Markiza Pompadour, miłośnica królewska - Leo Belmont - E-Book

Markiza Pompadour, miłośnica królewska E-Book

Leo Belmont

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Leo Belmont to żyjący w latach 1985–1941 polski eseista, znawca i tłumacz literatury francuskiej i rosyjskiej oraz poeta. Pisywał liczne romanse w konwencji historycznej, które z dreszczykiem sensacji opisywały romanse koronowanych głów. W powieści „Markiza Pompadour, miłośnica królewska” opowiada o życiu jednej z najbardziej znanych i najbardziej kontrowersyjnych kobiet XVIII wieku – metresie króla Francji Ludwika XV oraz protektorce artystów, pisarzy i filozofów.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Leo Belmont

Markiza Pompadour, miłośnica królewska

Romans historyczny

Warszawa 2021

Rozdział I

Wróżba „Cyganki”

W pewien letni wieczór roku 1731 pani Lebon, słynna z trafności swoich przepowiedni i z dumą nosząca przydomek Cyganki, rozłożyła na wytwornym stoliku w salonie pani Poisson karty przed jej dziewięcioletnią córeczką Joanną-Antoniną domagającą się wywróżenia jej przyszłych losów. Długo śledziła ze skupieniem porządek kart, kiwała głową i wreszcie ozwała się z głęboką powagą:

– Piękne i mądre dziecię, twój los zapowiada się niezwykle... Bogactwo, potęga, sława otoczą twoje istnienie... Będziesz kochanką Króla!

Będziesz kochanką! nie mówi się do dziewięcioletnich dziewczątek. Ale to był wiek XVIII, który wyśmiał dowcipnie dawną surowość obyczajów. To działo się śród francuskiego narodu, który przyswoił sobie dewizę, wyszytą na podwiązkach przez pewną wesołą Paryżankę jeszcze w XVI wieku: Ceń miłość, zawdzięczasz jej życie! To było w domu – hołdującej naukom lekkomyślnego Amora i eleganckiemu cynizmowi – pani Poisson, która już była przeszła przygody miłosne, podczas zamęścia, na utrzymaniu ministra wojny pana Le Blanc i pewnego zagranicznego posła, a obecnie – w momencie tej wróżby – była od lat wielu jawną kochanką bogatego generalnego dzierżawcy dochodów skarbowych, pana Lenormanta de Tournehema. To działo się w bogato umeblowanym na rachunek tego znakomitego pana salonie mieszczańskim i w jego obecności.

A w tej chwili oboje z jednakowym zachwytem wpatrywali się jak w tęczę w pełną gracji postać dziewięcioletniej dziewczynki przenoszącej szeroko rozwarte radosnym zdziwieniem oczy z kart na wróżkę i z jej poważnej twarzy na znamienne figury kart. Z jednakim zachwytem – tu wolno dodać z prawa faktycznego stanu rzeczy, wbrew zapisowi metryki Joanny-Antoniny Poisson z dnia 30 grudnia 1721 roku: z zachwytem rodzicielskim, gdyż pan de Tournehem mógł sobie słuszniej rościć prawo ojcostwa do mającej arystokratyczne rysy i cechy podobieństwa doń z twarzy i charakteru panny Poisson, niż przebywający w długich i częstych rozjazdach mieszczanin i urzędnik wojskowy, ojciec legalny.

W danej chwili, od której rozpoczyna się nasza opowieść, był on również nieobecny; ale już nie w interesach służbowych znajdował się z dala od swego domu. Przebywał we własnym, i to znacznej wagi, interesie stale od lat kilku za granicami Francji, tłukł się po niewiadomych krajach, często pod przybranymi nazwiskami – z Hamburga przeskakiwał na granicę Belgijską rodzinnego kraju, do którego nie śmiał przecie wkroczyć mimo tęsknoty. Albowiem owym interesem było bezpieczeństwo osoby własnej, nad którą za oszustwa i lekkomyślne podczas służby obejście się z kasą skarbową zawisł wyrok sądu wojennego skazujący go na powieszenie. A jeżeli pan Poisson nie został wydany władzom francuskim przez obce rządy, zawdzięczał to możnej protekcji pana de Tournehema, który męża swojej kochanki i legalnego ojca swojej naturalnej córki – celem uniknięcia kompromitacji jej nazwiska – szlachetnie ochraniał na przekór listom gończym i skrycie utrzymywał na wygnaniu. Pan Poisson spodziewał się, że dzięki tej protekcji winy jego zostaną mu puszczone w niepamięć i będzie mógł z czasem powrócić do ojczyzny – nie tyle gwoli upomnienia się o swoje przedawnione prawa małżeńskie, ile dla zaprzestania nużącej tułaczki i znalezienia się w pobliżu „swojej” jedynaczki. Albowiem rozmiłował się szczerze w prześlicznym dziewczęciu, mimo mocnych wątpliwości co do swoich praw ojcowskich i cieszył się przywiązaniem maleńkiej Joanny, przed którą tajemnica jej pochodzenia, dzięki resztkom przyzwoitości mieszczańskiej, została ukryta. Czy na zawsze? – o tym historia milczy.

