Kobieta o dwóch nazwiskach - Josef Smith Fletcher - E-Book

Kobieta o dwóch nazwiskach E-Book

Josef Smith Fletcher

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
  • Herausgeber: Ktoczyta.pl
  • Kategorie: Krimi
  • Sprache: Polnisch
  • Veröffentlichungsjahr: 2020
Beschreibung

Anglia, początek XX wieku. Marshall Allerdyke dostaje w nocy telegram od kuzyna Jamesa, w którym zostaje poproszony o niezwłoczne spotkanie. Jednak gdy zjawia się na miejscu, zastaje tam martwego kuzyna oraz klamerkę od damskiego pantofla. Właścicielką zguby okazuje się tajemnicza kobieta, która przedstawia się jako panna Lennard. Co łączy ją ze sceną zbrodni? I czy na pewno jest tym, za kogo się podaje? Odkrycie tej tajemnicy okazuje się dużo trudniejsze, niż się z początku wydawało.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.


Ähnliche


Josef Smith Fletcher

Kobieta o dwóch nazwiskach

Warszawa 2020

I. Spotkanie o północy

Około godziny jedenastej wieczorem, w po­nie­działek, 12 maja 1914 roku, Marshall Allerdyke, czterdziesto­letni stary kawaler, właściciel fabryki sukna w Brad­fordzie, przybył na dworzec centralny z Man­ches­teru, gdzie bawił za interesami w ciągu ostatnich kilku dni. Gdy tylko wysiadł na peron, dostrzegł swego szofera w zielonej liberii, który zbliżył się doń w milczeniu i, powitawszy swego pana ukłonem, podał mu dużą białą kopertę.

– Gospodyni kazała wręczyć to panu na dworcu, sir – oznajmił. – To jest telegram, który przybył dziś o czwartej po południu. Gospodyni nie chciała go wysłać panu, bo była pewna, że telegram ten nie zastanie pana już w Man­ches­terze.

Allerdyke rozerwał kopertę, podszedł do latarni i począł odczytywać depeszę. Treść jej była na­stępu­jąca:

Na pokładzie okrętu „Perisco”, dnia 12 maja, godz. 2:15 po poł.

Przybędę do Hull dzisiaj wieczorem, hotel dworcowy stop jutro jadę do Londynu stop pragnąłbym się z tobą zobaczyć w bardzo ważnej sprawie.

James

Allerdyke przeczytał jeszcze raz depeszę, po czym wsunął ją do kieszeni i, spoj­rzawszy na zegar stacyjny, zwrócił się do szofera.

– Gaffney – rzekł – jak długo potrwa droga stąd do Hull?

Szofera nie zdziwiło widocznie pytanie, służył bowiem u Allerdyke’a od trzech lat i do grymasów jego był przy­zwycza­jony.

– Do Hull? – powtórzył. – Trzeba będzie jechać przez Leeds, Selby i Howden. Mniej więcej około sześć­dziesięciu mil w prostej linii, ale Selby trzeba okrążyć, sir. Czyli, że będziemy musieli jechać około czterech godzin.

– Czy jest zapas benzyny? – zapytał Allerdyke. – O której jedliście kolację?

– O dziesiątej, sir.

– Sprowadźcie samochód przed hotel – rozkazał Allerdyke. – Wyjmiecie termosy z bagażnika i przy­niesiecie je do restau­racji hotelowej.

Szofer skłonił się i szybkim krokiem ruszył w kierunku budynku stacyjnego. Allerdyke przez dworcowy tunel wyszedł na ulicę i w dziesięć minut później, znalazł się w Hotelu Północnym. Gdy z kolei, w kwadrans potem, szofer zjawił się w hotelu. Allerdyke rozkazał jednemu z kelnerów napełnić termosy gorącą kawą i zapakować kilka butersznytów z mięsem i z serem.

– Może byście teraz coś zjedli, Gaffney – za­propo­nował. – Każcie podać sobie drugą kolację, bo w drodze na pewno będziecie głodni.

Podczas gdy szofer pił kawę, Allerdyke po raz trzeci czytał otrzymaną depeszę. Dziwił się, co mogło skłonić kuzyna do wysłania mu tej wiadomości. James Allerdyke, młodszy nieco od Marshalla, również kawaler, człowiek o niezwykłym tem­pera­mencie, od kilku lat prowadził wielkie interesy w Północnej Europie, a zwłaszcza w Rosji. Ostatnio właśnie dłuższy czas przebywał w Peters­burgu za interesami i wracał teraz do kraju przez Sztokholm i Kristianię, w których to miastach za­trzymywał się po kilka dni. Marshall Allerdyke był przekonany, że ważna sprawa, o której kuzyn wspominał w depeszy, nie ma nic wspólnego z do­tych­czasowymi jego interesami i że prawdo­podobnie zaszło w między­czasie coś nad­zwyczaj­nego. Jeżeli James wysłał specjalną radio­depeszę z Morza Północnego, to sprawa była prawdo­podobnie tak ważna, że umyślnie dla zobaczenia się z kuzynem chciał James za­trzymać się w Hull, choćby na jedną noc. Dla Marshalla Allerdyke’a żadna podróż nie przed­stawiała trudności, a cóż dopiero przebycie sześć­dziesięciu mil wygodnym autem w jasną, księżycową noc...

