Listonosz dobrych wieści - Aleksandra Justyna Kulawik - E-Book

Listonosz dobrych wieści E-Book

Aleksandra Justyna Kulawik

0,0
2,99 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Zastanawiasz się czasem...Jak zmienić swoje życie na lepsze? Co zrobić, żeby znaleźć prawdziwą miłość? W jaki sposób z humorem podchodzić do trudnych sytuacji w życiu?Anna chce zmienić swoje życie i znaleźć prawdziwego księcia z bajki dla dorosłych. Ma dość swojej pracy, fałszywych przyjaciół, niezdecydowanych mężczyzn i debetu na koncie. Z dnia na dzień rzuca dosłownie wszystko. Idzie do psychologa, zapisuje się na siłownię, rozpoczyna dietę i rejestruje się w Biurze matrymonialnym "Figielek". Postrzegana do tej pory za fajtłapę i szarą myszkę staje się z dnia na dzień zdecydowaną i pewną siebie kobietą, która zaczyna przyciągać uwagę otoczenia. Tytułowa bohaterka udowadnia na każdym kroku, że można się zmienić, jeśli tylko naprawdę się tego chce. Wystarczy uwierzyć w siebie, żeby tuż za rogiem spotkało nas prawdziwe szczęście z listem w dłoni.Czytając tę książkę masz wrażenie, że uczestniczysz w życiu głównej bohaterki. Odpowiadasz na jej pytania, chcesz jej doradzić i sam uczysz się nowego podejścia do życia. "Listonosz dobrych wieści" to historia pełna energii, optymizmu i wiary w lepsze jutro.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Aleksandra Kulawik

Listonosz dobrych wieści

Szczęśliwego Nowego Roku!

© Copyright by Aleksandra Justyna Kulawik & e-bookowo

Zdjęcie na okładce: Aleksandra Justyna Kulawik

Projekt okładki: Aleksandra Justyna Kulawik

ISBN 978-83-7859-918-0

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2018

Rozdział 1. Styczeń, luty, depresja

Pierwsze dni stycznia

Zimno, ciemno i ponuro, że aż chce się wyć do księżyca na samą myśl o wychodzeniu na dwór. Takie są uroki stycznia. Prawie czuję ten chłodny wiatr, który oblepia fragmenty mojej skóry, wystające spod grubego swetra, jak kawiorowa maseczka do twarzy dla pięćdziesięciolatek. Obrzydlistwo. Dziś jest wręcz idealny nastrój dla samobójców – tak 8 w skali od 1 do 10. Ludzie snują się po ulicach jak cienie. Dzieci potykają się o swoje stopy. Kobiety poubierane są na czarno i czerwono z papierosem w ustach a mężczyźni na kacu drą się na kierowców, kiedy sami wężykiem przechodzą na czerwonym świetle przez ulicę, bo przecież w taki dzień, jak dzisiaj, wszystko im wolno. Nowy rok, nowe przepisy, nowe postanowienia, których i tak nikt nie dotrzyma.

Sąsiad, który mieszka nade mną, jak zwykle pali papierosy i strzepuje przyprawiony deszczem popiół na mój parapet. Dlaczego? Z popielniczki zrobił karmnik dla ptaków, to przecież w karmnik nie wsadzi petów, prawda? Pozornie dba o czystość i zdrowie małych przyjaciół z połamanej sosny, z na przeciwka. Zastanawiałeś się kiedyś, jak w ogóle można palić papierosy? Rozmawiałeś z kimś na ten temat? A może sam palisz? Powiem ci, co o tym myślę. Takie moje chwilowe wtrącanie się w twoje życie, żebyś wiedział, że zależy mi na życiu każdego człowieka na tym „łez padole”. Życie jest najbardziej cennym darem, jaki człowiek otrzymał, więc, moim zdaniem warto o nie dbać. Jestem osóbką niepalącą, która odpycha od siebie wszelkie nałogi tego świata (no, może poza kawą i czekoladą, ale nad tym pracuję). Palić papierosy to tak, jakbym trzymała w ustach zużytą, śmierdzącą, parodniową skarpetę i chwaliła się żółtymi zębami i poplamionymi palcami na lewo i prawo, nie wspominając już o tym, że ubrania cuchną, jakbyś pracował w prosektorium, a i goście, których zaprosisz dostaną sporą dawkę trucizny w płucko. Brzmi „optymistycznie”, nie? Takie są moje przemyślenia związane z paleniem papierosów i życiem palaczy w nawiązaniu do spadającego mi regularnie na głowę popiołu. Wracając do mojego „ukochanego” sąsiada z góry, kiedy ten człowiek pali papierosa, dym i popiół lecą na mój parapet, a wcześniej na okno sąsiadki z góry. Ona ćwiczy przez to dzień w dzień łacinę podwórkową, a jej dziecko cieszy się z tego popiołu jak ze śniegu na święta, bo może wtedy palcem na szybie zrobić jakiegoś fikuśnego bazgrołka. Po dłuższej chwili zastanowienia ten mokry popiół na moim parapecie nawet zaczyna coś przypominać. Może to dobry pomysł na Andrzejkowe wróżby? Chyba wezmę i ulepię z niego bałwana na Boże Narodzenie w grudniu. Jak dobrze pójdzie, to do tego czasu na moim parapecie będzie już kilka kilogramów popiołu, co na pewno starczy na Mikołajki, Boże Narodzenie – a jak zamarznie – to postawię kilka figurek przed kamienicą. Dzieci będą miały w co rzucać śnieżkami, a psy skorzystają ze świątecznej latryny.