Otóż w tym kraju, który otoczył sławą – pomimo wszelkich współczesnych przekąsów i uprzedzeń – nazwiska kochanek królewskich Diany de Poitiers, Agnieszki Sorel, Gabrieli d’Estreès, Henrietty d’Entragues, miłośnic Karola VII i Henryków II i IV, który niedawno grzmiał chwałą faworyt Ludwika XIV, pań de Lavalliere, de Maintenon i markizy Montespan; w tym czasie, kiedy Ludwik XV wstępował w ślady swego królewskiego pradziada, splatając jawnie w oczach dworu i narodu sieci miłosne i wynosząc na tron Erosa wielkie damy z arystokracji; otóż w tym domu, który napełniony był atmosferą miłości i daleki od rygorów moralnych, jak to wskazuje przeszłość państwa Poisson i opieka pana de Tournehema – słowa wróżby pani Lebon pod adresem dziecka: Będziesz kochanką króla! nie zabrzmiały bynajmniej rażąco. Zwróćmy uwagę nadto, że na wpół pobłażliwy język francuski, względny dla praw miłości, nie zna rozróżnień słownych, właściwych innym mowom, na tym terenie: Metresa (tak to brzmiało w oryginale) jest wyrazem jednakowo służącym ideom kochanki, nauczycielki i władczyni, jakby raz na zawsze język przewidział, że faworyta może być nauczycielką tak w sztuce miłości jak i polityki lub kultury, jakby przewidział, że w osobie pani de Pompadour kochanka stać się może prawdziwą władczynią Francji!...

I jeszcze jedno. Słowa przepowiedni zwrócone były przez przenikliwą „wróżkę” do zaiste niepospolitego dziecka, które na mądrym czole, na przedziwnie białej i wyrazistej, niby marmur, tknięty dłutem Canovy, twarzyczce – nosiło wyraz wyższej nad wiek dziecięcy powagi; ozwały się do dziecka, które w głębokich, marzycielskich, mieniących się czarnością i szafirem oczach mieściło znak geniuszu; a jakkolwiek filigranowa była figurka dziewczynki, przecie w sposobie noszenia stroju, w elastycznych ruchach, we wdzięku całej postaci przypominającym zwroty tancerek na płaskorzeźbach greckich – miało już znamiona dojrzałej kobiety, widne w pączku.

Będziesz kochanką króla! zabrzmiało w uszach dziewczynki niby treść czarodziejskiej bajki. Jej oczy zaświeciły radością, ale usta zachowały wyraz niezłomnej powagi, pozostały skute milczeniem. Nie rzekłszy słowa, wolnym krokiem odeszła od wróżki, kierując się do dziecinnego pokoju. Tu wcisnęła się w najciemniejszy kąt i zamyśliła głęboko. Był w niej dreszcz radosny, bo wyciągnęła entuzjastycznie białe obnażone rączki w przestrzeń. Ale w jej zamyśleniu był także smutek, jakby dziecko przeczuwało cierniste drogi, które miały kobietę starszą zaprowadzić do wysokich przeznaczeń. W milczeniu dziecka była już skupiona wola człowieka. Było ono z natury ambitne, ale bodaj te ambicje rozpaliła do czerwoności – popchnęła w określonym kierunku na całe życie – owa przypadkowa albo rodząca się z niezwykłej umiejętności czytania w duszach ludzkich wróżba doświadczonej pani Lebon.

