Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Zastanawiasz się, jak wygląda amerykańska polityka najwyższego szczebla? Jack Oakley pokazuje kulisy zarządzania sprawami zagranicznymi z perspektywy Ameryki. Wielki świat może obezwładnić, ale to, co najważniejsze często dzieje się w zaciszu. Wewnętrzne napięcia i układy. Tajemnicze postacie i rozmowy, które nie powinny ujrzeć światła dziennego… Nie licz na spokojny sen. Solidna dawka adrenaliny gwarantowana!
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 275
Veröffentlichungsjahr: 2021
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Jack Oakley
Saga
DoradcaZdjęcie na okładce: Shutterstock Copyright © 1992, 2020 Jack Oakley i SAGA Egmont Wszystkie prawa zastrzeżone. ISBN: 9788726757422
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA Egmont oraz autora.
www.sagaegmont.com
SAGA Egmont, spółka wydawnictwa Egmont
W połowie 1990 roku zacząłem przygotowywać się do napisania kolejnej powieści sensacyjnej. Tym razem chciałem, aby fabuła była okazją do przedstawienia zagrożenia, jakie we współczesnym świecie wydaje mi się stale realne.
Podstawowy problem polegał na znalezieniu wiarygodnej i wybitnej postaci w polityce światowej, postaci, która uprawdopodobniłaby literacką fikcję. Po namyśle doszedłem do wniosku, że indywidualność i doświadczenie profesora Zbigniewa Brzezińskiego, Doradcy Prezydenta Stanów Zjednoczonych do Spraw Bezpieczeństwa Państwa w latach 1977—1981, mogą być tutaj naprawdę inspirujące. Napisałem do Pana Profesora list i we wrześniu 1990 roku otrzymałem odpowiedź. Profesor Brzeziński wyraził swoje zainteresowanie moim pomysłem nawiązania w powieści do niektórych wątków jego życiorysu i wskazał swoje wspomnienia jako źródło informacji. W tym miejscu pragnę mu za to bardzo serdecznie podziękować.
Chcę także wyraźnie podkreślić, że zdarzenia opisane w tej powieści są fikcyjne, a wszelkie podobieństwa przypadkowe.
Książkę tę dedykuję Panu Profesorowi Zbigniewowi Brzezińskiemu z szacunkiem i nadzieją na wyrozumiałość.
Jack Oakley
Najpotężniejsze państwo świata, Stany Zjednoczone, można pokonać tylko w jeden sposób: od środka. Tak zresztą można zniszczyć każde państwo. Gdyby wrogie służby Rosji wypromowały w Ameryce swojego własnego prezydenta, potęga i dominacja tego kraju zakończyłyby się raz na zawsze. W tej powieści przewiduje taką sytuację. Przedstawiam historię zawsze aktualną i możliwą – oto agenci KGB starają się wypromować swojego prezydenta w Stanach Zjednoczonych, a agent FBI, wspomagany przez doradcę prezydenta, walczy z nimi na śmierć i życie. Inspiracją do napisania tej historii był prof. Zbigniew Brzeziński, wybitny doradca ds. bezpieczeństwa prezydenta Jimmy`ego Carter w latach 1977-81. Konsultowałem się z nim podczas pisania tej książki. Dla mnie na zawsze pozostanie on politykiem najwyższej klasy – mądrym, profesjonalnym, skromnym i życzliwym. Dziś toczy się wokół nas podobna, bezlitosna walka wywiadów, dlatego ta powieść nigdy nie przestanie być aktualna.
Jacek Dąbała (Jack Oakley)
Pamięci prof. Zbigniewa Brzezińskiego, wybitnego polityka i naukowca, doradcy ds, bezpieczeństwa prezydenta Jimmy`ego Cartera w latach 1977-1981.
Boeing 747 oderwał się od pasa startowego i powoli zaczął nabierać wysokości. Niedostrzegalnie dla pasażerów kierował się łagodnym łukiem na południowy zachód. Dopiero nieco poniżej pięćdziesiątego równoleżnika, na piętnastym stopniu szerokości geograficznej północnej, samolot wszedł na bezpośredni, najkrótszy kurs do Nowego Jorku. Ponad trzysta pięćdziesiąt tysięcy kilogramów duralowej konstrukcji jumbo-jeta z bagażem i ludźmi przecinało ciszę nocnego nieba.
Walt McNamara nie patrzył jednak w okno, nie podziwiał nastrojowej pustki, ponieważ kilka minut po starcie gwałtownie zaczął się pocić. Nie pomagała ani znakomitą klimatyzacja, ani whisky z lodem, którą nerwowo w siebie wlewał. Z przymkniętymi oczami próbował przeczekać kryzys i liczył minuty, które oddalały go od londyńskiego lotniska Heathrow. Stewardesa kilkakrotnie pytała go o samopoczucie, a on niezmiennie odpowiadał, że wszystko w porządku. Nigdy wcześniej czegoś podobnego nie przeżywał. Czuł, że narasta w nim coraz silniejsze przerażenie. Nie rozumiał, dlaczego w jego głowie eksplodował nagle irracjonalny lęk. Do tego wszystkiego dołączyło się silne bicie serca. Próbował uciec gdzieś myślami, ale stale powracał do punktu wyjścia.
Przeklinał chwilę, w której zdecydował się wypić piwo w małym pubie o prymitywnej nazwie „The Flask”. Łagodna, wiosenna pogoda poprzedniego wieczora sprawiła, że zatrzymał samochód i usiadł pod drewnianym filarem pubu. Zwiódł go spokój szarobrązowych cegieł, pojedynczych starych okien i kiczowata tablica nad wejściem, na której rzucała się w oczy przede wszystkim płaska butelka.
Jego wizyta w Londynie była nieoficjalna i — co jeszcze wczoraj wywoływało w nim złość — mogła się nieprędko powtórzyć. O tym właśnie rozmyślał, kiedy do jego stolika przysiadł się nieznajomy mężczyzna. Odezwał się i zrobił to w taki sposób, jakby czytał w myślach McNamary. Przez dwie godziny pili obaj piwo i dobrze się bawili.
