można znaleźć w podręcznikach, ale nie Żwszystkie. ycie zawsze jest bogatsze od podręczników.

Dojechałem do domu targany niepewnością.

Dom stał cichy, chłodny w cieniu rosnących wokół sosen; dębowe podłogi połyskiwały, białe ściany lśniły w świetle poranka. Robin zostawiła mi grzanki i kawę na stole. Nie było też psiego przywitania. Poranna gazeta leżała złożona na blacie w kuchni.

Robin poszła ze Spikiem do pracowni. Miała kilka poważnych zamówień. Zajęci myślami o naszych obowiązkach, nie zdążyliśmy rano porozmawiać.

Napełniłem filiżankę i wypiłem kawę. Cisza działała mi na nerwy. Kiedyś ten dom był mniejszy, ciemniejszy, znacznie mniej wygodny i praktyczny. Musieliśmy go odbudować kilka lat temu, kiedy został spalony przez pewnego psychopatę. Wszyscy orzekli zgodnie, że wyszło mu to na dobre. Czasem, gdy zostawałem sam, zdawało mi się, że przestrzeni jest aż za dużo.

Dawno przestałem udawać, że jestem emocjonalnie niezależny. Kiedy kochasz kobietę tak długo, że ta miłość utrwala się nie tylko w radości, ale i w przyzwyczajeniu, jej obecność zajmuje zbyt wiele miejsca, żeby można ją było zignorować. Wiedziałem, że Robin oderwałaby się od pracy, gdybym zajrzał do pracowni, ale nie miałem ochoty na towarzystwo, więc zamiast wyjść tylnymi drzwiami, sięgnąłem do telefonu w kuchni, żeby sprawdzić, czy ktoś dzwonił. Problem telefonu bez odpowiedzi rozwiązał się sam.

– Dzień dobry, panie Delaware – przywitała mnie operatorka. – Jest tylko jedna wiadomość, przyszła kilka minut temu. Dzwonił pan Richard Doss, podaję numer.

Doss nie dzwonił ze swojego biura w Santa Monica, bo numer zaczynał się na 805. Wybrałem go.

– Nieruchomości RTD – odpowiedział kobiecy głos.

– Doktor Delaware. Pan Doss dzwonił do mnie.

– Proszę poczekać.

Przez chwilę szumiało w słuchawce, a potem usłyszałem znajomy głos.

– Witam, doktorze. Kopa lat.

Chrapliwy ton, mocno akcentowane sylaby, nuta sarkazmu. Richard Doss zawsze mówił tak, jakby kogoś albo coś przedrzeźniał. Nigdy nie udało mi się rozstrzygnąć, czy jest to zamierzone, czy takie jest naturalne brzmienie jego głosu.

– Dzień dobry, Richardzie.

Znowu szum, zanikające słowa odpowiedzi. Usłyszałem go ponownie po kilku sekundach.

– Może nas znów rozłączyć, bo jestem na strasznym zadupiu, w Carpinteria. Oglądam działkę, ładny sadzik z krzewami awokado, który zamieni się w małe centrum handlowe, jeśli tylko bezwzględni kapitaliści dostaną go w swoje łapska. Gdyby połączenie się przerwało, proszę do mnie nie dzwonić, ja oddzwonię. Ten sam numer?

Doss zawsze lubił dyktować warunki.

– Ten sam, Richardzie. – Uparcie nalegał, żebym zwracał się do niego po imieniu, a nie po nazwisku. Była to tylko jedna z wielu reguł, jakie wyznaczył. Złudzenie poufałości. Nigdy nie zauważyłem, aby Richard T. Doss choćby na sekundę przestał się kontrolować.

– Wiem, dlaczego pan zadzwonił. A pan myśli, że wie, dlaczego oddzwoniłem.

– Chodzi o śmierć Mate’a.

– Co za radość. Bydlak dostał wreszcie to, na co zasłużył.

Nie odpowiedziałem.

