Murdelio - Zygmunt Kaczkowski - E-Book

Murdelio E-Book

Zygmunt Kaczkowski

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Powieść Zygmunta Kaczkowskiego „Murdelio” z 1853 roku należy do cyklu „Ostatni z Nieczujów”. Jej akcja rozgrywa się na ziemiach polskich po pierwszym rozbiorze i koncentruje się wokół Ignacego Piotrowicza herbu Murdelio. Był on dziedzicem ogromnej fortuny, jednocześnie jego postać budziła grozę w zabobonnej szlachcie z uwagi na demoniczny i destrukcyjny charakter. Jego historię opowiada główny bohater, a zarazem narrator powieści Marcin Nieczuja. Przez zadziwiający splot okoliczności ich losy nagle się przecinają... Henryka Sienkiewicza do napisania słynnego „Latarnika” zainspirowało wydarzenie rozgrywające się w Stanach Zjednoczonych. Latarnik, który nie dopełnił obowiązku, tak bezpamiętnie zaczytał się właśnie w „Murdelio”...

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.


Ähnliche


Zygmunt Kaczkowski

Murdelio

Warszawa 2022

[Motto]

Kto tak mądry, że zgadnie

Co nań jutro przypadnie?

Sam Bóg wie przyszłe rzeczy, a śmieje się z nieba,

Kiedy się człowiek troszcze więcej, niżli trzeba.

J. Kochanowski, Pieśń IX

Tom I

Wstęp

Za życia mojego ojca, lubo nigdy nie znałem macierzyńskiej miłości, bardzo byłem szczęśliwy. Fortuna nasza była dostatnią, a chociaż owe dwie wioski, któreśmy mieli w Sandomierskiem dziedziczne, ojciec oddał był mojej siostrze, która wyszła była za pana Krzysztofa Michałowskiego, herbu Poraj, stolnikowicza sandomierskiego, to jednak tutaj została nam jeszcze Bóbrka i Zabrodzie, od jw. Ossolińskiego, wojewody wołyńskiego, w zastawie, przeszło dwakroć sto tysięcy w gotowiźnie a sprzętach i taki dobytek w domu i w gospodarstwie, żeby go znaczniejszym i u jakiego drążkowego kasztelana nie znalazł. Mój ojciec był w obyczajach surowy i wielki impetyk, ale prawością swoją i dobrodusznością tak sobie umiał zyskiwać szacunek i poważanie u wszystkich, że chociażby mnie było przyszło i daleko więcej znieść surowości, niżeli jej zniosłem w rzeczy, to zawsze byłoby mnie to ani na włos nie zachwiało w tej, którą dla niego miałem, miłości. Wychowując się prawie ciągle w domu i będąc ustawicznie pod jego okiem, daleko prędzej pozyskałem u niego wiarę niźli moi rówiennicy, okolicznej szlachty synowie, którym się częstokroć jeszcze wtedy obrywały bizuny, kiedy już wąsy mogli zakręcać za ucho. Ja tylko raz w życiu poczułem na sobie gniewną rękę ojcowską – ale też za to, nie mając więcej nad lat dziewiętnaście, byłem już wyzwolony i wraz z ojcem stojąc w szeregu i bijąc się pod pana Puławskiego komendą, już przez to samo wszedłem w koło krajowego rycerstwa i obywatelstwa. Mój ojciec żył jeszcze potem lat kilka, ja mieszkałem przy nim i byłem więcej uważany jakby mu równy niżeli podległy, co było rzadkością na owe czasy; pomimo to jednak nie było mi wolno ani się wtrącać do gospodarstwa, ani w czymkolwiek samemu się rządzić. Wtedy to, przypatrując się temu gospodarstwu z daleka i widząc i to, i owo, niejedno cale mi się nie podobało – myślałem też sobie nieraz: nie tak by to było, gdyby był przy mnie regiment!

Otóż jakoś na rok przed końcem owych rozruchów konfederackich ojciec mój, już dobrze starością przygarbiony, zapadłszy bardziej na zdrowiu, pożegnał się z tym światem. Żal głęboki mnie porwał i długom się z niego nie mógł ocucić, a lubo mnie sąsiedzi moi przez ten czas prawie ani na krok nie odstępywali, jednak zdawało mi się, żem już sam a sam został na świecie, żem jest najnieszczęśliwszy sierota i że nie mam nawet żyć po co. Więc wymurowałem mu grób wielki w Bóbrce, na którym kazałem postawić głaz piękny z napisem, a nad nim anioła z białego kamienia ze złamanym kordem w jednej, a z przygaszoną pochodnią w drugiej ręce; chodziłem prawie przez całe lato i jesień na grób ten, rozpamiętywałem czynny i pełen cnót wzniosłych żywot nieboszczyka rodzica, rozpamiętywałem tych nieszczęść ogromy, które wtedy i mnie, i innych dotknęły, modliłem się tam za dusze zmarłych i poległych – ot! i przeszło to jakoś.

Bo już tak Bóg dał, że najczulsze dzieci mogą przenieść stratę rodziców.

Nadeszła zima, a śród niej i zapusty; nastąpiły wesołe tańce i biesiady. I nie tylko w ziemi sanockiej, ale w całej tej podkarpackiej krainie pierwsze lata tej nowej naszego żywota epoki były bardzo wesołe; bo raz, że to zwyczajnie lata po długich wojnach albo uporczywych rozruchach bywają zawsze wesołe, a po wtóre, że z wkroczeniem wojsk cesarskich w te kraje, które przez lat kilka najnieporządniejszej pod słońcem wojnie służyły za scenę, spokój prawie stały zawitał, od lat kilku już tak przez wszystkich pragniony. Więc kto był smutny, ten sobie mógł płakać w kąciku, ale reszta bawiła się gwarno i wesoło. Do tych wesołości jednak ja nie bardzo się zabierałem, bo anim jeszcze miał serce do tego, anim był tak bardzo ośmielony do wielkich kompanij. Z wiosną dopiero, rozpatrzywszy się dobrze w tym, co mi po ojcu zostało, i poczuwszy się, żem jest tego wszystkiego pan samowładny, tupnąłem nogą o ziemię, poprawiłem czuprynę i powiedziałem sobie: otóż mam i regiment!

Pierwsza myśl, która mi wtedy wpadła do głowy, była ta, że nie mam właściwie dziedzictwa i że lada kto może mnie nazwać włóczykijem, arendarzem, spekulantem albo czym zechce. Siadłem więc zaraz do stolika pisać list do jw. wojewody z prośbą, czyby nie przyjął ode mnie dopłaty do sumy zastawnej, za której prowizję trzymałem Bóbrkę i Zabrodzie, a to tak, aby te wsie obiedwie przeszły pod moje dziedzictwo. – Ale tylko co kazałem zawołać pachołka, aby go wysłać z tym listem, przynosi mnie kozak jw. wojewody list od niego do mnie. Czytam – łzy mnie w oczach stanęły. Wojewoda pisze, abym przyjeżdżał do Leska odebrać sobie tę sumkę, za której procent trzymałem Zabrodzie, albowiem wioska ta już sprzedana jakiemuś panu Grossowi, szlachcicowi z Wielkopolski, który tymi czasy, wpadłszy w niełaskę u króla jegomości pruskiego i uciekając przed jego wojskami, z rekomendacją jw. Mielżyńskiego z Brudzewa, tamtejszego znakomitego pana, do wojewody przybył, ażeby się tu gdzie tymczasem pomieścił; a że nie chciał ani służby, ani dzierżawy, więc mu wojewoda sprzedał Zabrodzie za czterdzieści tysięcy. Żal mnie wielki stąd dotknął, a to i za posesją tak pięknej wioski nad samym Sanem położonej i tak urodzajnej, że mój ojciec na niej kilkanaście tysięcy zarobił – i za inwentarzem, który tam miałem, a którego odtąd nie miałem gdzie podziać – a na koniec i za samym sąsiedztwem: bo jużciż wolałem sąsiadować ze sobą samym niż z obywatelem tak szlachetnego nazwiska, o którym, choćby go tam i sto razy pan Mielżyński rekomendował, ja jednak, znając całe Gniazdo cnoty i Herby rycerstwa na pamięć, jak mnie Bóg miły! nic a nic sobie przypomnieć nie mogłem. Lubo najniesłuszniej tak myślałem o panu Grossie, bo sąsiadując z nim potem lat jakie dwanaście, przekonałem się jawnie, że to był szlachcic dobry, niegdy z Warmii przybyły, za Sasa pierwszego nobilitowany i człowiek najuczciwszy pod słońcem.

Jednak na moją zgryzotę nie było rady. Pojechałem do Leska i moją sumkę odebrałem od wojewody, ale wraz go prosiłem o sprzedanie mi Bobrki.

– Obaczemy i obaczemy – odpowiadał wciąż wojewoda, ale słowa dać nie chciał.

Poradzono mi, abym się o to z panem Jakubem Tarnowieckim, stolnikiem owruckim a jw. wojewody generalnym komisarzem, rozmówił, bo czego czasem nie zrobisz z głową, to zrobisz z ogonem. Ja się też znałem na rzeczach i delikatnie obiecałem trzysta dukatów w złocie niby to porękawicznego panu komisarzowi, jeżeliby mi do tego kupna dopomógł – ale i to się na nic nie zdało. Plunąłem więc na wszystko i lubo mi żal było zrywać z Ossolińskimi, z którymi moi przodkowie parę wieków w nieprzerwanych przeżyli stosunkach, jednak rzekłem: – Jak sobie chcecie! ja Ossolińskich na obronę mojej osoby nie potrzebuję, a z gotówką jeszcze się nikt poniewierać nie dał i nie da! – i z tym pojechałem do domu. Jeszcze mi wprawdzie Bóbrki nie odbierano z zastawu, jednak tak mnie już zapaliła owa chętka dziedzictwa, żem postanowił w razie konieczności nawet ziemię sanocką opuścić, a koniecznie na własnym gdzie osiąść zagonie. Ale niedługo turbowałem się z tymi myślami, bo przyjaciele, których wtedy miałem bez liku, zaraz mnie na to poradzili.

