Kropla magii - Oliwia Tybulewicz - E-Book

Kropla magii E-Book

Oliwia Tybulewicz

0,0
3,99 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Bywa, że jedno błahe wydarzenie potrafi zaważyć na całym życiu – zmienić wszystko na dobre lub na złe. Ale czy na pewno? Może determinacja i upór czasem wystarczą, by pokonać przeszkody na pierwszy rzut oka niemożliwe do sforsowania?
Wioletta wiedzie dość niezwykłą egzystencję, pracując jako kelnerka w pubie dla istot nadprzyrodzonych. Jednak jej życie jest niekompletne i wyraźnie czuje, że czegoś jej w nim brakuje. Jak się okazuje, intuicja jej nie zawodzi, bowiem pewnego dnia przez przypadek dowiaduje się, że w wyniku pewnego niefortunnego zaklęcia zapomniała o czymś niezwykle istotnym. Czy uda się jej się odzyskać to, co straciła?

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



© Copyright by Oliwia Tybulewicz & e-bookowo

Zdjęcia wykorzystane na okładce: Mark Fairhurst – unsplash.com, wayhomestudio – www.freepik.com

 

 

ISBN: 978-83-8166-229-1

 

 

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

 

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2021

Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa

 

 

Marzenia się nie spełniają.

Marzenia się spełnia.

Mojemu dziadkowi,

Antoniemu Orłowskiemu

Rozdział I

– Mieliśmy w domu tylko jedną prawdziwą kołdrę, więc musieliśmy z braćmi spać pod arkuszem papieru pakowego. Ale ja się nie skarżę.

Wzdrygam się i momentalnie otwieram oczy. A niech to, omal nie ucięłam sobie drzemki! Zerkam na zegar i widzę, że lada moment zamykamy. Uff, chociaż tyle dobrego.

Pub Luna, w którym pracuję, choć znajduje się w centrum miasta, pozostaje niewidoczny dla ludzi, którzy nie wiedzą o jego istnieniu, za to jak magnes przyciąga istoty nadprzyrodzone. Te zaś nie tylko słyną z nietuzinkowych preferencji kulinarnych, ale na dodatek z byle powodu wszczynają burdy, toteż na co dzień nie narzekam na nudę. Na szczęście dziś jest wręcz nietypowo spokojnie.

– Czy podać coś jeszcze? – pytam odruchowo.

Usadzony przy barze skrzat kręci głową i nieśpiesznie dopija resztę grzańca. Oprócz niego na sali znajduje się jeszcze tylko para wilkołaków, a także siostrzenica właściciela tego przybytku, Nina, która właśnie skończyła robić rozliczenia na zapleczu.

– Możesz już iść, zamknę – rzuca dobrodusznie, po czym wnoszę, że dziś znów przyjeżdża po nią narzeczony.

Z ulgą kiwam głową i przekazuję jej notatki dotyczące niezamkniętych zamówień.

Moje przeczucia odnośnie narzeczonego okazują się słuszne, bo gdy tylko otwieram drzwi, dostrzegam za nimi jego zwalistą sylwetkę.

– Czołem, Wiola – mówi nowo przybyły głębokim basem, przekraczając próg pubu.

– Siema, Leon – odpowiadam, automatycznie odwzajemniając jego uśmiech.

Stojąca na pobliskim parkingu, zużyta, poczciwa honda, wygląda na równie zmęczoną jak ja.

– Cześć, staruszko – mruczę, otwierając drzwi po stronie kierowcy. – Odpalisz dziś bez problemów?

Szczęśliwie tym razem docieram pod dom bez żadnych przygód. W korytarzu, tłumiąc ziewnięcie, wyciągam wyciszoną komórkę z torebki i widzę trzy nieodebrane połączenia od mamy. Co to może być za pilna sprawa? Czyżby znowu próbowała mnie swatać? Aż boję się pomyśleć, z kim tym razem. Ostatni kandydat przeraźliwie bał się pająków i gdy natknął się na takowego pod stołem, zwiał z restauracji, nie opłaciwszy rachunku.

Wiecie, czasem, gdy jestem tak wykończona jak dziś, nawet nie miałabym nic przeciwko jej dobrym chęciom, byle tylko wybierała sensownie. Jednak życie w pojedynkę potrafi dać się we znaki i zauważyłam, że ostatnio samotność doskwiera mi jak nigdy wcześniej. Może się starzeję? Wzdycham, ściągam buty i okrycie wierzchnie, po czym wybieram numer mamy.

Rozdział II

– Ja tam nie rozumiem, dlaczego wciąż jesteś sama – oświadcza Tami.

Jest przyjemny, ciepły, wiosenny poranek. Moje włosy rozwiewa lekki wietrzyk, przyroda się zieleni, a las przy osiedlu mojej przyjaciółki wygląda w tym momencie niemalże bajkowo.

– Może... mam... za... duże... wyma... gania – wyrzucam z siebie z trudem, musicie bowiem wiedzieć, że Tamara namówiła mnie na poranny jogging.

Stęskniona za jej towarzystwem nieopatrznie się zgodziłam i teraz, jak to było do przewidzenia, nie jestem w stanie dotrzymać jej kroku. Ostatnio bieganie stało się jej nowym hobby, ale na szczęście, ku mojej uldze, wciąż znajduje czas na gotowanie, w którym jest bezkonkurencyjna.