Jeżeli to nie jest jedyny wypadek historyczny, to jest to przynajmniej jeden z najrzadszych, że wróżba oparta na pozornej mądrości przypadku – na dwuznacznej mowie kart, na gmatwaninie znaków „wiedzy cygańskiej”, spełniła się tak dosłownie i w takiej imponującej pełni, że raczej – iskra fantazji (boć było tylko fantazją przerzucenie jakiejś mieszczki, panny Poisson, w rolę, którą pełniły urodzone, utytułowane damy z najwyższych sfer dworskich), ta iskierka wyobraźni paplającej damy padła zarzewiem na duszę dziecka – bujną, wytrwałą, hartowną – paliła się i rozgrzewała przez długi szereg lat ochraniana z mozołem przed chłodnymi powiewami ze wszystkich stron, nie gasła nigdy, ukształtowała wolę kobiecą w kierunku czynnym jedynego jej marzenia, z idée fixe stworzyła rzeczywistość całego życia, roznieciła się w wielkie ognisko, które oglądała Francja wyżyn i nizin, oglądały ze zdumieniem lub z gniewem narody, zapamiętała na zawsze z półzłośliwym hołdem historia!

Fakt, że panna Poisson, będąca jeszcze dzieckiem, nadała ogromną wagę tej wróżbie, zadokumentowany został po latach wielu przez rozporządzenie skłonnej do przesądów markizy de Pompadour, stanowiące o wydawaniu z jej szkatuły pensji rocznej 600 liwrów pani Lebon za to, że przepowiedziała mi, kiedy miałam lat dziewięć, iż zostanę metresą Ludwika XV.

*     *

*

Przepowiednia pani Lebon sprawiła wrażenie jeszcze na jednej osobie, wywierając wpływ prący w tym samym kierunku i znamienny w utorowaniu drogi „przeznaczeniu”. Jak oczarowana, wysłuchała słów „wróżki” pani Poisson.

Po odejściu Joanny-Antoniny ekscentryczna kobieta rzuciła się gwałtownie w ramiona uśmiechającego się sceptycznie pana de Tournehema i zawołała:

– Wychowamy ją na kąsek królewski!

Pod wpływem mocy tego wybuchu uśmiech sceptyczny znikł z subtelnych warg pana de Tournehema.

– Dobrze! – powiedział. – Rozporządzaj moim majątkiem, ile ci się podoba. Daj jej najlepszych nauczycieli. Wykształć wszystkie dary jej natury.

I dodał szeptem na ucho:

– Nasza mała godna jest takiej kariery...

Pani Lebon dosłyszała i podkreśliła:

– Chybaby król nie poznał się na kąsku królewskim.

Wszyscy troje umilkli. Patrzyli w przyszłość daleką...

Widzieli o czternaście lat naprzód – moment, kiedy panna Poisson, późniejsza pani d’Étioles, wkraczała na pokoje Wersalu, by wejść w rolę miłośnicy królewskiej, markizy de Pompadour, i umrzeć po latach dwudziestu w pałacu królewskim w roli wszechwładnej pani Francji!

Rozdział II

Warunek niewierności małżeńskiej

Do pokoju dziecinnego, w którym ukryła się Joanna, wbiegł chłopiec mogący liczyć lat czternaście, przecie wzrostem niewiele wyższy od niej. Niezmiernie wytworny, obcisły strój tylko uwyraźniał brzydotę jego twarzy i niedorozwój budowy ciała. Na ustach jego przewijał się ciągle grymas jakby znamionujący początek płaczu. W ciemnych oczach pojawiały się chwilami iskierki wybuchowego gniewu – niemocnego wobec tej płaczliwości. Chorowity z natury chłopiec był siostrzeńcem pana Lenormanta de Tournehema i zwał się Lenormant d’Étioles. Osierocony w dzieciństwie znajdował się pod opieką swego wuja, który kochał go raczej z obowiązku krwi, upatrując w nim jedynego dziedzica swego wymierającego rodu, niźli z przekonania o jego wartości duchowej. Wątpliwe było, czy ten psujący się odprysk ongi rycerskiej rodziny potrafi odświeżyć jej tradycje, zresztą świetniejsze w wyobrażeniu pana de Tournehema niż we wspomnieniach wszystkowiedzącej arystokratycznej opinii.