Kolejny raz wyglądam przez okno w poszukiwaniu optymizmu. Nigdzie go nie widać i nie słychać. Może spadnie z nieba razem z deszczem? Tak naprawdę jedyne co przychodzi mi do głowy, to wskoczenie z powrotem do łóżka. Nawet mam wyrzuty sumienia, bo w domu moja matka co dzień mi mówiła, że w łóżku leżą tylko lenie i nieroby. Niepotrzebnie wczoraj myłam okna. Tak bardzo chciałam się przyjrzeć z bliska tym pesymistom na ulicy, że moje czoło odbiło się na umytej szybie i teraz znowu będę musiała ją wyczyścić. Jedyny plus tej całej sytuacji wygląda tak, że wreszcie mogę zastanowić się na spokojnie nad swoim życiem. Wielka karierowiczka, która nie ma faceta, ulubionego serialu, zwierzaka czy ptasiej kupy na oknie (podobno przynosi szczęście). Lekarz mi mówił, że czasem fajnie jest na głos wypowiadać swoje pytania, bo wtedy słyszymy nasze myśli jasno i wyraźnie.

No to się pytam:

– Jak to jest mieć wszystko? Czy to dobrze czy źle… – chwila zastanowienia. – A skąd niby mam to wiedzieć?! Co ja w ogóle zrobiłam?! Ile jeszcze mam żyć jak wesz na czyjejś głowie?

Tak właśnie się czuję i za nic w świecie nie wiem, co zrobić, żeby poczuć się w tej chwili lepiej. Cały czas przypominam sobie, w jaki sposób żyłam do stycznia tego roku i aż dostaje spazmów i zawrotów głowy. No bo wiesz, kiedy siedzisz i pijesz popołudniową kawę, bo przecież nie musisz wstawać skoro świt, żeby biec do znienawidzonej roboty za minimum państwowe, w której pastwią się nad tobą głuchonieme sępy (nie słyszą twoich próśb o pomoc, ani nie odpowiadają na twoje pytania), dokładając ci obowiązków, trosk i codziennych ploteczek przy „kawuniuni”, która smakuje jak siki wiewiórki chorej na wściekliznę – doceniasz to, że siedzisz sam w domu przed komputerem i wystukujesz swój pomysł na życie na klawiaturze bez żadnych trucicieli nad głową. A tam w korporacji weźmiesz łyka takiej wściekłej kawy i od razu podnosi ci się ciśnienie i to nie przez smak tej obrzydliwej wypłuczyny przeterminowanego sortu, ale dlatego, że od towarzystwa, które cię otacza, chce ci się po prostu wymiotować paragonami, które wklepujesz dzień w dzień do systemu.

Jest jeszcze druga opcja – zarażasz się wścieklizną i kąsasz swoich znajomych po wyjściu z roboty, jako odreagowanie po całym dniu w tej przesadzonej, plotkarskiej, mega sztucznej atmosferze. Panowie pod krawatem udający, że pracują tu dla swoich żon, dzieci… a w rzeczywistości „pukają”, co im w ręce wpadnie w męskiej toalecie, po konferencjach, na szkoleniach seks– integracyjnych, czy innych pseudo korpo-imprezkach. Myślisz, że tak nie jest? No cóż. W takim razie żyj sobie jak do tej pory i wierz w to, że świat jest ucieleśnieniem cnót i prawości. Może dzięki twoim modlitwom kiedyś to nastąpi. Tak czy owak – życzę ci powodzenia w misji zbawienia świata, a ja zajmę się swoim życiem, bo wreszcie uwolniłam się od bandy szczurów, które widzą tylko ser, a na resztę spraw mają nałożone klapki na oczy albo kondona na twarz, żeby się skutecznie obronić przed byciem miłym.

