Godzina śmierci - Paul Cleave - E-Book

Godzina śmierci E-Book

Paul Cleave

0,0

Beschreibung

Charlie budzi się w ubraniu zbroczonym krwią, z wielkim guzem na głowie. Okazuje się, że dwie kobiety, z którymi spędził ostatni wieczór, zostały brutalnie zamordowane. Wszystkie poszlaki wskazują na Charliego. On wie, że prawdziwym zabójcą jest niejaki Cyris. Charlie musi go znaleźć! Jest "tylko" jeden problem. Bohater nie jest pewien, czy Cyris naprawdę istnieje, czy jest tylko wytworem jego wyobraźni.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 327

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Godzina smierci

Godzina smierci

© Paul Cleave 2007

© Copyright to the Polish Edition: Jentas A/S 2021

Tytuł oryginału: The Killing Hour

ISBN: 978-87-428-6032-8

–––

Moim rodzicom,

którzy nie są tak szaleni,

jak wszystkim opowiadam.

1

Przychodzą, gdy śpię. Blade twarze wpatrują się we mnie, łagodne głosy każą mi się obudzić, obudzić. Przychodzą przypomnieć o tej nocy, o tym, co zrobiłem. Nie uśmiechają się, o nic mnie nie oskarżają; po prostu są tam i patrzą. Chcę tylko zostać sam, zapomnieć, ale nie mogę wydobyć głosu i powiedzieć, żeby sobie poszły. Boję się tego, czego chcą, choć już wiem, czemu mnie nachodzą. Są tu, żeby obarczyć mnie winą. Nienawidzą mnie. Podzielam te uczucia. Nie mogą mnie dotknąć, ponieważ są tylko duchami, ja nie mogę dotknąć ich, nie mogę się ich pozbyć, bo same słowa nie sprawią, że one znikną. Patrzę im w oczy i widzę oskarżenie. Czuję się winny tak bardzo, że prawie nie pozostaje miejsca na inne uczucia, a gdy się budzę, ledwie udaje mi się powstrzymać krzyk. W ustach mam smak krwi i śmierci. Odpędzam koszmar senny, ale nic się nie zmienia. Jest piąta po południu, a ja jestem zlany potem.

Przecieram oczy. Duchy znikają, ale nie mogę wymazać ich z pamięci. Był taki czas nad ranem, gdy nie potrafiłem odczuwać bólu czy winy. Ale dopiero potem nadeszła godzina śmierci i Zło wzięło mnie za rękę, szepcząc o niej. Próbuję otrząsnąć się z resztek snu, zapomnieć o całej nocy, ale to tylko powiększa zamęt w mojej coraz bardziej obolałej głowie.

Jest poniedziałek. Przewracam się i widzę swoje ubranie na podłodze. Szorty są pokryte krwią. Siadam, czując ból we wszystkich mięśniach. Ruch sprawia, że w głowie zaczyna mi dudnić. Gdy dotykam guza na czole, świat wokół zaczyna wirować, ale nie tak szybko, abym zapomniał, że rzeczy, które mam na sobie, dała mi nieżyjąca kobieta. Przesuwam się na brzeg łóżka. Siedzę bez ruchu, z łokciami na kolanach. Na szortach widać czerwone plamy krwi różnych rozmiarów i kształtów. Trzęsę się cały w gorącej sypialni, jakby tysiące pająków chodziły mi po plecach. Czuję dotyk włochatych nóg i ukąszenie za ukąszeniem. Strząsam pająki i wstaję.

Idę do łazienki, zgięty wpół, jakby sufit w korytarzu nagle się obniżył. Dom jest niewietrzony od wczoraj, panuje duchota. Otwieram okno w łazience, ściągam nie swoje ubranie i wchodzę pod prysznic. Do łazienki wpada lekki wiatr, zasłona prysznica co chwila na mnie napiera. Stoję w strumieniach wody, pozwalam jej spływać, ale nie mogę poczuć się czysty. Fala obrzydliwych mdłości rzuca mnie na kolana, chwilę później wymiotuję. Woda leci mi na głowę, obmywa wargi, ale smak śmierci pozostaje.

Zmuszam się do wstania, zakręcam wodę, wychodzę. Nie zawracam sobie głowy wycieraniem. Wszystko mi jedno, nic już nie ma znaczenia. Przeglądam się w lustrze. Skaleczenia nie krwawią. Ciemnoniebieski guz na czole wygląda jak piłeczka golfowa. Na ten widok głowa zaczyna mnie jeszcze bardziej boleć; ból mości się wygodnie i głęboko, jakby nie zamierzał szybko odejść.

Obwiązuję się w pasie ręcznikiem i z trudem wlokę korytarzem. Z włosów cieknie mi woda, zostawiam mokre ślady stóp na chodniku. Duszno, oblepia mnie gęste powietrze. Czuję się, jakbym szedł przez grobowiec. Może tak właśnie jest. Zamykam oczy i widzę dwie martwe kobiety. W kuchni łykam dwie tabletki przeciwbólowe. Czy tego rodzaju ból można uśmierzyć?

Rozsuwam zasłony w salonie, do pokoju wpada świeże, ciepłe powietrze. Wyciągam z lodówki colę i siadam przed telewizorem. Biorę pilota, ale nie naciskam żadnego guzika. Popijam napój. Przez kilka minut wpatruję się w pusty ekran, w którym odbija się rozmazany widok pokoju. W końcu naciskam guzik.

Ekran mruga, pojawia się dwuwymiarowy obraz. Byłoby łatwiej, gdyby tak samo wyglądało życie. Wiadomości już się zaczęły, główne miejsce zajmują doniesienia o podwójnym morderstwie. Reporterzy i prezenterzy to przystojni mężczyźni i atrakcyjne kobiety, z uśmiechem na ustach przekazujący złe wieści. Ciekawe, od czego zależą ich pensje — czy zarabiają tym więcej, im bardziej dramatyczne są wydarzenia, o których informują. Używają określeń w rodzaju „megamorderstwo”, ponieważ brak im już słów pozwalających zrobić jak największą sensację z ludzkiej tragedii. Zastanawiam się, jakich słów by użyli, gdyby byli ze mną ostatniej nocy. Mówią o wstrząsie, jaki wywołała ta śmierć. Nie pojedyncze morderstwo, lecz podwójne — niech pobożni, płacący podatki obywatele wiedzą, że nie na darmo wydają pieniądze na telewizję. Bezsensowna zbrodnia, mówią. Brutalny akt szaleństwa. Nie wiedzą jak brutalny, ale lubią snuć przypuszczenia. Brak motywu, śladów czy wskazówek. To ulubione historyjki dziennikarzy. Powtarzają określenie „rytualne zabójstwa” tak często, że łatwo można sobie wyobrazić, iż stoi za tym jakaś firma produkująca środki czystości — te jedyne, które mogą zmyć ślady satanistycznej rzezi. Powołują się na informacje „z pierwszej ręki”, choć niepotwierdzone.