Ta opinia nie przeszkadzała jednak wujowi układać wraz z panią Poisson kombinacji, w której małżeństwo pomiędzy rzekomą córką pana Poisson, a młodym Lenormantem d’Étioles’em miało przynieść Joannie tytuł szlachecki, przenieść na nią wspólnością małżeńskiego władania dobra rodziny d’Étioles w Lens, w dniu zawarcia ślubu – połowę majątku opiekuna mężowskiego, a po najdłuższym jego życiu – pozostałość skarbów rodzinnych de Tournehemów, na mocy gotowego w tym sensie testamentu, jako wyposażenie obojga małżonków.

Nie dziw tedy, że dzieci uważały się za narzeczonych. Joasia traktowała ten tytuł bez dumy, nawet z dziecinną drwiną, upatrując w nim raczej powód do pomiatania swoim małym towarzyszem zabawy niż do uciechy, bo mianowała go brzydalem i niezgrabiaszem. Natomiast chłopiec przejął się mocno swoją rangą „narzeczeńską” – w jego dziecinnym sercu kiełkowała nieświadomie przedwczesna miłość dla dziewięcioletniej dzieweczki tak dobrze wchodzącej w rolę kobiety – i pełen milczącej pokory gotów był spełniać wszystkie kapryśne rozkazy prześlicznej Żanetki, jego przyszłej małżonki, pani d’Étioles, jak podkreślał to z dumą przy każdym z nią spotkaniu.

W tej chwili wracał z baliku dziecinnego, urządzonego przez starą panią de Luynes, gdzie się znudził, ponieważ śród zaproszonych nie było Joasi – co uważał za wielką niesprawiedliwość. Nie czekał końca uroczystości, mimo zapowiedzi fajerwerków i zażądał od lokaja, aby odprowadzono go do opiekuna, którego słusznie spodziewał się znaleźć w domu pani Poisson. Tutaj, ledwo stanął w progach salonu, jął oglądać się za Joasią i odszukał ją niebawem ukrytą w kącie pokoju. Padała na nią przez wysoko umieszczone okno czerwień zachodzącego słońca, przeobrażając ją dlań w zaczarowaną księżniczkę z bajki.

– Widzisz! Już jestem. Nie czekałem końca balu! – rzekł, zbliżając się do niej z kawalerskim ukłonem. – Nie spodziewałaś się mnie. A ja wolę się bawić z tobą.

Z lekka kiwnęła mu głową. Odparła poważnie:

– Owszem, spodziewałam się, że przyjdziesz. Wiem, że wolisz bawić się ze mną.

Uważała to za naturalne, że przedkłada ją nie tylko nad swoich towarzyszy męskich, ale i nad dziewczynki w jego wieku, jakkolwiek on musiał nieraz bronić się przed zarzutami wyśmiewających go koleżków, iż bawi się z małymi dziećmi. – Żanetta jest starsza rozumem od was wszystkich! odpalał ze złością, gotów gryźć drwinkarzy i cofać się zarazem przed ich większą siłą fizyczną.

– Pani d’Étioles! – rzekł pompatycznie – racz przejść się ze mną po ogrodzie. Mamy piękny wieczór.

Wstała w milczeniu i podała mu rękę.

Po chwili dwoje dzieci w pudrowanych perukach z godnością starszych zstępowało po schodach. On szedł z tyłu, stawiając ostrożnie nogi w jedwabnych pończochach i pantofelkach z diamentowymi sprzączkami, starając się nie nadeptać na tren jej szumiącej jedwabnej sukni – dzieci ubierały się jak starsi. Znaleźli się wnet w cieniu lip zaniedbanego ogródka przytykającego do dwupiętrowego domu pani de Chevres na placu de Grève.

Usiedli na marmurowej ławeczce.

– Żanetto! – rzekł chłopiec – czy pozwolisz mi, żebym cię pocałował? Tak trzeba.

– Nie! Nie trzeba! – odparła.

– Starsi tak zawsze robią.

– A ja nie chcę!

Chłopcu zakręciły się w oczach łzy.

Dodała, krzywiąc się:

– Starsi tu siedzą, w tym ogrodzie, i nie widzą, że tu jest... bardzo... bardzo brzydko. Nie ma ani fontann, ani posągów, ani klombów róż jak w Wersalu... Tu nie wypada się całować!

Usprawiedliwiała niejako odmowę pocałunku, może ubocznie czyniąc zarzut matce i dobremu panu Tournehemowi, że nie postarali się upiększyć ogródka według jej gustu i przekonań o koniecznym tle do zabawy w pocałunki miłej dla starszych i dla dzieci.