Zmiana stanowiska pracy to kropla w morzu zmian całego twojego życia. To wcale nie taka prosta sprawa!

Aż chce mi się momentami krzyczeć ze smutku, rozżalenia i kilkunastu wyrzutów sumienia, ale później pewnie się okaże, że to było takie moje „ojej”, i zaraz wszystko wróci do normy. Zrezygnowałam z pracy w korporacji i odstawiłam na bok wszystkich cwaniaków. Jakie były skutki mojej decyzji? Moim rodzicom bardzo się nie spodobało, moim znajomym też to się nie podoba, a moim przyjaciołom – no cóż – mają to gdzieś, bo to były tylko podszywające się pod przyjaciół korpo-gnidy do kwadratu. Mam w sobie tyle złości, wściekłości, nienawiści, rozżalenia, agresji, emocji – zła ściągniętego ze wszystkich stron świata i co? Nie mam teraz nawet na kim tego rozładować. Co do pracowników w mojej byłej roboty:

– Oby ich ktoś kiedyś tak przeanalizował, jak te wykresy w Excelu, które kazali nam robić 8h dziennie! A kysz szuje, mendy i inne toksyczne wypierdki bajek dla dorosłych! Pozbędę się całego balastu z mojego starego życia. Taki jest plan. Słyszycie?! Zrobię to!

Pomysł jest dobry, ale gorzej z jego realizacją. Jak ja to zrobię? W jaki sposób doprowadzę do takiego stanu, że będę miała spokojną robotę, odnowię kontakty z rodziną i poznam królewicza z bajki dla dorosłych? No jak?! Jakby to było takie proste, nie wypisywałabym tych wszystkich wywodów na tylu kolorowych kartkach. Nie wiesz, dlaczego piszę to wszystko, co myślę na kartkach? To ci powiem. Tak. Przyznaję, że byłam u psychologa, laryngologa, ginekologa i innych lekarzy z końcówką – loga, chociaż nie mam pojęcia, czy mi to w jakiś cudowny sposób pomoże. Daj Boże, niech coś się zmieni, bo mam już w głowie taki mętlik, że największa pajęczyna świata by tych wszystkich wspomnień nie pomieściła w postaci much owiniętych w sieć. A gdzie pająk? Duży, tłusty i głodny pająk, który rozwiąże moje problemy w tym szaroburym zbiorniku łez i rozpaczy?

– Ja chcę pająka tu i teraz! Dajcie mi pająka!

Rozdarłam się na cały głos w pokoju, a nie zauważyłam, że mam otwarte okno. Pan Mieciu stał akurat z flaszką turbo koli przy śmietniku i łypnął na mnie swoim czerwonym jak wiśnia w spirytusie okiem. On jedyny odpowiedział na moje wezwanie. Czyżby to był mój anioł stróż? Zaraz, mój anioł stróż jest menelem? Serio, serio?

– Pani zejdzie do piwnicy. – Beknął z pełnej piersi, aż trzy okna w bloku obok zatrzasnęły się jednym mocnym łubudu. – Tam jest pełno tego plugastwa. Na pewno jakiś na panią skoczy.

Chyba pójdę jeszcze raz do psychologa. Nie dość, że gadam sama do siebie, to jeszcze jedynymi osobami, które się do mnie odzywają, to menele. Ten młodszy psycholog z NFZ wydawał mi się nawet seksowny. A gdyby tak jeszcze ktoś mu dał pięścią w twarz, to nawet i nos miałby całkiem prosty. To chyba dobry pomysł. Tak. Idę do psychologa po raz piąty w tym miesiącu. Wreszcie mnie ktoś wysłucha i przytuli, a jak nie, to dam mu ze dwie stówy w rękę, to może i obmaca? Ech, te moje fantazje. Tak to jest, kiedy żyje się tylko pracą i w pewnym momencie okazuje się, że życie polega na czymś zupełnie innym, dojrzalszym, bardziej przemyślanym, z mniejszą dawką słów „praca” i „kasa”, a z większą ilością przyjaciół, rodziny, „cieszę się” i… z mężczyzną moich popapranych marzeń, który pewnie uśmiecha się do mnie na ostatniej stronie „Play Girls” (taki odpowiednik męskiego „Playboya”).

I jak tu nie zwariować?!