– Albo po prostu nie bywasz w odpowiednich miejscach – myśli na głos.

– Poddaję się. – Zginam się w pół, opierając dłonie na udach.

Ogólnie nie uznaję bezcelowych sprintów, co innego, gdy jest się ściganym, ale tak...

– To na pewno tymczasowe. – Tamara odwraca się i truchta w miejscu.

– Mówię o tej przebieżce – wyjaśniam, wciąż ciężko dysząc. – Powinnaś kupić sobie psa, wiesz? Takiego, który lubi ruch – dodaję, unosząc głowę.

– Och, nie wiem. – W jej głosie słychać wahanie. – Nie jestem pewna, jak zareagowaliby na siebie z Czarusiem.

Tami jest moją najlepszą przyjaciółką z dzieciństwa i dopiero niedawno wróciła do naszej miejscowości. Początkowo wahałam się, czy wtajemniczać ją w świat nadprzyrodzony, o którym dowiedziałam się w trakcie jej nieobecności, ale sprawa rozwiązała się sama, gdy na scenę wkroczył jej obecny sąsiad – wilkołak melancholik i stały klient pubu, w którym pracuję. Ta dwójka od razu przypadła sobie do gustu, a ich związek, ku mojemu zaskoczeniu, okazał się niezwykle udany.

– Spróbujemy wolniej, dobrze? – proponuje moja towarzyszka, a ja wyłącznie dla niej decyduję się na jeszcze jedną próbę. – Skoro już mowa o Czarusiu, to może mogłabym umówić cię z którymś z jego kolegów? – Zerka na mnie z ukosa.

Z zaskoczenia biorę ogromny haust powietrza.

– O rany, Tami, ty też?! – jęczę z niedowierzaniem.

– A, mama znów cię swatała? – Domyśla się.

Kiwam głową, a ona zna mnie na tyle dobrze, by nie podejmować tematu.

– Może naprawdę jestem zbyt wybredna – mruczę samokrytycznie.

– Może po prostu masz pecha – odpowiada i ta wersja brzmi o niebo lepiej. – Jak już spotkasz tego jedynego, będziesz wiedzieć, że to on. U mnie tak było – dodaje ufnie.

– Żebym tylko zdążyła się zorientować, zanim zacznie zwiewać przed pająkami. – Wzdycham. – Słuchaj, a jakbym tak poczekała na ciebie na tej ławeczce...

– Jeszcze tylko jedna pętla, dasz radę. Bieganie jest zdrowe! – rzuca z entuzjazmem.

Po raz kolejny przeklinam swój pomysł i postanawiam następnym razem umówić się z nią w kawiarni.

– Wesele?! – Razem z Jagną z osłupieniem wpatrujemy się w Ninę.

– Wesele – powtarza ze spokojem, notując coś w eleganckim, oprawionym w czerwoną skórę kalendarzu. – Nawet wilkołaki idą z duchem czasu.

– Ale czy wszyscy się pomieszczą? – dopytuje moja zmienniczka, zakładając za ucho pukiel sięgających karku, czarnych, kręconych włosów.

– To będzie kameralna uroczystość. Zresztą, wiecie, co się dzieje, gdy w jednym miejscu zgromadzi się zbyt wielu z nich naraz.

– Wiemy – przyznaję smętnie.

– No więc właśnie. – Z trzaskiem zamyka kalendarz. – No i z menu nie będzie problemu. Jak zwykle wszyscy będą jedli to, co przywódca.

Cóż, Joachim, nasz kucharz, powinien się ucieszyć.

Jagna niepewnie przestępuje z nogi na nogę.

– A gdzie zamierzają tańczyć? – pyta.

Ha, dobre pytanie. Jednak Nina i na nie ma odpowiedź.

– Przecież nie tutaj. Nie wspomniałam, że to będzie przyjęcie w plenerze, pod namiotem imprezowym?

Ja i druga kelnerka wymieniamy skonsternowane spojrzenia. To coś nowego.

– Pomysł Leona – dodaje z dumą siostrzenica Igora, bynajmniej mnie nie zaskakując, bo zdążyłam się tego domyślić.

Nie da się ukryć, że jej narzeczony wniósł do Luny powiew świeżości, bo nie boi się eksperymentować i póki co przynosi to rewelacyjne rezultaty. Co więcej, Nina wyraźnie przy nim rozkwitła i nie przypomina już tej wystraszonej dziewczyny, która nieco ponad rok temu stanęła na progu naszego pubu. Innymi słowy – udana z nich para.

– Potem przekażę wam szczegóły – podsumowuje wyżej wymieniona, odprawiając nas machnięciem dłoni, być może dlatego, że do pubu wchodzi właśnie hałaśliwa rodzina goblinów.

Jagna idzie zanieść im menu i wraca z zamyśloną miną.

– Ach, byłabym zapomniała! – dodaje niespodziewanie menedżerka.

Zaskoczone z powrotem przenosimy na nią wzrok.

– Zatrudniłam nowego pracownika.

– Naprawdę? – Nadstawiamy uszu.