Jumbo-jet zakołysał się gwałtownie pod wpływem turbulencji, co pozwoliło McNamarze oderwać się myślami od pubu. Kilka sekund później przeżył kolejną falę lęku. Skurczył się, napiął mięśnie i spróbował się modlić. Powtarzał w myśli słowa modlitwy i miał nadzieję, że w końcu zaśnie. Mimo że siedział na swoim ulubionym miejscu, tuż przy oknie, na górnym pokładzie w klasie clipper, czuł się osamotniony i niepewny. Spod przymkniętych powiek spojrzał na kobietę, siedzącą obok niego i przez chwilę wydawało mu się, że wszyscy wiedzą o jego słabości. Znów poczuł przypływ duszności. Zacisnął powieki, a jego dłoń bezwiednie sprawdziła kieszeń marynarki. Ten gest przypomniał mu człowieka z pubu. McNamara zobaczył brązowe oczy i białe zęby, przypomniał sobie wesoły uśmiech tamtego i całą tę głupią rozmowę. Wczoraj wydawało mu się, że postępuje słusznie, teraz był szary z przerażenia. W dodatku w głowie krążyło mu nazwisko człowieka, któremu miał dostarczyć list.
Dopiero w czwartej godzinie lotu, kiedy znajdował się prawie w połowie drogi, poczuł się trochę lepiej. Ostrożnie wstał z fotela i na sztywnych nogach wyszedł do toalety. Odświeżył się i z niepokojem spoglądał na odbicie swojej twarzy w lusterku. Nie miał wątpliwości, że w tej chwili jego inteligentne oczy zmatowiały i były bez wyrazu. Kiedy ponownie znalazł się w fotelu, zamówił napój pomarańczowy i przestawił zegarek. Dokładnie czterdzieści minut po dwudziestej samolot powinien wylądować w Nowym Jorku. W rzeczywistości koła Boeinga 747 dotknęły płyty lotniska JFK pięć minut przed dwudziestą pierwszą. Tym razem piętnaście minut spóźnienia było dla niego piekłem. Przełykając nerwowo ślinę wyszedł z samolotu jako jeden z pierwszych.
Z obłędem w oczach machnął w imigration dyplomatycznym paszportem i gestem pokazał celnikowi, że nie ma nic do oclenią. Obaj pracownicy lotniska obrzucili go rutynowym spojrzeniem i przepuścili.
W chwili, gdy wjeżdżał na górny poziom Terminalu A, gdzie zamierzał kupić papierosy, poczuł ból w piersiach. Zdawało mu się, że wilgotne powietrze Nowego Jorku rozrywa mu płuca. Jego kolana zadrżały i ciężko osunął się na posadzkę. Idący za nim ludzie rozstąpili się i ktoś głośno zaczął wzywać lekarza. Jakiś młody mężczyzna w sportowej kurtce pochylił się nad McNamara i w pośpiechu zaczął przeszukiwać mu kieszenie. W tym momencie na jego rękę spadła gruba laska. Podniósł głowę i ze zdziwieniem zobaczył, że staruszek z wpiętym w klapę marynarki wojskowym odznaczeniem zamierza powtórzyć uderzenie. Wtedy młody człowiek odskoczył, przeklął cicho i zniknął błyskawicznie w tłumie.
Po mniej więcej pół godzinie szef ochrony lotniska poinformował o wszystkim FBI. Normalnie robił to bardzo rzadko, tym razem chodziło jednak o kogoś ważnego. W dodatku ubranie McNamary — co potwierdził jeden ze świadków — było obszukane przez nieznanego mężczyznę. Te fakty były całkowicie wystarczające, aby sprawą zainteresować właśnie FBI.
Niecałe piętnaście godzin później agent Clint Halberstam z FBI miał na biurku wyniki sekcji zwłok Walta McNamary. Orzeczenie lekarza brzmiało: atak serca, przypuszczalnie pod wpływem kilkugodzinnego, bardzo silnego stresu. Agent zastanawiał się, co było powodem stresu, który kosztował życie jednego z pracowników Białego Domu. Halberstama interesowała także zawartość koperty znalezionej w kieszeni marynarki denata. Do człowieka, którego nazwisko widniało na kopercie, większość ludzi w Stanach uśmiechała się z szacunkiem. Agent zastanawiał się, co powinien zrobić? Koperta była zamknięta, a on wiedział, że nie zdoła jej otworzyć bez pozostawienia śladów. Agent miał niewiele czasu, a zawodowa ciekawość spowodowała, że bardzo chciał się dowiedzieć, dlaczego wysoko postawiony urzędnik Białego Domu przewoził ten właśnie list.
Pół godziny później jego ciekawość została częściowo zaspokojona. Osobiście udał się do laboratorium i prześwietlił list. Agent rzadko dziwił się, ale to, co przeczytał, naprawdę nim wstrząsnęło. Postanowił dłużej nie zwlekać. Sięgnął po słuchawkę i nie kontaktując się ze swoimi zwierzchnikami połączył się wprost z sekretariatem Henryka Borowskiego, doradcy prezydenta do spraw bezpieczeństwa państwa. Borowski był jedynym człowiekiem, któremu agent Halberstam mógł zaufać.
Było kilka minut po trzynastej, kiedy na biurku jednej z sześciu sekretarek Borowskiego zadzwonił telefon. O tej porze większość pracowników biura udawała się na lunch. Gorączka pracy, panująca tu od szóstej czterdzieści pięć, urywała się i w zachodnim skrzydle Białego Domu robiło się spokojnie.
Agent Halberstam miał szczęście, że jako ostatnia opuszczała pokój osobista sekretarka doradcy, osoba bystra i przewidująca, Linda White. Na dźwięk telefonu wróciła już zza drzwi i podniosła słuchawkę. Halberstam przedstawił się, podkreślił, że dzwoni służbowo w bardzo ważnej sprawie, i poprosił o połączenie z doradcą prezydenta. Pani White była zbyt doświadczoną sekretarką, aby tego rodzaju telefony lekceważyć. W jej dłoni błyskawicznie znalazł się długopis.
— W tej chwili pan Borowski jest nieobecny — powiedziała zgodnie z prawdą, ponieważ jej szef jadł właśnie lunch z generałem Howardem w Pentagonie. — Proszę zostawić swój numer telefonu i czekać na wiadomość.
Agent westchnął cicho, podał swój numer i postanowił przez resztę dnia nie wychodzić z biura. Nie czekał jednak długo — jego telefon zadzwonił dokładnie o piętnastej. Z ulgą rozpoznał głos sekretarki doradcy prezydenta. Usłyszał trzask przełączanego aparatu.
— Borowski. — W słuchawce rozległ się trochę metaliczny, dźwięczny głos.