– Daj pan spokój, doktorze – roześmiał się Doss. – Trochę poczucia humoru. Ja zawsze tak podchodzę do życiowych wyzwań. Czy nie to właśnie doradzają psychologowie? Uważa pan humor za coś szkodliwego?

– Czy śmierć doktora Mate’a stanowi dla pana jakieś wyzwanie?

Znowu śmiech.

– No cóż... Nawet pozytywne wyzwanie jest wyzwaniem, prawda?

– Tak.

– Myśli pan, że jestem mściwy... À propos, nie było mnie wtedy w mieście. Oglądałem hotel w San Francisco. W towarzystwie dziesięciu chronicznie przygnębionych bankierów z Tokio. Zapłacili za niego trzydzieści milionów pięć lat temu, a teraz ręce ich świerzbią, żeby się go pozbyć za znacznie mniejszą sumę.

– To dobrze.

– Jasne, że tak. Pamięta pan tę antyjapońską histerię parę lat temu? Promienie śmierci z kraju Wschodzącego Słońca, jeszcze trochę, a nasze dzieci będą jadły sushi na drugie śniadanie w szkole? Tyle w tym prawdy, co w filmach o Godzilli. Wszystko przychodzi i odchodzi cyklicznie, żeby być mądrym, wystarczy długo żyć. – Śmiech. – Coś mi się wydaje, że ten łobuz nie czuje się już mądralą. Cóż... Zna pan już moje alibi.

– Potrzebuje pan alibi? – Właśnie o tym pomyślałem, gdy usłyszałem o śmierci Mate’a.

Cisza, ale tym razem nie z winy telefonu; dobiegał mnie oddech Dossa. Kiedy się ponownie odezwał, jego głos był cichszy i bardziej napięty.

– Nie mówiłem tego w sensie dosłownym, doktorze. Policja będzie próbowała się ze mną skontaktować. Pewnie mają jakąś listę osób do przesłuchania. Jeśli ułożyli ją w porządku chronologicznym, będę na końcu albo blisko końca. Ten bydlak wykończył jeszcze dwie kobiety po Joanne. Ale nie mówmy już o tym. Nie zadzwoniłem, żeby rozmawiać o nim, tylko o Stacy.

– Jak ona się miewa?

– W zasadzie dobrze. Jeśli pan pyta, czy śmierć tego drania obudziła bolesne wspomnienia matki, to odpowiem, że nie zauważyłem niczego, co by na to wskazywało. Oczywiście, rozmawialiśmy o morderstwie. Ale o Joanne nie wspominaliśmy, odkąd Stacy przestała się z panem spotykać. Mate nigdy jej nie interesował, i to dobrze. Nie traci czasu na takie brudy. Właściwie wszyscy dobrze sobie radzimy. Eryk jest w Stanford, skończył rok z doskonałymi ocenami, a teraz szlifuje z profesorem ekonomii swoją pracę. Lecę do niego w ten weekend, może zabiorę Stacy, niech rozejrzy się po kampusie.

– Zdecydowała się na Stanford?

– Jeszcze nie, dlatego chcę, żeby się z panem zobaczyła. Jej stopnie naprawdę się poprawiły od czasu, gdy zaczął pan z nią rozmawiać. W tym semestrze pracuje naprawdę pełną parą. Zapisała się na wszystkie kursy, celuje w świadectwo z wyróżnieniem. Zastanawiamy się, czy powinna ubiegać się o wcześniejsze przyjęcie, czy grać na dwa fronty. Stanford i Ivy przyjmują większość studentów wcześnie. To, że należy do dynastii nie zaszkodzi, ale konkurencja i tak jest ogromna. Właśnie dlatego dzwonię. Stacy nadal ma problem z podejmowaniem decyzji, a termin składania podań o wcześniejsze przyjęcie upływa w listopadzie, więc trzeba się spieszyć. Zakładam, że znajdzie pan dla niej czas w tym tygodniu.

– To możliwe, ale...

– Opłata taka sama, zgadza się? Chyba że pan podniósł.