Wizyta u psychologa

Dziś jest ten wielki dzień, na który od dawna czekałam. Dzień, w którym wyrzucam wszystko z szafy i staram się znaleźć jakiekolwiek ubrania, w które się zmieszczę. Ważyłam koło sześćdziesięciu kilogramów przy wzroście metr pięćdziesiąt pięć, kiedy byłam nastolatką. To chyba dużo, prawda? Teraz mam prawie metr osiemdziesiąt a ważę pięćdziesiąt osiem kilogramów. Powiedziałabym, że mam niedowagę. Wszystko przez tę zwariowaną pracę w ciągłym stresie, strachu. W pewnym momencie ważyłam nawet poniżej pięćdziesięciu kilogramów. Reasumując, po odejściu z korpo-shitu straciłam dużo z masy ciała, pięć kilo dodatków do ubrań, ale jestem bogata w dwa kilogramy kosmetyków, pięć żakietów i dziesięć par nadprogramowych butów, których już chyba nie będę potrzebowała. Kopię i kopię, a w tej szafie – nadal nic. Już dwie godziny wykonuję syzyfowe prace a żadna sukienka, żakiecik, luksusowa bielizna – totalnie nic się do mnie nie uśmiecha, mówiąc: Bierz mnie tu i teraz! Będę na tobie leżeć idealnie. Porażka do kwadratu. Same korporacyjne ciuchy. Nawet na randkę nie miałabym w co się ubrać, bo od razu dostałabym plakietkę „pani z działu windykacji”, która zaraz będzie chciała na coś mnie naciągnąć. Masakra w biały dzień! Ile razy jeszcze muszę krzyczeć, żeby coś znaleźć?! Jestem poirytowana. Chyba zacznę pisać ten dziennik innego dnia, bo mi żyłka przy skroni pęknie i krew zaleje moją garderobę. A szkoda by było stracić coś od Gucciego i Versace. Chlip, chlip. Wtedy to dopiero miałabym ciężką depresję.

(10 minut później) Wreszcie coś mam. Spódnica ołówkowa i zielony, lekko pomarszczony T-shirt z napisem „Kocham życie!”. Pewnie od razu pomyśli, że chcę sobie humor poprawić, bo na kochającą życie to ja nie wyglądam, tym bardziej, że leczy mnie na głęboką depresję. To chyba moja ostatnia deska ratunku. Moje pozostałe ubrania krzyczą: Ona kocha luksus!, a przed psychologiem z NFZ lepiej nie wyskakiwać z czymś na bogato, bo jeszcze znieczulenia nie dostanę. Chyba za bardzo się przejmuję tą wizytą. W końcu chcę dobrze wypaść. Może doradzi mi, co zrobić, żeby moje życie nabrało kolorów, albo wypisze receptę na nielegalne prochy, które ułatwią mi zejście z tego świata. Jedna i druga opcja mi odpowiada, więc nie ma co się ociągać – czas na wizytę u psychologa. Czy ja znowu gadam sama do siebie?

Pod bacznym okiem psychologa

Siedzę już dwie godziny na krześle, które skrzypi, ma dziury w tapicerce i śmierdzi niemytym żulem. Skupić się nie mogę na swoich problemach w takich warunkach zapachowych. Ten psycholog chyba też dzisiaj nie jest w za dobrym humorze, bo co chwilę mam mu opowiadać o najmroczniejszych zakamarkach swojej duszy, po czym traci mowę i jak już go odetka po kwadransie, to tylko odchrząknie coś pod nosem, i znowu zadaje jakieś bezsensowne pytanie:

– Ile jajek dzisiaj pani zjadła na śniadanie?

I czemu to niby ma służyć? Powie mi, że dobrej kury ze mnie nie będzie, czy raczej, że kogut mnie zostawi, bo nie mam jaj? Kurza twarz (czyt. o cholera!). Siedzę tu już czwartą godzinę i jeszcze nie usłyszałam o recepcie na moje nędzne życie. Co by tu zrobić? Pytanie za pytaniem:

– Kiedy ostatnio był pan na randce? – chrząknęłam pod nosem.

– Słucham? – Zmrużywszy oczy poprawił okulary i spojrzał na mnie ten psyhologus dociekantus.

– Kiedy widział się pan z jakąś kobietą na spotkaniu tylko we dwoje? – Zastanawiałam się, czy zadać mu to pytanie, czy nie. W końcu ja tu przyszłam na wizytę a nie odwrotnie, czyż nie?