Owóż jednego dnia w Lesku, zasiadłszy w winiarni za stołem, pan Urbański z Komborni, brat podstolego sanockiego, który był szlachcic zasobny i miał piękną fortunę, ale w Jabłonkach pod samym Bieszczadem mieszkał dla polowania na niedźwiedzie i dziki i jeszcze po staremu na oszczep je brał – odezwie się do mnie w te słowa:

– Wiesz waszmość co, kiedy ci tak pilno dziedzictwa, to kup sobie Rabe z Huczwicami i Czarnem. Jest to własność pupilów, a ja mam nad nimi opiekę i administrację majątku: kością w gardle mi to już stoi, bo na co mnie jeszcze cudzych kłopotów? – Substytuował mi wprawdzie pan podczaszy, nieboszczyk, pana Załęskiego w tej kuratorii, ale ten nie tylko że mi nic zgoła nie pomaga w tym zatrudnieniu, ale jeszcze kiedym gdzieś niechcący powiedział, że darowałbym dzierżawę Kołonic temu, który by mnie w tej administracji zastąpił, on, to biorąc do siebie, wyzwał mnie i musiałem się z nim wyrąbać, chociaż Bóg mi świadkiem, że nie jego myślałem. Kup Rabe, panie skarbnikowiczu, będziemy sąsiadować ze sobą, a co się niedźwiedzi nabijemy i dzików za jedną zimę, to tego wszyscy Mazurowie, jak są, za dziesięć lat nie nabiją. Kup Rabe, a wiesz, że w tamtejszych górach jest rdzeń żelaza, kto wie, co z tego być może.

– Może tam gdzie i złoto jest – odpowiedziałem – to by jeszcze lepiej. Ale mniejsza; tylko że to w takich górach, że tam świat jest deskami zabity, a gościa chybaby aż na łyku pociągnąć.

– O to to! Miej tylko dobre wino, a kniei każ dobrze pilnować, to obaczysz, że się i nie opędzisz od szlachty. Ale i na sąsiedztwach tam wcale nie braknie: bo, ot, panowie Karszniccy teraz w Balogrodzie, pan Osuchowski we Mchawie, mój brat w Żahoczewiu, pan Bal w Nowosiołkach, a ja, a pan Nurkowski w Łubnem, a niech no jarmark w Balogrodzie, to i nie dorachujesz się gości, wszystko na noc pociągnie do ciebie.

Podobało mnie się to, że tam z dobrą szlachtą sąsiedztwa, i zaraz pojechałem oglądnąć. Dziura to wielka i tylko z jednej strony jest przystęp, dalej już ani pies by nie przeszedł; mała tylko dróżynka idzie przez górę Bałandę, i to tylko do Kołonic – ale że ziemi, chociaż chudej, jest jednak dosyć, pastwiska wielkie po lasach, a lasu półtora tysiąca morgów, więcem się ułakomił. Za sto sześćdziesiąt tysięcy stanęła pomiędzy nami ugoda, ale wziąć zaraz nie mogłem, bo to już akta grodzkie z Sanoka wtedy były przeniesione do Tarnowa i forum szlacheckie tam ustanowione; więc aż tam trzeba było jechać, nie tylko dla wniesienia dziedzictwa do aktów i do odebrania pozwolenia na to od forum, jako pupilarnej instancji, ale i dla napisania samej transakcji, bo tu, w Sanoku, już by ani jednego palestranta był natenczas nie znalazł, tak to wszystko pociągnęło za sądem, jak muchy za miodem. Wsiedliśmy tedy z panem Urbańskim obadwa na wóz czterokonny, w Lesku na targu tam będącego zabraliśmy z sobą pana Załęskiego, podstolego drohickiego, jako drugiego opiekuna, i pojechaliśmy do Tarnowa.

Jechaliśmy bardzo wesoło, gawędząc to o tym, to o owym przez drogę. Ja prawie tak jakby nigdy jeszcze nie byłem na Mazurach, a dziwne mnie rzeczy opowiadano o tym narodzie, więc rzeknę do pana Urbańskiego:

– Cieszę się bardzo tą podróżą, bo przy tej okazji przecie obaczę kawałek kraju i poznam znów trochę ludzi. – A pan Załęski na to:

– Będzie tam co widzieć, będzie dla ciebie, bo tam szlachta twarda i bitna, chociaż przecie nasza twarda i do korda, i do kufla, i podobno lepszej już nie ma na świecie, chybaby to aż Łęczycanie, co to także wytrzymali przy kuflu, a tak skorzy do bójki, że aż w przysłowie poszli.

I chciał dalej coś mówić, ale mu pan Urbański przerwie i rzecze:

– Ho ho! Panie bracie! Cale to inny naród te Mazury; napatrzysz się ich dosyć i w Pilźnie, i w Tarnowie, bo oni tam siedzą i piwo smolą przemyskie albo aż nawet wareckie. Cale to inny naród jak nasi. Mazur się ślepo rodzi i aż dopiero trzeciego tygodnia trochę słońca dojrzewa. Mazur każdy mały i nabity jak pień, jada jaglaną kaszę ze śliwkami i jajecznicę z kiełbasą, wąsiska ma duże jak sum, a w piwie tak wymoczone, że o pół mili cuchnie jak browar. Każdy leniwy do roboty i ciężki jak wół, że kiedy by cię na nogę nadeptał, to zaraz odpadnie. Leżą też sobie na piochach i wygrzewają się do słonia, bo słońce to u nich słoń się nazywa. Na Mazura kiedy by bieda przyszła i zaczęła go jeść od palców, toby go mogła zjeść aż do karku, on by się ani ruszył; głowy mu żadna bieda nie uje, bo twarda. W boju żadnej odwagi nie mają, aż kiedy byś którego uderzył, dopiero ci jak gad skoczy, a wtedy choćbyś go pociął w kawałki, to jeszcze każdym kawałkiem ruszać się będzie aż do zachodu słońca. Biją się zawzięcie, ale tylko ze złości. Nabożni są, którzy się w katolickiej wierze chowają, ale siła jest heretyków pomiędzy nimi, a nawet są lutry i kalwiny. Mowa ich inna jak nasza, a nawet niełatwo ich wyrozumieć: bo oni, kiedy z góry jadą, to mówią: pod górę, a kiedy droga jest pochyła, to u nich: z pośluza. Kiedy który rękę za pas włożył, to mówi, że wraził, koń to u nich psina, a drób domowy to gad. Polowania u nich nie ma, a lis, co się tam liszka nazywa, to już drapieżny zwierz; ale za to tchórzów u nich bez końca, a z kunami sypiają, i to także gad u nich. Szablę noszą przy boku, ale nią nie umieją narabiać, lepsza u nich bitwa na suche razy i dlatego z nich każdy wozi z sobą kij gruby, nakrzesany krzemykiem, co po naszemu pałka, a u nich kitajka.

– A przecie kitajka to tafta po staremu.

– No, a u nich to pałka – odpowiedział Urbański.

No, no – myślałem sobie – to to kraj niedaleki, a naród już inny! i dużo mnie w głowie siedziała ta bitwa na suche razy, bo to rzecz nieszlachecka i człowiek by się jakoś wzdragał przed taką zabawą; ale przeciem sobie potajemnie pomyślał, że musi sobie pan Urbański dworować ze mnie. I aby oddać dobre za nadobne, począłem im opowiadać duby smalone o Wołyniu, Podolu i Litwie, gdzie ja znów byłem, a oni nie byli.

Otóż przyjechaliśmy do Tarnowa i zaraześmy ową sprawę naszą przy boskiej i palestrantów pomocy, którzy za pieniądze są bardzo usłużni, załatwili; poznaliśmy też zaraz i kilku Mazurów, którzy takoż tam stali w gospodzie. Dopiero przekonałem się dowodnie, że owa mowa to żart był ze strony pana Urbańskiego: kubek w kubek taka sama to szlachta, jak nasi, tylko w mowie trochę różnicy, a kiedym się z nimi lepiej zapoznał, tośmy się tak pokochali, żeśmy się aż popłakali nad sobą i nieszczęściami naszymi. Owóż było ich pięciu: jeden Bielański, cześnikowicz sądecki, bardzo grzeczny kawaler, drugi Bzowski, którego wołano sędzią, trzeci Konopka, młody, i dwóch jeszcze braci rodzonych, których nazwiska nie pamiętam. Mnie Konopka najwięcej przypadł do smaku, bo był gładkich obyczajów i po świecie już bywał, a równy mi był w latach. Był on w szkołach w Krakowie, ale uciekłszy z Akademii, przystąpił do konfederatów i uwijał się z nimi blisko dwa lata. Jeździł jeszcze potem za jeneralnością aż do królestwa Bawarii – to już nie wiedzieć po co; bo chociaż tam trochę się otarł pomiędzy różne ludzie i narody, jednak tym tak swego ojca rozgniewał na siebie, że kiedy powrócił do Krakowa i wszedł do rodzicielskiego domu, to dostał w gębę od ojca i został wypchniętym za drzwi. – Kiedy cię skóra świerzbi – krzyczał ojciec do niego – to się bij i za samego diabła, nie tylko za konfederatów, ale mi poczciwego nazwiska nie poniewieraj pomiędzy Niemce i cudze narody! – I wypchnął go; ale się przecie dał udobruchać i przyjął go znowu do siebie, tylko, umierając, znacznie mu fortuny nadszarpnął, bo trzecią część na kościoły zapisał. Tak mnie to sam syn opowiadał przy wszystkich, nawet przy palestrantach, a wszystko tak krotochwilnie, żeśmy się aż za boki brali od śmiechu. I bardzo nam tam czas szedł zabawnie pomiędzy tymi Mazurami, ale żeśmy to już dni parę siedzieli w Tarnowie, a to był bliski czas sianokosów, więc ja się odezwę:

– Miło nam tu jest między wami, panowie bracia, ale trzeba już dalej myśleć i o powrocie, bo to czas na sznurku nie stoi, a świętojanka niedaleko; nuż lunie niespodziewanie i siedźże tu parę tygodni. – Na to pan Załęski:

– Czekaj no jeszcze, nieboże, musisz przecie jakoś opłukać to nowe dziedzictwo, bo choć sprawa ta w nowomodnym forum załatwiona, ale my jeszcze po staremu.

Palestranciki, którzy także lubią hungaricum, chociaż ich głowa tak wiele nie zniesie, bo mają piersi wąskie i mało powietrza w płucach od siedzenia za stołem, a którzy także temu byli przytomni, nuż do mnie:

– A! Należałoby się, panie skarbniku dobrodzieju! A to dawny obyczaj! Śp. ojciec pana skarbnika dobrodzieja suto każdą sprawę oblewał w Sanoku! – i tak dalej; i zrobili mnie franci skarbnikiem, żem już nim odtąd został na całe życie, chociaż mi się ten tytuł nie należał. Już to ja z ojca jeszcze od serca nie lubiłem palestry, bo to naród nieszlachecki i na szachrajstwie tylko chowany: w chłopskiej chatce albo pod warsztatem gdzieś się to rodzi; od czyszczenia bucików poczyna, szlachcie bakę świeci i tumani przez całe życie, a na koniec i herb się skądeś tam bierze, i szabelka przy boku, i dziedzictwo niemałe: a już fuma potem i pogarda dla drugich, że w kąt i szlachcic od Bolesławów, i senator mu za nic! – Więc nie miałem ochoty siadać z nimi za stołem i bratać się z tym, co tak dobrze jak szewc, jak krawiec albo inny lud rzemieślniczy za robotę grosz bierze na rękę, ale siadał pan Urbański, siadał pan Załęski, siadali inni, więc i ja siadłem. Jednakże popoiwszy wkrótce tych piórowych rycerzów, powynosiliśmy ich wraz z ławami, na których leżeli, na drugą stronę, abyśmy sami swoi zostali.