Ciekawe, co to za jeden. Choć Lunę odwiedzają głównie istoty nadprzyrodzone, Igor, jej właściciel, zatrudnia w zasadzie wyłącznie ludzi – wyjątek zrobił jedynie dla półelfa Karela. Może i tym razem trafi się ktoś nietuzinkowy? Jednak nasza rozmówczyni ani myśli nas wtajemniczać, bo jedynie kiwa głową i znika na zapleczu. Cóż, pożyjemy, zobaczymy.

Jagna kręci głową i idzie obsłużyć gobliny, które właśnie zaczęły wyrywać sobie menu, jako że w międzyczasie grupa powiększyła się o dwie osoby i wyłożonych na stołach spisów potraw nie wystarczyło dla wszystkich. Dociera na miejsce, gdy osobnikowi z najbardziej odstającymi uszami udaje się w ramach reprymendy zdzielić sąsiada po głowie.

– Co podać? – pyta moja współpracowniczka, surowo unosząc brwi.

Uszasty z niewinną miną chowa menu za plecy.

Uśmiecham się pod nosem i podchodzę do stolika zajętego przez czarodziejkę, zabijającą nudę przy pomocy minitornada z resztek ryżu, który został po risotto.

– Czy podać coś jeszcze? – pytam, zerkając na jej talerz.

Ziarenka opadają, wszystkie naraz, jakby wisiały na nitce, którą ktoś właśnie przeciął, a klientka unosi powieki o gęstych rzęsach.

– Czy od ostatniego razu wasze cappuccino choć trochę się poprawiło?

Odchrząkuję.

– Mogę dodać więcej cukru i śmietanki – proponuję, nie wdając się w zbędne wyjaśnienia.

W odpowiedzi ciężko wzdycha.

– Niech będzie – decyduje bez zapału.

Zabieram nakrycie i odstawiam je na zaplecze, a potem podejmuję próbę zabicia smaku naszej kawy. Ha, a gdyby tak dodać jeszcze bitą śmietanę? Sięgam po pojemnik i wówczas kątem oka dostrzegam, że tuż przy wejściu Jagna rozmawia ze szczupłym, niebieskookim, mniej więcej dwudziestoletnim brunetem. I to z dużym prawdopodobieństwem – człowiekiem! Pomyślałabym, że zabłądził i pyta o drogę, ale to się raczej nigdy nie zdarza, nie u nas. Moją ciekawość potęguje fakt, że moja współpracowniczka ewidentnie czuje się niepewnie. Odstawiam filiżankę i natychmiast spieszę koleżance na ratunek.

– Dzień dobry, w czym mogę pomóc? – rzucam uprzejmie w stronę nieznajomego.

Ten w odpowiedzi uśmiecha się promiennie i wyciąga dłoń.

– Cześć, jestem Julian i mam tu pracować! – oświadcza.

– Ach tak. – Nieufnie mierzę go wzrokiem, ale nie podaję mu ręki; w Lunie ostrożności nigdy za wiele.

Uspokajająco kiwam Jagnie głową, po czym odprowadzam młodziaka do Niny, a gdy wracam, moja współpracowniczka z zaciętą miną przeciera menu szmatką.

– Coś mi się w nim nie podoba – mruczy pod nosem.

I wiem, że nie ma na myśli naszego spisu potraw. Wzruszam ramionami i kończę przygotowywać kawę dla czarodziejki. Chłopak jak chłopak. Wypada dać mu szansę, a potem się zobaczy.

Kwadrans później Nina tym razem oficjalnie przedstawia nam Juliana i pokrótce wprowadza go w arkana sztuki kelnerskiej. Nowy pracownik nie ukrywa, że nigdy do tej pory nie działał w branży gastronomicznej, ale zawsze o tym marzył.

– Hm. – To wszystko, co ma na ten temat do powiedzenia Jagna.

Menedżerka na odchodnym wręcza mu koszulkę firmową, a także egzemplarz menu do przestudiowania i umawia się z nim na jutro, po czym znów zamyka się w swoim kantorku. Reszta dnia mija spokojnie, nie licząc małej bójki przy barze.

Mój telefon jak zwykle odzyskuje zasięg dopiero na końcu parkingu, gdzie zaparkowałam hondę (elektronika ma to do siebie, że bardzo nie lubi magii, a Luna jest nią przesycona). Z reguły sprawdzam nieodebrane połączenia dopiero w mieszkaniu, ale tym razem mój telefon rozdzwania się, gdy tylko zatrzaskuję drzwi. Po ustawionej jako dzwonek melodii poznaję, że to moja mama i odruchowo przyciskam zieloną słuchawkę.

– Tak, słucham? – pytam, przymykając oczy i opierając głowę o zagłówek.

– Jesteś w domu? – Moja rodzicielka jakoś nie ma głowy do mojego grafiku, aczkolwiek na jej usprawiedliwienie muszę dodać, że bywa elastyczny.

– Będę za jakieś dwadzieścia minut.

– Och. Czy to nie niedorzeczne, że nie pozwalają ci odbierać połączeń w pracy? – stwierdza po raz chyba setny.

– Ma to swoje plusy – przyznaję ostrożnie.

– I jak tam ostatnia randka? – wypala.

O, widzicie? Oto jeden z nich.

– Beznadziejnie – przyznaję z satysfakcją.

W końcu od razu mówiłam, że tak będzie.

– Ojej. – W jej głosie pobrzmiewa zmartwienie. – Słuchaj, a może sympatia Tamary ma jakichś fajnych kolegów?