– W pięćdziesiątym siódmym. – Doktor Edward spoważniał i z miną zniecierpliwionego dziecka czekał na moje kolejne pytanie, które prawdopodobnie go dobije.

– To ile pan ma lat? – Zaczęłam zadawać coraz bardziej bezpośrednie pytania. Może to ja powinnam prowadzić tę sesję terapeutyczną?

– Przyszliśmy tu, żeby leczyć panią, a nie mnie. – No, wreszcie powiedział coś jak psycholog – burknęłam pod nosem. Wzięłam głęboki oddech i czekałam na pytanie krzyżowe (może ugodzi mnie w krzyż a nie w serce).

– Skoro już tyle pani o mnie wie, to teraz ja zadam podobne pytanie. A kiedy pani była ostatni raz na randce?

– Dwanaście godzin temu.

– Cóż za dokładność. I jak wrażenia? – Podwinął wąsika jak alfons na ulicy przy swojej prywatnej pani do towarzystwa i czekał, co powiem i zrobię, bo miałam minę poirytowanego chomika, który utknął w kołowrotku, z którego długo nie wyjdzie, a co dopiero marzyć o marchewce.

– Do niczego. – Mina mi zrzedła, a głos spoważniał.

Byłam pod wrażeniem, kiedy poznałam tego faceta. Elegancko ubrany w garnitur z białą chusteczką w kieszonce. Prawił mi komplementy i dawał kwiaty, żebym się wreszcie skusiła na spotkanie tylko we dwoje. Zabrzmiało jak opis romansu? Przepraszam. To miało brzmieć bardziej dramatycznie. Już się poprawiam.

– Czułam się tak, jakbym oglądała jakiś serial w telewizji. Siedziałam i słuchałam, a tamten fircyk miał słowotok. Cały czas gadał i gadał o aktualnych wydarzeniach. No, wie pan: gwałty, katastrofy, zamknięcia banków, lawiny. O takich rzeczach chyba nie opowiada się na pierwszej randce? Tym bardziej, że mam głęboką depresję, to przecież mogłam tam strzelić samobója. Zamiast wysłuchiwać jego bełkotania zamówiłam gorzką czekoladę i całkowicie oddałam się jej popijaniu. Ten smak, aromat, nutki czekoladowe – super! Kiedy moja czekolada się skończyła i zobaczyłam dno w kubku, podniosłam głowę i moim oczom ukazała się chrapiąca, męska rozgłośnia niby telewizyjna. Zapłaciłam za siebie i wyszłam, a ten dalej spał. Ta randka była jedną z najnudniejszych, jakie wytrzymałam do samego końca. Całe szczęście, że mieli tam tę pyszną czekoladę. Pewnie następnym razem też tam pójdę, ale już sama. Nie zamierzam się z nikim dzielić tym luksusowym smakołykiem. – Westchnęłam jak po ciężkim dniu w pracy. – Taka była moja ostatnia randka. Co pan na to?

– Miała pani pecha. – Poprawił jeszcze raz okulary. Chuchnął na szkiełka, przetarł je ostrożnie i odłożył swoje drugie oczy na biurko. – Nigdy wcześniej nie słyszałem o takim mężczyźnie. Wprawdzie, zdarza mi się usnąć ze stopami w misce z gorącą wodą, papierosem w ustach, szklanką tequili w lewej ręce przed telewizorem, ale na mieście – i to przed kobietą – jeszcze mi się coś takiego nie przytrafiło.

– Pana szczęście. To teraz już pan wie, że tak można. Tacy faceci też istnieją, dlatego moje marzenia o poznaniu królewicza z bajki (ale dla dorosłych) coraz bardziej topnieją, bo co randka, to klapa. – Przetarłam oczy chusteczką, bo zbierało mi się od dobrej godziny na płacz po tej rzewnej opowieści.

– Pani Aniu, co jest teraz dla pani najważniejsze w życiu? Nad czym chce pani popracować, żeby było lepiej? Myślenie o samych niepowodzeniach nic nie da. Poszukajmy czegoś pozytywnego, dobrze?