– Taka sama...

– Nie dziwię się. Państwowa opieka zdrowotna rozszerza działalność, więc musiałby pan być w poważnych tarapatach finansowych, żeby się zdecydować na podwyżkę. Mamy pana dane w komputerze, proszę wysłać rachunek do biura.

Zaczerpnąłem tchu.

– Panie Richardzie, niech mnie pan posłucha. Chętnie zajmę się Stacy, ale zanim to zrobię, musi pan wiedzieć, że jestem konsultantem policji w sprawie morderstwa Mate’a.

– Rozumiem... A właściwie nie bardzo. Dlaczego to robią?

– Doradzam policji od dawna, i wielokrotnie pracowałem z detektywem, który prowadzi śledztwo. Nie rozmawialiśmy o żadnym konkretnym aspekcie dochodzenia, on po prostu chce mieć konsultanta psychologicznego.

– Dlatego że ten sukinkot był stuknięty?

– Dlatego że detektyw liczy na moją pomoc...

– Panie doktorze, to jest tak niejasne, że nic nie rozumiem.

– Ale prawdziwe – odparłem, ponownie zaczerpując tchu. – Nie wspominałem nic o tym, że spotykam się z członkami pańskiej rodziny, ale może dojść do konfliktu. Bo policja rzeczywiście sprawdza listę...

– Ofiar Mate’a – wtrącił Doss. – Tylko niech pan nie gada tego gówna o „podróżnikach”.

– Chcę powiedzieć, że policja prędzej czy później dotrze do pana. Wolałem z panem porozmawiać, zanim podejmę jakiekolwiek inne decyzje. Nie chciałbym, aby uważał pan, że istnieje konflikt interesów...

– A więc znalazł się pan w niejasnej sytuacji i próbuje ustalić swoje położenie.

– To nie jest kwestia mojego położenia. Chodzi o to, że...

– Dąży pan do tego, żeby postąpić właściwie. Świetnie, akceptuję to. W biznesie nazywamy to rzetelnym podejściem. Co pan zamierza?

– Zwrócił się pan do mnie o pracę ze Stacy, więc zrezygnuję z roli konsultanta w sprawie śmierci Mate’a.

– Dlaczego?

– Stacy jest moją pacjentką, więc nie mogę pracować dla policji.

– Jaki powód im pan poda?

– Nie muszę tego tłumaczyć. Ale tak czy inaczej, policja może się dowiedzieć o naszej znajomości. Takie rzeczy zawsze jakoś wychodzą na jaw.

– W porządku. Nie musi pan utrzymywać niczego w tajemnicy z mojego powodu. Sam im powiem, że Stacy była pańską pacjentką. Bo co tu ukrywać? Że troskliwy ojciec stara się pomóc dziecku, które tego potrzebuje? Najlepiej, gdyby sam pan powiedział o tym policji.

Doss zachichotał.

– Chyba szczęśliwie się złożyło, że mam alibi. Wie pan co, doktorze? Niech pan przyśle policję do mnie. Z przyjemnością powiem im, jakie uczucia budzi we mnie ten drań. Powiem im, że z największą rozkoszą zatańczę na jego grobie. Proszę nawet nie myśleć o rezygnacji z wynagrodzenia za konsultację, doktorze Delaware. Nie chciałbym się przyczynić do obniżenia panu zarobków w czasach, gdy panoszy się państwowa służba zdrowia. Niech pan dalej pracuje dla gliniarzy. W gruncie rzeczy, to mi nawet odpowiada.

– Dlaczego?

– Kto wie, może uda się panu dokopać do czegoś w życiu tego bydlaka, wyciągnąć na światło dzienne jakieś brudy, które pomogą zrozumieć światu, kim naprawdę był.

– Richardzie…

– Tak, wiem. Zachowa pan dyskrecję, dyskrecja to dla pana najwyższy priorytet itepe. Ale wszystko zostanie w policyjnych aktach, a policjanci mają duże gęby. Informacje i tak się wydostaną… Odpowiada mi to, doktorze Delaware. Pracując dla nich, odda mi pan podwójną przysługę. No, to kiedy mogę przywieźć Stacy?