– Chcesz? – zapytał. – To pójdę jutro do Wersalu... i zakradnę się przez kraty i przyniosę ci trzy róże, jak wtedy, kiedy mnie obili... Ale za to pozwoliłaś pocałować się trzy razy.

– Dlaczego dałeś się pojmać i obić?... Róże były zgniecione – brakowało listków... Podniosłeś je z ziemi. Niewarte były pocałunków.

– Teraz klnę się honorem – nie dam się złapać dozorcom. Przyniosę ci jutro cztery najpiękniejsze róże.

– Nie trzeba!... Po co kraść?... Ja sama sobie zerwę, kiedy będę mieszkała w Wersalu.

Otworzył usta ze zdziwieniem – ale nie zaprzeczył. Żanetta przecie jest mądra i zawsze wie, co mówi.

– Pozwól mi jednak jutro iść po róże... i daj obietnicę, że mnie pocałujesz.

Zmarszczyła brwi i niecierpliwie uderzyła ręką o poręcz marmurowej ławki.

– Chcę czego innego... chcę... – zatrzymała się, myśląc.

– Rozkazuj, wszystko spełnię.

– Naprawdę? – ucieszyła się złośliwie. – A więc... przeleź zaraz przez ten parkan i narwij mi... pokrzyw... Tak! tak! przynieś mi bukiecik pokrzyw – wołała, śmiejąc się i klaszcząc w ręce, rada, że nareszcie znalazła pomysł, który odpowiadał jej planom i chwilowemu nastrojowi.

Powstał i patrzył na nią wystraszony.

– Ależ to kłuje... parzy! – wyjąkał nareszcie.

– Mazgaj!

– I jakże będę się przedzierał przez parkan... w tym stroju? Pójdę przez bramę i urwę jedną łodygę.

– Nie przez bramę... I bukiet cały! Rozumiesz?... Garść.

– Zniszczę ubranie.

– Co mnie obchodzi twoje ubranie!

– Ale garść pokrzyw... poparzę sobie ręce okropnie.

– Mówiłeś zawsze, że mnie kochasz!... Nienawidzę cię, boś skłamał...

Wstała i energicznie zawróciła ku domowi.

Dopędził ją.

– Żanetto! na co ci bukiet pokrzyw?... Przecież to nie dla ciebie...

– Skąd wiesz?... Może dla mnie... Kwiaty noszą wszyscy, a pokrzyw nikt...

– Ale to mnie będzie bolało przy rwaniu...

– Widzisz! chciałam wiedzieć... czy mnie naprawdę kochasz?... Bo pani Lebon powiedziała kiedyś do mamy: Jeżeli kto kocha, to wycierpi wszystko dla swojej miłości... a inne kochanie nic nie warte!!

Jej oczy patrzyły z gniewem i rozżaleniem na składającego błagalnie ręce chłopca, starającego się zagrodzić jej drogę do domu. To nie były już oczy dziecka – biły taką potęgą wyrazu.

– Idź precz! Nigdy nie będę twoją żoną! – rzekło dziecko.

– Żanetko! Poczekaj... już idę...

Pobiegł w stronę parkanu. Zatrzymała się na ścieżce. Jej oczy śmiały się teraz triumfem. Bawił ją mozół chłopca niezgrabnie wspinającego się na parkan i trwożnie poszukającego oparcia dla nóg na oplatających go gałęziach.

Kiedy powrócił z naręczem pokrzyw, miał łzy w oczach i bąble na palcach, ale był rad i dumny z siebie.

– Widzisz – pokazywał jej ręce. – Teraz mogę cię pocałować?

Nadstawiła z godnością twarzyczkę, odwracając nieco usta. Obsypał ją pocałunkami. Przymknęła oczy z uśmiechem – może nie chciała widzieć brzydala i goniła obraz królewicza z bajki.

Byli oboje dziećmi – niewinnymi dziećmi. I w tej ich igraszce w miłość nie było nic gorszącego. Jeno ta cieplarniana atmosfera, w której wychowały się dzieci sfer wysokiej arystokracji i finansjery, przyśpieszała tętno ich krwi i uczyła ich przez naśladownictwo sztuki miłości, którą raczej bawiło się, niż żyło, wszystko dokoła nich.

– Dosyć! – skomenderowała.

– Co mam zrobić z tym? – zapytał, odrywając od niej chciwe usta i wskazując oczyma pokrzywy.

– Czy bardzo boli? – spytała.