Tak szybko zmienił ton rozmowy, że przez chwilę przemknęło mi przez głowę, że może wysłuchiwanie jak inni ludzie cierpią, wypłakują mu się tu w gabinecie, prawie żyły sobie wypruwają – poprawia mu humor. Zamiast dalej się nad tym zastanawiać, powiedziałam prosto z mostu:

– Okej. Kiedyś myślałam, że praca jest najważniejsza, to każdego dnia żyłam tylko nią. Wieczorami myślałam o tym, co będę przeliczać przed biurkiem, o czym powiem szefowi, jakie udoskonalenia w raportach zrobię – totalnie wszystko kręciło się wokół mojej pracy. Teraz, kiedy już sprzedałam dom i przeniosłam się do M4 w kamienicy, ubieram się w zwykłe ciuchy z pobliskich supermarketów i jem proste posiłki, które sama staram się zrobić, to też mi nie pasuje. To nie moje życie. Chcę poznać wiele pozytywnych osób, odzyskać kontakt z rodziną i znajomymi, nazwać wreszcie kogoś przyjacielem a nie korpo– gnojkiem, stać się bardziej ludzka, zadbać o siebie (swoje ciało), nauczyć się żyć fit, zapisać się na siłownię, chodzić do fryzjera, uprawiać sport i poznać faceta moich marzeń.

– Pani Aniu, to nie za dużo na raz? Może najpierw popracuje pani nad jedną z tych rzeczy, a potem pomyśli o reszcie?

– Chyba ma pan rację. Ja to bym chciała już – tu i teraz – wszystko na raz dostać, osiągnąć, ale tak się chyba nie da zrobić? – Opuściłam wzrok tak nisko, że prawie poczułam smak drewnianej podłogi w gabinecie Edwarda. Co on teraz powie? O co mnie zapyta? Już chyba czuję zmęczenie.

– Tak właśnie jest. Nie da się tylu rzeczy zrobić na raz. Zajmijmy się wreszcie pani depresją. Niech pani pisze dalej ten dziennik, bo będzie pani na bieżąco ze swoimi przemyśleniami.

– Piszę w nim dzień w dzień, ale jak tak dalej pójdzie, to będę miała domową biblioteczkę tylko z tymi dziennikami. – Edward udał, że nie słyszy tego, co mówię i dalej ciągnął swój profesorski wywód.

– Proszę robić przynajmniej jedną lub dwie rzeczy na dzień, które sprawiają pani radość. Zabawa z kotkiem, mizianie myszki – zabrzmiało dwuznacznie – czytanie ulubionych książek, spacery, ćwiczenia – wszystko to, co panią bawi. Co do reszty, może pójdzie pani do jakiegoś biura matrymonialnego lub umieści ogłoszenie w gazecie, że chce pani kogoś poznać?

– A biura matrymonialne nie wyszły przypadkiem z mody?

– Z tego, co się orientuję, to nie. Widzi pani, od czasu do czasu sam umieszczam w gazetach ogłoszenia w dziale matrymonialnym. – Dlaczego mnie to nie dziwi? – Piszę w takich ogłoszeniach, że chętnie umówię się z miłą, ciepłą panią w średnim wieku na kawę i ciastko w malutkiej kafejce przy teatrze. – Dobrze, że dopisał „ciepłą”, bo jeszcze jakaś nieboszczka przyszłaby na randkę w ciemno.

– I ktoś się do pana odzywa z tych ogłoszeń?

– Jeszcze nie, ale jestem dobrej myśli. Ostatnio redaktorka właśnie tego działu w gazecie wysłała do mnie maila, że jeśli w ciągu miesiąca umieszczę w tym piśmie jeszcze dwa ogłoszenia i nikt się nie odezwie, to ona pójdzie ze mną na kawę.

– A nie zrobi tego z litości?

– Gdyby nawet, to co z tego? Jestem stary i żadna młoda kobieta by się mną nie zainteresowała, to chociaż z kimś posiedzę, napiję się kawy, zjem ciastko i będę miał miłe wspomnienia do końca życia. – Czyżby psyhologusdociekliwus stał się nagle psyhologusempesymistusem?

– Brzmi pan dość przygnębiająco. Może przynieść panu ciastka na kolejną wizytę?

– Nie, podziękuję. Będę czekał na moje wyśnione spotkanie we dwoje w kafejce przy teatrze. Zawsze chciałem tam pójść z piękną kobietą. Takie marzenie z czasów studiów. Moja żona zmarła dziesięć lat temu i od tamtej pory szukam bratniej duszyczki, która zechciałaby spędzić ze mną trochę czasu.