Dopieroż ja przysiadłem się do Konopki, bo mnie ta przyjaźń jego, ile że to w szkołach tylko rok byłem we Lwowie i owego koleżeństwa tyle sławnego prawie cale nie zaznałem, a w konfederacji, chociaż kilkoma nawrotami służyłem, jednak zawsze tak na gorąco trafiałem, że i nie było czasu pomyśleć o osobistej przyjaźni – więc owa przyjaźń jego bardzo mnie zajmowała. A tym bardziej przy winie, gdzie to i język się rozkowuje, i serce się zaraz rozlewa, to prędko to idzie; owóż w parę godzin jużeśmy tak byli z Konopką, jakbyśmy się znali z kolebki, co się jeszcze przez to ugruntowało, że kiedyśmy się obrachowali, pokazało się, że nasi ojcowie jednego dnia i jednego roku pomarli. Więc rzecze do mnie Konopka:

– Jeszcze by tego potrzeba, żebyśmy się jednego dnia pożenili.

– Dobrze mówisz, panie bracie – odpowiem – ot, dla kompanii uczyńmy to.

– Ba! to by pięknie, ale kiedy jednemu się zechce ożenić, to drugi pierwszej lepszej baby nie weźmie li dla dotrzymania terminu. Ale wiesz co, Nieczuja, uczyńmy tak: który się pierwej żenić będzie, temu drugi będzie drużbował, a przyjechać musi, choćby na drugim końcu świata był.

– Dobrze! – odpowiem.

– Parol?

– Parol.

– A ja jestem za świadka – dorzucił pan Urbański – biadaż temu, który by się nie stawił; mnie by się musiał za to sprawić.

– O! Nie będzie z tego nic – odpowiedział Konopka – każdy się postawi, za to ręczę. – A tymczasem pan Urbański począł opowiadać ożenienie się swoje, co bardzo było ciekawym. Otóż przy takich opowiadaniach i krążeniu kielichów zeszedł nam czas pięknie aż do samego rana; a kiedyśmy już mieli kazać zaprzęgać i żegnać się, a Konopka koniecznie stawił się na tym, abyśmy do niego jechali na obiad, wszedł Żyd, faktor pana Załęskiego, i dał nam znać, że Węgrzy wino przypławili Dunajcem i że można by tanio kupić; więc pan Urbański mi mówi:

– Jedźmy tam, panie bracie, może co wybierzemy, a mamy wózek próżny pana Załęskiego, toby było gdzie wziąć.

Więc pojechaliśmy – a to półtory mili, bo aż pod Wojnicz. Tameśmy znowu inną szlachtę poznali, która przyciągnęła do wina. Więc byli tam Rogalińscy i Stojowscy, Jordanowie, Lubienieccy i Dąbscy, Niemyscy i Brodzcy, i innych wiele, to tam się formalny jarmark zrobił, a beczek było paręset. Myśmy kupili sobie trzy i wracaliśmy nazad, ale na pół drogi na gościńcu zastąpił nam cale niespodziewanie Konopka, który naówczas jeszcze o swój majątek leżący w Krakowskiem musiał się procesować i tymczasem Koszyce trzymał dzierżawą i prawie mocą nas zabrał do siebie. Koszyce były to dobra niegdyś do oo. jezuitów należące, później po tychże zniesieniu przez rząd administrowane i wypuszczane, teraz zaś przez cesarza jmć panu Łętowskiemu, posłowi sejmowemu, za jakieś zasługi darowane, i od niego to wziął je dzierżawą Konopka. Tam tedy piliśmy już na zabój; ażeby jeszcze gospodarzowi naszemu przystojną jego gościnę odwetować, wzięliśmy go jeszcze ze sobą do Tarnowa i sprosiwszy cokolwiek szlachty, pod przywództwem panów Urbańskiego i Załęskiego, począwszy po sanocku, dwie naszych beczek wina wypiliśmy za jedną noc.

– Tęgo ci my pijema – mówili Mazurowie – ale Sanoczanie, pal ich kat! – Bośmy też mieli czym się pochwalić: pan Urbański, wzrostem nieduży, ale tuszą potężny, mógł tyle pić, ile chciał, a kiedy mu się w głowie zaczęło cokolwiek kręcić, to tylko choćby nawet przez okienko zachlipnął trochę świeżego powietrza, już się i wytrzeźwił, i mógł pić de noviter, jak gdyby na czczo; pan Załęski zaś mówił:

– Sztuką kozły tłuką, mosanie, a Mazury kubkiem! – i palił kubek półgarncowy jednym oddechem. Więc Mazury tylko oczy wytrzeszczali na nas, bo i mnie było niczego, a wciąż mówili:

– Oto owsiani doją jak smoki, a jaka u nich fantazja, jakby się na ryżu wypasali, a nie na górskiej owsinie.

– Ho, ho! – krzyknie pan Urbański. – W górach owies skacze, a na dołach pszenica leży albo ją pławią do Warszawy, aby za nią piwa nazwozić. – I tak przycinając jedni drugim dla krotochwili, wyciągnęliśmy obie beczki; ale przy końcu już się jakoś z Mazurami niewiele można było dogadać; więc kiedy my się jeszcze trochę trzymamy na nogach, rzeknie pan Załęski:

– Jedźmy, panie bracie, bo i tej beczki nie dowieziemy. – A ja na to:

– Trudno to i tak będzie, do domu jeszcze daleko. Idźmy lepiej spać.

Więc poszliśmy – a dopiero na drugi dzień koło południa Mazurowie nas z kapelą wyprowadzili aż do mostu, z ćwierć mili za miastem leżącego nad potokiem, który oni po swojemu nazywają wontokiem. Nie pojechaliśmy atoli daleko, bośmy bardzo byli ponużeni, i nocowaliśmy w Pilźnie, niegdyś stolicy tegoż powiatu; z Pilzna dopiero wyjechawszy o świcie, ruszyliśmy wielkim krokiem, co mil parę popasując i zawsze z owej beczki nam jeszcze pozostałej po trochę pociągając. I dobrze już było z południa, kiedyśmy stanęli popasem w Krośnie; jeszcze ja mówię do pana Urbańskiego:

– Pono ja tu waszmościów porzucę i skręcę do Dukli. – A on na to:

– Po cóż to, panie bracie?

– Bo, słyszę, beczka już podzwaniać zaczyna, a mnie podobno i na gruncie jeszcze trzeba będzie oblewać to dziedzictwo.

– Ej, gdzie, gdzie! – odpowie pan Załęski. – Nie upiliśmy jak cztery garnce, jest jeszcze dosyć. A zresztą, niepróżna tam bóbrecka piwnica.

– Ba, niepróżna! Ale to ojcowska puścizna i nie masz tam wina, którego by nie szkoda było dla wielkich kompanij.

– No, to u Łatesa w Lesku dostaniesz, jakiego zechcesz.

I tak wjechaliśmy do gospody, gdzie, popasając koniom i pachołkom, samiśmy także się pokarmili i cedząc z owej beczki, po trochę popijaliśmy. Ale kiedy ja chciałem tylko tyle utoczyć, ile by w miarę było do obiadu, oni zaraz obsiedli beczkę i zabrali się do niej na piękne, żartując sobie jeszcze:

– Ho, ho! Pełniuteńka.

Nie chodziło mi o to wino, bo to była fraszka na owe czasy, ale że nie jestem zwolennikiem rozmyślnego pijaństwa, odpowiedziałem:

– Ale gdzież tam, już niepełna!

– Jeśli niepełna, to tym ci lepiej – poderwał pan podstoli – prędzej zajedziemy do domu.

– Jak waszmość chcecie – odpowiedziałem chmurnie i wyszedłem, abym już tego nie miał na moim sumieniu, co się tam będzie działo. Poszedłem na miasto, bo Krosno jest to piękne miasteczko: stare, bo ma jeszcze od Ludwika Węgierskiego przywileje; katolickie i wierne, bo ma kilka kościołów, a Żyda w nim ani na oko; miłe, bo ma wiele starożytnych pamiątek. Pomiędzy innymi są tam pod kościołem oo. franciszkanów trumny obojga Oświecimów, brata i siostry, którzy, zapłonąwszy do siebie nieczystym ogniem, chcieli się byli pobrać i na to już dyspensę od Ojca Świętego dostali, ale Bóg jednak tej zgrozy nie dopuścił i przed ślubem jeszcze zabrał oboje z tego świata. Powiadano mi, że ich ciała leżą tak całkowicie do dziś dnia, jakby dopiero wczoraj były chowane, więc mnie ciekawość wzięła ten cud boski obaczyć. Przyszedłszy do furty klasztornej i znalazłszy ją niezamkniętą, wszedłem w dziedziniec. Zaraz też wyszedł mnich jeden z klasztoru, więc ja do niego.

– Laudetur Jesus Christus.

– In saecula saeculorum. Czym możemy służyć waszmości?

– Chciałbym, gdyby to można, nawiedzić groby Oświecimów.

– A to na co? – zapytał mnich surowo. – Ciekawość was tu przywiodła patrzeć się na ofiary bożego gniewu, jak na światową komedię?

– Nie ciekawość, mój ojcze – odpowiedziałem – ale uciekłszy od pijatyki, którą oto tam w gospodzie poczynają moi towarzysze podróżni, sądziłem, że nie na złe obrócę tę godzinę, odwiedziwszy i pomodliwszy się za dusze moich grzesznych współbraci.

– Od pijaków waszmość uciekłeś? – rzeknie ksiądz. – Czy jeszcze piją? Dopijają tych resztek, które im po ojcach zostały? Kiedyż się dobiorą do owego krwawego osadu, który po winie ostał się na ziemi? Chodź, waszmość, ja cię zaprowadzę do grobów.

Przypatrzyłem się temu księdzu, bo mnie jakoś dziwnie swoją mową uderzył. Był to mąż wzrostem wysoki, barki miał silne, twarz cokolwiek pooraną zmarszczkami, ale nie były to ślady lat mnogich, bo nie mógł ich mieć więcej jak czterdzieści i kilka, w czarnych zaś oczach jego jakieś dziwne płomienie gorzały. Głos miał mocny i przenikający, ale często się w nim jakaś żałość przebijała; jego cała postać była tak pełną powagi i chłodu, że niby odtrącała od siebie, a przecie przyciągała. Takiego mnicha nie widziałem nigdy na życiu... Powierzchowność nawet jego nie zdawała się odpowiadać klasztornemu powołaniu – ale że to były czasy, w których klasztory swoimi habitami nierzadko okrywały światowe i cale nieklasztornych powołań osoby, więc mnie nie tyle spotkanie to zadziwiło, ile zajęła i ciekawość, samymże rozbudzona wrażeniem. O czym się zamyśliwszy, ani uważałem, żeśmy już zeszli byli do grobów i stali pomiędzy trumnami.

– Oto są! – rzekł tedy ksiądz, pokazując mi dwie trumny. – Za kazirodztwo poczęte w myśli Bóg ich nie tylko zabrał z tego świata, ale nie dał nawet zgnić ich ciałom, ażeby były przykładem światu, że sakramenta święte pochodzą od Boga. Za kazirodztwo poczęte w myśli...

Przypatrzyłem się bliżej i w rzeczy tak było. Straszne to trupy tych Oświecimów. Włosy im z głów powyłaziły, powypadały zęby, powygniwały oczy, szaty wszystkie na proch się rozsypały i starły, a ciała tylko mocno pożółkły i nietknięte zostały.

– Widoczny to w tym cud boży, mój ojcze – rzekłem po chwili – kamień by już mchem był porósł za tyle lat.

– Cud jest – odpowiedział ksiądz – przez który Pan Bóg objawił gniew swój na grzesznych. Pierwszego sprawcę nowego grzechu zawsze Pan Bóg na tej ziemi karał tą karą. Siciński, który pierwsze rozpustne veto zapraktykował na sejmie, ziemię sobą rozorał i wyszedł z grobowca: jego trup się wala do dziś dnia po upickiej kostnicy i jest pośmiewiskiem żaków, a postrachem podróżnych; żaden człowiek go się ręką nie dotknie, dziki zwierz umiera z głodu przy jego ścierwie, najzjadliwszy robak go się nie imie!... Tarło, wojewoda lubelski, który pierwszy się na śmierć pojedynkował o rzecz prywatną, nie zgnił do dziś dnia, a jego trup zeschnięty jak deska i brunatny jak spiż nagi leży dziś w Luszowicach. Owóż Oświecimów widzisz dziś takich za pierwszą myśl kazirodczą między wiernymi. I widziałem ja więcej takich świadków bożego gniewu, a odtąd, kto wie, ażali gnić będą ciała całych pokoleń.

Staliśmy jeszcze tak jaką chwilę nad tymi trumnami, obadwa zamyśleni nad wszechmocą boską, objawiającą się w każdym zakątku tej ziemi, a nawet i w grobach jeszcze: po czym chłód mnie objął po całym ciele, wstrząsłem się i wyszedłem z tego strasznego grobowca; mnich się został zamyślony nad trumną. Przechodząc popod kościół i widząc drzwi otwarte, wszedłem tam i uklęknąwszy pod filarami, odmówiłem modlitwę za dusze zmarłych. Wychodząc, spotkałem mojego księdza pod drzwiami, więc pokłoniwszy się, rzekłem do niego:

– Dziękuję wam, mój ojcze, za tę bratnią przysługę – a wiedząc, że franciszkanie są ex ordine mendicantium, dodałem: – a jeżeli kiedy na was kolej przypadnie wyjechania po świecie, nie zapomnijcie mnie nawiedzić w Rabach, abym się też mógł jakim darem przysłużyć waszemu konwentowi.

– Któż wasze? – zapytał ksiądz.

– Jestem Marcin Nieczuja...

– Ślaski?... – przerwał ksiądz.

– Tak jest.

– To znam. Ojciec, skarbnik zakroczymski, ożenił się z Mężykówną, herbu Wadwicz, Litwinką; czyś z niej urodzony?

– Nie, jam z Zakliczanki, wdowy po Godlewskim, z którą mój ojciec po śmierci pierwszej żony...

– A tak, tak, słyszałem. Czy żyje stary?

– Nie, trzeci rok już mija...

– Jak umarł, aha! Szkoda! Dobry żołnierz był, służył w wojsku francuskim za Augusta II, służył potem w wojsku rosyjskim i chodził na Turka – po wojnach mieszkał w Sandomierskiem, Ossolińskich partyzant, nieprzyjaciel Familii. Pamiętam, pamiętam.

Zadziwiło mnie to niepomału, skąd mnich krośnieński mógł tak znać ród mój od wieków gnieżdżący się za Wisłą, więc spytałem nieśmiało:

– Waszmość podobno nie od samej młodości siedzisz w tym klasztorze?

– Może!... Tak, byłem kiedyś na świecie.

– Boby to trochę przykro było siedzieć w wilgotnej celi i nie znać świata prócz tego, który widać zza kraty, i wspomnień nie mieć innych oprócz jakiego dobrego przyjęcia w domu szlacheckim w czasie kwesty albo, co się dziś prawie częściej wydarza, jakiejś niegrzecznej rekuzy.

– Znam ja podobno więcej świata, mój panie, jak go widać przez kratę; ma się też niejedno wspomnienie z własnego życia. Pamięta się i dobre przyjęcia, ale się też pamięta i rekuzy!... Ale to wszystko zmieniło się dzisiaj u mnie w memento mori i nakazuje silentium.

To mówił w wielkim zamyśleniu, po którym ocknąwszy się:

– Bądź waszmość zdrów! – rzecze. – Przypomniałeś mi wiele okazyj, w których przychodziło mi się zdybywać z twoim ojcem... No! Może i my się jeszcze kiedy zdybiemy w życiu. – I chciał iść, ale ja jeszcze:

– Jakże mam honor poznać waszmości?

– Imię moje Murdelio.

To mówiąc zniknął.

Widząc, że nie masz już mnicha przede mną, szedłem na powrót ku gospodzie. Bardzo jednak byłem zamyślony i niby czymś zafrasowany, z czegom sobie sam nie umiał zdać sprawy; całe te odwiedziny w podziemiach, owe trumny ze żywymi trupami wewnątrz, ów ksiądz, który pod mnisim habitem jakąś miał duszę wcale nie mnisią, owa powaga jego, owa pańskość, którą mi się zdawało było widzieć w jego mowie i ruchach, owe jego słowa: czy się szlachta jeszcze nie dopiła krwawego osadu, który się po winie miał ostać na ziemi? – owa jego znajomość z moim ojcem na koniec, jakieś okazje z nim razem przeżyte... wszystko to zdawało mi się jakby sen jaki, jak gdyby wizja, którą ludzie miewają w chorobach – czego też nie mogąc wyrozumieć dokładnie ani w jakikolwiek sens złożyć i różnie o tym myśląc, przeżegnałem się krzyżem świętym i wchodząc w bramę gospody, już zaczynałem Ave Maria, kiedy nagle coś zaturkotało poza mną. Umknąłem się z drogi i pochwyciwszy za klamkę, otworzyłem drzwi od izby, w której pan Urbański z Załęskim siedzieli przy ostatniej beczce naszego wina. To obaczywszy, jeszcze smutniej mi się zrobiło, ale wtem mnie ktoś z tyłu uderzył po lewym ramieniu. Oglądnąłem się, był to pan Deręgowski, mój niejako powinowaty przez Zaklików, chłop olbrzymiego wzrostu, a wielki junak i biba swojego czasu.

– Jak się masz, Marcinku? – zawoła on do mnie, zanim miałem czas myśli moje zebrać do kupy.

– Witaj, waćpan, panie Józefie – odpowiedziałem – skądże tak nagle w Krośnie?

– A skądże wasze?

– Ja wracam z Tarnowa, gdziem wyliczał pieniądze za Rabe i oblatował dziedzictwo.

– A ja do Tarnowa, bo mi ciocia w Sandeckiem umarła i teraz mam z krewniaczkami o sukcesję proceder.

– No, to grajże waszmość dobrze z nimi, a kiedy wygrasz, to może i mnie się stamtąd jaka cząstka dostanie.

– Oho, serdeńko! To do tego ci się odzywa apetyt? Już tak za młodu tego metaliku dźwięk ci się podoba? Tobie, który siedzisz na pół milionie gotowizny? Oj! Żeby to skarbnik nieboszczyk...

– Oho! Jużci zaraz i pół miliona! Co to ludzie nie nagadają! A tu nie wiem, czyby się i do trzechkroć sta tysięcy nazbierało, i to złotych, mój Boże!

To mówiąc, staliśmy przy drzwiach otwartych wprawdzie, ale w sieni, że pan Deręgowski nie widział onej szlachty ukrytej za beczką, a tymczasem Urbański dobrze pijanym głosem zawoła:

– Panie stolniku! W ręce twoje.

– Jak do jasnej świecy! – odpowie tenże, nie wiedząc nawet wcale, kto woła, a obaczywszy, którzy są – Hej! Mospanowie, a to tu, widzę, na gody trafiłem.

– Nalejże mu spełna – jąknął na to Załęski – ho, ho! Bo to biba jak wór dziurawy, dużo zniesie.

Dopieroż zaczęli pić. Ale gdzie Deręgowski, to tam niedługa sprawa. Umiał on nie tylko sam pić, ale i dogadywać, bo przy wielkim gardle duch w nim był taki ochoczy a żartobliwy, że gotów by był kiedy i kark skręcić dla samej fantazji. Więc przy kuflu:

– O! To tam stolniczeńko Mazurów nasiecze, kiedy się pomiędzy nich dostanie.

– Ja Mazurów? Uchowaj Boże! Możem się już z jakie trzysta razy na rękę probował przez moje życie, a jeszcze ani razu z Mazurem.

– Ej! To jeszcze tak do nieba nie pójdziesz, musisz i tego poprobować.

– Ha! Jak Bóg da, trudno to, panie Jędrzeju, wyłamywać się spod tego, co Pan Bóg na człowieka nadeszle.

– Widzisz, to na niego Pan Bóg burdy nasyła.

– A cóż? Przeciem katolik i z szatanami spraw nie mam. A teraz na przykład: staję w Sanoku i usiadłszy sobie przed bramą gospody, czekam, póki pachołek koni nie popasie, aż tu nagle słyszę gwar jakiś w sieni. Przybiegam, patrzę, aż tu jakiś z niemiecka przybrany pyta mojego sługę o paszport.

– O paszport! – zawołali obadwa żałośnym głosem przy beczce.

– O paszport. Ja do niego: – Co zacz? – a on i mnie o paszport. – Ja tutejszy, mospanie, ale ty co za jeden? – A on z krzykiem: – Ale ty co za jeden? – Hej! Jak porwę gwintówkę z mojego wozika... poszedł, jakby go nigdy nie było.

– O paszport go pytali! Mój Boże! – zawołali znowu obadwa od beczki.

– O paszport! Jak mnie Bóg miły! – odpowie Deręgowski ze łzami.

– O paszport go pytali! – odezwie się takoż, płacząc, Załęski. – W ręce twoje, stolniku.

– O paszport!... W ręce twoje, podstoli...

I tak tym paszportem przegradzając kufle, płakali a pili bez miłosierdzia. Jam stał i patrzał, i słuchał ich opowiadań i żalów, i jęków, co trwało póty, póki beczka nie zadzwoniła. Po czym Deręgowski powstawszy i z zaciśniętymi zębami:

– Hej!... Nnno!... – i kopnął nogą w dno beczki, które wyleciało w ten moment, a on sobie nalał pełny garniec lagru i zjadł go. Po czym, obaczywszy, że tamci obadwaj posnęli, zalani łzami i winem, obrócił się do mnie i rzekł:

– A jako tę utracicie, już wam o innej nie myśleć – powiedział ksiądz Skarga Pawęski, a ja to powtarzam i dodaję, że jakom ten lagier zjadł, tak i całą beczkę zjem, kiedy zechcę, a bez paszportu pojadę i na kraj świata, a oni i kufla nie wypiją, i z paszportami już jeździć będą aż do sądnego dnia. Bądź wasze zdrów!

To rzekłszy siadł i pojechał.

Powróciwszy do Rabe i wyprawiwszy po staremu stypę in gratiam instalacji mojej na to dziedzictwo, wziąłem się na gorąco do gospodarstwa; raz, że to młody zawsze się na gorąco ima wszystkiego, a po wtóre, że zawsze to milej pracować i wkłady czynić na swoim niźli na cudzym.

Ale jakem się był od razu zapalił i nic tam nie widział, tylko samo dobro, tak teraz z każdym dniem prawie nowe spostrzegałem niedogodności. Więc przekonałem się najpierwej, że owo za górne i za skaliste tej wsi położenie nie tyle złym było dlatego, że gość by tam był rzadki, ile dlatego, że każda rzecz, którą kupiłem, dla trudności przywozu prawie dwa razy mię tyle kosztowała, każda zaś, którą przedałem, o znaczną część taniej z rąk moich wychodzić musiała. Nie było tam ani dworu dobrego, ani stajni, ani zabudowań gospodarskich w porządku i wszystko to trzeba było dopiero stawiać. – Kto buduje, procesuje a leczy, tego bieda ćwiczy – mówili starzy, a na mnie się to zaraz sprawdziło: bo chociaż materiał miałem pod nosem i na swoim gruncie, to jednak, nimem go przywiózł, byłbym go łatwiej gdzie indziej milę był przeprowadził. Robotnik, któregom tam mógł tylko z trudnością dostać, był w najgorszym gatunku i niesłychanie drogi. Sług nawet nie mogłem dostać, bo w góry komuż się chciało iść, kiedy są służby na dołach. Wkrótce też przekonałem się, że ziemia tam daleko gorsza, niż sam myślałem – owies ledwie brat brata dawał, ziemniaków jeszcze wtedy tak nie sadzono, inne zboże się wcale nie udawało – i gdybym był nie miał gotowego grosza, tobym był musiał mrzeć z głodu wraz z moją czeladzią. Pastwiska, chociaż były pożywne, to jednak tak niedogodne, że do jednych godzina drogi, drugie tylko w stałą pogodę przystępne, a nie było takiego tygodnia, w którym by mi wilk był nie porwał jakiego drobiazgu, niedźwiedź nie ubił krowy lub wołu, źrebię się nie podarło na pniaku albo nie upadło ze skały. Jednego dnia nawet, rozkazawszy mego perłowego turczynka – com go był kupił po panu Franciszku Puławskim, z ran, w bitwie pod Hoszowem otrzymanych, na leskim zamku umarłym, i pielęgnował jak oko w głowie – dla krotochwili wypuścić na paszę, napędzonego przez nieuważnego koniucha na pniaki, przez przebicie się utraciłem na wieki. I tak wszystko mi jakoś ginęło lub nicestwiało. Widziałem już jawnie, że o intracie stąd nie było co ani myśleć, chyba że aż za lat kilka; a na dobitkę jeszcze los mnie obdarzył był takim podstarościm, frantem zza siedmiu piekieł, żem się ani na krok z domu nie mógł wyruszyć, bo pod jego rękami wszystko gorzało.

Rozpatrzywszy się dobrze w tym, a do tego wziąwszy i to na uwagę, że mi przez to takie piękne gospodarstwo w Bóbrce upada, srodzem się zafrasował, a owo dziedzictwo, do którego niedawno tak gorąco wzdychałem, poczęło mi stawać kością w gardle, żem przez nią nie mógł oddychać. I dzień w dzień nowe przychodziły zgryzoty. Tak nie minęło ani trzy miesiące od mego przyjazdu, kiedy mnie już ten frasunek tak głęboko począł dojmować, żem już ani po nocach nie sypiał, ani we dnie nie miał chętki do pracy, ani apetytu do strawy codziennej – wszystko mi już było niemiłe. A tu o radę ani rusz prosić kogo: bo jakżeż, proszę, było mi się wystawiać na oczywisty śmiech ludzki i złośliwych szyderstwo? Samotnie więc tylko bijąc się w piersi za moją lekkomyślność, wciąż sobie powtarzałem:

– Otóż do czego próżność i pycha nie prowadzą na świecie! Gdyby mi się było nie zachciewało dziedzictwa i gdybym był pamiętał na to, żem przy uczciwości i tym dobrym imieniu, które mi zostawili przodkowie, jeszcze może lepszy jak wielu, i raczej Panu Bogu dziękował za to, że mnie w dobrej wiosce zastawnej i w pięknej jeszcze gotówce przy śmierci ojca zostać się dozwolił, i nie piął się bezpotrzebnie do góry dla czczej famy tylko, tobym był nie poniósł strat tylu i nie doświadczył tyle zgryzoty. Teraz, kto wie jeszcze, na czym się to zakończy; worek mój z każdym dniem słabszy, zdrowie się nadweręża, broń Boże jeszcze choroby, to już zginąć tu przyjdzie pomiędzy wilkami i niedźwiedziami. O ojcze mój! Czemuż mi się kiedy nie pokazałeś, aby mnie ostrzec przed tym nieszczęściem!

I tak dnie moje licząc na frasunki i do Boga posyłane modlitwy o dobrą myśl jaką, która by mnie z tego nieszczęścia wyrwała, przeżyłem srodze pamiętne to lato dla mnie aż do żniw samych, które tam są po prostu kośbą, bo żąć nie ma co, i odbywają się aż o późnej jesieni.

W żniwa tedy, zgryziony jeszcze bardziej, bo mi się prawie nic nie urodziło, ze smutnym sercem wyszedłem do kosarzy i opatrzywszy robotę, że to już niedaleko było do wieczora, usiadłem pod jakąś lasówką na miedzy. Różne myśli mi poczęły przeciągać przez głowę, a taka ciężkość mi usiadła na piersiach, żem zaledwie mógł cokolwiek oddychać: grzech tej próżności mojej, która mnie nie tylko do straty grosza i spokoju przywiodła, ale jeszcze w owej chwili, kiedy mi tylko w świat wchodzić było, zamknęła mnie w takich górach i lasach, stanął mi jakby wiedźma jaka przed zapłakanymi oczyma – nie wiedziałem, jak się od niej ochronić; żegnałem się, modliłem się i na koniec ciężko usnąłem.

Otóż zaledwie oczy zamknąłem, zaraz zdawało mi się, że jestem w jakiejś pięknej krainie, leżę sobie pod rosochatym drzewem, pode mną zieleń taka miękka, jak najprzedniejszy wenecki aksamit, a wkoło mnie tak cudownie woniejące kwiecie i takie jakieś liściaste krzewy, jakich nie masz w mojej ojczyźnie. Niebo było aż granatowe i tak przeźroczyste, jak kryształ, a co mnie najmocniej dziwiło, to, że w dzień biały około słońca najwyraźniej widziałem księżyc i wszystkie gwiazdy świecące, a może nawet i więcej, bo straszna gąszcz mi się zdawała. Z daleka tylko przed sobą ujrzałem jakąś niewielką chmurkę, która się w moich oczach zwiększała, zgoła tak, jakoby kto jechał po niebie i kurzyło się za nim, a musiał jechać prędko, bo aż gwiazdy podskakiwały i wywracały się w owym tumanie niebieskiego kurzu. Patrzę ja się na to, przecieram oczy i myślę, co by to być mogło? ale tu ani pół Ave nie minęło, kiedy tuż przede mną na ziemi stanął rycerz w okrutnie lśniącej zbroi i hełmie z piórami, z gołym mieczem w ręku, ale na moim własnym, niedawno co utraconym turczynku. Strach mnie wziął zrazu i pomyślałem: pewnie pan Puławski nieboszczyk! – więc zerwałem się na równe nogi, ale popatrzywszy owemu rycerzowi w oczy, tak mnie jakieś promienie olśniły, żem wraz padł na kolana. Dopiero rycerz ów, miecz spuściwszy ku ziemi, dziwnie pięknym głosem odezwie się do mnie:

– Nie bój się, Marcinie! Widzę, mnie nie poznajesz, przeciem ja patron twój.

Chciałem coś przemówić i już otworzyłem był usta ku temu, ale mi tak język zakołkowało, że ani rusz. A święty Marcin dalej:

– Dziękuję ci za konia; dobra szkapa, a w sam czas mi się dostała, bo u nas już tak stadnina podupadła, że ledwie do pługa z niej co mamy.

To mnie tak strzęsło, żem o mało nie upadł, bo jak pierwej coś świętego czułem w tym rycerzu, tak teraz, kiedym już był pewny, że on na moim turczynku, wzdrygnąłem się okrutnie: azaż bowiem nie z tego miejsca ten rycerz jest, dokąd końskie dusze idą po śmierci? – alem się trochę opamiętał. Dopiero rycerz znowu:

– Czegóżeś tak smutny, Marcinie, żeś cale oniemiał?

– Jakże nie mam być smutny – odpowiedziałem już trochę ośmielony, ale jeszcze zawsze klęczący i z pokorą – kiedy mnie to Rabe kością w gardle już stoi.

– Bo ci tak potrzeba było dziedzictwa, jak turczynka puszczać na paszę. Dobrze to jest nie wypuszczać z rąk ojcowizny, ale zaprawdę powiadam tobie, że nie ten jest pierwszy u Pana Boga, który ziemskie dziedzictwo po swoich ojcach wszelkimi siłami dzierży, ale ten, który łaski bożej nie wypuszcza ze swego posiadania i przechowuje ją dla swoich dzieci i wnuków. Kto o posiadaniu ziem wielu myśli i na to je nabywa, aby ziemskiego blasku dodał imieniowi swojemu, ten choćby posiadł tyle wsi, ile ich oko zajrzy z najwyższej góry, za nic ważony będzie, jeżeli innej nie położy zasługi, albowiem nie po imionach waszych was wołać będą na sądzie, ale po uczynkach, które was odznaczą od innych. Na jednym zagonie i w dreliszku nieboże, a z łaską bożą i wiarą, a z pokorą i cierpliwością na losy doczesne, kto tak wytrwa i z takim świadectwem stanie w owym dniu strasznym przed Panem Bogiem, tego jedno westchnienie więcej zaważy wtedy niżeli wszystkie skarbce bogaczów i ich najęte modlitwy. I zaprawdę powiadam tobie: Kiedy tam twoje oko popatrzy, to ujrzy, że z tych, którzy deptać będą po złotogłowiu i złocie, większa część będzie w drelichach, a wiele lam i jedwabiów pokaże się pokalanych w błocie. I skazani będą do ogniów i błota, iżby ogień wyżarł plamy z ich szat, a błoto pozostało się w błocie. – Tobie na cóż było dziedzictwa? Czy ci źle było w Bóbrce? Czy twój ojciec nie przesiedział tam lat dwadzieścia? Czy nie przyrobił tam sporo fortuny? Czy nie miał estymy i dobrego zachowania u szlachty? He? A z ciebie to taki syn kochający? Ledwieś ojca przywalił kamieniem, ledwie trawą porósł grób jego, jużeś i nie miał nic pilniejszego, jak ruszyć jego krwawo zapracowanego grosza i dalejże puszyć się przed światem jego zasługą i pracą! Trzeba ci było porzucać Bóbrkę i dać ochłonąć temu szczęściu, które Pan Bóg tam na was zsyłał? Trzeba ci było domu tego odjeżdżać, w którym by ci cnoty i rozum twojego ojca, trzymające się jeszcze każdego kąta, dawały lepszą radę niż twoje najmądrzejsze sąsiady? Trzeba ci było pamiątek tyle bez uczczenia porzucać, aby iść między niedźwiedzie i wilki? Sługi stare a wierne samym sobie zostawić i podać im okazję nauczenia się kradzieży, a tutaj iść pilnować poprzyjmowanych złodziejów? Kości twojego ojca, stary kościołek porzucać, a żyć tutaj bez księdza, bez spowiedzi, bez mszy świętej i bez uczciwej w domu bożym modlitwy?... Maszże teraz za twoją głupotę, masz za żądzę dziedzictwa!

Milczałem, bom czuł, że mi prawdę mówił ten rycerz; a on znowu:

– Milczysz? Ciężko ci? Czemuż sobie na to nie radzisz?

– Jakżeż ja mam sobie radzić – szepnąłem z cicha – kiedy nie umiem.

– To broić umiesz, a radzić sobie nie umiesz? Sprzedaj Rabe.

– Sprzedać? A któż to kupi?

– Prawda, że niewielu takich głupich, jak ty, ale ja ci dam radę. Jeszcześ się nie stał niegodnym tej łaski, którą Bóg miał zawsze dla twego rodu. Wierz, jak oni wierzyli, a kupiec będzie na święty Marcin.

Po czym zwrócił konia i jeszcze dodał:

– Z Mazurami bądź ostrożny, bo to nieszczęśliwa ziemia dla Sanoczanów. Bądź zdrów i kłaniaj się panu Urbańskiemu ode mnie, a powiedz mu, niech już sobie raz da pokój z tym polowaniem, bo i niedźwiedzi nie wygubi, i do kufla się przyzwyczai, i w Komborni go tak rozkradną, że jeno puste ściany zostaną. A szkoda by ich, dobry ród.

Klęczałem tak jeszcze przez jedno Ave Maria i czekałem, czy jeszcze mi czego nie powie; ale naraz straszny chłód mnie obwiał dokoła, rzuciłem się mocno i przebudziłem się. Słońce już się było schowało, wieczór był chłodny, jak zwykle w górach, a zwłaszcza w jesieni; robotnicy szli już dołem do domu, a nade mną stał podstarości, prosząc, abym szedł już, bo noc. Wstałem, obejrzałem się i rzuciłem się w tył całym krokiem – pod ową lasówką bowiem stał z brewiarzem ów mnich, franciszkan, który mnie opanował tak w Krośnie, a któremu imię było Murdelio. Pokłoniłem mu się, on nic – podstarości się dziwnie wypatrzył na mnie, a tymczasem mnich ruszył naprzód, ja za nim, podstarości za mną i tak szliśmy aż do samego dworu.

Co się dalej stało, tego już nie wiem – to tylko pamiętam, że po owym mnichu we dworze nie było ani śladu i nikt go z żyjących nie widział – śnieg upadł tej nocy – mnie zaś, widzącego ustawicznie jakieś marzydła, sroga gorączka powaliła na łoże.

Była to straszna choroba – ból głowy, jakby mnie kto żaru nasypał pod czaszkę, nudności aż do skonania i takie pragnienie, że zrywając się nocą na równe nogi, nieraz po garncu krynicznej wody wypijałem od razu. Temu wszystkiemu towarzyszyła nieprzytomność bez przerwy, a straszne jakieś wiedźmy i upiory, które się dniem kręciły koło mnie, tak mnie męczyły bez przestanku, żem przez kilka tygodni po sto razy poczynał modlitwę i ani razu jej nie mógł dokończyć. Chwile, w których cokolwiek miałem przytomności, były jeszcze straszniejsze od wszystkich boleści: wtedy bowiem sumienie, wyrzucając mi grzechy moje i ową próżność moją, rozpoczynało grę swoją. Więc raz biłem się w piersi, jakby jaki pokutnik, za grzechy śmiertelne i urywanymi słowy błagałem Boga o miłosierdzie. Drugi raz myślałem nad sobą i wtedy drżałem od strachu: widziałem bowiem, jako sam leżę śród samych wertep i lasów, sierota bez ojca i krewnych; siostra o mil kilkadziesiąt, sąsiedzi tylko o jedną, ale głusi i nic niewiedzący – widziałem, jako sługi jedne odbiegały mnie samowolnie, drugie się na to zostały, aby mnie okraść do reszty. Posyłałem raz po lekarza Włocha do Leska, ale ten, puściwszy się do mnie, kiedy mu koń nogę złamał na drodze, piechotą wrócił i ani słyszeć nie chciał o Rabach. Posyłałem po księdza ritus graeci do Balogroda; odpowiedział, że nigdy nie bywam w cerkwi i że luter być muszę, a on do lutra nie pójdzie. Łaciński proboszcz mojej parafii mieszkał o mil trzy i był starzec stuletni.

– Boże! – pomyślałem. – Otóż mnie pokarałeś, że nawet sam nie wiem, za co mnie Twoja ręka dotyka. Święty Marcinie! Czegóż mnie takiej nabawiłeś choroby?

– To za żądzę dziedzictwa, za próżność, za lekkość umysłu twego, za to, żeś odstąpił błogosławionych kości i wiary twojego ojca! – odpowiadała mi z kąta wiedźma jakaś, która raz była babą starą z wężowymi włosami, raz psem ogromnym, raz niedźwiedziem, to znowu gadem, ziejącym ogień z paszczy zębatej. Inny raz znowu widziało mi się, że cała izba moja się pali szczerym płomieniem, że się dymi i skrzy, a głownie i węgle rozżarzone, kłębiąc się między sobą, odskakują od pożaru i padają mi na twarz, na ręce, na piersi. Czasem Murdelio z psałterzem w ręku stał mi w kącie izby i czytał modlitwy.

Kilka razy matka moja nieboszczka, której nawet nie pamiętałem postaci, stawała we drzwiach z podniesioną do góry ręką i powtarzała uroczystym głosem.

– Trwaj i wierz, a zdrów będziesz.

Raz tylko jeden pokazał mi się ojciec mój kochany: leżał w jakiejś trumnie kamiennej, cały wyschnięty i zżółkły; ale szaty na nim tak były podarte i błotem powalane, pas rozszarpany i szabla tak aż do węgla spalona, żem się zatrząsł cały i okropnym głosem zawołał do Boga o pomstę nad tymi, którzy rozrywają groby umarłych. Wtedy on w trumnie swojej prawą rękę podniósł, położył na piersi, pierś rozdarł aż do samego wnętrza i pokazał tam serce takie czyste, jak brylant.

I tak dziwne dręczyły mnie sny i widzenia – aż na koniec, kiedy jakiś potwór morski napełnił swym cielskiem sprośnym całą izbę moją i wywracając się w strasznych kłębach, to puchł w mych oczach aż do pułapu, to znów się zsychał tak, że mu aż żebra było widać, i nareszcie tak zmalał, jak człek zwyczajny – a temu człowiekowi poczęło z wolna ciało odpadać od kości i wnętrzności snuć się z niego i znikać w jakichś dymach ze siarki i smoły, że za chwilkę żywa śmierć z kosą i klepsydrą stanęła w głowach mojego łoża – wtedy zebrałem wszystkie reszty sił moich i uklęknąwszy na łożu rzekłem: Panie! Jam jest twój wierny i z dziada z pradziada służę tylko Tobie i chwale Twojej! Daszże mnie zginąć, jak jakiemu opryszkowi pośród tych wertep i lasów, bez księdza, bez spowiedzi i bez świętych Twoich sakramentów? Dopuścisz, Panie, abym jako poganin szedł z tego świata? Aby moje ciało zgniło niepokropione, aby ani jedno oko nie zapłakało, ani pies nawet nie zawył na moim pogrzebie?... – I z słowami: – Ale niech się dzieje Twa wola... – upadłem na łóżko i ciężki sen zamknął mi powieki.

Ta noc była punktem przesilenia się mojej choroby. Przecie korpus Nieczujów przemógł kiepskie malum terrestre, chociaż aż zamorskimi gadami szturm przypuściło. Na drugi dzień, Panu Bogu niech będzie chwała! już mi dużo lżej było. Głowa lekka, oddech wolny, wzrok czysty, tylkom słaby był jeszcze i czupryna mi tak do szczętu wylazła, że kiedym spojrzał w zwierciadło, to mi się zdawało, że mój ojciec nieboszczyk do mnie zaziera.

Kiedy człowiek sam sobie pomoże, to już zaraz i wszyscy gdzieś się z pomocą znachodzą i wszystko jakoś się składa. Więc zaraz tego dnia rano przyszedł do mnie wójt z kilkoma starszymi z gromady z oświadczeniem, że się ofiaruje strzec dworu i gospodarstwem kierować, bo już przekonał się nieodmiennie, że mnie kradną bez miłosierdzia. Podziękowałem za sentyment, alem się prędko zbył tego tałatajstwa: co za sztuka przyjść teraz? Czemuż nie widziałem was, kiedym był tak niemocen, żem kroku dać nie mógł? – Koło południa przyjechał też i mój Węgrzynek, jedyny mój sługa, można powiedzieć przyjaciel, któremum na nieszczęście właśnie na dni parę przed owym zjawieniem mi się św. Marcina we śnie był pozwolił pojechać do krewnych do Bieszczad. Już też i cale inaczej zrobiło się w Rabach: jeszczeż i dnia tego pan Urbański polujący z panem Osuchowskim, cześnikowiczem bielskim, w kołonickich lasach zabłąkali się w mojej Bałandzie i będąc już prawie nad samym dworem, przyszli mnie trochę nawiedzić. Jeszczem był bardzo słaby, ale przecie mogłem już trochę rozmawiać, więc też nie czekając opowiedziałem im moją wizję św. Marcina i jego słowa.

– Hej! A może mnie tam i kradną w Komborni! – krzyknie pan Urbański, kiedym mu powtórzył pokłon świętego. – Oj! Powywieszałbym drabów do dziesiątego pokolenia! – A ja na to:

– Ej! Nie sroż się tak, panie Jędrzeju! Bo oto i mnie okradli do szczętu podczas mojej choroby, a ja przecie ich wieszać nie będę.

– A czemu?

– Bo pouciekali.

– A! To co innego.

Dopiero ja im opowiadałem cały kurs mojej choroby, wszystkie strachy i wiedźmy, i smoki, i gady, i ową śmierć. A kiedym skończył, rzecze znów pan Urbański:

– Widzi mi się, panie bracie, że to nie święty był, kiedy cię takiej choroby nabawił.

– A któż?

– To coś nieczystego.

– Jakże by to mógł być nieczysty, kiedy mnie takie piękne dawał nauki? Nie może być.

– Chyba żeś wiele grzeszków miał, na które przychodzi czas, bo inaczej to nie wiem, co.

– Nie dziwna to, panie bracie – odpowiedziałem – że nie wiesz, co. Boskich rzeczy nigdy nie trzeba rozumem dochodzić, bo albo się głupstwo wywiedzie, albo dogmat taki, który człowieka z drogi wiary sprowadzi i od Pana Boga odwraca.

– Tak jest – dodał pan Osuchowski – a kto by chciał rozumem wszystkiego dochodzić i zginie, a nie będzie umiał w to ugodzić – jak mówi Kochanowski.

– Ba! Ale czy to wszystko prawda – zarzucił znowu pan Urbański – co ci ten święty powiadał?

– No, prawda nieprawda, to wszystko jedno; to był sen, a mogłem ja czego nie dosłyszeć albo potem przekręcić.

– Obaczymy – odpowie on – kiedy kupiec będzie na św. Marcin, to twoja prawda, a kiedy nie będzie, to moja.

– Dla mnie zawsze moja wiara jest prawdą – odpowiedziałem, a tymczasem pan Osuchowski:

– Ej! Co się tam będziecie spierać o prawdy, których obadwa nie rozumiecie. Jest który z was ksiądz czy teolog, czy biskup? Jak stoi w piśmie, tak wierz, a kiedy w wierze twojej najdzie się fałsz, to ty za to odpowiadać nie będziesz przed Panem Bogiem, jeno ten, co pismo pisał; boś ty jest prosty człowiek i nieuczony. Tak było u nas od wieków i dobrze było z tym; wszyscy w jedno wierzyli i jedno robili; a dzisiaj, kiedy się namnożyło piśmiennych a mądrych głów, to już każdy poszedł swoim torem i owóż, gdzieśmy tym zaszli. Ale i to gadanie na nic się nie zdało; lepiej opatrzyć gospodarstwo pana skarbnikowicza i od szkody go zabezpieczyć, kiedy się jeszcze nie może ruszać sam.

I tak się zaraz stało: Osuchowski, poczciwe człeczysko, poszedł na moją zagrodę, a pan Urbański został się przy mnie. I gawędziliśmy sobie pomału, bom ja nie bardzo się mógł natężać. Tymczasem wrócił pan Osuchowski i rzekł, że niepodobna mu w nocy oglądnąć wszystkiego; więc nocowali ci goście u mnie. Na drugi dzień pan Urbański, niespokojny o swoją Kombornię, wyjechał do niej; pan Osuchowski zaś został i od tego począł ład w moim gospodarstwie, że resztę złodziei, którzy nie pouciekali, porozpędzał na cztery wiatry, a postanowiwszy już zostać u mnie, póki całkiem nie wyzdrowieję, swoich kilku ludzi ze Mchawy tymczasem sprowadził i przy nich pomału dla mnie nowe sługi przyjmował. Mnie tymczasem znacznie zrobiło się lepiej, zabierałem się całymi siłami, tylko głód mnie morzył niesłychanie, a broniono mi jeść wszystkiego oprócz delikatnych legumin. Kiedym już stał dobrze na nogach i przechodził się z wolna po izbie, i ów Włoch, doktor Gondoni, którego jw. wojewodzina, pani wspaniałego umysłu i serca, dowiedziawszy się o mojej niebezpiecznej chorobie, gwałtem do mnie wysłała, cale niespodziewanie do Rab przyjechał. Frakowy perukarz ten kazał mnie sobie rzecz całą opowiadać ab ovo, a na koniec i niemało mi kwestyj zadał o całego życia mojego curriculum, mrucząc sobie na każde słowo coś po swojemu i zażywając tabakę. A wysłuchawszy i wymacawszy mnie po wszystkich żyłach, od uszu aż do pięt, rzekł tak:

– Signor się dużo martwił po śmierci ojca, z czego dużo żółci wylało się w jego krew. Stąd musiała nastąpić choroba, ale nie przez to, że się święty pokazał we śnie. Wszakże i to, uderzając na nerwy i mózg, z czego ciało spotniało, a potem na jesiennym wietrze na górze się zaziębiło, mogło się wiele do choroby przyczynić albo ją zgoła przyśpieszyć. Ale teraz już nic, signor będzie zdrów, tylko trzeba zachować dietę i przez dziesięć dni jeszcze nie wychodzić z izby.

Powiedziawszy tę sentencję i dawszy mi maść na odrośnięcie czupryny, wziął dwadzieścia czerwonych złotych, niedźwiedziego sadła parę garncy i odjechał; a ja, wysmarowawszy czuprynę jego maścią, zjadłem zaraz kapłona i wypiłem szklankę starego wina dla zachowania diety.

Tak zachowując co dzień dietę około końca października Pan Bóg mi dał, żem się już nie potrzebował wyręczać panem Osuchowskim, sam chodząc około mojego gospodarstwa; a na Wszystkich Świętych byłem już u spowiedzi w kościele w Hoczwi i z pokorą słuchałem mszy świętej i pięknego kazania na tekst: „Wierz, a wiara cię zbawi”. – Młody ksiądz jakiś, mnich z pozoru, z wielką wymową i żarliwością powiedział to kazanie, dzieląc rzecz tak, że w pierwszej części wyłożył artykuły wiary świętej wedle przepisów Kościoła, z drugiej zaś uczynił mowę pełną aluzji do polityki tamtego czasu, a bijąc groźnie w to, iż z osłabieniem wiary w narodzie przyszły nań klęski doczesne, nieraz słuchaczom przywodził na pamięć słowa nieśmiertelnego ks. Skargi, który dzisiejszy stan rzeczy na dwa wieki już przepowiedział – i różne inne miejsca, które się właśnie do ówczesnego stanu tego kawałka kraju naszego jak najwyborniej stosowały. Kazanie to bardzo trafiło do mego przekonania i dziwiłem się, skąd się nagle w tym ustroniu tak wymowny wziął kaznodzieja; dopiero po mszy świętej dowiedziałem się, że to był mnich z zakonu misjonarzy św. Wincentego à Paulo, którzy właśnie nauką i kaznodziejstwem słynęli i odprawowali misje po kraju dla nawracania zbłąkanych albo niewiernych. Dziwnie oni się różnili od innych mnichów; zaraz tedy ubiorem – nosili bowiem suknię długą z czarnego sukna, z wysokim kołnierzem, białym płótnem obszytym, na wierzchu mantolet kanoniczny, a na głowie czapka sukienna z opuszką z trzech końskich ogonów. Jakoż i w regule swojej mieli inne obowiązki od drugich mnichów, a najpierwszym z nich misje. Przyjmowali też rekolektantów dobrowolnych do domów swoich i udzielali im przez pięć dni pomieszkania, strawy i nauki bez żadnej za to nagrody. Poznałem się zaraz z tym księdzem i prosiłem go, aby na drugi dzień odprawił nabożeństwo na intencję mojego wyzdrowienia, i dawałem mu na to wedle zwyczaju pieniądze, ale przyjąć nie chciał, a przyrzekł, że nabożeństwo odprawi i tak. Zaprosiłem go więc, żeby mnie przynajmniej nawiedził kiedy w własnym mym domu, jak znów z misją pojedzie w te strony.

– Na przyszły rok, da Bóg doczekać, może się tu pokażemy – odpowiedział on – rzadkie tu kościoły łacińskiego obrządku, a wiele dusz łaknie słowa bożego.

I prawda, że tam rzadkie kościoły, bo Rabe na przykład należą do parafii w Wołkowyi, gdzie, gdybym chciał na mszy świętej być, tobym musiał dzień naprzód, i to rano, od siebie wyjeżdżać, a są wsie, którym jeszcze dalej jest do parafialnego kościoła; więc szlachta i łacinnicy, słudzy lub rzemieślnicy modlą się Panu Bogu po cerkwiach unickich, spowiedź świętą raz tylko odprawiają do roku, i to przed księdzem ritus graeci, bo jak się lody spiętrzą około Wielkiej Nocy, to ani kroku stamtąd nie można dać. To wszystko jedno przed Panem Bogiem, ale zawsze jest to grzech szlachty niemały, bo gdyby o to stali, to złożywszy się po lada czym, co parę wiosek swój kościołek by mogli mieć.

Ten dzień już strawiłem cały na plebanii i spędziłem go na pobożnej rozmowie z owym kaznodzieją, który także tam stał, a który na długi czas spragnioną duszę moją zasilił i w wierze świętej o wiele mnie wzmocnił. Dziwnie bowiem mądry to kapłan był, uczony we wszystkich świętych rzeczach, tak że już trudno sobie więcej pomyśleć, a co dziwniejsza, że przy tym i światowe rzeczy doskonale znał, tak jak który szlachcic ziemianin. A świątobliwość taka biła od niego, że kiedym z nim mówił, tom się go ręką dotknąć nie śmiał, jakby jakich relikwij. Doradził mi też on, ażebym, kiedy na mnie przyjdą frasunki i troski, Pismo święte do ręki ujął i czytał w nim albo kazania świątobliwych mężów i świętych żywoty, nad które nie masz skuteczniejszego lekarstwa na upadek duszy i utrzymanie się w wytrwałości w ziemskiej wędrówce tej. Usłuchałem jego rad i niemało z nich ulgi i pociechy doświadczyłem w późniejszym życiu.

Następnego dnia poszedłem do zamku, który stoi o kilkadziesiąt kroków od plebanii nad rzeką Hoczewką, wpadającą zaraz za wsią do Sanu. Pan Fredro, podstoli pomorski – mąż już niemłody, ale piękny jeszcze kawaler, od czasu swoich podróży po Włoszech jakiś bardzo frasobliwy i tylko czarny kolor na sobie noszący – mieszkał w tym zamku. Pan ten, ile że z bocznej linii senatorów idący i więcej do panów aspirujący, lubo szlachty pospolitej nie lubił i tylko dlatego z nią żył, ażeby z niej dworować, z nią pić i w pałasze się bić albo dokazywać na koniach – przyjął mnie jednak po starej znajomości grzecznie i zaraz na wstępie rzekł:

– Cóż, wymodliłeś się już za twoją chorobę? Hę? Teraz by podobno wypadało dać na mszę do św. Marcina, co?

– Dałem już na mszę świętą do Pana Boga, panie podstoli dobrodzieju, to i za świętych stanie.

– Masz rację – odpowie on – zawsze lepiej sprawę mieć z panem niż z podstarościm.

Odszedłem zaraz witać się z gośćmi, bo nie lubię słuchać mów takich filozofów, u których i najświętsze rzeczy nie ważą nic, a pan podstoli na dobre był przejęty tą filozofią i podobno innych książek nie znał jak Woltera i jego kolegów, których dzieła tyle wstrząśnień potem wywołały we Francji – a że było wiele szlachty w tej sali, więc jakoś mi to uszło. Tam też zostałem na obiedzie, przy którym po staremu pito wielką gębą i mnie też siłowano, alem się na ten raz wyprosił, bo raz, żem był niedawno po chorobie, a po wtóre, że dla nabożeństwa i rozmowy z Panem Bogiem w to miejsce przyjechawszy, nie godziło mi się już wdawać w taką światową rzecz. Otóż po obiedzie rzecze do mnie pan Fredro:

– Gdybym nie wiedział, że ci aż pan Urbański wino musiał przywozić do Rab, tobym był może na święty Marcin się zaprosił do ciebie, aby trochę zażyć górskiego polowania.

– Nic to nie wadzi, panie podstoli dobrodzieju – odpowiedziałem natychmiast – u mnie, chwała Bogu, jest winka dosyć w Bóbrce; ja je tylko dlatego nie trzymam w Rabach, że i nie mam tam piwnicy i kto wie, ażali tam długo pomieszkam, ale na święty Marcin, to będzie.

– No, no, ja żartuję – odpowiedział pan Fredro – i bez wina bym był przyjechał do Rab, bośmy to już o tym mówili; świadkiem pan Bal.

Otóż z obietnicą gości, a spokojniejszy na duszy i zdrowszy na ciele, pojechałem do Bóbrki, aby stamtąd zabrać, co trzeba było, na przyjęcie gości do Rab; bom to jeszcze prócz inwentarzów z Zabrodzia mało co tam był posprowadzał; z Bóbrki zaś już prosto do domu, gdzie nadglądając roboty szynek, salcesonów i kiełbas i młócąc owies dla koni gościnnych, czekałem z niecierpliwością owego tyle dla mnie ciekawego dnia świętego Marcina.

Śród ciągłego zatrudnienia i oczekiwania minęło mi tych dni kilka jak z bicza trzasł. Święty Marcin przybył, ale już nie na białym koniu, jak wtedy we śnie; widać musieli i w niebie na paszę wypuszczać turczynka. Dzień był ponowny, chłodny, ale nie wietrzny, jakich wiele u nas w jesieni. Około południa poczęli się zjeżdżać goście i po staremu ci, co mieli drogę najdalszą, przyjechali najpierwej, bo się najraniej wybrali, ci, co mieszkali najbliżej, przybyli najpóźniej. Starczył się w słowie pan Fredro i z dwoma Balami, i z panem Tarnowieckim stawił się pierwszy. Tuż za nim nadciągnął od Huczwic działami pan Edmund Chojnacki, stolnikowicz rawski albo pisarzewicz grodzki sanocki, kiedy by go tytułować po ojcu; ale miał on natenczas już i sam się czym pochwalić, bo pierwszym rębaczem i junakiem swojego czasu był. Żył on natenczas w przyjaźni wielkiej z panem Janem Cieszanowskim, łowczym sieradzkim, i z nim razem z Kalnicy przyjechał. Dalej przyciągnęli: pan Urbański z Nurkowskim, Karsznicki z Balogroda, Strzeleccy z Łopienki i Krajewski z Terki, podczaszy przasnyski; nie minęła mnie też wizyta pana Bobrowskiego, sędzica grodzkiego sanockiego a właściciela Żernicy, którego matka była Karsznicka z domu, podkomorzanka halicka, urodzona z tejże samej Balówny, z którą miasteczko Balogród z rodziny Balów przeszło w dom Karsznickich. Przyjechali i inni, dalecy i bliscy, znajomi i nieznajomi, i zaraz z góry po odbytych powinszowaniach zapowiedzieli mnie, że będą polować u mnie; przyjąłem to bardzo wdzięcznie, ale pan Urbański, utrzymując nie bez słuszności, że polowanie u mnie i trzy grosze niewarte, bo nie mam ani psów siła, ani knieję znających myśliwych, zaprosił wszystkich do siebie. Na mnie więc tylko pozostało dać dobry obiad i wina nie skąpić, co też przyrządziłem, jak należało. Podczas obiadu zrobił się gwar jak w ulu i wtedy dopiero poczęły się owe serdeczności, całowania i przezdrowia, którymi wszyscy chcieli mi dawać dowody swoich afektów i sentymentów. Jam był więcej zamyślony niż wesół i przyznam się, że mnie ta wesołość wcale nie pocieszała, a z tego, com widział, przymuszony byłem sobie powiedzieć te słowa: „Hej, hej! Jak to, kiedy człowiek zdrów, worek ma pełny i stół ma czym zastawić, to mu i przyjaciół nie braknie; a niedawno, kiedym był chory, że mnie ani do rozmowy, ani do traktamentu nie było, to mogłem i skonać bez ludzkiej twarzy widoku, a niejeden z tych, którzy mnie dzisiaj ściskają i całują serdecznie, może dobrze wiedział o moim nieszczęściu, ale mu ani na myśl nie przyszło podać mi rękę pomocną albo przyjść choć przynajmniej dla pocieszenia. I gdybym był skonał przed trzema dniami, tak samo ciż sami goście piliby byli po moim pogrzebie, jako dziś piją w mój anniwersarz. Jakże to prawdę napisał ów poganin, mówiąc:

Donec felix eris, multos numerabis amicos;

Tempora si fuerint nubila, solus eris

Widać już musiało tak bywać i za pogańskich czasów, kiedy on o tym wiedział. Mój Boże, jakże złą w gruncie jest ludzka natura!

Wtem pan Urbański, który tuż przy mnie siedział przy obiedzie, trącił mnie w łokieć i rzekł:

– Panie bracie! Jakoś się święty Marcin nie starczy w słowie.

– Ha! Taka już wola boska – odpowiedziałem. – Mam ja przecież nadzieję, że jeszcze jego słowo się stanie.

– Jakież to słowo, jeżeli się godzi zapytać? – odezwie się na to pan Janicki, który siedział znów obok pana Urbańskiego. Ten pan Janicki nie był mi znany i teraz nawet po raz pierwszy jawił się w ziemi sanockiej. Kto on był w rzeczy, trudno mi to powiedzieć; mówiono o nim, że się bawił palestrą w Pilźnie i na tym kilkakroć sto tysięcy uciułał; teraz zaś, porzuciwszy swoje dawne rzemiosło, przyjechał tu gdzieś jakiejś ziemi kupić – inni powiadali, że był kotlarzem i na tym się fortuny dorobił; bądź co bądź, jednak to pewna, że go znano za konfederacji z pałaszem w ręku, że potem rzeczywiście ziemię w Sanockiem zakupił, ze szlachectwa się wywiódł i był uczciwym człowiekiem. Otóż powiedziałem mu całą rzecz.

– Hm! – odpowie on. – Może to ja jestem tym kupcem od świętego Marcina przysłanym, bo, dalibóg, że się tylko losem tu dzisiaj znajduję. Wiele ważą te dobra?

Odtrąciłem teraz ja znów pana Urbańskiego w łokieć i odpowiedziałem:

– Ja dałem sto sześćdziesiąt tysięcy.

– Ou! To sól, mospanie! – odpowiedział na to Janicki. – Ziemia licha, a góry, że aż strach.

Pan Urbański popatrzył się tylko spod oka na niego i brwi namarszczył, bo to on sam mi przecie te wsie sprzedawał, a wtem Janicki odezwie się znów:

– Strasznie to przesolone, bo ciekawym nawet, jak by tu procent odpowiedni wydusić?

– Mospanie! – rzeknie na to pan Urbański. – Waszmość nie wiesz, co mówisz! To ja sam sprzedawałem panu Nieczui te dobra i pewnie grosza nie wziąłem nad wartość.

– Tak to się mówi, mości dobrodzieju – odpowie tamten – ale każdy na tyle swoją ziemię wyciąga, na ile może.

– Waść rzeczy bierzesz po palestrancku i może się to gdzie dzieje na świecie, ale u nas nie!

– Przecieżby dziś za to tamtej sumy nikt nie zwrócił!

– Otóż żebym waści przekonał, że Rabe warte są te pieniądze – krzyknie już zacietrzewiony Urbański – to ja sam wrócę tę sumę. Panie skarbnikowiczu, daj Boże szczęście!

Jam stał osłupiony tym, co się w mych oczach działo; jakoż rzekłem po chwili:

– Nie może być! Ja waszmości nie sprzedam Rab, cóż poczniesz z tym?