 

Wyznaczyłem spotkanie na jutro rano i odłożyłem słuchawkę, czując się, jakbym stał na dziobie malutkiej łódki w szalejącym sztormie.

Upłynęło pół roku od chwili, gdy rozmawiałem z Richardem Dossem, ale w naszych relacjach nic się nie zmieniło. Zresztą nie było po temu żadnego powodu. Richard się nie zmienił, nigdy nie było to jego zamiarem.

Jedną z pierwszych rzeczy, jakie od niego usłyszałem, było to, że gardził Mate’em. Kiedy telewizja podała wiadomość o śmierci Mate’a, natychmiast przemknęło mi przez myśl: Richard zagiął na niego parol.

Usłyszawszy szczegóły morderstwa, poczułem się lepiej. Taka rzeź nie pasowała do Richarda. Ale czy mogłem być do końca pewny? Richard odkrył się przede mną tylko tyle, ile chciał.

Zawsze dążył do tego, żeby panować nad sytuacją. Należał do ludzi, którzy sprawiają, że tam, gdzie są, robi się tłoczno. Może właśnie częściowo dlatego Joanne Doss zwróciła się do Eldona Mate’a.

 

Skierowanie dostałem od Judy Manitow, sędzi sądu rodzinnego, z którą niegdyś współpracowałem. Jej sekretarka zostawiła krótką wiadomość: zmarła sąsiadka, a jej siedemnastoletnia córka potrzebuje pomocy psychologicznej.

Zadzwoniłem, targany wątpliwościami. Mam niewielu pacjentów, unikam długotrwałych terapii, a ten przypadek nie wyglądał na taki, z którym można się szybko uwinąć. Ale ceniłem sobie kontakty z Judy Manitow. Była inteligentna, choć odrobinę władcza, troszczyła się o dzieci. Zadzwoniłem do niej; sama podniosła słuchawkę.

– Nie mogę obiecać, że to pójdzie szybko – przyznała. – Chociaż Stacy zawsze sprawiała wrażenie rozsądnego dzieciaka i nie sprawiała kłopotów. Aż do tej pory.

– Jak zmarła jej matka?

– W okropny sposób. Przewlekła choroba, stale pogarszający się stan. Miała dopiero czterdzieści trzy lata.

– Na co chorowała?

– Nikomu nie udało się postawić diagnozy. Właściwą przyczyną śmierci było samobójstwo. Nazywała się Joanne Doss. Może o niej czytałeś? To się stało trzy miesiące temu. Była jedną z... Chyba nie można powiedzieć pacjentką. Nie wiem, jak on nazywa te osoby.

– Wędrowcami. Nie, nie czytałem o tej kobiecie.

– To nie był długi artykuł. Na ostatniej stronie dodatku „Westside”. Teraz, kiedy nikt już nie próbuje ścigać Mate’a, nie rezerwują dla niego pierwszych szpalt. Znałam Joanne od dawna, od urodzenia naszych najstarszych dzieci. Razem je wychowywałyśmy, prowadzałyśmy do przedszkola. Dwukrotnie rodziłyśmy dzieci w tym samym roku. Najpierw była moja Alisson i jej Eryk, a potem Becky i Stacy. Becky i Stacy przyjaźniły się. Milutkie dziecko, zawsze wydawało się, że... stoi mocno na ziemi. Więc może to nie będzie bardzo długa terapia, może wystarczy popracować nad rozpaczą. Zajmowałeś się tym przecież, prawda? Pracowałeś na oddziale onkologicznym w szpitalu.

– To stara historia – odrzekłem. – Tam sytuacja była odwrotna. Próbowałem pomóc rodzicom, którzy stracili dzieci. Ale rzeczywiście, miałem do czynienia z wszelkimi rodzajami strat bliskich osób.