– Wierzę, że w końcu się panu uda wypić tę kawę przy ciastku w miłym towarzystwie. Trzymam za to kciuki. – Poklepałam Edwarda po ramieniu. Otarł sobie chusteczką całą pyzatą twarz. Później wysmarkał się w tę samą chusteczkę, wziął dwa głębokie wdechy i powiedział:

– Dziękuję. Pani Anno, dla pani recepta jest taka – najpierw niech pani zostawi sprawy zawodowe, bo są najmniej ważne. Proszę się skupić na notowaniu swoich myśli w dzienniku, zapisaniu się do biura matrymonialnego, pójściu na siłownię etc. Jedno po drugim. Niekoniecznie wszystko jednego dnia, bo by pani oszalała przez nadmiar tego wszystkiego. Umówmy się na wizytę na koniec stycznia i zobaczymy czy pani stan ulegnie poprawie, czy będę musiał skierować panią do mojego kolegi, psychiatry. Najważniejsze jest zdrowie, bo bez niego nic się nie uda. Proszę o tym pamiętać.

– Dziękuję za dobre słowo. Do zobaczenia następnym razem! – Zresztą, co ja mówię? Oby nie.

Kierunek siłownia Oaza

Ledwo wyszłam z gabinetu psychologa, skierowałam się do pobliskiej siłowni o nazwie Oaza. Nie wiem, dlaczego wybrałam akurat to miejsce, ale chciałam jak najszybciej wprowadzić mój plan zmiany życia o 180 stopni – i to natychmiast! Z zewnątrz budynek wyglądał jak każdy inny. Przez szybę widziałam uśmiechniętą seksbombę, która odbierała telefony. Zatrzymywał się przy niej każdy trener, żeby choćby zagadnąć o pogodę, bo przecież byłoby totalnym nietaktem (albo stratą całego dnia pracy) nie powitanie tej bogini piękności. Amen. Zdobyłam się na odwagę i weszłam do środka. Z resztką rogalika między zębami zapytałam recepcjonistkę o ceny karnetów, trenerów – ludzi, którzy tu przychodzą, co ze sobą zabierać na sale ćwiczeń, co można a co nie, i takie tam… inne bzdurki. Kilka razy zrobiła poważną minę, dlatego pomyślałam, że może jednak się wycofam, bo nie chcę dostać lewego sierpowego od takiej heroski, ale na sam koniec uśmiechnęła się do mnie tak szeroko, że zobaczyłam dwie złote trójki (zęby). Warto było poczekać chwilę dłużej. Jednak nie była takim ideałem, jakim ją widziałam przez szybę. Czy ona jest Rosjanką? Jak na tej siłowi działa mafia, to wątpię, że długo pożyję, ale trzeba być odważnym, więc… a co mi tam – zapisuję się i od lutego będę tu ze dwa razy dziennie, bo i tak nie będę jeszcze pracować zawodowo, to chociaż zdrowie podreperuję, poznam kogoś fajnego, uszczypnę przynajmniej dwóch instruktorów w tyłeczek i moja „misja siłownia” będzie zakończona. Wychodząc z siłowni wleciał na mnie gołąb. Otrzepał się, jakby wpadł w siano i poleciał dalej. Też tak chcę! Być na tyle silna, żeby nic mnie nie powstrzymywało przed lotem w nieznane. Wracając jeszcze na moment do siłowni, w tym budynku mają naprawdę krystalicznie czyste szyby. To niebezpieczne. Gołąb jak gołąb, ale jakbym tu przyłożyła głową w szybę, to moja czaszka mogłaby leżeć jak rozłupany orzech na płytkach podłogowych. Dziewczęcym truchtem ruszyłam do swojego małego mieszkanka ze strażnikiem bramy, panem Mietkiem, okolicznym żulem.

Biuro matrymonialne „Figielek”

Co jak co, ale nazwa tego biura skojarzyła mi się jakoś z burdelem. Tobie też? Jeśli tak, to znaczy, że jest nas więcej. Doktor Edward na pewno się ucieszy, kiedy przyprowadzę mu swoich znajomych, którzy razem ze mną uczestniczą w tej błazenadzie zwanej moim nowym życiem. Nie bierz tego do siebie. Naprawdę jest mi teraz ciężko, a to, że czytasz te moje notatki, podnosi mnie na duchu. Dziękuję, że tu jesteś!

Wracając do głównego tematu tego wątku – Biuro matrymonialne „Figielek”. Gdzie ja mam tu teraz iść? Pełno jakichś urzędników. Papiery na biurkach, w rękach, przy łokciach, szyjach, kolanach – i to wszystkich pracowników. Kolejne sterty makulatury są poukładane pod komputerami, zgrabnymi nogami ich właścicieli i w przejściu. Wchodząc do Figielka, zostałam przynajmniej trzykrotnie staranowana przez cztery wielkie wieloryby (kobiety z wagą ponad 90 kilogramów), pracownice, dwóch kurierów i czterech dostawców pizzy. Nie myślałam, że te biura są tak oblegane. Przyszłam tu z nadzieją na znalezienie miłości mojego życia, a teraz zaczynam myśleć, że prędzej znajdę tu nadgryziony kawałek pizzy lub mola książkowego, niż faceta z lubieżnym uśmiechem o kulturystycznym ciałku. Zanim dotrę do pokoju numer sześć, powinnam się raczej zastanowić, jak powinien wyglądać mój przyszły mąż, co lubi a co nie, jak się ubiera, gdzie mieszka i tak dalej. Na ten moment to nawet owłosiony rolnik ze speluny spod Wsi Rozporek, mógłby być dla mnie ideałem. To się chyba nazywa… desperacja? O mój Boże! Jestem zdesperowana, bo tu przyszłam? W takim razie wypełnię wszystkie papiery, które mi podsuną pod nos i jeszcze zarejestruję się w kilku portalach randkowych online, ze trzy ogłoszenia wyślę do gazet i może jakąś imprezę sąsiedzką zorganizuję. O, to niegłupi plan. To gdzie ja teraz jestem? Acha, no to już trzeba by znaleźć ten pokój numer sześć.

Pokój numer sześć

Do tej pory ani razu nie odezwałam się do kogokolwiek w „Figielku”. Może to był błąd? Zamiast myśleć o romansach i mężczyznach, zaczęłam się skupiać coraz bardziej na myśleniu o pączkach w piekarni, którą otworzyli tydzień temu przy mojej ulicy.

– Jeść. Chcę jeść! – Przynajmniej tego byłam pewna. Weszłam do pokoju numer sześć i stanęłam jak sroka przed złotem. Dwie skąpo ubranie panie biegały z różnymi dokumentami do biurka pod oknem. Nikogo tam nie widziałam, ale na podłodze były porozrzucane pisemka z gołymi paniami, zabawki erotyczne, prezerwatywy (mam nadzieję, że nie zużyte), tampony, kajdanki, bielizny, swetry – wszystko, co tylko zepsute społeczeństwo może potrzebować do zabawy. Chwiejnym krokiem podeszłam do tego małego, zapapierzonego, zakurzonego, śmierdzącego starymi skarpetami i papierosami biurka z plikiem nowiutkich banknotów. Okazało się, że jednak ktoś tam siedział. Mały karzeł z pryszczem na czubku nosa. Wyobrażasz to sobie? W takim miejscu? Przy dwóch porno-sekretarkach w miniówkach sięgających pierwszych (i jednocześnie największych) damskich policzków? Karzeł w biurze matrymonialnym. No cóż. Teraz to nie zostaje mi nic innego, tylko zapytać się, co tu się do jasnej ciasnej dzieje?

– Mam skierowanie do pokoju numer sześć. – Wymamrotałam ze wzrokiem wbitym w niskiego ufoludka.

– Pomyliło się pani. – Przerzucił swoimi malutkimi paluszkami kilkaset kartek raportu. – Nie do pokoju szóstego, tylko do dziewiątki.

– Na pewno? – Spojrzałam na swoja wymiętoloną kartkę z rozmazaną cyfrą pokoju.

– Proszę mi powiedzieć, czy interesują panią fetyszyści, dewianci, pedofile, gwiazdy porno, kazirodztwo i inne tego typu zabawy?

– Nie. Kategorycznie nie. – Nie wiem, dlaczego zawahałam się z odpowiedzią, ale wizja małżonka fetyszysty jakoś nie wzbudzała we mnie innych uczuć niż odraza.

– To proszę zabrać swój zgrabny tyłeczek i wystartować do pokoju dziewiątego, bo tam na pewno czeka już na panią królewicz z bajki.

– Tak zrobię. To do niezobaczenia. – Jakim cudem krasnoludkom z Królewny Śnieżki dali takie obowiązki służbowe? Karzeł, nie karzeł, ale wyglądał na bardzo bystrego człowieka, mimo tego smrodu skarpet i fajek unoszącego się w powietrzu; można by powiedzieć, że nawet uroczy z niego liliput. W takim razie teraz muszę dotrzeć do pokoju dziewiątego. Myślę, myślę… To chyba na drugim piętrze, bo tu numeracja kończy się na siódemce. Podeszłam do wyglądającej na nową windy i przycisnęłam srebrny klawisz o kształcie serduszka. Winda raz i w górę. No to już chyba nic mnie nie zdziwi. Skoro wydostałam się z tej krainy dewiacji, teraz może być już tylko lepiej, prawda? No niech mnie ktoś pocieszy!

Kraina Miłości