– Mamo! – jęczę. – Czy nie możemy o tym porozmawiać kiedy indziej? Tak szczerze mówiąc, teraz trochę się spieszę do domu.

– Dobrze, dobrze – rzuca markotnie. – Ale ja w innej pilnej sprawie. Bo widzisz, mam problem z włosami.

– Uhm – odpowiadam, ustawiając telefon na tryb głośnomówiący i zapinając pasy.

Moja mama uwielbia wszelkie zabiegi upiększające, a ostatnio wzięło ją na eksperymenty z fryzurą i efekty bywają różne, ale z reguły bardzo dalekie od zamierzonych.

– Czy mogłabyś znów skombinować mi tę ziołową odżywkę, która poratowała mnie poprzednim razem? W sumie dziwne, że nie ma jej w regularnej sprzedaży... – dodaje w zamyśleniu.

Odchrząkuję.

– To ekskluzywny wyrób. Mam do niego dostęp po znajomości.

– Tak, tak, rozumiem, co zrobić – przyznaje z pozorną troską, choć założę się, że w duchu tak naprawdę wcale nie żałuje, że korzysta z niego jako jedna z nielicznych.

Ech, czyli znów szykuje się wizyta u wiedźmy Zenobii.

– Załatwię to jak najszybciej – obiecuję.

– To dobrze. – Wzdycha z ulgą. – A dałoby radę to załatwić jeszcze w tym tygodniu?

– Postaram się.

– Świetnie, świetnie... – Po jej nieobecnym tonie poznaję, że myślami jest już gdzie indziej. – To kończę, bo już mi wyschła pierwsza warstwa lakieru, czas na drugą – dodaje i niespodziewanie się rozłącza.

Rozdział III

Dziś mam poranną zmianę, co bardzo mnie cieszy, bo wieczorem planuję wpaść do Zenobii, by jak najszybciej załatwić odżywkę dla mamy. Jednak dopisuje mi szczęście, bo wkrótce po otwarciu wiedźma sama przekracza próg Luny, zupełnie jakby wyczuła, że jest potrzebna. Ale to oczywiście zwykły zbieg okoliczności – nie żeby coś takiego nie leżało w granicach jej możliwości, ale po prostu nie jestem w stanie sobie wyobrazić, że mogłaby z własnej woli zrobić komuś przysługę.

Z szerokim i nieudawanym uśmiechem pojawiam się przy jej stoliku i kładę przed nią menu.

– Polecam dziś dorsza na parze – oświadczam z zapałem.

Prycha i nie zaszczycając mnie choćby spojrzeniem, otwiera spis potraw.

– A tak przy okazji, potrzebuję pani odżywki do włosów. Tej najlepszej – dodaję od razu, by potem przypadkiem nie zapomnieć.

– Widzę – odpowiada kwaśno, wciąż nie odrywając wzroku od karty dań.

Mimowolnie przewracam oczami.

– To nie dla mnie, mama znów eksperymentowała z fryzurą. Zresztą, to bez znaczenia. Dam pani jeszcze chwilę na zastanowienie się.

Zenobia zatrzaskuje menu.

– Wezmę dorsza w maśle – postanawia. – I Wiedźmę Na Stosie.

– Tak, oczywiście.

Triumfuję w duchu, bo dokładnie o to mi chodziło. Drobna sugestia i przekorny charakter czarownicy zrobiły swoje, a dorsz w maśle jest dziś znakomity i powinien wprawić ją w dobry nastrój.

Idę przekazać zamówienie, po drodze grożąc palcem szarpiącym się krasnoludom. Wódz ich klanu planuje przejść na zasłużoną emeryturę i bywa, że wymiana zdań na temat potencjalnego następcy przybiera gwałtowny charakter.

Gdy składam zamówienie, kucharz patrzy na mnie ze złośliwym błyskiem w oku. Musi być po mnie widać, że zależy mi na tym zleceniu i pewnie kusi go, by popsuć mi szyki.

– To dla Zenobii – wyjaśniam, co studzi jego złośliwe zapędy.

Nawet on zdążył pogodzić się z faktem, że z doświadczonymi czarownicami lepiej nie zadzierać.

– No to jestem! – Omalże nie podskakuję, zaskoczona głosem dobiegającym zza moich pleców.

Natychmiast się obracam i dostrzegam rozpromienionego Juliana, który pyta:

– Co mam robić?

– Nauczyłeś się podziału na sekcje i menu? – pytam w zastępstwie Niny, której jeszcze nie ma.

– Tak mniej więcej, ale dam radę! – zapewnia.

„Mniej więcej” nie brzmi dobrze, ale chyba sam musi się o tym przekonać. Postanawiam ku przestrodze od razu wrzucić go na głęboką wodę.

– Przyjmij zamówienie od rodziny goblinów – mówię.

– Tej w kącie?

Wzdycham.

– A widzisz tu jakąś inną?

– Nie.

– To sugeruję zacząć od tej.

Może to trochę złośliwe, ale niech się przyzwyczaja; w końcu bywalcy Luny nie słyną z dobrych manier. Ponaglam go wzrokiem, a potem, w oczekiwaniu na zamówienie Zenobii, kompletuję listę zakupów dla dostawcy. Julian kiwa głową i podchodzi do rozbawionej grupki, by po chwili wrócić z nietęgą miną.

