Księżniczka Dagny - Wanda Miłaszewska - E-Book

Księżniczka Dagny E-Book

Wanda Miłaszewska

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Przejmująca, wzruszająca opowieść o Karen, szwedzkiej emigrantce na ziemiach polskich, i jej niepełnosprawnej córce Dagny. Porzucone przez niefrasobliwego ojca, wiodą ubogie i pełne trudności życie. Uwięzioną na czwartym piętrze kamienicy Dagny odwiedza jedynie starszy o rok, niewidomy syn krawcowej. Wanda Miłaszewska (1894–1944) – polska pisarka, redaktorka tygodnika dla kobiet „Bluszcz”, nauczycielka rysunku. Wraz z mężem Stanisławem, dramaturgiem i publicystą, zginęła pod gruzami walącego się domu podczas powstania warszawskiego.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Wanda Miłaszewska

Księżniczka Dagny

Romans

Warszawa 2021

[Motto]

...Przyjmijcie trwożnych, stroskanych, zbłąkanych

Niech ulgę w waszej dobroci uczują...

Homer, Hymn do Apollina

I

Dagny, to znaczy: Nowy dzień, Jutrzenka – tak miała na imię dziewczynka o płowych włosach, długich, chudych rękach i głowie, wtulonej w ramiona.

Dagny mieszkała całe życie na czwartym piętrze, z którego matka jej musiała schodzić kilka razy dziennie, śpiesząc na lekcje gimnastyki szwedzkiej do szkoły. Dagny nie wychodziła prawie nigdy. Jej biedne nogi, o nieproporcjonalnie długich stopach, drżały na każdym stopniu, a ręce czepiały się kurczowo poręczy. Kiedy schodziła w dół, wydatny garb na plecach zdawał się jeszcze większy, niemal potworny. Dagny uginała się pod jego ciężarem.

Właściwie jedyną ozdobą tej biednej, połamanej istoty były długie, lśniące warkocze o złotawym odcieniu. Co dzień z rana, przed wyjściem, matka czesała je starannie grzebieniem, szczotką i znów grzebieniem, a potem splatała i upinała ciasno w tyle głowy mnóstwem grubych szpilek drucianych, wytartych ze starości.

Gimnastyka szwedzka nie była zbyt popłatnym zajęciem. Kiedyś tak, kiedyś sprowadzano z zapałem trapezy i drabinki, spędzano dzieci do dużej sali i kazano im robić ćwiczenia; ale przyszły inne czasy: dzieciarnia biegała po łąkach i lasach podmiejskich ubrana w skautowskie bluzy. O kółkach, linkach i szczeblach drewnianych nikt nie myślał.

Wtedy, gdy zajmowano się nimi, przyjechała do tego miasta matka Dagny. Była podówczas młodą dziewczyną, smukłą, rumianą, jasnowłosą i pełną zapału do pracy.

Nauczyła się mówić trochę po polsku, później poznał ją i pokochał student politechniki. Opowiadał jej o swoim uczuciu w pięknych, zawiłych zdaniach, a ona słuchała ze wzruszeniem, bowiem język miłości we wszystkich krajach pod słońcem jest jednakowo piękny i zrozumiały dla każdej młodej dziewczyny.

Potem w ewangelickim kościele miał być ślub, potem – student ściął się na egzaminie, potem – rodzina zapowiedziała mu, aby nie robił głupstwa i zagroziła wydziedziczeniem, a potem – urodziła się Dagny.

Tej nocy wszystkie słowiki w ogrodzie botanicznym śpiewały jeszcze zawzięciej niż zwykle. Ciągnęły długie, nieskończenie długie trele, które wsiąkały w przestrzeń powietrzną, przepojoną zapachem bzów i ziemi wilgotnej.

Tej nocy również poduszka, na której leżała maleńka główka Dagny wilgotna była od łez. To matka dziecka płakała, bowiem student nie wrócił do domu. Nie wrócił też nazajutrz, ani później; nie wrócił nigdy więcej i nigdy nie zobaczył różowej buzi, krągłej i małej jak piąstka, ozdobionej parą bardzo niebieskich ocząt. Gdyby ujrzał tę twarzyczkę choć raz, może by uprzytomnił sobie, że zbrodnią jest porzucić młodą kobietę, która popełniła wielki błąd w życiu: uwierzyła zaklęciom mężczyzny. Może pomyślałby również, że ta maleńka Dagny – Jutrzenka, zasługuje w pełni na swoje imię i że dzień jej narodzin jest naprawdę nowym dniem – jego własnym jutrem.

Karen, matka Dagny, nie płakała tak długo, jakby tego pragnęło jej obolałe serce. O świcie zjawił się w małym mieszkanku nowy gość, zwycięski nieprzyjaciel rozpaczy: promień słońca. Upadł wprost na poduszkę śpiącego dziecka. Maleńka Dagny zatrzepotała rączkami i – w zrozumiałym tylko dla matki narzeczu – zażądała kategorycznie: jeść.