– Bardzo! Drapie – swędzi – kłuje... i parzy! – wykrzywił się, spoglądając litościwie na własne ręce pokryte bąblami.

– Nie rzucaj jeszcze!

Odgarnęła rękaw sukni wysoko i podstawiła ramię.

– Dotknij!... mocno!...

– Czym?! – nie rozumiał.

– Pokrzywą!... No, uderz!

– Ciebie?... Żanetko! Nie mogę.

– Każę! Słyszysz?

– Na honor! Nie mogę!... Jesteś kobietą!

– Głupi! To wszystko jedno... Jesteś tchórz, nic więcej.

– Weź sama!...

– Nie mogę... Na palcach bąble będą widoczne. A wyżej – nie... Suknia przykryje.

– Ale po co ci to?

– Lenormant! – rzekła. – Nic nie rozumiesz. Pani Lebon mówiła do mamy: Z kochanej ręki przyjmuje się wszystkie ciosy. Tak podobno powiedział jakiś wielki poeta... zapomniałam nazwisko... No, uderz...

– Zaklinam się... na Bozię... nie mogę!

– A! Na Bozię... Dobrze, wierzę ci!... Jesteś do niczego niezdatny. Połóż pokrzywy na ławce.

Uczynił tak. Wówczas dziewczynka przyklękła i obnażone ramię zanurzyła w pokrzywach. W oczach szkliły się urastające krople łez, ale usta się śmiały. Mały Lenormant d’Étioles patrzył na nią z przerażeniem i podziwem:

– Co ty robisz?!... Nie boli cię?

– Boli!... Ale trzeba się przyzwyczajać do bólu. Przecie i ciebie przeze mnie bolało... a i mnie przez kogoś boleć może...

– To go będziesz nienawidzić.

– Nie wiem! – odparło dziecko z jakąś nieswoistą mądrością. – A teraz goń mnie...

Biegła jak wicher w stronę promieniejącego purpurą na zachodzie słońca... Ledwo mógł nadążyć za nią po ścieżkach ogrodu i trawnikach. Nagle potknęła się o kamień – upadła. Podniosła się, nim pośpieszył jej z pomocą. Zakaszlała się mocno, wyjęła obszytą koronkami chusteczkę – i przyłożyła ją do ust... Chustka zabarwiła się czerwoną plamą.

– Co to?... Ty plujesz krwią? – zapytał.

– Nie!... Tak!... Czasem – ale bardzo rzadko. To nic... Pamiętaj – nie mów nikomu. Nie waż się... Nie trzeba przestraszać nikogo. To zaraz przechodzi.

Musiał jej przysięgnąć, że nikomu o tym nigdy pod żadnym warunkiem nie powie.

*     *

*

Kiedy w dziesięć lat potem, w dniu 9 marca 1741 roku Joanna-Atonina urodzona Poisson, przeszedłszy przy dźwiękach organów usłaną kwieciem ścieżkę od ołtarza do podwoi kościoła świętego Eustachego – wsparta na ręku pana Lenormanta d’Étioles’a – odziana w szaty ślubne – nareszcie przez tłok ciekawskich, pragnących obejrzeć czarującą pannę młodą, dotarła do drzwiczek karety i zasiadła przy szczęśliwym nowożeńcu nastąpiła pomiędzy nimi taka rozmowa:

– Kocham cię, Joanno!

– Wiem o tym. Mówiłeś mi to nieraz.

– Ale ty mnie... czy kochasz? Nie powiedziałaś mi tego nigdy.

– Nie wiem. Miłość jest to wielkie słowo.

– Jednak wyszłaś za mnie?

– Tak. Czy żałujesz tego?

– Nie! nie! nigdy! Ale czemu nie chcesz mi tego powiedzieć.

– Powiedziałam w kościele. Zaprzysięgłam miłość. Czy to ci nie wystarcza?

– Nie!... To jest za chłodne... to dla świata... nie dla ciebie... nie dla mnie. Nie chcesz mi powiedzieć tego słowa...

– Na cóż ci słowo, gdy daję ci siebie samą. Czy to ci nie wystarcza?...

– Och! to jest wszystko... to świat cały... Ale chcę, abyś to potwierdziła słowem – przecie ja ci powiadam: Kocham cię nad życie!

– Tak powiadasz... A przecie jestem pewna, że... mnie zdradzisz. Nie jesteś z innej gliny niż wszyscy inni mężczyźni.