— Agent specjalny Halberstam z FBI. Trafiłem na ślad czegoś, o czym powinien pan wiedzieć…
— Domyślam się, że chciałby pan zobaczyć się ze mną w cztery oczy — wtrącił szybko Borowski. — Mam nadzieję, że to naprawdę ważne.
— Myślę, że tak — potwierdził Halberstam, czując suchość w gardle. — Mogę przylecieć do Waszyngtonu jeszcze dzisiaj...
— To niekonieczne — przerwał doradca. — Proszę być w moim biurze jutro o dwunastej. Agenci Tajnej Służby będą o panu poinformowani. Do zobaczenia, agencie.
Halberstam odetchnął. Dopiero teraz uwierzył naprawdę, że postąpił słusznie. Zadzwonił do rezerwacji samolotowej i zapytał o najwcześniejszy poranny lot do Waszyngtonu. Dziewczęcy głos poinformował go, że z lotniska JFK może polecieć o godzinie ósmej dwadzieścia pięć, a z La Guardia pięć minut później. Wybrał to drugie.
Po rozmowie z Halberstamem Borowski zmrużył swe skośne i przenikliwe oczy. Instynktownie wyczuł, że ze względu na bezpieczeństwo państwa informacje agenta FBI okażą się niezwykle ważne. Zakładał, że agent nie proponowałby spotkania, gdyby nie miał istotnych powodów. Teraz należało tylko sprawdzić go i na wszelki wypadek zabezpieczyć siebie. Z tym drugim nie było problemu, trudniej sprawa wyglądała z pracownikiem, któremu mógłby całkowicie zaufać. Borowski wierzył swoim ludziom, ale dalekowzrocznie rozumiał także sens słowa „konsekwencja”. Gdyby jutro sprawa okazała się ściśle tajna, nie mógłby już zrezygnować z człowieka, któremu zamierzał za chwilę coś zlecić. Dlatego właśnie musiała to być decyzja „na wyrost”. Po chwili znalazł rozwiązanie, a jego oczy — z czego nie zdawał sobie oczywiście sprawy — rozszerzyły się i złagodniały.
Wybrał najprostsze i najpraktyczniejsze wyjście. Wstał i zajrzał do pokoju obok, gdzie pracował jego pierwszy asystent, Frank Adams. Młody człowiek podniósł głowę znad biurka i spojrzał wyczekująco. Borowski uśmiechnął się w myślach i ostatecznie utwierdził w przekonaniu, że słusznie zadecydował. W tym przypadku Adams mógł się wykazać swoim doświadczeniem członka Zespołu Senackiej Komisji do Spraw Wywiadu.
— Mam dla ciebie robotę, Frank — powiedział Borowski, wbijając w asystenta swoje przenikliwe spojrzenie. Ludzie, z którymi w imieniu prezydenta negocjował, nazywali to spojrzeniem „jastrzębia”. — Mógłbyś do mnie wpaść?
Adams podniósł się błyskawicznie i wszedł do gabinetu doradcy. Kiedy usiedli, Borowski sięgnął na biurko i podniósł z niego kartkę papieru zapisaną równym pismem Lindy White.
— Agent specjalny Clint Halberstam z FBI — przeczytał powoli i wyraźnie. — Pracuje w Nowym Jorku. Jeszcze dziś chcę mieć na jego temat komplet informacji. Wszystko, co uda ci się zdobyć, Frank.
— Oczywiście — Adams skinął głową. Miał świetną pamięć i doradca był pewny, że doskonale zapamiętał nazwisko agenta.
— Zrób to dyskretnie — dodał po chwili milczenia Borowski. — Na razie postaraj się nie włączać w to naszego przyjaciela z CIA. Dyrektor mógłby nabrać zbyt wcześnie niepotrzebnych podejrzeń.
— Czy przewiduje pan jakieś problemy? — zapytał Adams, jak zwykle ostrożnie.
— W tej chwili nie, ale dopiero jutro będę wiedział na pewno — wyjaśnił Borowski. — W razie potrzeby możesz powiedzieć, że przygotowujemy raport dla prezydenta na temat służb specjalnych.
— A co z instrukcjami w sprawie Rosjan? — przypomniał Adams. — Miał mi je pan przekazać po swoim spotkaniu z sekretarzem stanu...
— Dzisiaj zajmij się tylko Halberstamem — uspokoił go Borowski. — A instrukcje opracuję sam.
Adams opuścił gabinet swojego szefa w przekonaniu, że zainteresowanie osobą Clinta Halberstama ma w sobie posmak afery Watergate. Wyobrażał sobie, że Borowski albo chce coś ukryć, albo przygotowuje jakąś akcję. Niezależnie od wszystkiego postanowił pokazać doradcy, że obdarzył zaufaniem właściwego człowieka. Był pewny, że już za kilka godzin zdoła mu dostarczyć dokładny życiorys agenta.
W czasie gdy zwłoki Walta McNamary znajdowały sią w lodówce, a Henryk Borowski zlecał swojemu asystentowi zebranie informacji na temat agenta Halberstama, w siedzibie Wydziału VIII KGB, położonej dwadzieścia pięć kilometrów od Moskwy, w pobliżu drogi Gowkowskoje szosse, odbywała się gorączkowa narada.
Niewielu ludzi wiedziało, że już od pięciu lat większość wydziałów KGB, odpowiedzialnych za akcje za granicą, mieściła się w nowo wybudowanym kompleksie budynków, zwanych tutaj „Bałaszicha”. Najednym z pięter znajdował się Zarząd „S”, kierujący między innymi sabotażem, porwaniami i zabójstwami poza granicami ZSRR. Jeszcze mniej osób wiedziało o specjalnej grupie pod pseudonimem „Północ”, stworzonej przez szefa KGB, Jurija Andropowa, w styczniu, przed rokiem.
W tym właśnie miejscu naradzali się szefowie KGB. Wiedziały o tym tylko cztery osoby — nieobecny na spotkaniu, sekretarz generalny, Leonid Breżniew, siedzący przy ciężkim stole przewodniczący KGB, Andropow, jeden z jego sześciu zastępców, Siemion Cwigun i szef Wydziału VIII, pułkownik Sasza Goluszyn.
Andropow wytarł chustką pot z czoła i z wyrzutem spojrzał na swoich współpracowników. W jego wzroku łatwo było odczytać nieme oskarżenie. Goluszyn pierwszy nie wytrzymał i nadając swojemu głosowi twardy, służbowy ton, zaczął się tłumaczyć:
— Towarzyszu przewodniczący, tego nie można było przewidzieć. Kto mógł wiedzieć, że on umrze właśnie w takim momencie? Moi ludzie pracowali bardzo dobrze... Ot, zwyczajny pech.
Goluszyn przerwał, ponieważ oczy Andropowa nabiegły krwią i widać było, że szef KGB może za chwilę wybuchnąć.
— Towarzyszu Goluszyn — wycedził przez zęby Andropow. — Przestańcie pieprzyć, dobrze? Amerykanin miał mieć opiekuna i wy osobiście byliście za to odpowiedzialni...
— „Wołodia” jest jednym z naszych najlepszych ludzi — przerwał, milczący dotychczas, Cwigun. Po prostu nie zdążył. W dodatku ktoś mu przeszkodził.
— Czy zdajecie sobie sprawę, co będzie, jeżeli ten list wpadł w ich ręce? — Tym razem Andropow mówił już normalnym głosem. — Przede wszystkim zagrożone są nasze rokowania rozbrojeniowe z Amerykanami. Nasza dyplomacja od wielu miesięcy narzuca twardy kurs, aby uśpić ich czujność i ocenić, jak dalece są skłonni pójść na kompromis. Towarzysz Gromyko rzucił na szalę cały swój autorytet. Teraz może się to wszystko obrócić przeciwko nam. Nie muszę wam chyba przypominać, czym ryzykujemy, towarzysze.
— Nasi ludzie w Waszyngtonie…
— Pułkowniku, przestańcie mieć do tego tak akademicki stosunek — warknął Andropow. — To nie szachownica ani manewry wojenne. Dobrze wiecie, że pracujemy nad tym od kilku lat. Wiecie również, że poprzednio nam się nie udawało. Po raz pierwszy możemy zrobić coś, o czym ich wywiadowi nawet się nie śniło. A teraz ta cholerna wpadka na lotnisku.
— Towarzyszu Andropow — odezwał się ponownie Cwigun. — Myślę, że nie powinniśmy wpadać w panikę. List, nawet jeżeli go mają, nie musi nam wcale zaszkodzić. Przewidywaliśmy i taką możliwość.
Andropow nie odpowiedział od razu, otworzył zieloną teczkę, odnalazł jakiś dokument i szybko go przeczytał. W miarę czytania jego blada, okrągła twarz, stawała się coraz bardziej czerwona, a żółte zęby przygryzały dolną wargę w przebiegłym grymasie. Cwigun spojrzał znacząco na Goluszyna, który nerwowo wyginał palce. Wreszcie Andropow odchrząknął i przemówił:
— Rzeczywiście, towarzysze, nasze chwilowe niepowodzenie nie musi się źle skończyć. Powiedzmy, że mają list i zaczęli coś podejrzewać. Na tym etapie nie zdołają nam niczego udowodnić. A teraz zadanie dla was, pułkowniku Goluszyn. Po pierwsze nasze referaty w Nowym Jorku i Waszyngtonie muszą sprawdzić, co się dzieje z listem. Po drugie, jeżeli mają list, trzeba ustalić, kto zajmuje się tą sprawą, i na razie tylko obserwować. Tym razem nie Chcę słyszeć, że ktoś umarł na lotnisku lub na przykład w wychodku. Akcja, za którą odpowiadacie głową, od tej chwili nosi kryptonim: „Reanimacja”. Czy wszystko jasne?
Pułkownik Goluszyn odpowiedział skinieniem głowy, którą już niedługo mógł stracić, a jego dłoń niby przypadkiem dotknęła emblematu KGB, tarczy i miecza, naklejonego na jego służbowej teczce. Dla niego dopiero teraz gra rozpoczęła się naprawdę.
Cwigun nerwowo zastrzygł uszami i poczuł, że drżenie w jego mięśniach stopniowo ustaje. W tamtym okresie zastępca Andropowa potrafił jeszcze nad sobą zapanować, pięć lat później był już tylko kłębkiem nerwów. Zastrzelił się 19 stycznia 1982 roku.
Tej nocy światło w kawalerce, którą Borowski wynajmował chwilowo od przyjaciół, paliło się dłużej niż zwykle. Doradca uważnie studiował krótki raport na temat agenta FBI, Clinta Halberstama:
„Agent Clint Halberstam urodził się w 1940 roku w Bostonie. W 1959—62 w Akademii Policyjnej w Nowym Jorku. Wyrzucony za notoryczne niezdyscyplinowanie. Jako ochotnik wstąpił do wojska i wyjechał do Wietnamu. W 1965 ukończył wojskowy kurs dla pilotów śmigłowców. W 1968 ranny podczas walk w Denang. Kilka miesięcy później, na własną prośbę, odesłany do Sajgonu. Do 1972 był dowódcą zwiadu. W latach 1973—74 w niewoli wietnamskiej. Po ucieczce w grudniu 1974 odesłany do kraju. Od 1976 agent FBI, sekcja antyterrorystyczna i kontrwywiad.”
Borowski nie miał wątpliwości, że jego asystent, Frank Adams, wykonał dobrą robotę. Zwięzłą informację uzupełniała osobista, intrygująca uwaga Adamsa:
„W dokumentach Halberstama wszystko jest w porządku. Dziwny wydaje się tylko fakt, że ludzie, z którymi Halberstam studiował w Akademii Policyjnej i walczył w Wietnamie, nic o nim nie słyszeli”.
Ręka Borowskiego sięgnęła po filiżankę, a jego wzrok powędrował w stronę okna. Na szybie pojawiły się krople deszczu, w których pulsowały uliczne światła. Doradca domyślał się, co chciał zasugerować jego asystent. Zastanawiał się tylko, w jaki sposób tamten na to wpadł. On sam po przeczytaniu tak przekonującego życiorysu nigdy nie nabrałby najmniejszych podejrzeń. W dodatku była to w pewnym sensie rutynowa kontrola.
Borowski zgasił lampkę i zamknął oczy. Zanim zasnął, w jego głowie zaczęło natrętnie krążyć pytanie: Czy Adams jest wobec niego lojalny?
Barczysta, sprężysta sylwetka agenta Halberstama wyróżniała się w pewien szczególny sposób na tle ludzi opuszczających w pośpiechu dworzec lotniczy w Waszyngtonie. Agent ubrany był dokładnie tak, jak od wielu lat wyobrażano sobie pracowników służb specjalnych: nosił czarny garnitur, białą koszulę, krawat i ciemne, lustrzane okulary. W ręce trzymał skórzany neseser. Nie rozglądał się, szedł szybkim, zdecydowanym krokiem w stronę taksówek. Z boku wyglądał na pracownika ochrony lotniska, który właśnie udaje się do domu po skończonej pracy.
Agent zręcznie ominął kałużę i zanim wsiadł do taksówki, zapalił papierosa. Z zamyślonym wyrazem twarzy wypuścił z ust kłąb dymu i rzucił krótko:
— Biały Dom.
Taksówkarz obrzucił go szybkim spojrzeniem w lusterku, a jego usta przybrały wszechwiedzący, cwaniacki wyraz. W tym momencie czuł się naprawdę bystry i to mu wystarczyło, aby przez resztę dnia mieć dobre samopoczucie.
Kilkanaście metrów dalej dwaj młodzi mężczyźni w sportowych ubraniach wsiedli na motor i spokojnie ruszyli w ślad za taksówką. Ich zadanie było proste: mieli dyskretnie obserwować człowieka, którego zdjęcie po raz pierwszy zobaczyli godzinę temu.
Clint Halberstam był z natury nieufny. Od lat pędził żywot samotnika i nauczył się nie przywiązywać do ludzi. Na otaczający go świat patrzył z ironiczną, zimną obojętnością. Nie łudził się, że jego zawód pozwoli mu spokojnie dożyć starości. Przyzwyczaił się nie myśleć o tym; był typem człowieka, który zbyt często narażał własne życie, aby wpadać z tego powodu w przerażenie.
Kiedy po blisko dwóch godzinach zbliżał się do gabinetu doradcy, nie miał wątpliwości, że został dokładnie sprawdzony. Nie miał również wątpliwości, że w drodze z lotniska znajdował się stale pod obserwacją. Mimo to, przekraczając próg gabinetu doradcy, czuł lekki niepokój. Doskonale rozumiał, że zaproszenie Borowskiego było wyróżnieniem i stwarzało nowe, potężniejsze możliwości działania. A właśnie działanie było tym, czego Halberstam potrzebował najbardziej.
Pracownik Tajnej Służby, który towarzyszył mu od bramy, pozostał za drzwiami. W tej samej chwili agent poczuł na sobie przenikliwy wzrok doradcy.
Sposób, wjaki Borowski patrzył na Halberstama, mógł się podobać tylko na filmie. W rzeczywistości człowiek przykuty takim spojrzeniem już po chwili zaczynał mieć poczucie winy.
— Proszę usiąść, agencie. — Głos doradcy zabrzmiał jak zgrzytnięcie piachu na szybie. — Napije się pan czegoś?
Halberstam potrząsnął przecząco głową. Borowski opadł ciężko na swój fotel za biurkiem. Tego dnia nie wyglądał dobrze. Był niewyspany i zmęczony. Od porannej odprawy u prezydenta o godzinie siódmej piętnaście zdążył już odbyć kilkanaście rozmów telefonicznych i dwa spotkania — z sekretarzem stanu, Donaldem Bagmanem i sekretarzem prasowym Białego Domu, Filem Mastersonem. Druga połowa dnia nie zapowiadała się lżej.
Agent wyjął list i bez słowa podał go Borowskiemu. Palce doradcy gładziły przez moment kopertę, po czym przecięły ją nożem do papieru.
Halberstam z zaciekawieniem przyglądał się Borowskiemu, czytającemu list. Musiał przyznać w duchu, że jedyną reakcją człowieka uznawanego nieoficjalnie za drugą — po prezydencie — osobę w państwie, był całkowity brak reakcji. Doradca zachowywał się tak, jakby czytał jeszcze jeden nudny raport. W końcu odezwał się:
— Zanim zacznę z panem poważnie rozmawiać, chciałbym usłyszeć coś więcej na temat tego życiorysu.
W wyciągniętej zza biurka dłoni zawisła kartka papieru z krótkim tekstem wystukanym na maszynie. Halberstam pochylił się do przodu, wziął kartkę i rzucił na nią okiem. Nie musiał tego czytać — był to jego własny życiorys.
Wiedział, że od tego, co za chwilę powie, zależy, być może, jego przyszłość. Rozpoczął tę grę i postanowił ją skończyć, niezależnie od konsekwencji. Przeżywał już w swoim życiu chwile, kiedy musiał komuś zaufać. Nigdy nie udawało się być całkowicie z boku. Mimo wszystko zapytał ostrożnie:
— O czym dokładnie chciałby pan usłyszeć? O moim zachowaniu w Akademii Policyjnej, lotach na śmigłowcach w Wietnamie czy pracy w FBI? A może...
— Pan doskonale wie, o co pytam — przerwał nie zmienionym tonem Borowski. — Skoro zdecydował się pan do mnie przyjść i pominął swoich przełożonych, chcę wiedzieć, czy mi pan naprawdę zaufał?
Halberstam utkwił wzrok w czubkach swoich angielskich butów i zaczynał rozumieć, ze doradca wie coś więcej, niż było napisane na kartce. Zakładał jeszcze, że to blef, ale nie miał wyjścia, musiał odpowiedzieć. Mógł skłamać i zrazić do siebie człowieka, któremu jednak ufał, mógł też powiedzieć prawdę i odsłonić się bardziej, niż sobie tego życzył.
W końcu podniósł głowę i szepnął:
— To wszystko prawda. Czy mogę mówić swobodnie?
— Tak, może pan mówić — uspokoił go Borowski. — Moi ludzie sprawdzają to miejsce bardzo często i dokładnie.
— Naprawdę nazywam się Patrick Conroy — wydusił z siebie agent. — Ale już dawno o tym zapomniałem. Pracuję w naszym wywiadzie wojskowym (Office of the Strategie Studies). Mam wyroki śmierci u wszystkich najbardziej aktywnych organizacji terrorystycznych, począwszy od ETA, skończywszy na IRA. Poza nazwiskiem wszystko się w moim życiorysie zgadza.
— Rozumiem — powiedział wolno Borowski. — Dlatego właśnie pańscy koledzy nic o panu nie słyszeli. Proszę się nie dziwić, ja sam byłem tym zaskoczony. Mój asystent na to wpadł. Nie wystarczyły mu pańskie dokumenty i wykonał dodatkowo kilka telefonów.
— Tak, to był rzeczywiście najsłabszy punkt mojego nowego życiorysu — potwierdził z cichym westchnieniem Halberstam.
— Zakładam, że nazwisko Conroy — kontynuował doradca — jest prawdziwe i dobrze znane pańskim kolegom.
— Proszę sprawdzić — przytaknął agent, — Nie było innego wyjścia. Osiem razy udało mi się uniknąć śmierci i postanowiłem więcej nie ryzykować. Moi wrogowie uwierzyli chyba, że nie żyję i na razie mam spokój. Zresztą jako agent FBI wykonuję tę samą robotę.
Na biurku Borowskiego zadzwonił jeden z telefonów. Doradca podniósł słuchawkę i lekko sprężył się. Halberstam doskonale to wyczuł.
— Tak, panie prezydencie. Będę za kwadrans — powiedział Borowski i odłożył słuchawkę, po czym spojrzał na Halberstama. — Przekonał mnie pan. Zastanawiam się tylko, czy ten list nie jest prowokacją? Jeżeli jednak jest prawdziwy, to za cztery lata może być z naszym krajem źle.
— Wszystko wskazuje na to, że przypadkowo trafiliśmy na autentyczną przesyłkę obcego wywiadu — stwierdził Halberstam. — Nikt nie mógł przewidzieć, że przyjdę z tym właśnie do pana. Chyba że chcieli rozdmuchać tę sprawę szerzej. Jednak w ten sposób spaliliby człowieka, którego chcą tutaj wcisnąć.
Agent przerwał, jakby nie chciał głośno wypowiadać nazwiska wiceprezydenta. Borowski spojrzał szybko na zegarek i w milczeniu raz jeszcze przeczytał fragment listu, który tak go zaniepokoił:
„Jesteśmy absolutnie pewni, że tym razem zostanie pan prezydentem Stanów Zjednoczonych. Proszę tylko trzymać się ściśle naszych instrukcji...”
Doradca przerwał czytanie i na krótko zamyślił się. Z listu wyraźnie wynikało, że od dłuższego czasu na terenie Stanów Zjednoczonych prowadzona była precyzyjnie opracowana kampania wyborcza. Borowski zdawał sobie sprawę, w jak delikatnej znalazł się sytuacji. Koperta listu była adresowana do wiceprezydenta, Roya Marylanda. Doradca nie usiłował w tej chwili zgadywać, kto za tym stoi. Był zbyt ostrożny i doświadczony, aby oskarżać kogoś bez sprawdzenia faktów. Wiedział, że tego rodzaju działanie równie dobrze mogło być prowokacją, co przemyślanym działaniem wywiadu radzieckiego, irańskiego, libijskiego, niemieckiego lub izraelskiego. Nie pierwszy raz obce siły próbowały rozszerzyć swoje wpływy w Białym Domu. W liście znajdowały się dokładne daty planowanych spotkań, konwentykli i debat telewizyjnych kandydata. Ktoś zadbał nawet o tematy, jakie powinien on poruszyć, i ustalił dokładną trasę jego podróży.
— Proszę zająć się tą sprawą, agencie — zdecydował w końcu Borowski i wstał z krzesła. — Upoważniam pana do rozpoczęcia dyskretnego śledztwa. I proszę się pośpieszyć. Współpracowników dobierze pan sobie sam.
Doradca otworzył drzwi do gabinetu swojego asystenta i dodał:
— Mój asystent, Frank Adams, będzie naszym łącznikiem. Przez niego proszę mnie o wszystkim informować.
Halberstam nie był zachwycony widokiem Adamsa. Obojętnie skinął głową i wydusił z siebie coś na kształt uśmiechu. Asystent spojrzał na agenta i potarł nerwowo oprawkę od okularów. Gdyby Borowski nie śpieszył się tak bardzo do prezydenta, z pewnością zauważyłby, że Halberstam i Adams nie przypadli sobie do gustu.
Dwie godziny później, o czym Halberstam nigdy się nie dowiedział, doradca wezwał do siebie Adamsa i powiedział:
— Postaraj się być tak blisko Halberstama, jak to tylko możliwe, i dowiedz się, kim był Patrick Conroy z wywiadu wojskowego. Porozmawiam z Turnerem, żeby dał ci dwóch swoich ludzi do pomocy. CIA powinno o tym wiedzieć, chociażby po to, aby nie przeszkadzali. I pamiętaj, że Halberstamowi musi się udać.
Była późna noc, kiedy w nowojorskim mieszkaniu Arkadija Szewczenki, zastępcy sekretarza generalnego ONZ, zadźwięczał dzwonek. Sekretarz obudził się, podskakując nerwowo na łóżku. Prawie natychmiast zaczął silnie rozcierać twarz i głowę. Tylko w ten nieprzyjemny sposób mógł się błyskawicznie wybić ze snu i zacząć trzeźwo myśleć. W końcu poczuł, że senność została zwalczona, poklepał uspokajająco żonę i energicznie wstał z łóżka. Zanim podszedł do drzwi, wsunął w kieszeń szlafroka mały, sześciostrzałowy rewolwer.
Szewczenko nigdy wcześniej nie widział mężczyzny, który stał za drzwiami. Być może przestraszyłby się zarośniętej, dzikiej twarzy, gdyby nie dłoń tamtego położona w umówiony sposób na piersi. Palce: kciuk i wskazujący dotykały się czubkami, a pozostałe trzy były wyprostowane i przyciśnięte do siebie. Sekretarz wiedział, że w ten sposób anonsowali się wyłącznie agenci przybywający wprost z centrali.
Pięć minut później sekretarz Szewczenko i Borys Pawłow, bo tak przedstawił się nieznajomy, siedzieli w przytulnym salonie, a przytłumiona muzyka z radia towarzyszyła ich rozmowie.
— Centrala zakłada, że Amerykanie mogą już o wszystkim wiedzieć — kontynuował rzeczowo Pawłow. — Nadeszła pora, aby naszego człowieka zabezpieczyć. Wiceprezydent powinien być specjalnie chroniony.
Szewczenko sięgnął po butelkę whisky, nalał sobie dużą porcję i — ponieważ Pawłow odmówił — sam wypił wszystko jednym haustem. Z trudem skrywał zdenerwowanie. Nie podobała mu się ta wizyta i nie podobał mu się pomysł z wiceprezydentem. Musiał jednak milczeć i cierpliwie potakiwać. Za nic w świecie nie chciał zostać odesłany do Moskwy.
Pawłow, jakby nie dostrzegając zdenerwowania swojego rozmówcy, kontynuował:
— Potrzebuję sześciu ludzi, w tym dwie naprawdę ładne dziewczyny. Mam nadzieję, że nie zapomnieliście jeszcze, co to znaczy ładne?
— Nie, oczywiście, że nie — odpowiedział Szewczenko. — Na kiedy i gdzie mają się zgłosić?
— W Waszyngtonie — Głos Pawłowa wciąż wydawał się Szewczence wyjątkowo wredny. — Jutro po południu będzie na nich czekał mój człowiek. A teraz najważniejsze... Muszą to być Kubańczycy.
Ręka sekretarza po raz drugi sięgnęła po butelkę. Szewczenko był zbyt doświadczonym agentem, aby nie wiedzieć, że KGB współpracowało z innymi wywiadami tylko w szczególnych przypadkach. Od kiedy Andropow w 1970 roku nakazał Fidelowi Castro zreorganizować Direccio Generale de Inteligencia (DGI), starano się wykorzystywać Kubańczyków raczej do samodzielnych akcji lub najzwyczajniej się nimi wysługiwano.
Szewczenko zakrztusił się gwałtownie i mocno wciągnął powietrze. W takich chwilach przypominał lisa, który zwietrzył świeżą krew. Wówczas jeszcze nie wiedział, że niespełna w rok później opowie o wszystkim agentom CIA i poprosi o azyl polityczny w Stanach Zjednoczonych.
Kilka minut później Pawłow znajdował się na Third Avenue w skradzionym niedaleko budynków ONZ buicku. W lusterku wyraźnie widział taksówkę, która od początku za nim jechała. Wiedział nawet, kto w niej siedział. Dwaj agenci FBI musieli być chyba bardzo zmęczeni lub potraktowali go zbyt rutynowo, skoro zdołał ich zauważyć bez specjalnego wysiłku.
Pawłow odczekał na odpowiedni moment i kiedy znalazł się na skrzyżowaniu ze Street East 26th, wcisnął gwałtownie gaz i skręcił kierownicę w lewo. Przeszło kilkanaście metrów jechał na pełnym gazie, po czym raptownie zahamował. Wyskoczył z samochodu i schował się pomiędzy śmietnikami. W ciągu kilkunastu sekund pozbył się długiego płaszcza, peruki i brody. Ponownie stał się akredytowanym w Nowym Jorku dziennikarzem agencji TASS.
Taksówka zatrzymała się, dwaj agenci wysiedli i przez moment oglądali wnętrze buicka. Oczywiście natychmiast zobaczyli to, co mieli zobaczyć, czyli strzykawkę i kilka igieł rozrzuconych na tylnym siedzeniu. To doskonale tłumaczyło ucieczkę kierowcy buicka. Spojrzeli na siebie, pokiwali głowami i leniwie odwrócili. Dziennikarz uśmiechnął się z wyższością, wyszedł zza śmietnika i machnął ręką na przejeżdżającą taksówkę.
Jeżeli Pawłow miewał kiedykolwiek dobry humor, to było tak właśnie w tej chwili. Uszczęśliwiał go fakt, że wszystko przebiegało zgodnie z planem. Pułkownik Goluszyn powinien być z niego zadowolony, co w przyszłości mogło zaowocować pochlebnym raportem i awansem. Pawłow lubił być chwalony i nie wyobrażał sobie życia bez nagród. Usilnie starał się jednak to ukrywać. Nie wiedział, że w teczce personalnej jakaś dłoń napisała przed laty: „Dla nagrody gotów jest zrobić wszystko”. Wyraz „wszystko” był dwukrotnie podkreślony czerwonym flamastrem.
Pierwszy asystent Borowskiego, Frank Adams, był bystrym, ale mało atrakcyjnym mężczyzną. Od najwcześniejszych lat ukrywał swój kompleks niskiego wzrostu i bardzo pospolitej, okrągłej twarzy. Wcześnie też zrozumiał, że może się wybić tylko w rozgrywkach umysłowych lub w polityce. W kontaktach z kobietami prawie się nie sprawdzał. Traktowały go po przyjacielsku, nigdy jednak nie udało mu się wzbudzić w żadnej z nich namiętności. Z tego prostego powodu jego życie polegało na robieniu kariery „mózgowca”, co nie przynosiło mu jednak oczekiwanej satysfakcji. Na widok przystojnych i eleganckich mężczyzn dostawał gęsiej skórki i stawał się drażliwy.
Dlatego właśnie od pierwszej chwili nie zaakceptował agenta, Clinta Halberstama. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jego uczucie było całkowicie pozbawione sensu, niemniej postanowił zaopiekować się agentem o wiele dokładniej, niż to sobie wyobrażał Borowski.
Nie zwlekał więc z tym długo. Zadzwonił wprost do Ośrodka Ostrzegania Antyterrorystycznego w Wydziale Analizowania Zagrożeń Marynarki Wojennej w Suitland, w stanie Maryland. Przedstawił się i poprosił o połączenie z szefem ośrodka, generałem Charltonem. Oficer dyżurny obojętnie wcisnął guzik wewnętrznej centrali telefonicznej i natychmiast powrócił do oglądania zdjęć nagich dziewcząt.
— Słucham, generał Charlton — W słuchawce zagrzmiał żołnierski, nieco zniecierpliwiony głos.
— Generale, chciałbym pana prosić o pomoc w pewnej delikatnej sprawie — zaczął od razu Adams. — Rada Bezpieczeństwa Państwa potrzebuje informacji o agencie wywiadu wojskowego, Patricku Conroyu. Przede wszystkim chodzi nam o akcje, w jakich brał udział. Myślę, że pan nam tego nie odmówi, generale, tym bardziej że Conroy już nie źyje...
Generał Charlton sięgnął w milczeniu po duże brązowe cygaro, włożył je sobie pomiędzy jeszcze bardziej brązowe zęby i zupełnie tak, jakby przeżuwał trawę, westchnął:
— Patrick Conroy. Przekażę to moim ludziom. Jutro powinienem coś mieć na jego temat. Dostarczymy to panu na biurko.
Asystent Borowskiego przełknął głośno ślinę, mruknął coś na pożegnanie i odłożył słuchawkę. Był zbyt sprytny, aby wątpić w słowa generała. Zastanawiał się tylko, w jaki sposób Charlton poinformuje go o śmierci Conroya. Nie miał wątpliwości, że wszystkie informacje generała będą prawdziwe, poza jedną: datą i opisem śmierci Conroya. To jednak nie miało już dla niego znaczenia. Liczyły się wyłącznie fakty.
Umysł Adamsa wypełniała ciekawość, dlaczego Borowski zdecydował się na współpracę z Halberstamem? Dlaczego nie zlecił całej sprawy swoim ludziom? Asystent nie lubił, kiedy jego szefowie coś przed nim ukrywali. Cenił Borowskiego, ale drażniła go jego niezależność. Tego mu zazdrościł. Oczywiście nigdy się z tym nie zdradził.
Pozornie niewinny telefon Adamsa uruchomił mechanizm, którego nie można już było zatrzymać. Generał Charlton wezwał do siebie oficera z sekcji komputerowej i polecił mu zebrać informacje o Patricku Conroyu. Kiedy po godzinie komputer wydrukował pełną informację o agencie, wydawało się, że wszystko zostało zakończone. Tylko pozornie. Napis na wydruku komputerowym: „Ściśle tajne” zwrócił uwagę jednego z ekspertów do zwalczania szpiegostwa i terroryzmu w Marynarce Stanów Zjednoczonych, Jonathana Sotlansa. Człowiek ten zainteresował się informacjami o Conroyu. Jego szczególną uwagę zwrócił ostatni akapit. Pod informacją, że Conroy nie żyje, znjdował się nowojorski adres niejakiego Clinta Halberstama. Sotlans zapamiętał adres i parę dni później przekazał go, razem z kilkoma innymi informacjami, attaché naukowemu ambasady izraelskiej w Waszyngtonie, Yosefovi Ravidowi.
Attaché, który był łącznikiem pracownika izraelskiego kontrwywiadu, Jehudy Etiana, przekazał tę wiadomość dalej. W końcu znalazła się ona w wieżowcu Hadar Dafna na bulwarze Króla Saula w Tel-Awiwie. Wśród wielu innych została położona na biurku szefa izraelskiego wywiadu, Mosadu, Rafaela Admony’ego.
Informacja o Patricku Conroyu została uznana za „mniej ważną” i przez to dostęp do niej był łatwiejszy. W siedzibie Mosadu pracował w tym czasie Riff Meir, podwójny agent izraelski, współpracujący potajemnie z Organizacją Wyzwolenia Palestyny. Był wyrodnym Żydem, który nienawidził swojego narodu. Wystarczyło skojarzyć podany niżej adres, informację o antyterrorystycznej działalności Conroya, wydany na niego przez większość europejskich organizacji terrorystycznych wyrok śmierci, aby wiedzieć, że ma się w ręku naprawdę mocną kartę.
Meir nie był głupcem i błyskawicznie domyślił się, że śmierć amerykańskiego agenta została upozorowana, a reszty można się dowiedzieć, odwiedzając podany adres. To jednak nie była już jego sprawa. Kartka papieru, koperta i niewinne zdanie z pozdrowieniami ostatecznie zakończyły dla niego „zagadkę Conroya”.
Kilka dni później informacja o Conroyu zniknęła w przepastnej pamięci głównego komputera Mosadu, a list Meira dotarł pod właściwy adres w Paryżu, gdzie potrafiono rozszyfrować zakodowaną informację.
Zamordowanie jordańskiego premiera Wasfi Tella w 1977, śmierć jedenastu sportowców izraelskich i atak na ambasadę izraelską w Bangkoku w 1972, zabójstwo hiszpańskiego premiera Carrero Blanco w 1974, napad na konferencję OPEC w Wiedniu w 1975 i dziesiątki innych akcji miał na swym koncie człowiek, którego prawdziwego nazwiska nikt nie znał. Wiedziano tylko, że lubi działać samotnie i nazywano go Mateo. O jego metodach pracy krążyły wśród terrorystów legendy. Jednak niewielu mogło powiedzieć, że widziało go na własne oczy. Mateo doradzał, zdobywał informatorów i bezustannie atakował. Zawsze działał na zlecenie kogoś z najwyższej hierarchii OWP. Niektórzy twierdzili nawet, że jest człowiekiem do specjalnych zadań samego Jasera Arafata.
Mateo był mężczyzną, którego natura wyposażyła bardziej niż innych. Miał ponad dwa metry wzrostu i ważył prawie sto dwadzieścia kilogramów. Jego sylwetka przypominała bryłę pomnika, a mięśnie nikogo nie olśniewały. Były ukryte pod grubą warstwą tłuszczu. Ciało natomiast przypominało skórę małego prosiaczka. Barki i pośladki terrorysty miały tę samą szerokość i znacznie odbiegały od idealnych kulturystycznych proporcji. Tak samo nieforemna była jego głowa i twarz. Krótkie włosy barwy spalonej słońcem słomy zaledwie wystawały spod skóry, a zawsze przekrwiona twarz sprawiała wrażenie, że zaraz wybuchnie. W dodatku świeciła się obrzydliwie od kremu i pokrywały ją krople potu. Tylko dwie rzeczy były u Mateo ładne: jego białe zęby i duże, niebieskie oczy. Wyraz tych oczu nigdy się nie zmieniał: był tak samo ciepły w towarzystwie dzieci, jak podczas podcinania gardła którejś z ofiar.
Mateo mieszkał w Marsylii przy Rue Grignan w pobliżu Pałacu Sprawiedliwości. Jego mieszkanie wyglądało tak samo nietypowo, jak on. Tylko z zewnątrz drzwi nie różniły się niczym od pozostałych, natomiast od środka obito je kilkumilimetrową blachą i przypominały sejf. Ściany i sufity pomalowano na czarno, a meble zostały wyklejone zdjęciami nagich kobiet i wszelkiego rodzaju broni. W kącie pokoju leżały przyrządy do ćwiczeń, a na długim stole pod ścianą kilkanaście rodzajów pistoletów, karabinów, noży, granatów i ubrań. Również okno, zasłonięte żaluzjami, miało podwójne, kuloodporne szyby. Mateo był perfekcjonistą i starał się o niczym nie zapominać.
Wbrew swojemu masywnemu wyglądowi terrorysta jadał bardzo niewiele. Przeważnie ograniczał się do mleka i płatków kukurydzianych z rodzynkami. Żył skromnie i unikał ludzi. Wśród sąsiadów uchodził za dziwaka i niezdarę.