Dano jej. Dawano jej odtąd stale, ilekroć zapragnęła tego. Trochę mniej skrupulatni bywali ludzie, u których Karen pracowała na swój powszedni chleb. Skorzystali z okoliczności, z wakacji, i wyjeżdżali, nie dopłaciwszy nauczycielce nawet tego, co jej się należało.

II

Karen bywała często głodna. Dagny – nigdy. Karen suszyła nieraz przy piecu przemokłe na deszczu okrycie: biedny szary płaszczyk o przetartych szwach. Dla Dagny suszyły się czysto wyprane pieluszki, ciepłe i białe jak pierś matczyna, jak mleko.

Pieluszki prała Florcia. Było to dziewczynisko piętnastoletnie, trochę za rosłe na swój wiek i trochę za mało rozgarnięte. Ta cecha miała jedną dodatnią stronę: oto Florcia brała znacznie mniej zasług niż zwykłe niańki, było to bowiem, ot, proste popychle.

Popychle chodziło z rana po bułki, a przez ten czas Karen karmiła i przewijała dziecko. Potem popychle śpiewało dziecku do snu, a przez ten czas Karen uczyła cudze dzieci, jakie trzeba robić ćwiczenia, aby kręgosłup był prosty.

Florcia nic nie wiedziała o ćwiczeniach gimnastycznych, w szczególności o szwedzkich. Natomiast usiłowała kiedyś wykonać jedno trudne ćwiczenie i – to się skończyło fatalnie.

Było to w sobotę, w dzień Matki Boskiej. Florcia huśtała dziecko na rękach, śpiewając mu Aa-a, kotki dwa i Twoja Wanda leży tu – na zmianę. Nagle z podwórza dobiegły dźwięki muzyki. Był to kataryniarz, ślepy na jedno oko, ale za to bardzo muzykalny. Grał jedną i tę samą melodię w tempie walca, polki lub mazurka, a na stuk owiniętego w papier miedziaka nie przerywał nawet koncertu, tylko przysuwał pieniądz nogą, jeżeli upadł w pobliżu, albo kijem, jeżeli trochę dalej.

Florcia położyła dziecko na łóżku i skoczyła do okna. Musiała wdrapać się na parapet, gdyż okno było niewielkie, ale za to umieszczone wysoko. Kataryniarz grał właśnie po raz trzeci walca z jakiejś odwiecznej operetki. Kiwał głową i od czasu do czasu przytupywał nogą do taktu.

Ale mała Dagny okazała zupełny brak umuzykalnienia, poczęła bowiem płakać i to wcale nie w takt melodii. Katarynka piszczała skocznie: la la, la la! – a Dagny piszczała przeciągle, o septymę wyżej, przenikliwym głosikiem: U – aaa... u – aaa...

– Cicho! Tsss... Cacy, cacy! – zacmokała Florcia, ale to nie pomogło.

– Uaaa... uaaa... – płakała Dagny, której widocznie sprzykrzyło się leżeć na twardym łóżku matczynym.

Wtedy Florcia zlazła z okna, wzięła dziecko i znowu poczęła je huśtać. Dagny płakała wciąż. Katarynki nie było prawie słychać.

– Aa-a! Cacy! Cacy! – uspakajała dziewczyna rozgrymaszone niemowlę.

Podeszła z dzieckiem do okna. Kataryniarz przestał grać. Może już sobie poszedł?

Okno było wysoko... Zadziwiająco sprężystym ruchem podciągnęła się Florcia jedną ręką, w drugiej dzierżąc silnie rozkwilony pakunek. Siadła na parapecie i wyjrzała przez lufcik. Kataryniarz nie grał już, bowiem otworzył klatkę z morską świnką, która wybierała teraz różowym pyszczkiem kartki z wróżbami.

W parterowym oknie stała kucharka. Tłuste łokcie oparła o parapet, brodę oparła na pięściach i patrzyła na to, śmiejąc się. Kataryniarz podszedł i podał jej karteczkę. Kucharka rozwinęła papierek i czytała, głośno sylabizując:

– Moje życie weszło w znak Barana i Bliźniąt – oznajmiła. – Czeka mię wielka pomyślność. Wielkie wino wieczorowom porom, długie lata szczęścia i pieniądze z daleka.

Trzasnęła się rękami po zażywnych udach i wybuchnęła głośnym, radosnym śmiechem. Florcia śledziła to wszystko z czwartego piętra, a tymczasem mała Dagny, sina od płaczu, wyprężyła nagle swe drobne ciałko i wysunęła się z objęć niańki.

Upadła. Niedaleko, bo tylko na podłogę. Ale okno było wysoko, a podłoga twarda. Stuknęło. Florcia zeskoczyła i chwyciła maleństwo na ręce. Przestało płakać.