– Nigdy!... Dopóki mnie nie opuścisz.

– A więc... kiedy cię opuszczę, zdradzisz.

Nie mogła widzieć w karecie, pędzącej po źle oświetlonej ulicy, jak bardzo twarz jego pobladła. Ale poczuła, że wpił się palcami w jej rękę.

– Joanno, opuścisz mnie? – jęknął.

– Puść mnie. Nie szalej! Żartowałam. Chciałam tylko powiedzieć, że twoja miłość – wbrew wielkim słowom – nie wyklucza możności zdrady.

– A ty... ty... nie zdradzisz mnie, Joanno?!

Milczała.

– Żanetko! Odpowiedz! – błagał.

– Nie zdradzę cię nigdy dla nikogo... chyba dla króla! – odparła, wybuchnąwszy śmiechem.

Powiódł ręką po zgorączkowanym czole, na które wystąpiły grube krople potu. Czy tak określa niemożliwość, czy... mówi o jakiejś niepojętej, dalekiej, ale mogącej kiedyś stać się rzeczywistością możliwości?

Przypomniał sobie nagle, że dzieckiem mówiła o kwiatach, które zrywać będzie sama w ogrodach Wersalu, jako ich prawowita mieszkanka. Szaleństwo, czy myśl uporczywa, mierząca do celu?... I przypomniał sobie jeszcze, jak kazała mu wspinać się po parkanach i zrywać boleśnie kłujące pokrzywy. Teraz było to samo – cała ta rozmowa była jak garść parzących pokrzyw kapryśnie złośliwą ręką rzucona mu na serce.

– Pamiętasz, Żanetto, jak kazałaś mi zanurzyć ręce w pokrzywy... i zmusiłaś mnie do cierpień? Teraz jest to samo...

– A ja czy nie cierpiałam wtedy? – rzekła.

– Czy chcesz powiedzieć, że teraz jest to samo? – zapytał z lękiem.

Kareta zatrzymała się przed domem państwa d’Étioles. Zamiast odpowiedzi, rzuciła:

– Przyjechaliśmy! Otwórz!...

Kiedy wysiadali, w głowie huczało mu dziwnie: Nie zdradzę cię... chyba dla króla!

Rozdział III

Wybuch pani Mailly

Na pokojach królewskich w Wersalu odbywało się przyjęcie.

W jednym z salonów skupiła się gromadka dam mających prawo chlubić się najbłękitniejszą krwią, pokrewieństwem z najstarszymi rodami Francji i najściślejszą bliskością tronu. Przysiadło się tuż kilku najwyższych dostojników państwa, arystokratów w każdym calu.

Rozmowę prowadzono na temat rosnącego zuchwalstwa trzeciego stanu i rosnących stale przywilejów wielkiej finansjery.

– Ci parweniusze – rzekła księżna de Luynes – tłoczą się na szczyt zbyt szpiczasty i wysoki, aby na nim mogła utrzymać się większa ilość osób, niż ta, co zajęła go z prawa krwi i zasług rycerskich wobec tronu. Jeżeli tak dalej pójdzie, gotowi są zepchnąć nas...

– Księżna żartuje – ozwała się stara hrabina de Maillebois. – Czyżby śmieli?

– Oni śmią wszystko! – odparła księżna de Luynes. – To nie są już poczciwi mieszczanie z czasów Filipa de Valois. Rozzuchwaliła ich łaska królewska, której... niewdzięcznicy nie umieją przyjmować w pokorze.

– To prawda! – rzekł książę de Luynes – zapełnili dwanaście parlamentów, wszystkie izby skarbowe, sądy, fotele seneszalów i zarządców prowincji... są wszędzie!

– Dostarczają czwartą część oficerów – westchnął wysoki wojskowy.

– W kościele zajęli ciżbą całą probostwa, kanonikaty, prebendy... kto wie, może sięgną z czasem po kapelusze kardynalskie – ozwał się cicho kardynał de Luynes.

– To prawda – zauważył prezydent Herault – zapełnili wszystkie stanowiska w magistraturze – od adwokatów do kanclerza... stają się radcami w ministerstwach... Niepodobna odmówić tej nowej burżuazji geniuszu.