Przed północą Allerdyke, owinięty w ciepły podróżny płaszcz, zajął miejsce w swym luksusowym wozie rolls-roycu i, spraw­dziwszy jeszcze raz, czy termosy i paczka z jedzeniem zostały zapakowane, rozkazał Gaffneyowi ruszyć. Zmęczony po cało­dziennej podróży koleją, Allerdyke zasnął na­tychmiast i nie obudził się nawet, gdy auto mijało kamieniste przed­mieścia miasta Leeds, wyboistą drogę z Selby, i wjeżdżało do Howdenu. Dopiero wśród cichych uliczek Howdenu zbudził się nagle i stwierdził ze zdzi­wieniem, że Gaffney prowadzi rozmowę z szoferem innego auta, które przy­stanęło w tej chwili, jadąc w przeciwnym kierunku. Allerdyke dostrzegł wewnątrz limuzyny młodą kobietę otuloną w futro.

– Co się stało, Gaffney? – zapytał, spusz­czając szybę dzielącą go od szofera,

– Tamten kierowca chciał się dowiedzieć, jaka jest najlepsza droga biegnąca przez Ouse, sir – odparł Gaffney. – Po­informo­wałem go, że są dwie drogi, jedna w pobliżu Booth, druga obok Langrick. A dokąd jedziecie? – zapytał, zwracając się do spotkanego szofera.

– Chcielibyśmy przeciąć linię Kolei Północnej – odparł nieznajomy – bo pani pragnie wsiąść gdzieś po drodze do ekspresu szkockiego. Może by tak w Doncaster, ale...

W tej samej chwili okienko auta otworzyło się i wyjrzała przez nie młoda kobieta. Promienie księżyca oświetliły jej ładną twarz, a Allerdyke grzecznie uchylił czapki. Nieznajoma, lat około dwudziestu pięciu, skinęła mu uprzejmie główką,

– Czy zechce łaskawa pani przyjąć moją radę? – zapytał. – Zrozu­miałem, że chce pani zdążyć na którą­kolwiek z pobliskich stacji...

– Na ekspres szkocki jadący do Edynburga – odparła dama. – Prze­konałam się po przybyciu do Hull, że jeszcze dzisiaj w nocy będę mogła zdążyć na ten pociąg. Jaka stacja jest stąd najbliżej, Doncaster, Selby czy York?

– Jesteśmy teraz w Howden – zauważył Allerdyke, spoglą­dając na wysoką wieżę starego kościoła. – Uważam, że najlepiej będzie pojechać przez Selby do Yorku. Wszystkie londyńskie pociągi tam się zatrzymują, a nie wszystkie przystają w Selby i Doncaster.

– Dziękuję panu. A zatem – zwróciła się do swego szofera – pojedzie pan do Yorku. Jak to daleko? – zapytała, darząc znów Allerdyka miłym uśmiesz­kiem. – Czy bardzo daleko?

– Mniej niż godzina drogi – odparł Gaffney, wyręczając swego pana. – Droga równa jak stół!

Dama skinęła główką. Samochody ruszyły. Ale po kilku­nastu minutach Allerdyke zatrzymał Gaffneya.

– Już pół do trzeciej – zauważył, patrząc na zegarek. – Jechaliśmy doskonale, Gaffney. Należałoby coś zjeść i wypić. Też dziwna historia, co? – żeby jechać samochodem z Hull i gonić ekspres północny na stacjach po drodze!

– Widocznie z Hull nie odchodzą nocne pociągi – odparł Gaffney, zabierając się do buter­sznytów. – Na pociąg do Yorku zdążą na pewno. Czy pan chciałby być w Hull o oznaczonej porze, sir?

– Nie – odrzekł Allerdyke. – Jedźcie tak, jak jechali­ście dotychczas. Trudniej będzie jechać pod górę. Gdy staniemy w Hull, kierujcie się od razu do Hotelu Dworcowego.

Gdy wyjechali z Howden, Allerdyke zasnął znowu i obudził się dopiero, gdy auto zatrzymało się przed hotelem w Hull. Na odgłos warczącego motoru, ukazał się w drzwiach wejś­ciowych nocny portier.

– Odstawcie auto do garażu, Gaffney – rzekł Allerdyke – a potem połóżcie się spać i śpijcie, jak długo chcecie. Przyślę po was, gdy będzie trzeba. – Zwrócił się potem do nocnego portiera. – Czy pan James Allerdyke zatrzymał się tutaj? Miał przyjechać z Kristianii.

Nocny portier wprowadził go do kancelarii.

– Więc pan jest pan Marshall Allerdyke? – zapytał. – Ten pan zostawił tu dla pana kartę i prosił, aby ją panu wręczyć na­tychmiast po przy­jeździe.

Allerdyke wziął wizytówkę z rąk portiera i rzucił okiem na kilka wierszy skreś­lonych po­śpiesznie ołówkiem:

Jeżeli przyjedziesz w nocy, udaj się prosto do mego pokoju, numer 263, i obudź mnie. Pragnę cię widzieć na­tychmiast. – J. A.

Allerdyke schował kartkę do kieszeni i zwrócił się do portiera.

– Mój kuzyn pragnie, abym udał się na­tychmiast do jego pokoju – rzekł. – Może mi pan zechce wskazać drogę. Czy przy­padkiem nie wie pan, o której godzinie mój kuzyn przyjechał? – zagadnął Allerdyke, wstępując za portierem na schody. – Czy późno już było?

– Okręt Perisco zawinął do przystani o pół do dziewiątej. Było już chyba po dziewiątej, gdy pański przyjaciel przyszedł do hotelu.

Allerdyke przypomniał sobie nagle oryginalne spotkanie w Howden.

– Czy mieliście tu jakąś damę, która wyjechała wśród nocy? – zapytał. – Samochodem?

– Ach! ta dama! – zawołał portier z uśmiechem. – Dosyć miałem z nią kłopotu. Była to jedna z pasażerek Perisco. Za­trzymała się tu, aby odpocząć. Wynajęła pokój i wszystko zdawało się w porządku. Ale o pół do pierwszej zeszła do hallu, mówiąc, że musi na­tychmiast wyjechać. Ponieważ jej powie­działem, że nie ma teraz żadnego pociągu, zażądała samochodu, którym by mogła dogonić ekspres w Selby albo Doncaster. Dużo miałem kłopotu ze znale­zieniem auta o tej porze, przy czym nie miałem kogo zostawić tutaj w biurze. A pan ją spotkał po drodze, sir?

– Spotkałem ją – odparł Allerdyke lako­nicznie. – Nie wie pan, czy to cudzo­ziemka?

– Wątpię – odrzekł portier. – W każdym razie nie­przeciętnie piękna kobieta. Oto ten pokój, sir.

Zatrzymał się u drzwi pokoju przy końcu długiego korytarza, i cicho zapukał do drzwi.

– Na tym piętrze wszystkie pokoje zajęte, sir – zauważył.–Mam nadzieję, że pański przyjaciel nie śpi mocno, bo są i tacy, których trzeba oblewać wodą, gdy się chce ich obudzić o czwartej nad ranem,

– Zazwyczaj śpi bardzo czujnie – odparł Allerdyke. Umilkł, na­słuchując. – Niech pan jeszcze raz zapuka – rzekł do portiera, gdy po upływie kilku minut James się nie odezwał. – Należy pukać trochę mocniej.

Portier zapukał bardzo mocno, Z pokoju nie doszedł ich żaden szmer. Wreszcie portier zapukał po raz trzeci. Allerdyke zaczął się niepokoić.

– To dziwne – rzekł. – Kuzyn mój śpi zawsze bardzo lekko, więc jeżeli jest teraz w pokoju, coś musiało mu się stać. Czy będzie można otworzyć te drzwi? Nie ma pan zapasowego klucza?

– Klucz na pewno tkwi w drzwiach od wewnątrz, sir – odparł portier. – Ale mamy taki klucz, który pasuje do wszystkich drzwi. Czy mam go przynieść?

– Naturalnie! – rzekł Allerdyke nie­cierpliwie. Począł spacerować po wąskim korytarzu, za­stana­wiając się, co to mogło znaczyć, że James nie słyszał tak głośnego dobijania się do drzwi. James nie był al­koho­likiem, toteż trudno było przy­puszczać, aby mógł zasnąć tak mocno.

– Dziwne! – powtórzył w myśli Allerdyke, spacerując po korytarzu. – A może go nie ma?...

Cichutkie otwarcie sąsiednich drzwi zbudziło go z zadumy. W mrocznym świetle małej lampki za­wieszonej u sufitu, Allerdyke ujrzał wpatrzonego w niego mężczyznę o potarganej czuprynie i długiej, pod­strzyżonej brodzie. Mężczyzna spojrzał na Allerdyke’a na pół gniewnie, na pół po­błaż­liwie i cicho zamknął drzwi, tak jak przed chwilą je otworzył. Allerdyke powrócił do drzwi pokoju swego kuzyna i, auto­matycznie po­łożywszy dłoń na klamce, przekonał się, że drzwi były otwarte.

Odetchnął z ulgą, prze­stępując próg pokoju. Zde­cydo­wanym ruchem sięgnął do elek­trycz­nego kontaktu. W kącie pokoju, na miękkim fotelu, siedział James Allerdyke zupełnie ubrany. Gdy Marshall podszedł bliżej, przekonał się, że ma przed sobą trupa.

II. Czy zabity?

Przez kilka minut Marshall Allerdyke stał bez ruchu pośrodku pokoju. Wreszcie podszedł do kuzyna i zwykłym, przyjaznym ruchem, położył mu rękę na ramieniu. Dawne, pamiętne słowa, którymi zazwyczaj do niego się zwracał, wymówił teraz auto­matycznie,

– James, mój chłopcze! James, co ci się stało, przyja­cielu?

W tej samej chwili uprzy­tomnił sobie, że James nigdy już nie usłyszy jego słów. Ciało już było sztywne. Dreszcz przeniknął Marshalla. Bojaźliwie rozejrzał się po pokoju.

Panowała tu śmiertelna cisza i niczym nie­zamącony porządek, co zupełnie nie przy­pomi­nało zwykłego pokoju hotelowego. Allerdyke znał dobrze sys­tema­tyczność swego kuzyna i wiedział, że pokój, w którym niebo­szczyk za­trzymywał się chociażby na jedną noc, był zazwyczaj należycie upo­rządko­wany. Na małej toalecie ustawione były rozmaite drobiazgi, jasna piżama leżała na poduszce, a mała walizeczka, z nocnymi pantoflami na wierzchu, stała tuż przy łóżku. Na wieszadle wisiał płaszcz podróżny i szlafrok, a na jednym z krzeseł stała duża podróżna waliza. Wszystko to, w jednej chwili, objął Allerdyke swym bystrym wzrokiem, po czym przeniósł spojrzenie na trupa.

James Allerdyke siedział w głębokim fotelu przy niewielkim owalnym stole ustawionym w pobliżu okna. Miał na sobie popielaty garnitur, a jeden but, już zdjęty widocznie, leżał na dywaniku tuż przy fotelu. Zmarły pochylony był na oparcie fotela, a na twarzy jego majaczył dziwny grymas, jak gdyby smutny uśmiech roz­czaro­wania czy nie­zadowo­lenia. Łokciami wsparty był o poręcze fotela, z palcami za­ciśniętymi na skórzanym obiciu. Wszystko dokoła świadczyło, że podczas zdejmo­wania obuwia, chwycił go nagle jakiś skurcz, który wyprężył jego ciało, i że w tej właśnie pozycji umarł. Sprawiał raczej wrażenie człowieka pogrążonego we śnie.

Na odgłos kroków zbli­żają­cego się portiera Allerdyke wyszedł do korytarza. Mimowolnym ruchem podniósł rękę do góry, jak gdyby nakazywał ciszę.

– Cicho! – szepnął. – Wiedziałem, że coś się stało, Mój kuzyn nie żyje!

W najwyższym zdumieniu, portier upuścił trzymany w ręku klucz. Gdy się schylał, aby go podnieść, twarz jego okryła s:ę śmiertelną bladością.

– Nie żyje! – zawołał stłumionym głosem. – Przecież sprawiał wrażenie naj­zdrowszego człowieka!

– A jednak nie żyje – rzekł Allerdyke. – Leży tam martwy. Wejdźmy!

Sąsiednie drzwi, z których przed kwadransem wyjrzał mężczyzna z długą brodą, otworzyły się znowu i ten sam człowiek wyjrzał z za­cieka­wieniem. Po chwili wyszedł na korytarz.

– Czy coś się stało? – zapytał, zwracając się do Allerdyka. – Jestem lekarzem, może potrzebna komuś pomoc?

Allerdyke niechętnie spojrzał na nie­znajo­mego. Nie był pewny, czy człowiek ten był Anglikiem, czy cudzo­ziemcem; zdawało mu się, że w mowie jego dosłyszał cudzo­ziemski akcent. Udobruchał się jednak po chwili, bo przyszło mu na myśl, że ton nie­znajo­mego był naprawdę grzeczny, a nawet serdeczny.

– Jestem panu niezmiernie zobo­wiązany – odparł. – Niestety nic już pomóc nie można. Przy­jechałem specjalnie, aby się zobaczyć z moim kuzynem i zastałem go martwego. Zdaje mi się, że zakończył życie przed kilku godzinami. Pan, jako lekarz, może to skon­statować. Zechce pan wejść do pokoju?

Skierował się ku drzwiom, a tamci dwaj poszli za nim. Na widok trupa, nieznajomy zawołał:

– Ach! Przecież to pan Allerdyke!

– Więc pan go znał? – indagował Marshall. Nieznajomy, który zbliżył się do zwłok i dotknął zimnej dłoni za­ciśniętej na poręczy fotela, skinął potakująco głową.

– Przyjechałem z nim z Kristianii – odparł. – Poznałem go tam w hotelu i prze­pędzili­śmy wieczór na przyjemnej pogawędce. Ostrzegałem go.

– Ostrzegał go pan? Przed czym?

– Przed wszelakim wysiłkiem – odparł lekarz spokojnie. – Za­uważyłem u niego symptomy choroby sercowej. Wspom­niałem mu o tym podczas naszej rozmowy. Ze śmiechem mi od­powiedział, że prowadzi bardzo ruchliwe życie. Radziłem jednak, aby odpoczął.

– Wielki Boże! – zawołał Allerdyke z widoczną nie­cierpli­wością. – Uważałem go zawsze za naj­zdrowszego człowieka pod słońcem.

– To pan tak uważał – zauważył doktor. – Cóż może w tej sprawie powiedzieć laik? Teraz mamy dowód!

Wskazał martwe ciało, któremu portier przyglądał się ze zdumieniem. Allerdyke zdawał się również przyglądać zmarłemu kuzynowi, w rzeczy­wistości jednak rozmyślał o tym, co usłyszał przed chwilą.

– Więc pan sądzi, że umarł śmiercią naturalną? – zapytał, zwracając się do lekarza. – Nie przy­puszcza pan, że jest w tym coś niejasnego?

Doktor potrząsnął obojętnie głową.

– Myślę, że umarł nagle, jak zresztą prze­widy­wałem – odparł. – Zwykła wada serca. Atak przychodzi całkiem nie­spodzie­wanie. Widzi pan, że życie zakończył w chwili zdejmo­wania obuwia. Zbyt wielka tusza też mu szkodziła i, prawdo­podobnie, wysiłek przy pochyleniu się wywołał skurcz serca. Oto przyczyna śmierci!

– Przyczyna śmierci! – powtórzył auto­matycznie Allerdyke. – Ale co teraz robić? Co się robi w takich wypadkach?

– Później odbędzie się śledztwo – odrzekł doktor. – Mogę podpisać akt zejścia. Ponieważ zaś zostaję w Hull przez kilka dni, zeznam na śledztwie, co zauważyłem. Należy jednak te wszystkie formal­ności zostawić na potem. Przede wszystkim radziłbym posłać po któregoś z tutejszych lekarzy. Ciało trzeba przenieść na łóżko, a ja za chwilę służyć panu będę, tylko się ubiorę.

– Dziękuję panu. – rzekł Allerdyke. – Jestem panu nie­zmiernie wdzięczny za wszystko. Czy mogę wiedzieć, z kim mam przy­jemność?

– Nazywam się Lydenberg – odparł nieznajomy. – Zaraz panu przyniosę wizytówkę. A pana godność?

Allerdyke wyjął z kieszeni portfelik z wizytowymi kartami.

– Moje nazwisko jest Marshall Allerdyke – odparł. – Jestem kuzynem zmarłego. Nigdy nie przy­puszczałem, że go zastanę w takim stanie! Nigdy nie słyszałem, aby cierpiał na coś i uważałem go zawsze za człowieka bardzo silnego.

– Pośle pan po doktora? – zapytał dr Lydenberg. – Powinien pan bez­względnie to uczynić.

– Tak, pomyślę o tym – odrzekł Allerdyke, po czym zwrócił się do portiera, który stał pod ścianą. – Posłuchaj pan! – rzekł. – Nie należy robić za­mieszania. Niech pan obudzi za­rzą­dzają­cego i poprosi go tutaj. Jedno­cześnie proszę zawiadomić mego szofera, że jest mi potrzebny. A teraz, co do lekarza. Czy zna pan jakiegoś dobrego doktora w Hull?

– Kilku ich jest w pobliżu, sir – odparł portier. – Doktor Orwin z Celtman Street jest jednym z naj­bardziej wziętych lekarzy. Mogę posłać po niego.

– Dobrze! – zgodził się Allerdyke. – Ale przedtem Przyślij mi pan tutaj mego szofera. Proszę mu za­komuni­kować o tym, co się stało.

W dziesięć minut potem Gaffney ukazał się na i progu pokoju. Allerdyke podszedł do niego w milczeniu.

– Gaffney – odezwał się po chwili. – Widzicie, co się stało... Zastałem pana Jamesa bez życia na tym fotelu. Umarł przed kilku godzinami. Mieszka tu jakiś doktor obok, który twierdzi, że pan James był chory na serce. Posłałem po drugiego lekarza, a w między­czasie chciałbym przejrzeć rzeczy mego kuzyna i wy musicie mi w tym dopomóc. Wyjmijcie wszystko z jego kieszeni i włóżcie do tej walizeczki.

Obydwaj zabrali się do roboty, która z punktu widzenia ludzi na­strojonych senty­mentalnie wydałaby się czymś nieludzkim. Marshall Allerdyke jednak był czło­wiekiem nie­pozba­wionym zdrowego rozsądku i robił wszystko z wytkniętym uprzednio celem. W naturalną śmierć kuzyna wątpił i uważał, że jeżeli James Allerdyke padł ofiarą zbrod­niczej ręki, należało wiedzieć, co właściwie miał przy sobie w chwili śmierci. Na małej toalecie stała skórzaną walizeczka. Allerdyke otworzył ją i położył ha toaletce całą jej zawartość. Była tam czapka podróżna, dwie czy trzy książki, kilka gazet, słownik rosyjski i niewielki termos, z którym James Allerdyke nie rozstawał się nigdy. Poczęto prze­szukiwać kieszenie zmarłego. Znaleziono w nich zegarek z dewizką, pęczek kluczy, monokl, małą sakiewkę napełnioną złotymi monetami, pugilares za­wiera­jący kilka­dziesiąt banknotów angielskich i obcych, listy i rozmaite papiery oraz mały kieszon­kowy notes. Allerdyke umieścił to wszystko w walizeczce, którą zamknął na klucz.

– To wszystko, sir – szepnął po chwili szofer. – Prze­szukałem już wszystkie kieszenie.

Allerdyke ustawił walizeczkę na gzymsie kominka i, pod­szedłszy do większej podróżnej walizy, zamknął ją również na klucz, po czym klucz wsunął do swojej kieszeni. W tej samej chwili na progu ukazał się już zupełnie ubrany dr Lydenberg, a za nim – za­rządza­jący hotelem oraz starszy jegomość, którego przed­stawiono jako doktora Orwina.

Gdy ciało Jamesa Allerdyke prze­niesione zostało na łóżko i obaj lekarze pochylili się nad nim, roz­mawiając ze sobą szeptem, Allerdyke przywołał do siebie za­rządzają­cego i za­prowadził go w naj­odleglejszy kąt pokoju.

– Czy zauważył pan coś specjalnego,, gdy kuzyn mój przyjechał wczoraj do hotelu? – zapytał.

– Nie, po przyjeździe nic nie zauważyłem – odparł za­rządza­jący. – Ale potem... Roz­mawiałem z nim po kolacji. Pytał mnie, czy portier jest stale na dyżurze. Zaznaczył, że oczekuje przyjazdu przyja­ciela, który prawdo­podobnie przybędzie do hotelu wśród nocy, tak że chciałby zostawić do niego kartkę. Przy­puszczam, że pana miał na myśli, sir?

– Otóż właśnie, – skinął głową Allerdyke. – A jak wyglądał wówczas? I o której to było godzinie?

– O dziesiątej – rzekł za­rządza­jący. – Zdaje się, że czuł się doskonale i że był w bardzo dobrym humorze. Zdziwiłem się nie­zmiernie, gdy mi powie­dzieli, że nie żyje. Nigdy nie zdarzyło mi się widzieć człowieka o bardziej zdrowym wyglądzie.

Doktor Orwin zbliżył się do nich.

– Po wysłuchaniu sprawo­zdania doktora Lydenberga i po zbadaniu zwłok, nie jestem zupełnie pewny, czy pan Allerdyke umarł na tak zwaną wadę serca – rzekł. – Oczywiście zostanie prze­prowa­dzone śledztwo i sekcja zwłok. Czy jest pan krewnym?

– Jestem kuzynem – odparł Allerdyke. Zawahał się chwilę, po czym rzekł spokojnie: – Czy nie podejrzewa pan otrucia?

Doktor Orwin zagryzł wargi i przyjrzał się badawczo pytającemu.

– Ma pan na myśli samo­bójstwo? – zapytał.

– Mam na myśli otrucie w ogóle – odparł dobitnie Allerdyke. – Tej rzekomej wady serca nie biorę pod uwagę, bo nigdy nie słyszałem, aby kuzyn mój cierpiał na cokolwiek. Był niezwykle silny i zdrowy.

– Musi być sekcja – mruknął dr Orwid. Spojrzał na Lydenberga, który skinął potakująco głową. Potem zwrócił się znowu do Allerdyka. – Gdyby pan zechciał zostawić nas tutaj na chwilę, zbadali­byśmy zmarłego jeszcze raz, potem za­komu­niku­jemy panu o wszystkim.

Allerdyke skinął głową na znak zgody i w towa­rzystwie za­rządzają­cego i Gaffneya, opuścił pokój, zabierając ze sobą małą walizeczkę, w której umieścił był wszystkie drobiazgi, znalezione w kie­szeniach kuzyna.

III. Brylantowa klamra

Znalazłszy się na korytarzu, Allerdyke poprosił za­rządzają­cego o apartament złożony z dwóch pokojów oraz o pokój przyległy dla Gaffneya; jak sam bowiem twierdził, będzie zmuszony pozostać w hotelu do chwili za­kończenia śledztwa i do pogrzebu kuzyna. Za­rządza­jący wprowadził go do aparta­mentu złożonego z trzech pokojów na samym końcu korytarza. Allerdyke rozkazał Gaffneyowi przynieść niektóre rzeczy znajdujące się w samo­chodzie, prosząc jedno­cześnie za­rządzają­cego o chwilę rozmowy sam na sam.

– Sądzę, że dużo osób przyjechało tutaj z okrętu Perisco? – zapytał.

– Mniej więcej dwudziestu pasażerów – odparł za­rządza­jący.

– Czy nie widział pan mego kuzyna roz­mawiają­cego z którymś z pasażerów? – indagował Allerdyke.

Zarządzający wzruszył ramionami. Nie miał pewności, ale zdawało mu się, że pan James Allerdyke rozmawiał z kilku pasażerami okrętu Perisco.

– Wie pan, jak to bywa – tłumaczył. – Goście wchodzą i siadają w hallu. Mam wrażenie, że rozmawiał z tym doktorem, który tam jest teraz z doktorem Orwinem, i że jedno­cześnie mówił z jakąś damą. Wśród pasażerów było kilka pań, a wszystkie one od­poczy­wały w hallu. Zresztą wczoraj wieczorem hotel był prze­pełniony.

– Widzi pan – rzekł Allerdyke. – Nie jestem zadowolony z tego, co mówią lekarze. Bardzo być może, że mają słuszność, ja jednak pragnąłbym wiedzieć, z kim ostatnio przebywał mój kuzyn. Nigdy nie można przesądzać kwestii i należy każdą sprawę zbadać dokładnie,

– Sądzę, że nic specjal­nego nie zauważył pan w jego pokoju? – zapytał za­rządza­jący z odcieniem lęku. – Chyba nic nie zginęło?

– Zdaje mi się, że nie – odparł Allerdyke. – Obydwaj z szoferem prze­szukali­śmy kieszenie zmarłego i wszystko, co zna­leźli­śmy przy nim, mam w tej walizeczce. Zamierzam to przejrzeć jeszcze raz.

– Może życzy pan sobie, aby posłać po policję?

– Jeszcze nie teraz. Należy zaczekać na orzeczenie lekarzy. Pan prawdo­podobnie posiada listę wszystkich gości, którzy wczoraj wieczorem przybyli do hotelu?

– Wszyscy zostali zameldo­wani – odparł za­rządza­jący. – Ale kilku z nich wyjeżdża dziś rano, bo zatrzymali się tutaj tylko przejazdem. Może pan przejrzeć listę, jeżeli pan sobie życzy.

– Przejrzę później – rzekł Allerdyke. – Teraz chciałbym obejrzeć te drobiazgi. Może przyśle mi pan za godzinę, gdy tylko służba wstanie, filiżankę kawy.

Po wyjściu zarządzają­cego, Marshall Allerdyke otworzył stojącą na stole walizeczkę. Uważał za swój święty obowiązek zapoznać się przede wszystkim z dro­biaz­gami, które kuzyn jego miał w ostatniej chwili przy sobie. Na drobnostki wartoś­ciowe zwracał naj­mniejszą uwagę, przekonany był bowiem od pierwszej chwili, że jeżeli nawet James Allerdyke został za­mordo­wany, to morderstwo nie zostało dokonane w celach rabunku. James zazwyczaj nosił przy sobie niewielkie sumy pieniędzy i taką właśnie niewielką sumę znalazł Gaffney w jego kieszeni. Zarówno ulubiony złoty zegarek z dewizką jak i dwa brylantowe pier­ścionki zostały znalezione. O rabunku nie mogło być mowy, zwłaszcza zaś o pospolitej kradzieży. Ale czy nie zrabowano umarłemu rzeczy bardziej wartoś­ciowych, rzeczy, o których nawet Marshall nie miał pojęcia? James prowadził interesy na wielką skalę i bardzo często posiadał wartoś­ciowe papiery lub też dokumenty za­wiera­jące handlowe tajemnice. Czy nie dla takich właśnie wartoś­ciowych dokumentów dopuścił się ktoś zbrodni? A może jednak James zmarł na udar serca?

Marshall Allerdyke, otrząs­nąwszy się już z pierwszego wrażenia, zaczął teraz rozmyślać na trzeźwo. Od naj­młodszych lat był zawsze razem z Jamesem. Nie rozstawali się nigdy na dłużej niż na kilka miesięcy. Marshall był przekonany, że znał zarówno dobrze Jamesa jak i wszystkich bliższych jego znajomych. Nie mógł sobie przy­pomnieć, aby James kiedy­kolwiek narzekał na jakąś nie­dyspo­zycję i wiedział doskonale, że właściwie kuzyn jego nigdy poważniej nie chorował. Co do wady serca, Allerdyke przypomniał sobie, że przed dwoma zaledwie laty, przy pod­pisy­waniu polisy ubez­piecze­niowej, James uznany został przez komisję lekarską za bez­względnie zdrowego. Przypomniał sobie również pełen za­dowo­lenia uśmiech, z którym James opowiadał mu o badaniu lekarskim, przy­taczając słowa doktora, że jest zdrów, jak byk. Być może, że choroba pojawiła się później, ale Marshall widział przecież Jamesa zaledwie przed sześciu tygodniami i wówczas James na nic nie narzekał! W ostatnią swoją podróż do Rosji wyjechał pełen zdrowia i dobrego humoru! Czyżby miał wrócić chory? Po kilku zaledwie godzinach od przyjazdu do Hull znaleziono go bez życia w hotelowym pokoju. Allerdyke wyczuwał intuicją, że w całej tej historii było coś ta­jemni­czego, i w duszy nie zgadzał się z diagnozą lekarzy. Rozmaite myśli piętrzyły się w jego umyśle. Czy istniał jakiś człowiek, któremu zależało na śmierci Jamesa? Czy ktoś zwabił go do tego hotelu, aby potem pozbyć go się w niecny sposób? Czy...

– Głupstwa! – mruknął, prze­rywając naraz tok swych myśli. – Doszło już do tego, że sam siebie zapytuję, czy biedny chłopiec został za­mordo­wany! Cóż ja mogę wiedzieć? Niestety, nic!

Na stole przed nim leżały papiery znalezione w kie­szeniach Jamesa; między nimi mały notatnik, w którym James zazwyczaj zapisywał wszystko dla pamięci. Może zawartość notatnika rzuci światło na ostatnie dni jego życia?

Marshall począł przerzucać kartki notatnika, aż doszedł do dnia, w którym James wyjechał z Bradfordu do Peters­burga, Było to 30 marca. Jechał do stolicy Rosji przez Berlin i Wilno i w obydwóch tych miastach za­trzymywał się po kilka dni. Z Peters­burga udał się do Moskwy, gdzie przepędził prawie tydzień. Wszystkie jego przed­się­wzięcia spisane były w stresz­czeniu na kartkach notatnika. Z Moskwy wrócił znowu do Peters­burga i pozostał tam przez dwa tygodnie, po czym wyjechał do Rewla, stamtąd Morzem Bałtyckim do Sztokholmu, ze Sztokholmu do Kristianii, a z Kristianii – okrętem – do Hull, gdzie w pokoju hotelowym znalazł nie­oczeki­waną śmierć.

Aczkolwiek Marshall Allerdyke nie był wspól­nikiem Jamesa, jednak orientował się w sprawach handlowych swego kuzyna. A zatem i teraz, czytając notatnik, wiedział doskonale, co James zdążył załatwić podczas swego pobytu w Peters­burgu, Moskwie, Rewlu i Sztok­holmie. Odczytywał nazwy rozmaitych firm, z którymi James pozostawał w stosunkach handlowych, a firmy te były mu równie dobrze znane jak jego właśni klienci. Wszystko było tak proste i tak nie­skompliko­wane, że nie mogło zwrócić niczyjej uwagi. Zwykłe koleje losu handlowca, który prowadził wielkie interesy i posiadał roz­gałę­zione stosunki.

W tym małym notesie nie było nic, co by mogło za­niepokoić Marshalla Allerdyka, poza jedną notatką. Notatka ta zawierała trzy krótkie wiersze napisane przez Jamesa za czasu jego dwu­tygodnio­wego pobytu w Peters­burgu. Treść tych wierszy była na­stępu­jąca:

 

18 kwietnia: Spotkanie z księżną.

20 kwietnia: Śniadanie w towa­rzystwie księżny.

23 kwietnia: Księżna była ze mną na obiedzie.

 

Te trzy wiersze stanowiły zagadkę dla Marshalla Allerdyke’a. Kuzyn jego w ciągu ostatnich trzech lat wyjeżdżał do Rosji dwa razy do roku, ale nie wspomniał ani razu o znajomości z osobami należącymi do rodu książęcego. Kimże była ta księżna, z którą Jamesa łączyły tak przyjazne stosunki, że spożywał w jej towa­rzystwie śniadania i obiady? Podczas ostatniej swej nie­obec­ności, James pisał dwukrotnie do Marshalla. Obydwa listy Marshall Allerdyke miał teraz w kieszeni i jeden z nich wysłany był z Peters­burga z datą 24 kwietnia, lecz w liście tym James nie wspominał ani słowem o księżnej. Po dłuższych roz­myślaniach, Marshall Allerdyke doszedł do wniosku, że James, który uważany był ogólnie za wielkiego kobie­ciarza, zawarł prawdo­podobnie znajomość z jakąś artystką, tancerką, czy śpiewaczką, którą nazwał żartob­liwie księżną.

To było wszystko, czego się Marshall dowiedział z treści notatnika. Pozostały jeszcze do przej­rzenia oddzielne papiery, które zaczął teraz odczytywać po kolei. Prawie wszystkie oznaczone były numerami, James bowiem nie cierpiał nie­porządku. Papiery te sczepione były spinaczami, a między nimi znajdował się również list Marshalla adresowany do Sztokholmu, w którym pisał, że z nie­cierpli­wością oczekuje przyjazdu kuzyna. Między innymi znajdowały się również jakieś spe­cyfi­kacje, taryfa kolejowa oraz plany lasów w Szwecji, w którym to przed­się­biorstwie James miał pewien udział. Z tych wszystkich dokumentów jednego tylko Allerdyke nie mógł zrozumieć, a był to telegram wysłany z Londynu 21 kwietnia o godzinie jedenastej rano. Marshall Allerdyke rozłożył depeszę na stole i odczytywał ją uważnie.

 

James Allerdyke

Hotel Grand Monarch

Petersburg