Wieczorem dziecko nie chciało jeść, miało wymioty, a w nocy dostało konwulsji. Karen, nieprzytomna z rozpaczy, wezwała natychmiast lekarza. Nie mógł na razie orzec nic stanowczego.

– Czy dziecko nie wypadło z kołyski? – zapytał.

Niańka przysięgała, że nie. Z kołyski nie wypadło.

– Ha... Zobaczymy dalej. Niech pani nie rozpacza. To może nic groźnego. Przyjdę jutro.

Przyszedł istotnie nazajutrz. Dziecko miało się jakby lepiej, ale kwiliło cichutko. Doktor nabrał otuchy.

– Może przejdzie bez śladu. Proszę tylko uważać, czy...

Karen uważała. Uważała pilnie przez długi czas. Na plecach dziecka ukazał się maleńki guz. Nie większy od śliwki. Przez długi czas był niewielki, potem, w miarę jak rosło dziecko, począł rosnąć i on. Wreszcie – Dagny przestała rosnąć, lecz garb rósł ciągle...

Skończywszy piętnaście lat, miała sto dwadzieścia sześć centymetrów wzrostu tak samo jak zeszłej wiosny. Urosły jej tylko stopy, ręce o długich, wąskich palcach i długie, jasne warkocze. W tym czasie Karen poczęła z lekka siwieć na skroniach. Dawała ciągle lekcje gimnastyki w szkole. Uczyła zdrowe, krzepkie, rumiane dzieci, jakie trzeba wykonywać ćwiczenia, aby kręgosłup pozostał prosty.

Po powrocie do domu patrzyła na swoją dziewczynkę siedzącą godzinami w oknie. Mówiła do niej łagodnie:

– Dagny? mizerna jesteś... Czy się dziś czujesz niedobrze?

– Nie, mamusiu. Nic mi nie jest, nic.

– Może chciałabyś wyjść ze mną? – pytała wówczas Karen. – Przejdziemy się trochę. Tylko trochę. Na świecie tak ładnie... Wiosna pachnie w powietrzu. Chcesz?

– Nie, mamusiu, nie! – odpowiadała Dagny, a w głosie jej brzmiała nuta lęku.

III

W małym mieszkaniu na czwartym piętrze nigdy nie zapalano lampy o zmierzchu.

Były to najpiękniejsze godziny. Karen opowiadała o swoim kraju, o cudnej Szwecji, gdzie zachody słońca są najpiękniejsze, a noce czerwcowe błękitne jak oczy Dagny. Opowiadała o swoim domu rodzinnym, o wielkim mieście, pełnym wody, słońca i zieloności. Opowiadała o czasach, gdy jeszcze chodziła do szkoły.

Codziennie przechodziła przez jeden plac – duży plac – na którym stał piękny posąg z brązu. Królewski pomnik, z ręką wyciągniętą na wschód, wskazywał kierunek swoich zwycięskich marszów, a także drogę do szkoły małej dziewczynce. Po szerokich kanałach płynęły cicho białe stateczki podobne do zwinnych, białych myszek. Płynęły cicho, gdyż w pobliżu był pałac królewski z błękitno-żółtą chorągwią, wywieszoną na znak, że król przebywa w mieście.

Takimi stateczkami jeździła Karen. Jeździła na przykład na małą wysepkę Utö, gdzie przez długie lata mieszkała jej babka. Była to szczupła, zupełnie siwa kobieta, prosta jak świeca. Miała oczy niebieskie, trochę wyblakłe, a nosiła zazwyczaj brunatną suknię w cętki. Umiała też opowiadać mnóstwo historii.

– Czy była bardzo stara? – pyta Dagny.

– Tak, bardzo stara.

– I... trzymała się prosto?

– Tak. Miała ulubioną kotkę, którą wszyscy nazywali Gröt, bo bardzo lubiła kaszkę na mleku. O tej kotce opowiadałam ci już wiele razy...

– A domek?

– Domek był mały, cały z drewna, pomalowany brunatną farbą. Znajdował się w głębi wysepki, ale ta wysepka była taka malutka!... Można ją było z godzinę przebiec wzdłuż i wszerz.

– Przebiec?

– Tak... To jest... starsi chodzili, a my, dzieci, biegałyśmy od krańca do krańca. Po jednej stronie wyspy była piaszczysta plaża, maleńka, ale za to gładka jak stół. Po drugiej stronie były skały, o które z hukiem rozbijały się fale. Po trzeciej bujna, zielona trawa...

– A muszle, mamo?

Tak, było ich wiele na piasku. Karen zbierała je często. A prócz muszel znajdowało się czasem bursztyny...

– I wyspa nazywała się Utö...

– Tak. To znaczy: najdalsza. Ona była jakby strażniczką fiordu. Dalej już tylko sine bezkresne morze...

Dagny westchnęła.