– Upierają się, że nie mogę ich obsłużyć i że to nie jest żaden pub.

Zerkam na gobliny i marszczę brwi.

– Pewnie znów wcinały muchomory. Idę doprowadzić je do porządku, a ty zajmij się w tym czasie rusałką. – Wskazuję na drzwi.

Gobliny na mój widok chichoczą i pytają, gdzie zgubiłam ogon. Muchomory wydają mi się coraz bardziej prawdopodobne. A tyle razy prosiliśmy klientów, żeby jedli je po wizycie w Lunie, a nie przed nią!

– Słuchajcie, albo coś zamawiacie, albo będę was musiała wyprosić – wyjaśniam ze spokojem.

Przez chwilę naradzają się półgłosem i ostatecznie dochodzą do wniosku, że jutro będzie burza.

– Wpisuję owadzie szaszłyki. Po jednym na głowę? – Patrzę na nich kontrolnie z uniesionym długopisem.

Nikt nie protestuje, więc dopisuję „×7”.

– Coś do picia? Mamy czerwone wino w promocji.

Słowo „promocja” w końcu się do nich przebija, bo senior rodu kiwa głową.

– To przyniosę karafkę i kieliszki dla wszystkich. – Uzupełniam notatki i idę do kuchni.

– Gdzie dorsz? – pytam Joachima, wyrywając kartkę z notesu i wieszając ją na ramie z zamówieniami.

– Julian wziął – burczy w odpowiedzi.

Marszczę czoło i wracam na salę w momencie, gdy nowy stawia zamówienie Zenobii przed rusałką. Natychmiast do nich doskakuję.

– Proszę o wybaczenie! – zagajam i zabieram je dziewczynie sprzed nosa, jednocześnie gromiąc wzrokiem młodziaka.

– Najmocniej przepraszam! – wtóruje mi winowajca. – Pani dorsz będzie za chwilę!

– Jaki dorsz? – Rusałka groźnie unosi brwi.

Zostawiam ich, żeby to sobie wyjaśnili i pędzę do Zenobii.

– Naczekałam się – oświadcza z dezaprobatą. – Tutejsza obsługa pozostawia coraz więcej do życzenia.

– To nowy pracownik – spieszę z wyjaśnieniami. – Właśnie go szkolę.

Obie odruchowo przenosimy wzrok na Juliana.

– Którą jarską sałatkę dziś polecacie? – pyta właśnie rusałka.

– Numer pięć – odpowiada bez zastanowienia jej rozmówca.

– Tę szpinakową?

– A widzi pani inną o tym numerze?

Zenobia uśmiecha się złośliwie.

– Ano rzeczywiście, zabrzmiało znajomo.

Odchrząkuję z zakłopotaniem. Skubany niektórych rzeczy uczy się wręcz za szybko.

Gobliny reagują na swoje zamówienie przyjemnym zdziwieniem, jakby zdążyły już o nim zapomnieć i natychmiast się na nie rzucają, aż patyczki chrzęszczą im w zębach. Notuję w myślach, by mieć oku całą rodzinę, żeby przypadkiem nikt nie wyszedł bez płacenia.

W międzyczasie Zenobia z błogą miną kończy dorsza.

– Lilipucie te wasze porcje – mówi na mój widok, natychmiast przybierając srogi wyraz twarzy. – Macie tu dziś jakiś jadalny deser?

Bez słowa podsuwam jej właściwe menu i idę szykować Wiedźmę Na Stosie – czyli płonącego drinka. Tymczasem na linii rusałka-Julian znów pojawia się spięcie.

– Co to? – pyta dziewczyna, gdy nasz nowy kelner stawia przed nią kielich z jasną zawartością.

– Shandy. Piwo z lemoniadą – dodaje w odpowiedzi na jej sceptyczną minę.

Klientka potrząsa włosami w kolorze mchu.

– Nie zamawiałam go.

– Ale jest dobre. – Julian nie wygląda na speszonego.

Jego rozmówczyni patrzy na niego ze zmarszczonymi brwiami, a potem bierze łyk i macha ręką.

– Niech będzie – postanawia.

A niech mnie.

– Słuchaj – mówię półgłosem, gdy nowy dołącza do mnie przy barze. – Nie wiem, czy pamiętasz, ale w kuchni powinna już czekać jej sałatka.

– A tak, rzeczywiście. – Uderza w czoło otwartą dłonią i uśmiecha się z wdzięcznością.

Wiecie, zaczynam nabierać podejrzeń, że może nie mieć predyspozycji do tego zawodu.

Aby wprawić Zenobię w dobry humor, nie żałuję jej płomieni na Wiedźmie Na Stosie, a ciasto cytrynowe, które wybiera, przystrajam z wyjątkową starannością.

– Musi ci bardzo zależeć na tej odżywce – stwierdza ponuro czarownica. – To na pewno nie dla ciebie?

– Na pewno. Kiedy mogłabym po nią wpaść?

– Będę robić partię za miesiąc. Być może też się załapiesz – mówi, zabierając się za deser.

– Przyniosę butelkę po poprzedniej – kuszę.

Zenobia zerka na mnie kątem oka.

– Ale nie obniżę za to ceny – zastrzega.

– Oczywiście, że nie. – Skwapliwie kiwam głową.

Czarownica odkrawa kolejny kawałek, tonący w przybraniu z bitej śmietany, za którą przepada i na chwilę przymyka oczy.

– Z korkiem? – upewnia się.

– Z korkiem – potwierdzam. – Kiedy mogę przyjść?

– Pojutrze.

Oddycham z ulgą. Nie zawsze idzie tak łatwo. Tymczasem Zenobia ze złośliwym uśmiechem zezuje w stronę Juliana, który z zaintrygowaną miną właśnie przegląda menu. Jak może zgadliście, mam pewne zastrzeżenia do szkolenia, które zafundowała mu Nina. Chyba musimy zacząć od początku.

– Wiesz co, może idź na razie pozawijać sztućce w serwetki – proponuję, dołączając do niego.

– Dam radę! – Wypręża się jak struna. – Tak tylko sobie utrwalam, co sprzedajemy!

Naszą rozmowę przerywa nadejście menedżerki. Tuż za nią podąża Karel, taszczący sporych rozmiarów obraz.

– Tutaj. – Nina wskazuje na ścianę po swojej lewej stronie.

Dopiero teraz dostrzegam, że widnieje na niej wystający gwóźdź i podejrzewam, że umieścił go tam przedsiębiorczy Leon. Karel kiwa głową i ostrożnie wiesza obraz na wyznaczonym miejscu.

Zerkam tam z ciekawości i zapiera mi dech w piersiach.

– Ty to namalowałaś? – pytam, starając się, by w moim głosie nie przeważało niedowierzanie.

– Tak, ja – odpowiada, rumieniąc się.

– Wygląda jak zdjęcie!

Malowidło przedstawia las – gęsty, tętniący życiem i utrzymany w tonacjach zieleni charakterystycznej dla wczesnego lata. Mech wydaje się miękki i wilgotny, kora twarda i chropowata, a gdy spojrzy się na całość kątem oka, można odnieść wrażenie, że gałęzie delikatnie kołyszą się na wietrze.

– Jest piękny – podsumowuję z uznaniem.

Nina spuszcza wzrok.

– Pomyślałam, że może spodoba się klientom i poczują się dzięki niemu bardziej swojsko.

– Niektórzy czują się tu tak aż za bardzo – mruczę pod nosem, zezując na gobliny, które zgodnie pochrapują z głowami na stole; nie żebym była zaskoczona – drzemka jest kulminacyjnym punktem spożywania przez nie muchomorów. – Ale na pewno będzie im miło – zapewniam. – Tylko czy nie szkoda go tutaj? To znaczy… – Mityguję się. – Nie martwisz się, że ktoś go zniszczy?

Nina patrzy z wahaniem na swoje dzieło.

– To pleksi, nie szkło. No i będzie przecież cały czas na widoku. Zresztą, namalowałam go po to, żeby był oglądany – dodaje nieco ciszej, z cieniem dawnej nieśmiałości.

– Nie martw się, będziemy go pilnować – obiecuję, zerkając na Karela, wciąż kontemplującego malunek Niny.

Ten, jakby wyczuwając, że jest obserwowany, zerka na mnie, nieznacznie unosi kąciki ust i kiwa głową na znak zgody. No proszę, skoro zaimponowała przedstawicielowi elfów, naprawdę musi być dobra! Swoją drogą – wiecie, swego czasu wydawało mi się, że Karel i Nina mają się ku sobie, ale cokolwiek to było, o ile w ogóle zdążyło się zacząć, wyparowało, gdy tylko pojawił się Leon. I nic dziwnego, bo trudno mi sobie wyobrazić kogoś, kto by bardziej do niej pasował.

Jakiś kwadrans później w celach szkoleniowych w obecności Juliana wystawiam rachunki goblinom i Zenobii, a potem razem pracujemy nad tym dla rusałki. Okazuje się, że chłopak zdążył już zapomnieć, co zamówiła. Wzdycham w duchu.

– Widzisz, właśnie po to masz notes z kalką. – Nie czekając na pozwolenie, sięgam po wystającą mu z kieszeni fartucha książeczkę i otwieram ją na pierwszej stronie.

Jednak zamiast notatek widnieje na niej szkic z karykaturą. Postać na obrazku ma szalone spojrzenie, wielki, garbaty nos i szczękę godną dobermana, ale to bez wątpienia ja. I to ja, waląca po głowie gigantyczną łyżką wybitnie szpetnego goblina.

Julian wstrzymuje oddech. Na chwilę zapada między nami cisza, przerwana dopiero głośnym przełknięciem śliny przez mojego rozmówcę. Jednak, ku jego konsternacji, moje usta rozciągają się w szerokim uśmiechu.

– Kapitalne! Mogę to zatrzymać? – pytam z entuzjazmem.

Nasz nowy kelner powoli wypuszcza powietrze.

– Tak, oczywiście. – Przytakuje i wręcza mi wydarty z notesu oryginał, kopię zachowując dla siebie.

Ostrożnie odkładam szkic do swojej książeczki, zamierzając go oprawić i powiesić w kuchnio-salonie. Będzie jak znalazł po ciężkim dniu z klientami, których, ku mojemu żalowi, z reguły nie wolno przywoływać do porządku w tak bezpośredni sposób.

Wspólnymi siłami odtwarzamy zamówienie i podliczamy ostateczną kwotę, a potem Julian z własnej inicjatywy dorysowuje w rogu miniportret klientki.

Sprzątając stolik po Zenobii, dyskretnie sprawdzam, co z tego wyniknie. A wynika sowity napiwek. Zapatrzywszy się na zadowoloną rusałkę, przewracam ścierką solniczkę, która głucho uderza w powierzchnię stolika. Coś podobnego. Może jednak chłopak ma ślad potencjału? Kręcę głową i idę obudzić gobliny, które jak zwykle mnie nie zawodzą i szeroko ziewając, pytają, kiedy przyniosę ich zamówienie.

Rozdział IV

Ten dzień nie zaczyna się najciekawiej, bowiem z samego rana mama dzwoni aż dwa razy, żeby spytać, kiedy przywiozę jej odżywkę i czy mam już odpowiednią kreację na jej urodziny. Co więcej, w Lunie bynajmniej nie jest lepiej, bo mamy dziś spory ruch, a Julian bardziej komplikuje nam pracę, niż służy pomocą.

– Nie widziałaś, komu zaniósł hamburgera? – Cecylia z zakłopotaniem poprawia fryzurę. – Joachim twierdzi, że go wydał.

Przerywam przystrajanie deseru kandyzowanym motylem i wytężam pamięć.

– Chyba temu satyrowi pod oknem. – Wyciągam szyję. – Tak, na pewno, widzisz? Kawałek cebuli przyczepił mu się do kaftana.

Cecylia ogląda się przez ramię.

– Rzeczywiście – mruczy.

– Nic nie zostawił, więc możesz mu to doliczyć do rachunku – radzę, wracając do deseru. – I lepiej nie spuszczaj z oczu następnego burgera, bo mi dziś zaginęły dwie porcje nalewki.

Cecylia wzdycha, ale bez słowa skargi wraca do kuchni ponowić zamówienie.

Serwuję motyle borowemu i podchodzę do wróżbitki Pelagii, która właśnie opróżniła talerz z drugim daniem.

– Czy przynieść coś jeszcze? – pytam.

Moja rozmówczyni zerka na mnie z błyskiem w oku.

– Stoisz na rozdrożu, moje dziecko – zawodzi. – Lecz karty wskażą ci właściwą drogę!

Trudno powiedzieć, jak i kiedy w jej dłoni pojawia się talia.

Rozglądam się, szukając pretekstu, by czmychnąć, ale jak na złość nie mam w tej chwili nic pilnego do zrobienia. Wróżbitka, nie czekając na moją decyzję, sprawnie tasuje karty i zaczyna je rozkładać. Zrezygnowana siadam naprzeciwko niej, odkładając tacę na stoliku obok. W końcu lepiej nie zrażać do siebie stałej klientki.

– Na twojej drodze stanie brunet z tajemniczą przeszłością – oświadcza Pelagia z przejęciem. – Widzę zazdrość... – Teatralnie kładzie dłoń na sercu i robi pauzę, zapewne dla lepszego efektu. – I pojedynek na śmierć i życie! A także... wygraną na loterii? – dodaje ze zdziwieniem, już normalnym tonem, odwracając ostatnią kartę.

– Świetna wiadomość, oby więcej takich! Dziękuję i nie omieszkam pamiętać, żeby kupić los. – Wstaję i zbieram niepotrzebną już zastawę. – Czy podać jakiś deser?

– Och, jestem na diecie, wezmę tylko gorącą czekoladę z bitą śmietaną – odpowiada od niechcenia, w zamyśleniu przyglądając się rozdaniu; nietrudno poznać, że z tą wygraną coś jej nie pasuje.

– Oczywiście, do usług. – Ulatniam się, nim zdąży zmienić ją w coś dużo mniej optymistycznego, bo w tej materii nie sposób odmówić jej wyobraźni.

Dość długo szukam bitej śmietany, co zapewne ma coś wspólnego z Julianem – nie nauczył się jeszcze, gdzie co odkładamy. Siedzący przy barze skrzat w skupieniu obserwuje moje poczynania.

– Kiedyś pomyliłem skrót w lesie i odnalezienie drogi do domu zajęło mi trzy dni. Ale ja się nie skarżę – oznajmia.

– To okropne – odpowiadam uprzejmie, zauważając jednocześnie, że do Luny wkracza para posągowo pięknych blond wampirów.

Poruszają się z gracją kotów i z iście kocią manierą po wejściu czujnie się rozglądają, odruchowo szukając czegoś do upolowania. Wzdycham, bo dość nieswojo czuję się w towarzystwie nieumarłych, od kiedy jakiś rok temu znalazłam się przypadkiem w centrum afery związanej z zaginięciem eliksiru hrabiny Kraus. To ja natknęłam się na ową zgubę i przyznaję, poczęstowałam się jedną kroplą, co poskutkowało drobną amnezją, ale następnego dnia buteleczka trafiła do prawowitej właścicielki, więc w sumie powinno się to rozejść po kościach. Jednak hrabina chyba nabrała podejrzeń, że miałam z tą kradzieżą coś wspólnego i odnosiłam wrażenie, że od czasu do czasu przysyłała tu kogoś na przeszpiegi.

– Co dziś polecasz, kwiatuszku? I o której dziś kończysz? – pyta nowo przybyły krwiopijca, próbując nawiązać ze mną kontakt wzrokowy, czego oczywiście staram się unikać, żeby mnie przy okazji nie zahipnotyzował.

– Nie przesadzasz? – Prycha jego towarzyszka, wystylizowana na top modelkę podczas pokazu roku. – Przecież już się dziś posilaliśmy. Po prostu zamów ten deser.

Kątem oka widzę, że chłopak nie wychodzi z roli i uśmiecha się czarująco.

– Weźmiemy dwa krwiste sorbety. Będę w siódmym niebie, jeśli dostarczysz je osobiście.

Wampirzyca przewraca oczami.

– Tak, oczywiście – odpowiadam, notując z przesadnym zaangażowaniem. – Doskonały wybór – zapewniam i do czasu opuszczenia przez nich lokalu staram się pojawiać przy stoliku tej dwójki najrzadziej, jak to możliwe.

Na szczęście tego wieczoru przynajmniej nie wybucha bójka. Dobre i to.

Rozdział V

Następnego ranka wstaję później, niż zamierzałam i niechętnie wygrzebuję się z łóżka, dręczona nie najlepszym samopoczuciem. Kto wie, czy Zenobia wywiązała się z obietnicy i odżywka jest gotowa. A nuż czeka mnie wyprawa na darmo?

Dla ocucenia przemywam twarz zimną wodą i bez apetytu przełykam śniadanie. Wsiadając do swojej rozklekotanej hondy, przeciągle jęczę w duchu. Coraz więcej znaków na niebie i ziemi wskazuje, że czeka mnie rychła wizyta u mechanika.

Przynajmniej pogoda jest po mojej stronie – mamy ciepły i słoneczny poranek, a na nieboskłonie nie widać ani jednej chmurki. Parkuję w pobliżu lasu i ruszam piaszczystą, poprzecinaną wystającymi korzeniami ścieżką. Typowa dla późnej wiosny nasycona zieleń roślinności i beztroskie trele ptaków, choć bez wątpienia piękne, jedynie odrobinę poprawiają mi humor.

Trasę do domku Zenobii mam już opanowaną całkiem nieźle, ale mimo to jak zwykle czujnie się rozglądam. Zajęta patrzeniem przed siebie i na boki zapominam o spoglądaniu w dół, więc gdy w pewnym momencie coś wyskakuje mi spod nóg, moje serce na chwilę gubi rytm. Na szczęście okazuje się, że to tylko szperający w liściach kos, który wylądował kawałek dalej i teraz mi się przygląda, z zaciekawieniem przekrzywiając czarny łepek.

Chatka Zenobii stoi tam, gdzie zwykle, choć biorąc pod uwagę przekorny charakter jej właścicielki, za każdym razem podświadomie spodziewam się, że jej tam nie zastanę. Sprężystym krokiem podchodzę do wejścia i pukam.

– Czego? – Dobiega do mnie zirytowany głos.

– To ja, Wioletta! Przyszłam po odżywkę! – wołam.

– A. To wejdź. – W głosie wiedźmy próżno by szukać zadowolenia z przybycia umówionego klienta.

Ostrożnie uchylam drzwi i wchodzę do zacienionego wnętrza. Zenobia akurat miesza jakąś gęstą ciecz w wielkim saganie i widać, że moja wizyta jest jej niespecjalnie na rękę.

– Uważaj na ten krąg w kącie – mówi, dosypując do mikstury trochę białego proszku.

Pociągam nosem. Czyżby krochmal? Zezuję w stronę wyżej wspomnianego kąta z kręgiem i stwierdzam, że nie wygląda groźnie, ot, ciemnoczerwone koło. Choć po namyśle – ciemnoczerwone nie brzmi dobrze. Składała tu jakąś ofiarę? Przestępuję z nogi na nogę.

– Nie chcę przeszkadzać, wezmę tylko odżywkę i znikam.

– Jest butelka i korek? – Zenobia patrzy na mnie spod zmarszczonych brwi.

– Są. – Wyciągam je z plecaka i jej prezentuję.

– Odłóż na stół.

Raz jeszcze miesza miksturę, otwiera szafkę ze skrzypiącymi zawiasami i z marsową miną przygląda się jej zawartości.

– Gdzie to było? – mruczy do siebie. – Ano tak – dodaje, zatrzaskując ją. – Ej, ty tam, podaj mi podbiał, wisi nad tobą.

Zadzieram głowę i rzeczywiście dostrzegam zwisające z belek wiązki suszących się roślin.

– To? – Sięgam po najbliższą.

Zenobia przewraca oczami.

– Czego oni was teraz uczą w tych szkołach? – mamrocze. – Chcesz, żeby mojej klientce odpadły łuski?

– Chyba... nie? – Ryzykuję.

Wiedźma wzdycha, jakby z rozczarowaniem.

– Weź to obok.

Przez chwilę szarpię się ze sznurkiem i zapewniam Was, że krytyczne spojrzenie właścicielki chatki bynajmniej nie pomaga w rozsupływaniu węzłów. W końcu jednak udaje mi się uwolnić z uwięzi garść łamliwych, podsuszonych łodyg i triumfalnie wręczam je czarownicy. Oczywiście ani myśli mi podziękować, chyba że za oznakę wdzięczności można uznać stwierdzenie:

– Skoro już tu jesteś, to przydaj się na coś i daj mi jeszcze chochlę z szuflady pod oknem.