Mam okazję dowiedzieć się tego, czego nie wiedziałem ostatniej nocy, ponieważ na ekranie rozwija się ilustrowana zdjęciami opowieść o życiu Kathy i Luciany. Reporter opowiada o ich sukcesach i planach na przyszłość. Wypowiadają się pogrążeni w bólu członkowie rodzin i przyjaciele. Przytacza się wiele szczegółów, które bym poznał, gdyby przeżyły. Wkrótce i ja będę w telewizji. Przytkną mi mikrofon do twarzy, żeby było dobrze słychać. Zadadzą to samo pytanie, co duchy: dlaczego?

Idę ubrać się do sypialni. Podnoszę z podłogi zakrwawione szorty i wrzucam je do pralki. Wyciągam z górnej półki w szafie podniszczoną walizkę i kładę na łóżko. Muszę wyjechać z miasta. A najlepiej z kraju. Po prostu spakować się i wyjechać. To oznacza porzucenie przyjaciół i pracy oraz niespłaconą hipotekę, ale uchroni mnie od zgnicia w więzieniu. Dojście do tego wniosku zajęło mi kilka sekund, następne piętnaście minut pochłonęło pakowanie.

Powoli wraca świadomość siebie, a wraz z nią głód. Od chwili przebudzenia czułem się tak, jakby w moim ciele zamieszkał ktoś obcy. Przygotowuję kanapki. Patrzę na nie przez moment, zastanawiając się, co ja, u diabła, robię. Potem jem. Kanapki smakują jak popiół. Tak samo jak sok pomarańczowy, którym je popijam.

Wyjeżdżam na podjazd. Dochodzi siódma i jeszcze jest jasno. W powietrzu, ciepłym i lepkim, unosi się zapach świeżo skoszonej trawy. W oknach domów przy mojej ulicy błyskają czerwonawo promienie słoneczne, odbijają się od czystej karoserii samochodu i mnie oślepiają. Mały chłopiec w czapce bejsbolowej, włożonej tyłem na przód, jedzie na rowerze chodnikiem, wkładając do skrzynek na listy karteczki, które mogą być zarówno reklamami tosterów, jak i prośbami o pomoc w odnalezieniu ulubionego pieska. Kilka drzwi dalej starsza kobieta klęczy w ogródku, wyrywając chwasty. Macha do mnie. Odpowiadam tym samym, ale ta wymiana gestów wydaje się nic nie znaczyć. Sąsiadka nie pomachałaby mi, gdyby wiedziała, że ten Charlie Feldman, którego — jak jej się wydawało — zna, ucieka właśnie z kraju. Kobieta wraca do pielenia. Chłopiec wrzuca ulotkę do mojej skrzynki i rusza do następnej. Jadę ulicą, widząc oboje w lusterku, coraz mniejszych i mniejszych.

Kilka minut później przejeżdżam obok ogrodzonego pastwiska, gdzie wcześnie rano w poniedziałek zostałem wprowadzony w ten świat, Realny Świat, w którym nie istnieje stara kobieta o poplamionych na zielono palcach, gdzie nie bawią się dzieci, a na parapetach okiennych nie studzą się świeżo upieczone paszteciki. Jezu, nie wiem już nawet, o co chodzi w życiu. Na pewno nie polega ono na codziennych zajęciach, spłacaniu hipoteki i kupowaniu jedzenia; na śpiewaniu „Sto lat!” i lizaniu znaczków czy wymianie sflaczałych opon. Zawsze myślałem, że tak właśnie jest. Sądziłem, że na tym świecie istnieje sprawiedliwość i równowaga, ale naprawdę liczy się tylko życie i umieranie. Chcesz myśleć w ten sposób o życiu, o przetrwaniu, ale niezależnie od tego, jak mocno się starasz, i tak śmierć położy wszystkiemu kres.

Gdy patrzę na wysoką trawę, drzewa, ziemię i chaszcze, wydaje się oczywiste, że wystarczy kilka łopat ziemi, żeby uklepać kopczyk na płytkim grobie. Pod tą ziemią może leżeć wiele ciał, wiele utraconych miłości i przerwanych istnień. Drzewa w oddali wydają się o wiele mniej wspaniałe niż w poniedziałek nad ranem. To dlatego, że godzina śmierci minęła. Nie ma samochodów policyjnych, nie ma taśm ogradzających miejsce przestępstwa, nie trzeszczą ani nie chrypią niezliczone radia. Zostały tylko duchy. Stoją w trawie i czekają na mnie. Krzyczą do mnie, oskarżają. Chcą mnie dotknąć, złapać i nigdy nie pozwolą mi odejść.

Dygocząc, wjeżdżam na autostradę.

W Realnym Świecie nie liczy się przeznaczenie, a tym bardziej szczęście. Gdyby tak było, Luciana i Kathy nie skończyłyby tak, jak skończyły. Naciskam pedał gazu, nie dbając o ograniczenia prędkości. Zanim ucieknę, muszę jeszcze coś zrobić — muszę zobaczyć się z pewną kobietą.

2

Detektyw inspektor Bill Landry zerka na zegarek na ręku, a potem na czerwone cyfry budzika. Różnica wynosi dwie minuty. Obserwuje wskazówkę przesuwającą się z ósemki na dziewiątkę. Kobieta, którą przyszedł obejrzeć, jest teraz o minutę dłużej martwa niż powinna. Landry z trudem usiłuje się skupić. Bardzo chce mu się palić. Życie nie jest takie samo, jeśli nie kończy się powoli. Przygląda się twarzy martwej kobiety i zatrzymuje wzrok na jej zmętnianych oczach. Ona by się zgodziła. Przyznałaby, że potrzeba też trochę kawy.

Patrzy na jej ręce, na paznokcie, zastanawiając się, czy zostały pod nimi kawałki skóry zabójcy. I czy zrobiłaby staranniejszy manikiur, gdyby wiedziała, że jej dłonie będzie oglądać tyle osób. Życie i śmierć oraz wszystko pomiędzy nimi ma swoją cenę. Śmierć kosztuje początkowo niewiele. Tyle co u wizyta u lekarza, pięćdziesiąt dolarów. Potem zaczynasz niepotrzebnie narażać się na dalsze straty. Próbujesz przepędzić raka albo jakąś inną chorobę wyniszczającą twoje ciało, chcesz się jej pozbyć. Czasami to nie jest nawet pięćdziesiąt dolarów, ale zaledwie pięć. Albo dziesięć. Dziesięciodolarowa inwestycja. Na przykład nóż. Lub sekator. Tnie skórę i mięśnie szybciej niż jakakolwiek choroba. Są wydatki nie do uniknięcia, choćbyś nie wiem jak się wściekał. Nowe ubrania — aby zastąpić te zaplamione krwią. Mniejsze ubrania, które zastąpią te już niepasujące. Alkohol na uspokojenie nerwów. Rodzina ofiary przegląda luksusowe katalogi, wybierając kolor i wzór trumny z aktualnej oferty. Dochodzi do tego koszt działki na cmentarzu, a także nowego garnituru lub sukni dla nieboszczyka. Nowych ubrań dla żałobników. Gdy złe wieści przynosi glina, a nie lekarz, wydatki rosną szybciej. Jedno morderstwo i pieniądze zaczynają krążyć. Roboczogodziny. Rozprawy sądowe. Prawnicy. Doniesienia w mediach. Ludzie zarabiający pieniądze na nieszczęściu.

Robi się chłodniej, to normalne. Powietrze wewnątrz domu jest gęste, smakuje i pachnie jak nadpsuty owoc. Nie można włączyć klimatyzacji ani otworzyć żadnego okna; nie można zrobić nic, co mogłoby zmienić temperaturę w budynku. Patolog i ekipa kryminalistyczna muszą zastać wszystko nienaruszone. Landry podchodzi do okna, patrzy na powoli gasnący dzień i zastanawia się, czy ten dzień się kiedykolwiek skończy. Porządnie utrzymane podwórko, obsadzone drogimi roślinami, otoczone jest znacznikami dowodów, plastikowymi z czarnymi cyframi na żółtym tle, wyglądającymi jak większe wersje plakietek z zamówieniami rozdawanych w pizzeriach. Ciekawe, czy produkują je ci sami ludzie.

Sąsiedni dom jest skąpany w słońcu. Promienie odbijające się od ciemnoniebieskiego blaszanego dachu sprawiają, że cytryny na pobliskim drzewie jarzą się fioletem. Landry zaciska pięści. Mieszkańcy domu naprzeciwko stoją przy oknach, patrzą na niego z rozdziawionymi ustami, szeroko otwartymi oczyma, w których maluje się coś w rodzaju podziwu. Chciałby móc ich aresztować. I zastrzelić tego faceta, który nie zadał sobie trudu zawieszenia brezentowej płachty zasłaniającej widok. Odwraca się zniesmaczony.

Rusza przez pokój, ostrożnie stawiając nogi. Dużo tu plam zaschniętej krwi, dużo śladów przemocy. Tak samo jak w drugim miejscu zbrodni.

Pokój ma wyraźnie kobiecy charakter — dwa wazony z kwiatami, nijakie sentymentalne obrazki, świece na toaletce. Podobnymi rzeczami otaczała się jego żona, gdy jeszcze byli małżeństwem. Pod ściennym lustrem, poznaczonym smugami lakieru do włosów, stoi kolekcja kosmetyków do makijażu i pielęgnacji włosów. Na podłodze obok kilku par butów leży suszarka. Kosz na śmieci wypełniony jest chusteczkami higienicznymi i wacikami. Para domowych pantofli ma wierzchy jak głowy lwów z kreskówek. Na szafie wisi kalendarz ze słynnymi plakatami filmowymi. Na kartce z lutym widnieje plakat z 1933 roku z wkurzonym King Kongiem, odganiającym samoloty na dachu Empire State Building, z damą swego serca w łapie. Nie zaznaczono żadnych dat, nie ma żadnych notatek. Nic nie wskazywało, że nadchodzi fatalny dzień.

Pokój jest pokryty proszkiem daktyloskopijnym, leży tu mnóstwo pustych torebek na dowody, a bałaganu na podłodze dopełniają rękawiczki, notesy i inne akcesoria. Lekarz sądowy spokojnie zawiązuje papierowe torebki na dłoniach i stopach martwej kobiety, aby zabezpieczyć wszystkie dowody, jakie mogły znaleźć się pod paznokciami. Obok stoi jedna z toreb z lekarskim ekwipunkiem zawierająca zestaw nożyczek, noży, wacików i igieł. Małe pojemniki z nalepkami, zawierające próbki włosów, włókien i krwi, stoją w równym rzędzie w dużym plastikowym pojemniku. Są tu spisy przedmiotów znalezionych w domu, leży mnóstwo porozrzucanych gumek, linijek i taśm do mierzenia. Gdy Landry przyjechał, nie było jeszcze takiego bałaganu. Teraz to miejsce wygląda jak po przejściu trąby powietrznej. W drzwiach do sypialni czeka schludnie złożony worek na zwłoki, aby zabrać stąd przyczynę tego kataklizmu.

Długowłosy mężczyzna z ekipy kryminalistycznej, nękany tikiem nerwowym, robi zdjęcia ciała. Trzaskanie i błyski flesza od pół godziny szarpią nerwy Landry’ego. Facet ma zawieszone na szyi dwa aparaty, jeden trzydziestopięciomilimetrowy, drugi cyfrowy. Co kilka minut musi zmieniać film.

Landry bierze notatnik adresowy ofiary, idzie do kąta i zaczyna go po raz trzeci przeglądać. Część osób, których nazwiska tam figurują, prawdopodobnie jeszcze nie wie, co się stało. Inne wypłakują się komuś na ramieniu lub topią łzy w kieliszku, zastanawiając się, dlaczego, u diabła, świat jest taki gówniany.

Nagle detektyw ma dość. Zabiera notatnik i wychodzi z pokoju, przepychając się obok innych policjantów w korytarzu. Coś do niego mówią, ale on musi wyjść na zewnątrz, właśnie teraz. Szybko schodzi po schodach i rusza do drzwi frontowych. W głowie brzęczy mu melodyjka radiowej reklamy systemów bezpieczeństwa. Czy ta kobieta umarłaby także wówczas, gdyby posłuchała tej reklamy? Landry zaczyna walczyć z przemożną chęcią zanucenia melodii.

Szarpie kołnierzyk koszuli. W domu jest gorąco, cholernie gorąco. Poza sypialnią nie ma śladów przemocy — żadnych połamanych mebli, żadnych plam krwi. Tak samo jak w drugim miejscu przestępstwa. Okna i drzwi bez śladów włamania. Tylko dwie martwe kobiety i żadnego motywu. Tak jest zawsze.

Landry idzie za róg domu i kuca, wciągając w płuca chłodne wieczorne powietrze. Wyjmuje z kieszeni dwie torebki na dowody, wkłada do jednej z nich notatnik adresowy. Potem, upewniwszy się, że nikt go nie obserwuje, przytrzymuje drugą torebkę przy ustach. Kilka sekund i po wymiotach. Wykrztusza resztki, zamyka torebkę i niesie do swego samochodu.

Nie może wrócić do środka. Jeszcze nie teraz. Prawdopodobnie nie wróci tu już tego wieczoru. Normalnie spędziłby w tym domu cały dzień, tyle czasu, ile byłoby trzeba. Ale zwykle nie ma tak jednoznacznego tropu jak tym razem. Wkłada torebkę z wymiocinami do bagażnika. Wyobraża sobie, co by się działo, gdyby któryś z kolegów dowiedział się, że Landry zwymiotował. Wyjmuje z innej torebki notatnik i jeszcze raz go przegląda, szukając czegokolwiek, co wiąże się z Charliem Feldmanem, ale niczego nie ma. Dziwne. Bo w trzeciej torebce na dowody, tej, którą schował do kieszeni, znajduje się bloczek na notatki znaleziony obok ciała. Landry bardzo chciałby się dowiedzieć, dlaczego nazwisko pana Feldmana znalazło się w przesiąkniętym krwią bloczku.

3

Zatrzymuję się na podjeździe. Pod ciężarem samochodu drżą płyty chodnikowe, które zawsze chciałem osadzić na cemencie, ale nigdy się do tego nie zabrałem. Stoję przed garażem o świeżo pomalowanych czarnych drzwiach z błyszczącymi, nowymi klamkami. Dom jest milutki, ma czarne wykończenia i dach z czarnych dachówek. Pomagałem go malować. Kilka desek u dołu zbutwiało, od kiedy ostatni raz je widziałem. W ciągu roku trzeba będzie je wymienić. Zastanawiam się, kto to zrobi.

Ja z kolei teraz powinienem odjechać z podjazdu i nigdy tu nie wracać. To byłoby najlepsze rozwiązanie. Całym sobą czuję, że powinienem stąd zniknąć, ale nie mogę się do tego zmusić. Powinienem złapać samolot. Z punktu widzenia pilota sprawy przedstawiają się inaczej. Wszystkie moje problemy zbladłyby, gdybyśmy wznosili się w stronę słońca. Odnoszę wrażenie, że mnie tu naprawdę nie ma, że to wszystko jest częścią tego samego snu, który dręczył mnie cały dzień. Przeciągam palcami po deskach domu Jo. Drewno jest twarde i gładkie. Gdy docieram do drzwi, robię kilka głębokich wdechów i zagryzam wargi. To wariactwo. Pukam, a moja ręka nie przechodzi przez drewno. Nie budzę się.

Na mój widok uśmiech Jo znika. Stoi z jedną ręką opuszczoną, drugą opiera o framugę drzwi. Nie mówi mi: „Cześć!”. Wyraz twarzy ma taki, jakby właśnie zjadła kawałek niesmacznego kurczaka. Wyczuwam zapach świeżo zaparzonej kawy.

— Cześć, Jo. Mogę wejść?

— Czego chcesz, Charlie?

— Muszę z tobą porozmawiać.

— Myślisz, że obchodzi mnie, co ty musisz?

— Proszę. To ważne.

Patrzy na mnie, przygląda się skaleczeniom na mojej twarzy. Potem wzdycha, niechętnie podejmując decyzję.

— Byle niedługo to trwało.

— Mogę chociaż wejść?

Znów wzdycha, tym razem głośniej, i usuwa się z drogi. Wchodzę do środka, Jo zamyka drzwi i opiera się o nie, jakby zagradzała mi drogę. Jo jest kilka centymetrów ode mnie niższa, kilka lat młodsza, ale dwa razy bardziej dorosła. Ma orzechowe oczy, łagodne, jeśli nie marszczy brwi na mój widok, co właśnie robi. Jej opalona twarz obsypana jest piegami. Włosy ma obcięte do ramion, a ciało jędrne i muskularne, ponieważ chodzi do siłowni. Wygląda lepiej niż wtedy, gdy ostatni raz ją widziałem.

— Nie powiesz: „Jak leci, Jo?” albo „Ładnie wyglądasz, Jo?” czy „Tęskniłem za tobą”?

— Właśnie miałem to zrobić. Dobrze wyglądasz, Jo. Podoba mi się ta nowa fryzura.

— Nie mam nowej fryzury, Charlie. A teraz, jeśli to wszystko...

— Potrzebuję twojej pomocy.

— Nie wiem, czy mi to pochlebia, czy mam się bać. Ma to jakiś związek z guzem na twoim czole?

— W pewnym stopniu.

— Ktoś w końcu postanowił wybić ci głupoty z głowy. Szkoda, że mnie tam nie było.

— Nie szkoda. Nie powinienem tu być. Jestem w poważnych tarapatach. Nie wiem, co robię.

— Nigdy nie wiesz, co robisz.

— Ale ty zawsze potrafisz pomóc.

— Nie jestem twoim psychiatrą.

— Proszę, Jo, po prostu mnie wysłuchaj.

— Jeśli to poważne, idź na policję.

— Nie mogę.

— Dlaczego?

— To skomplikowane.

— Jestem inteligentna.

— Wiem.

— Myślisz, że nie zrozumiem?

— Dlatego właśnie tu jestem. Potrzebuję kogoś, kto zrozumie.

— Najpierw upierasz się, że potrzebujesz mojej pomocy, a potem nie chcesz nic mi powiedzieć?

— Nie chcę tylko pójść na policję. Zaraz wszystko zrozumiesz.

— Co zrozumiem?

Jak to rozegrać? Przy kawie, po prostu. Podczas gdy Jo nalewa mi kawy, którą właśnie zaparzyła, przyglądam się magnesom ze słówkami na drzwiach lodówki. Układam kwadrat i trójkąt z przypadkowych słów, ale nie potrafię ich złożyć w zdanie, które nadałoby sens wydarzeniom ostatniej doby. Pokój jest ciepły, nagrzany popołudniowym słońcem. Siedzę na kanapie pochylony do przodu. Boję się, że jeśli się rozluźnię, kanapa mnie połknie. Rozglądam się po pokoju, żeby zobaczyć, czy coś się zmieniło, ale nie widać większych zmian. Dostrzegam jedynie, że coś zniknęło — nie ma zdjęć nas obojga razem, nic nie wskazuje, że kiedykolwiek istniałem. Wszystkie wspomnienia zostały schowane.

— No więc? — pyta Jo.

— To dla mnie trudne.

— Dla mnie też, Charlie. Myślisz, że mam ochotę spędzić poniedziałkowy wieczór z tobą?

— Masz inne plany? — Odwracam się, by na nią spojrzeć, i natychmiast denerwuje mnie ukłucie zazdrości, które pojawiło się w moim głosie.

— To bez znaczenia.

— W porządku, już w porządku, daj mi po prostu kilka sekund.

Zerkam w dół na stolik do kawy, na małe zadrapania i rysy na blacie. Pamiętam, jak powstały niektóre z nich; inne pochodzą jeszcze z czasów, zanim Jo odziedziczyła stolik po babci.

— Jechałem do domu — mówię i chciałbym już w tym miejscu skończyć całą opowieść. Chciałbym powiedzieć, że wracałem do domu i nic złego się nie zdarzyło.

Prowadziłem hondę po łagodnych zakrętach pustej autostrady. Droga była ciemna, oświetlona tylko plamami światła latarni. Opuściłem okna, by cieszyć się letnią bryzą. Powietrze było ciepłe i suche, miałem na sobie szorty i T-shirt. Wzdłuż poboczy ciągnęły się pastwiska ogrodzone cienkim drutem, który nie pozwalał rozprzestrzeniać się dużym wierzbom i dębom, topolom, kępom wysokiej do kolan trawy i wąskim strumykom. Krowy, owce i konie stały spokojnie, nieświadome, że z każdym dniem robi się dla nich coraz mniej miejsca. Czułem się tak, jakbym był jedynym człowiekiem na świecie.

— To się stało, gdy zjechałem z autostrady na drogę do domu. To było takie... — Wzruszyłem ramionami. — Nie wiem. Gdyby nie było o tym w wiadomościach i gdyby nie ta krew... Nie wiem. Chybabym pomyślał, żeby to wszystko był sen.

Jo nachyliła się i po raz pierwszy wydała się zaniepokojona. Podniosłem filiżankę, ale nie mogłem zmusić się do picia.

— Jaka krew, Charlie?

— Zakręcałem, gdy ona pojawiła się przede mną.

— Kto?

— Luciana. Luciana Young.

Jo otwiera usta i osuwa się na oparcie. Efekt jest niemal komiczny.

— Lepiej, żeby to nie był jakiś chory żart.

— Dziękowałbym Bogu, gdyby tak było.

Gdy skręciłem za róg, przednie światła wozu oświetliły jak zwykle pastwisko po drugiej stronie i tę samą kępę drzew co zawsze. Drzewa wyglądały jak wielkie zdeformowane palce sterczące w rolniczym krajobrazie. Powykręcane i połamane mogłyby znaleźć się na obrazie Salvadora Dali obok jakichś roztapiających się zegarków i nagiej kobiety.

— Co się stało? Przejechałeś ją? Charlie?

— Nie, nic z tych rzeczy — rzucam poirytowany, choć wszystko byłoby wtedy prostsze. Pewnie, rąbnąłem ją samochodem. Chłopie, powinieneś zobaczyć, jak leciała. — Po prostu nagle skądś wyskoczyła.

— A ty ją uderzyłeś? Zabiłeś ją? — Jo wygląda na przerażoną. Przerażoną, ponieważ jestem szalony i zmyśliłem to sobie, albo jestem szalony, ponieważ nie zmyśliłem.

W chwili gdy zobaczyłem Lucianę, szarpnąłem kierownicą i nacisnąłem hamulec, gwałtownie skręcając. W lusterku wstecznym zobaczyłem kobietę skąpaną w światłach hamowania. Wszystko było czerwone, jej skóra, ubranie... Nie wiedziałem wtedy, że to zapowiedź rzeczy, które miały nastąpić.

— Nie uderzyłem jej, ale było blisko. Wskoczyła do samochodu. Była w panice. Chciałem jechać na policję. Też byś chciała, gdybyś ją zobaczyła. Gdybyś ją słyszała.

— Czego się bała? Dlaczego nie pojechaliście na policję?

Jej sukienka była tak podarta z przodu, jakby uparcie szarpał ją pazurami jakiś wielki kot. Piersi przecinały liczne rany cięte przypominające cienkie kanaliki zakończone kroplami zaschniętej krwi. Miała brudną twarz, a w oczach desperację. Musiała być zdesperowana, skoro wskoczyła do pierwszego samochodu, który się nawinął. W jasnych włosach kobiety tkwiły kawałki gałązek i liście przemieszane z ziemią i krwią wyglądającą w słabym świetle samochodu jak farba olejna. Na nodze miała smugę krwi, a na szyi apaszkę, która posłużyła jako knebel. Gdy zamknęła drzwi, światła zgasły i znaleźliśmy się w ciemności. Ciemności poniedziałku.

— Musi pan... — Tylko tyle zdołała powiedzieć, po czym zaczęła głośno płakać. Osunęła się z głową przyciśniętą do mego ramienia. Skórę miała wilgotną i lepką jak glina. Trzęsła się i krztusiła od płaczu i niewypowiedzianych słów. Zacząłem odpinać pas bezpieczeństwa, gdy odsunęła się i ze wszystkich sił starała się coś powiedzieć.

— Mu... Musi pan...

Objąłem ją ramionami i kazałem wziąć głęboki oddech.

— Powinieneś był pojechać prosto na policję — rzuca Jo.

— Nie miałem wyboru.

— Z pewnością miałeś.

Rozumiem, o co jej chodzi. Można albo nie robić nic, albo coś zrobić, a i tak nic dobrego z tego nie wyjdzie.

— Nie ona jedna miała kłopoty.

— Jezu, Charlie, chcesz powiedzieć, że byłeś z obiema tymi kobietami, o których mówili w wiadomościach?

— Słuchaj, nic nie mogłem na to poradzić.

Dotarło do mnie, że płyn na piersi Luciany to prawdziwa krew. Najprawdziwsza. To dodało jej wiarygodności, dlatego gdy pokazała krwawiącą, drżącą ręką okno po mojej stronie i powiedziała, że jej przyjaciółka Kathy jest tam, na zewnątrz, w rękach oszalałego psychola, nie miałem powodu jej nie wierzyć. Nie było czasu na policję. Podjechałem kawałek, aby drzewa zasłoniły samochód. Schowałem kluczyki do kieszeni i powiedziałem jej, żeby się stąd nie ruszała. Zapytała, czy mam broń. Wszystko, co miałem, znajdowało się w bagażniku. Okazało się, że był tam lewarek, koło zapasowe, bagażnik rowerowy, łyżka do opon, ale żadnej broni palnej. Musiałem zadowolić się łyżką. Była zimna i ciężka i dodała mi pewności siebie.

Tej nocy temperatura dochodziła do dwudziestu stopni, ale gdy wysiadałem z samochodu, drżałem z zimna. Chciałem być jak Action Man1, ale czułem się raczej jak nieznany aktor grający Randoma w epizodzie ze Star Treka. Random wyszedł gdzieś z kapitanem Kirkiem i już nigdy nie wrócił.

Dwanaście minut po północy wszedłem na pastwisko. Potem straciłem poczucie czasu. Nawet teraz, siedząc naprzeciw Jo, nie wiem, ile to wszystko trwało.

1 Początkowo lalka dla chłopców przedstawiająca umięśnionego mężczyznę w stroju żołnierza. Obecnie Action Man jest również bohaterem kreskówki i gier komputerowych.

4

Wszystko, co Landry może zrobić, gdy dwaj detektywi mówią do niego, to przytakiwać i kiwać głową, choć ledwie słyszy ich słowa. Myślami jest gdzie indziej, głowę wypełniają mu nie słowa, lecz obrazy. Zamyka oczy i widzi obie kobiety. Obrazy są wyraziste, aż wibrują od intensywnych, mocnych kolorów. Niczym zdjęcia najlepszej jakości.

Dociera do niego, że właśnie go o coś zapytano, i powoli kiwa głową, zastanawiając się, co przed chwilą odpowiedział. Detektyw, który do niego mówił, odchodzi, a po kilku sekundach w jego ślady idzie również drugi. Pozostawiony sam sobie Landry odwraca się plecami do domu i opiera o swój samochód. Mimo chłodu wciąż czuje na skórze gorąco.

Słońce jest coraz niżej, zapada wieczór. Z oddali dochodzi warkot kosiarek do trawy, znak kończącego się dnia. Z sąsiedniego domu słychać głośną muzykę, typowy pop słuchany przez wszystkie nastolatki. Landry pamięta czasy, gdy uwielbiał przedmieścia, ale teraz może myśleć tylko o kolejnych ofiarach. Sąsiedzi zbierają się na trawnikach przed domem, żeby obejrzeć widowisko. Jakby do miasteczka przyjechał właśnie cyrk. Do tego darmowy. Zapraszają rodzinę i przyjaciół. Gdy ma się takich sąsiadów, morderstwo zawsze będzie ulubioną rozrywką.

Policja przepytuje sąsiadów, ale to oni częściej zadają pytania. Co się stało? Czy wiecie, kto to zrobił? A najbardziej interesują ich drastyczne szczegóły. Każdy przepytywany chce mieć w tym swój udział. Chce historii, którą będzie mógł opowiedzieć w pracy lub przy partii golfa. Hej, Frank, masz pojęcie? Te dwie cizie, które zostały zabite w tym tygodniu... Podaj mi kij, dziewiątkę. No więc nie uwierzysz, ale znałem jedną z nich. Przez pół tygodnia cieszyliby się rekordową popularnością, znajdowaliby się w centrum uwagi. Nie mieliby nic przeciwko temu, żeby częściej mordowano ich sąsiadów.

Landry stoi na ulicy, chłonąc dźwięki, zapachy i obrazy. Lubi lato, ale nie to lato i nie w tym mieście. Marzy o lecie w innym kraju, gdzie są białe plaże, a nie ma śladów krwi, gdzie jedynym przestępcą będzie jakiś gruby sukinsyn w klapkach zasłaniający mu światło. Czy to takie dziwne? Czy to szaleństwo pragnąć takiego życia? Wkrótce to morderstwo będzie tylko jeszcze jedną pozycją w statystyce, zapomnianą sensacją. Ludzie będą wstawali rano i szli do pracy jak każdego innego dnia. Będą pracowali od dziewiątej do piątej, aby zarobić na życie. Będą kosili trawniki, gotowali kolacje, wynosili śmieci. A przecież o tych dwóch kobietach powinno się zawsze pamiętać, nie wolno zapomnieć, że odebrano im życie.

Landry nie mógł się doczekać, kiedy dostanie w swoje ręce Feldmana. Niewątpliwie znów pojawią się te żałosne bzdury o tym, jak molestowano go w przedszkolu i że jego rodzice nie mogli kupić mu piaskownicy, a on po prostu nie mógł już dłużej tłumić gniewu. Będzie mu z tym bardzo źle i będzie szczerze przepraszał, nie pozostawiając sędziemu innego wyboru, niż obarczyć winą społeczeństwo. Skończy się krótką odsiadką.

Wyjmuje z kieszeni papierosy i patrzy na napis na opakowaniu ostrzegający przez rakiem. Zaczyna mu burczeć w brzuchu. Myśli o tym, co przed niespełna tygodniem lekarz powiedział mu o rzuceniu palenia. Lekarz dodał również, że już czas, aby Landry uporządkował swoje sprawy.

Dlatego to lato jest najgorsze w jego życiu. I będzie również ostatnie. Sześć dni temu był przygnębiony, nie widział przed sobą celu ani pespektyw, ale miał jeszcze dużo czasu, żeby coś zrobić. Półgodzinna wizyta u lekarza zmieniła wszystko. Teraz stał nad grobem. Palenie przyspieszy koniec, ale zerwanie z nałogiem nie przywróci mu życia, po co więc zawracać sobie głowę? To bez sensu odmawiać sobie przyjemności płynącej z każdego papierosa, którego zdoła zapalić między wizytą u lekarza a własnym pogrzebem zimą. Jezu, czterdzieści dwa lata to za mało, żeby siedzieć w gabinecie lekarskim z dłońmi zaciśniętymi na oparciach fotela i czuć, że cała skóra swędzi, a ciało oblewa zimny pot. To za mało, żeby wyciągnąć pusty los i po prostu przegrać z rakiem. Za mało, żeby czuć, jak żołądek przewraca się na wieść, że niedługo umrzesz i że nic nie możesz zrobić z wyjątkiem podjęcia chemioterapii, która sprawi, że będziesz czuł się jeszcze gorzej, i prawdopodobnie nie pomoże, ponieważ rak jest w zbyt zaawansowanym stadium. Landry przeszedł przez to, siedział i cierpliwie zadawał pytania, których lekarz miał nadzieję nie usłyszeć, aż w końcu dostał odpowiedź, choć wcale nie chciał jej dostać. Pół roku. W najlepszym razie. Przy chemioterapii. I zdrowym trybie życia. Cały ostatni tydzień próbował wstawać co rano. Teraz po prostu chce tylko wrócić do domu i zasnąć.

Wsuwa papierosy do kieszeni. Jest zły na siebie, że palił tak cholernie długo. Inni ludzie palą całe lata i potrafią rzucić. On palił piętnaście lat, a teraz leczą go chemią — jedna trucizna zwalcza drugą. Jest zły na życie, bo od dawna już nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Zły, że prawdziwy rak pojawia się w postaci ludzi takich jak Charlie Feldman. Dlaczego, do diabła, Bóg nie może zacząć naprawiać własnych błędów?

Wyjmuje notes i patrzy na kartonową okładkę, próbując się skupić. Pigułki, które mu przepisano, a które miały złagodzić skutki uboczne chemioterapii, nie pomagają. Co rano czuje mdłości, a każdego popołudnia — zmęczenie. A może być tylko gorzej.

Otwiera notes i zerka na krótki zapisek, który zrobił. Na tym miejscu zbrodni znaleziono krew, ale tylko krew ofiar. Na drugim miejscu znaleziono krew obu ofiar oraz jeszcze niezidentyfikowanej osoby. Bez wątpienia zabójcy. Znajdowała się w salonie i łazience.

Wykluczono włamanie na tle rabunkowym — w obu miejscach pozostały pieniądze i biżuteria. Obie ofiary miały wewnątrz dłoni ślady paznokci, co świadczy, że w chwili śmierci zaciskały pięści. To z kolei oznacza, że Charlie Feldman zadawał im ból. Z każdego pomieszczenia, a także z drogi i z podjazdu zebrano próbki — dywanów, ubrań i włosów. Badanie zajmie dużo czasu, ale wszystkie dowody potwierdzą winę Feldmana.

Na razie nic się nie układa w całość. Jedynym dowodem niebudzącym wątpliwości jest bloczek na notatki znaleziony przez Landry’ego obok ofiary.

5

Poniedziałek się kończy, a ja jestem przerażony jak cholera. W powietrzu unosi się pełno pyłków, czuję, jak wlatują mi do nosa. Przez otwarte okno wpada lekki wiatr, ale nic nie jest normalne w ten zwykły wieczór, ponieważ wiem, co się dzieje na zewnątrz. W Realnym Świecie. Znam niektóre jego tajemnice, pewne przyjemności, a także niegodziwości. Zerkam na zegarek i widzę, że jestem u Jo już od godziny. Niedopita kawa wystygła, a na powierzchni płynu utworzył się kożuch. Duchy wróciły i choć ich nie widzę, wiem, że są w pobliżu. Zawsze będą. Wstaję, podchodzę do okna.

Ogródek Jo zaczyna drżeć. Drzewa robią się podobne do drzew Dalego. Trawa rośnie i brązowieje. Kwiaty znikają, a ich miejsce zajmują grządki pokrzyw. Nagle znów tam jestem, próbuję odnaleźć kobietę, której nie znam. Byłem w połowie drogi do drzew, gdy krzyknęła. Biegnę przed siebie, kluczyki w mojej kieszeni pobrzękują. Włożyłem tam rękę, aby stłumić ten dźwięk.

Łatwo dostrzec, co zrobiłem źle. Moim pierwszym błędem było przekonanie, że potrafię pomóc. Wciąż żyłem w tym samym świecie, gdzie zasadzono mały las, ale świat, w który wrosły te drzewa, był Realnym Światem. Nie było dzwonków, świateł ani gwizdków sygnalizujących moje przejście na drugą stronę, tylko ciemność i mały las, gdzie czekały Śmierć i Zło i gdzie wkrótce miałem czekać wraz z nimi.

Krzyk się skończył nie wiadomo dlaczego. Ledwie widziałem otoczenie. Pod stopami trzaskały suche gałęzie. Konary czepiały się moich ramion, próbując mnie zatrzymać. Stopa uwięzia mi na chwilę pod korzeniem. Łyżka do opon podskakiwała w ciemności.

W ciszy dobiegł spośród drzew jego śmiech; dopiero po kilku sekundach zrozumiałem, że nie był skierowany do mnie. Dochodziło też ciche zawodzenie. Nie widziałem jej, lecz wiedziałem, jak wygląda — zakrwawiona, w podartym ubraniu, poraniona i podrapana. Rozzłościło mnie to. Ruszyłem szybciej, w końcu dotarłem do małej polany.

Leżąca na ziemi latarka skierowana była na kobietę. Ubraną, przywiązaną do potężnego drzewa grubym sznurem. Spod rozdartej na piersi bluzki wystawał stanik z oberwanym ramiączkiem. Nie była zakneblowana, ale i tak nic nie mówiła.

Mężczyzna miał długie, czarne, potargane włosy, zakrywające jedną stronę twarzy, i przypominał bladością kościotrupa. To był potężny facet, miał ze dwa metry wzrostu. Na ziemi leżała torba na ramię. Przykucnął i rozpiął ją. Wyjął nóż i podrzucił w górę, łapiąc za ostrze. Potem zacisnął na nim pięść, z rozciętej dłoni popłynęła krew. Wtedy przejechał zakrwawionymi palcami po jej twarzy. Przeciął drugie ramiączko stanika; szybkość, z jaką operował nożem, była przerażająca.

Miałem właśnie podejść, gdy zaczął mówić, drapiąc się po liczku szponiastymi paznokciami. Zapytał, co ona woli. Potrząsnęła głową i próbowała przycisnąć się do pnia, stać się niewidzialna. Wymamrotał coś, potem pochylił się i wrzucił nóż do torby, po czym wyjął metalowy pręt i młotek. Skupiłem uwagę na latarce. Wydawało się, że ważyła mniej więcej tyle samo co łyżka do opon, którą gdzieś zgubiłem. To było ryzykowne, ale do dyspozycji miałem tylko tę latarkę.

On znów zaczął mamrotać, potem położył ręce na biodrach i wypiął miednicę do przodu. Poczułem, że wzbiera we mnie taka wściekłość, jak nigdy wcześniej. Chciałem mu przyłożyć. Mocno. Miałem wrażenie, że uczestniczę w jakimś dziwacznym teleturnieju, w którym do wzięcia były takie nagrody, jak bohaterstwo, sława, może nawet rola w filmie. Jeśli przegram, sława będzie krótkotrwała, a ja zostanę martwym bohaterem. Będę po prostu martwy, a gospodarz teleturnieju nie zdoła nawet poprawnie wymówić mojego nazwiska.

Wtedy ten człowiek zaczął się śmiać. Powiedział jej, że może krzyczeć, ile chce; że on chce, żeby krzyczała. Bez przerwy klął. To wtedy usłyszałem jego imię. Cyris. Przywiodło mi na myśl piosenkarzy country, kowbojskie buty i fatalnie ostrzyżone włosy.

— Musisz pójść na policję — mówi Jo, wpatrując się w ogródek po tym, jak skończyłem opowiadać. Odwracam się od okna i patrzę na nią. Straciłem już rachubę, ile razy wszystko jej tłumaczyłem. Po prostu chcę, żeby spojrzała na sytuację z innej strony. — Nie masz wyboru.

Myślę o tym, w jaki sposób znaleziono ciała. O pędzie ulicami Christchurch.

— Nie uwierzą mi.

— Myślisz, że ja ci wierzę?

— Nie wierzysz?

Jo opuszcza wzrok na filiżankę po kawie. Tylko ślepiec nie zrozumiałby, co to oznacza. Filiżanka jest pusta, ale musi być w niej coś fascynującego, ponieważ Jo nie patrzy na mnie przez następną minutę. Gdy to robi, oczy ma pełne łez.

— Wierzę ci, Charlie. Wierzę, że miałeś coś wspólnego ze śmiercią tych kobiet.

Wracam na kanapę. Moja kawa nie zrobiła się ani odrobinę cieplejsza.

— Coś wspólnego z ich śmiercią. To nie brzmi tak, jakbyś była po mojej stronie.

— A co mam myśleć? Przychodzisz tu ni z tego, ni z owego, pokaleczony i posiniaczony, i mówisz, że byłeś z obiema zabitymi kobietami. Musisz iść na policję Charlie, a nie chcesz tego zrobić. Choć wiesz, że to jedyne rozsądne wyjście.

No tak. Realny Świat. Świat pełen duchów i potworów — i konieczności dokonywania wyborów. Nie mogę pójść na policję, ponieważ oni pomyślą, że ja to zrobiłem. Do diabła, nawet Jo tak myśli. Cyris przebił metalowym prętem pierś Luciany, a potem Kathy. Gdzieś w środku nocy jego szaleństwo dopadło mnie.

Rzuciłem filiżankę na stół, zachlapując się zimną kawą.

— Jesteś głucha? Jezu, Jo, wsadzą mnie do więzienia.

— Uspokój się, Charlie.

— Uspokój się? Jestem spokojny!

— Jeśli nie chcesz zadzwonić na policję, ja to zrobię — mówi, wstając.

Wyciągam obie ręce, jakbym chciał ją powstrzymać.

— Przepraszam, Jo. Przepraszam — mówię błagalnym tonem. — Proszę, nie dzwoń, dobrze? Proszę, jeszcze nie teraz. Po prostu pozwól mi cię przekonać.

— O czym, Charlie? Że twój Cyris istnieje? Że jego też zabiłeś?

Na tym właśnie polega problem. W tym tkwi przyczyna jej wątpliwości. Zabiłem go, ale to go nie powstrzymało. Wcale go nie powstrzymało. Nie w Realnym Świecie, ponieważ tam zdarzają się złe rzeczy.

Oczywiście jestem na tyle realistą, by wiedzieć, że tylko go zraniłem, ale zastanawiam się, co by się stało, gdyby nóż wszedł kilka milimetrów wyżej lub niżej. Czy siedziałbym tu z zimną kawą w ręku? Czy może siedziałbym z Kathy i Lucianą? Czy życie i śmierć muszą zależeć od sekund, od milimetrów?

— Przestań być tak...

— Powtórz za mną, Charlie: Nie ma czegoś takiego jak potwory.

— Nie byłaś tam.

— Dzwonię na policję.

— Nie możesz.

— Zaraz zobaczysz. — Jo idzie do telefonu.

Wstaję.

— Nie, Jo. Pozwól mi przynajmniej stąd wyjść.

Odwraca się. Kładzie ręce na biodrach.

— W porządku, Charlie, wygrałeś. Tylko nie mieszaj mnie w to więcej.

— Chodź ze mną.

— Wyjdź, Charlie.

— Przyjście tu mogło narazić cię na niebezpieczeństwo. Cyris mnie znajdzie, a jeśli znajdzie ciebie, zginiesz. Wszystko jedno, co myślisz, to potwór, Jo.

— A więc przy tobie nie będę bezpieczniejsza, prawda?

— Zamierzasz zadzwonić na policję?

— Jesteś pokiereszowany. Dostałeś lanie, trzęsą ci się ręce, bez przerwy krzyczysz.

— Nie krzyczę.

— Krzyczysz. Dlaczego nie pójdziesz do domu? Jutro możemy spokojnie porozmawiać, prawda?

— Nie krzyczę.

— Dobrze już, dobrze. Idź, proszę.

— Wyjdę, ale musisz obiecać, że nie zadzwonisz na policję.

— Nie.

— Nie chcesz obiecać czy zadzwonić?

Przekrzywia głowę i patrzy na mnie, zaciskając wargi w wąską linię.

Trzymam ręce przed sobą, tym razem próbuję odeprzeć atak jej złości.

— W porządku. Przepraszam, naprawdę. Nie chciałem cię zdenerwować. Wychodzę.

— Tak będzie najlepiej.

Nie wiem, co by jeszcze powiedzieć, dziękuję jej więc za kawę. Jo odprowadza mnie do drzwi, patrzy, gdy staję za progiem. Może ona ma rację. Może policja zrozumie. Ale raczej nie zrozumie. Jeśli tam pójdę i opowiem to, co powiedziałem Jo, nigdy stamtąd nie wyjdę. Co prawda ucieczka też nie jest dobrym rozwiązaniem.

— Charlie?

Muszę znaleźć Cyrisa. To jedyne wyjście.

— Charlie?

Ale jak, u diabła, mam to zrobić? Dać ogłoszenie do gazety?

— Charlie?

— Tak?

— Jeśli nie pójdziesz na policję, daj się przynajmniej zbadać lekarzowi, dobrze?

Pocieram duży guz na czole i natychmiast tego żałuję. Powoli kiwam głową, potem powoli idę przez podjazd do samochodu.

6

Znam Jo od ośmiu lat. Przez sześć byliśmy małżeństwem. Nigdy mnie nie zdradziła. Nigdy mnie nie rzuciła. Ale teraz jesteśmy w Realnym Świecie i zaufanie przestało być wartością. Mam nadzieję, że mogę jej ufać i trzymam się tego kurczowo, ale wracam do środka i zastaję Jo rozmawiającą przez telefon. Tłumaczy mi, że rozmawia z przyjaciółką. Chcę jej wierzyć, naprawdę chcę.

— Miałeś wyjść — mówi.

— Jak dużo powiedziałaś policji? — pytam.

— Dzwoniłam do przyjaciółki — powtarza. — Po pierwsze, przychodzisz tu i...

— Jak dużo, Jo?! Czy oni tu jadą?!

— Przestań krzyczeć, Charlie.

— Nie krzyczę. Co im powiedziałaś?

— Ani słowa. Mówiłam ci, że nikt nie odpowiadał...

Telefon dzwoni, oboje próbujemy złapać słuchawkę. Jeśli ktoś dodzwoni się pod numer pogotowia policyjnego, 111, a potem się rozłączy, oddzwaniają. To standardowa procedura. Właśnie w razie tego rodzaju problemów. Jo sięga po słuchawkę, ale zanim zdąży schwycić, odpycham ją. Potykając się, idzie do kuchni i siada ciężko na ławie. Gdy na mnie patrzy, w jej oczach dostrzegam łzy i gniew.

— Przykro mi — mówię, podchodząc do niej. Telefon wciąż dzwoni. — Nie chciałem...

— Wynocha, ty sukinsynu. Wynoś się do diabła i nie wracaj tu!

— Przepraszam, Jo. Po prostu próbuję...

— Wynoś się stąd!

To nie tak. Wszystko poszło nie tak.

— Przepraszam, Jo. Jestem zdenerwowany, nic więcej. To tylko nerwy.

— Wynoś się do diabła, Charlie.

Jeśli nikt nie odbierze telefonu, wóz policyjny zjawi się tu za parę minut. Nie mogę do tego dopuścić.

— Odbiorę, dobrze? Nie chcę, żebyś coś mówiła.

— Idź do diabła.

— Jo...

— Słyszałeś.