– Cóż to za geniusz? – wzruszyła z nietajonym oburzeniem ramionami księżna de Luynes. – Opierają się na najpodlejszej potędze – pieniądza! Niejeden z nich przybył chyłkiem do Paryża z paczką brzytew pod pachą albo wylazł z winiarni w porcie angielskim, a dziś jest wielkim panem, pył miota w oczy... Nabrzęczały mi w uszach te nazwiska, o których dawniej nikt nie słyszał, jacyś Bergertowie, Dupiny, Durandowie, Massony, Girardy, Thoinardy – i Bóg wie jeszcze, jak to się nazywa. A jak oni mieszkają!... Wszakże przeszli zbytkiem nas... Czym są pałace naszych najznakomitszych rodów wobec przepychu tych handlarzy, którzy mniemają, że cały świat kupić można?!...

– Może jednak jest w tym jakiś mus – zauważył pojednawczo marszałek de Noailles. – Francja rośnie, rozwija się – ma bilans handlowy 45 milionów i 50 tysięcy wojska... Trzeba jej nowych sił... a przecie my, ludzie dobrze urodzeni, nie nadajemy się do tej nowej pracy...

– Ale oni każą sobie za nią zbyt drogo płacić... Stają się po prostu niebezpieczni... dla państwa i ludzkości... Jeżeli ta hydra kiedyś podniesie głowę... – rzucił z kąta wysoki dostojnik wojskowy. – Toć ci mieszczanie dyktują nam już plany wojenne...

– Czy to dziw, skoro stara szlachta już poczyna się kojarzyć z córami wielkich finansistów?! – westchnęła głośno najstarsza z dam. – Tą drogą psują krew naszą i zyskują niedozwolony wpływ polityczny...

Młoda pani Moncrif lękliwie zaoponowała:

– Trzeba jednak przyznać tej nowo narodzonej plutokracji, że posiada smak i gust wybredny. Przywożą z Niemiec i z Chin wspaniałe gabinety porcelanowe, cudowne skrzynie z Japonii, mają arcymisterne meble i obrazy... Popierają artystów, pisarzy, mistrzów dłuta i pędzla... Są to nasi Mecenasi i Medyceusze...

– Za ich gobelinami, brązami, posągami kryją się tłuste fizjonomie i nadęte brzuchy dzierżawców podatkowych, tuczących swoje kieszenie nieczystymi operacjami! – rzekł gniewnie zubożały markiz Puisien.

– Pozostał nam jeszcze jedyny przywilej... ta zuchwała burżuazja nie sięgnęła jeszcze po miłość królewską! – ozwała się z ryzykancką śmiałością pani Châteauroux, piastująca właśnie „berło” faworyty Ludwika XV.

Na jeden moment nastało żenujące milczenie. Ale zaraz pochlebczo przyklaśnięto tej uwadze:

– Tak! tak! to wielka prawda! To jest jeszcze jedyny przywilej dobrej krwi...

– A przecie – zaryzykowała dalej pani de Châteauroux – i to się zmienić może... wobec zaiste dziwnego postępowania tej troszeczkę szalonej, naszej kochanej pani de Mailly.

Pani de Mailly była pierwszą faworytą Ludwika XV, narajoną mu przez kardynała Fleury’ego i Tencina, w chwili gdy ostygł dla żony – pozbawiona wdzięków, ale sprytna i miła, dzięki czemu po dość szybkiej utracie miłości króla wzywana była doń niekiedy w roli zaufanej przyjaciółki.

– Cóż zrobiła pani Mailly? – zapytano z wielu stron z ciekawością i zdziwieniem.

– Mówiono mi, że przed kilku dniami na wieczorze u pani d’Angervilliers rozentuzjazmowana grą i śpiewem jakiejś mieszczki... zdaje się pani d’Étioles, z domu... panny Poisson, rzuciła się jej na szyję! – Nazwisko Poisson, wyrzekła pani de Châteauroux ze zbyt mocno podkreśloną wzgardą, aby pod tym naciskiem tkwić mogła zwykła obojętność dla osoby nieznanej. I zaraz dodała: – Tym nazwiskiem d’Étioles brzęczy jak pszczoła po całym Wersalu, jakby chciała koniecznie, aby doszło do uszu Najjaśniejszego Pana. Wczoraj słyszałam je powtórzone co najmniej przez dziesięć ust...

– Ba! dlaczego pani d’Angervilliers przyjmuje tę osobę, nienależącą do towarzystwa? – spytała księżna de Luynes.

Prezydent Henault powstał i ozwał się: