Nad krawędzią - Jonathan Kellerman - E-Book

Nad krawędzią E-Book

Jonathan Kellerman

0,0

Beschreibung

Mroczny thriller autora bestsellerów z listy New York Times!Czy jeden tajemniczy telefon od zawiedzionego pacjenta może wywołać lawinę niefortunnych zdarzeń i stać się kluczem do wyjawienia prawdy o seryjnym mordercy? Psycholog Alex Deware w środku nocy otrzymuje telefoniczne wezwanie w sprawie osiemnastoletniego Jamey'a Kadmusa, który uciekł ze szpitala psychiatrycznego i jest podejrzewany o serię makabrycznych zbrodni. Okazuje się, że chodzi o nader inteligentnego nastolatka, który przed pięcioma laty był leczony przez doktora Delaware i hospitalizowany jako niestabilny psychicznie. Na prośbę adwokata Jamey'a Delaware próbuje dowieść o niepoczytalności chłopaka, ale wkrótce wychodzi na jaw, że potworne zbrodnie raczej nie są aktem szaleństwa nastolatka...Jeśli lubisz wyrafinowane thrillery psychologiczne z rozbudowanym wątkiem medycznym i mistrzowsko poprowadzoną narracją, ta powieść Kellermana na pewno przypadnie ci do gustu.Oto trzeci tom wstrząsającej serii o zagadkach kryminalnych Alexa Delaware'a, można go uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności cyklu. OVER THE EDGE, Copyright © 1987 by Jonathan KellermanSeria thrillerów psychologicznych, których głównym bohaterem jest znany, choć przebywający na emeryturze psycholog dziecięcy Alex Delaware. Dr Delaware na prośbę przyjaciela detektywa Milo Sturgisa zostaje specjalnym konsultantem Departamentu Policji w Los Angeles i pomaga mu w rozwiązaniu najbardziej zawiłych spraw kryminalnych.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 479

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jonathan Kellerman

Nad krawędzią

 

Saga

Nad krawędzią

 

Tytuł oryginału Over the Edge

 

Język oryginału angielski

OVER THE EDGE, Copyright © 1987 by Jonathan Kellerman

Copyright ©1987, 2023 Jonathan Kellerman i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728540930 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Jak zawsze, mojej rodzinie

oraz Barneyowi Karpfingerowi,

agentowi nadzwyczajnemu

Miejcie litość, Niebiosa! Gdy żywot mój skończony,

I niech ten nędzny czyn będzie mi wybaczony!

Thomas Chatterton

Cudowny chłopiec

Wiersze ostatnie

24 sierpnia 1770 

 

Gorące podziękowania dla doktora Michaela Tolwina, przewodnika wycieczek

To był mój pierwszy telefon alarmowy w środku nocy od trzech lat.

Tysiąc dni bez praktyki, a tu nagle siedzę, wyrwany ze snu, wyprostowany w ciemności, ściskając słuchawkę zdrętwiałymi od snu palcami, zaspany i półprzytomny, ale gotowy do działania – głos miałem łagodny i rzeczowy, chociaż mózg rozpaczliwie szukał oparcia dla stóp, wspinając się do stanu pełnej świadomości.

Wszedłem w starą rolę z automatyczną łatwością.

Po drugiej stronie łóżka ktoś się poruszył. Telefon wyrwał ze snu także Robin. Prążki przefiltrowanego przez firankę światła gwiazd padały jej na twarz; doskonałą twarz, wypoczętą od snu.

– Kto to, Alex?

– Centrala.

– Co się stało?

– Nie wiem. Śpij, kochanie, odbiorę w bibliotece.

Spojrzała na mnie pytająco, a potem zawinęła się w pościel i odwróciła. Zarzuciłem na siebie szlafrok i wyszedłem z sypialni. Włączyłem światło, skrzywiłem się, oślepiony, a potem znalazłem kartkę i ołówek, i podniosłem słuchawkę.

– Jestem.

– To mi wygląda rzeczywiście na nagły wypadek, doktorze. Ciężko dyszy i mówi bez sensu. Musiałam kilka razy zapytać go o nazwisko, zanim załapał, a potem je wywrzeszczał. Nie jestem pewna, ale brzmiało jak Jimmy Catmus albo Cadmus.

– Jamey Cadmus.

Wymamrotałem to imię i nazwisko i natychmiast się rozbudziłem, jakby to było zaklęcie. Wspomnienia zagrzebane w mojej pamięci pół dekady temu napłynęły falą tak wyraźne, jakby dotyczyły dnia wczorajszego. Jamey był kimś, kogo się nie zapomina.

– Proszę go połączyć – powiedziałem.

Na linii coś zatrzeszczało.

– Halo, Jamey?

Cisza.

– Jamey? Tu doktor Delaware.

Zacząłem się zastanawiać, czy na pewno mam połączenie.

– Jamey?

Nic, a potem cichy jęk i ciężkie, płytkie sapanie.

– Jamey, gdzie jesteś?

Odpowiedź nadeszła zduszonym szeptem.

– Pomóż mi!

– Oczywiście, Jamey. Pomogę ci. Co się stało?

– Pomóż mi to ogarnąć. Ogarnąć. Ogarnąć. To się wszystko... rozpada. Ten cały smród. Śmierdziciało wszystkich pór... śmierdzące rany... rozdzierane cuchnącym ostrzem...

Do tej pory wyobrażałem go sobie takim, jakiego widziałem go po raz ostatni: poważnego chłopca, o niebieskich oczach, mlecznej cerze i włosach czarnych i lśniących jak hełm. Dwunastolatka. Ale głos w słuchawce był udręczonym barytonem, niezaprzeczalnie męskim. Zestawienie tego, co widziałem, z tym, co słyszałem, było dziwaczne i niepokojące – jakby pod ruch warg chłopca głos podkładał dorosły brzuchomówca.

– Spokojnie, Jamey. Wszystko w porządku. – Bardzo się starałem mówić łagodnie. – Gdzie jesteś?

Znów cisza, a potem potok przemieszanych słów, rozdygotany i urywany jak ogień karabinu maszynowego:

– Przestań mi to powtarzać! Ciągle gadasz o tym smrodzie. Słyszę jak kłamiesz, opowiadasz... nagłe żyły rozpęknienie... kity nocnego ptaka... jestem taki... Zamknij się! Dość się nasłuchałem smrodu! Ciemność zaśmiardła; masturbuje się mistrz...

Bełkot.

Sapnięcie i głos ucichł.

– Jestem tu, Jamey. Cały czas cię słucham. – Nie odpowiedział, więc mówiłem dalej – Brałeś coś?

– Doktor Delaware? – Nagle się uspokoił, jakby zaskoczony moją obecnością.

– Tak. Gdzie jesteś...?

– Dużo czasu minęło, doktorze D – stwierdził smutno.

– Tak, to prawda, Jamey. Dobrze znów cię słyszeć.

Bez odpowiedzi.

– Jamey, chcę ci pomóc, ale muszę wiedzieć, co się dzieje. Proszę, powiedz mi, gdzie jesteś?

Cisza zaczęła się nieprzyjemnie przedłużać.

– Brałeś coś? Zrobiłeś coś sobie?

– Jestem w piekłosmrodzie, doktorze D. Dzwony piekieł. Szklany kanion.

– Opowiedz mi o tym. Gdzie jest ten kanion?

– Ty wiesz! – warknął. – Powiedzieli ci! Mówią mi bez przerwy! Otchłań, odchrzań! Szkło i stalosmród.

– Gdzie, Jamey? – spytałem łagodnie. – Powiedz mi, gdzie dokładnie.

Jego oddech stał się szybszy i głośniejszy.

– Jamey...

Płacz rozległ się niespodziewanie, w szlochu przepełniony bólem szept.

– Och! Ziemia śmierdzi, nasiąknięta szkarłatem... rozchyla wargi... Kity to śmierdzismród... Tak mi powiedzieli, śmierdzący kłamcy!

Próbowałem do niego jakoś dotrzeć, ale całkowicie skrył się w swoim osobistym koszmarze. Wciąż upiornym szeptem prowadził chaotyczny dialog z głosami, które słyszał w głowie; dyskutował, przekonywał, przeklinał demony, które chciały nim zawładnąć, aż klątwy ustąpiły miejsca wielkiej grozie i bezsilnemu łkaniu. Nie potrafiłem zatrzymać strumienia halucynacji, więc przeczekałem go, sam już z walącym w piersi sercem, dygocząc mimo ciepła w pokoju.

W końcu głos Jameya rozpłynął się w sapaniu. Wykorzystując ciszę, spróbowałem go jakoś podpytać.

– Gdzie jest szklany kanion? Powiedz mi, Jamey.

– Szkło i stal, i kilometry rur. Jak węże... Gumowe węże i gumowe ściany... – Znów płytkie sapanie. – Cholerne białe zombi, odbijają ciała od ścian... zabawy z igłami...

Chwilę trwało, zanim to przetrawiłem.

– Jesteś w szpitalu?

Zaśmiał się głucho, przerażająco.

– Tak go nazywają.

– W którym?

– Canyon Oaks.

Znałem ten szpital z opinii o nim: mały, prywatny i bardzo drogi. Poczułem przypływ ulgi. Przynajmniej nie przedawkował w jakimś ciemnym zaułku.

– Długo tam jesteś?

Zignorował pytanie i znów zaczął płakać.

– Zabijają mnie kłamstwami, doktorze D! Programują laserbóle przez delikatne ciało! Rozcinają korę mózgową... wysysają soki, gwałcą delikatne ciało płci... śmierdziwałek po śmierdziwałku!

– Kto...

– Oni! ...pożeracze ciała... białe zombi... martwy wspin z wieżażnego gównoprądu... kity gówna... ptaki gówna... z mokrociała... Pomóż mi, doktorze D! Przyleć tu, pomóż mi to ogarnąć... teleportuj się! Zassaj mnie do innej sfery czystej...

– Jamey, chcę ci pomóc, ale...

Nie dokończyłem – znów zaczął, szeptem tak pełnym cierpienia, jakby ktoś przypiekał go żywcem. Otuliłem się mocniej szlafrokiem i próbowałem wymyślić, co powiedzieć, kiedy Jamey oprzytomnieje. Tłumiąc poczucie bezsiły, skupiłem się na tym, co mogłem zrobić: podążać za halucynacjami, zaakceptować je i spróbować od środka go uspokoić. Najważniejsze było utrzymać go przy telefonie, nie stracić jego zaufania. Walczyć tak długo, jak długo będzie trzeba.

To był dobry plan, jedyny rozsądny w tych okolicznościach, lecz nie miałem szansy go zrealizować.

Szept robił się coraz bardziej piskliwy, jakby nakręcała go jakaś niewidzialna sprężyna, coraz wyższy i wyższy, nieubłagany jak syrena ostrzegająca przed nalotem. Na końcu spirali rozległo się płaczliwe beknięcie, a potem krzyk, ucięty głuchym stukiem przerwanego połączenia.

Nocna telefonistka w szpitalu Canyon Oaks poinformowała mnie, że telefony przychodzące będą odbierane dopiero od ósmej – czyli za prawie pięć godzin. Przedstawiłem się, poinformowałem, że to nagły wypadek, i zostałem połączony z wypranym z emocji kontraltem, który przedstawił się jako przełożona nocnej zmiany pielęgniarek. Wysłuchała, co miałem do powiedzenia, a kiedy się znów odezwała, jej obojętność zabarwiła się sceptycyzmem.

– Powiedział pan, że jak się nazywa?

– Doktor Alex Delaware. A pani to...

– Nazywam się Vann. Jest pan członkiem naszego personelu, doktorze?

– Nie. Leczyłem Jameya kilka lat temu.

– Rozumiem. I mówi pan, że do pana zadzwonił?

– Tak. Przed chwilą.

– To niemożliwe, doktorze – stwierdziła z niejaką satysfakcją. – Pan Cadmus przebywa na zamkniętym... nie ma dostępu do telefonu.

– To był on, pani Vann, i był w bardzo złym stanie. Zaglądaliście państwo ostatnio do jego pokoju?

– Nie, jestem w przeciwległym skrzydle szpitala. – Chwila przerwy. – Mogłabym tam zadzwonić.

– Myślę, że powinna pani.

– Dobrze. Dziękuję za informację, panie doktorze, i życzę dobrej nocy.

– Jeszcze jedno: jak długo jest hospitalizowany?

– Obawiam się, że nie wolno mi ujawniać poufnych informacji o pacjentach.

– Rozumiem. Kto jest jego lekarzem prowadzącym?

– Nasz dyrektor, doktor Mainwaring. Ale – dodała obronnym tonem – o tej porze jest nieosiągalny.

W tle rozległy się jakieś stłumione hałasy. Pani Vann przełączyła mnie na czekanie, po dłuższej chwili wróciła na linię, jakby zdenerwowana, i powiedziała, że musi kończyć. Już drugi raz w ciągu dziesięciu minut w rozmowie ze mną ktoś rzucał słuchawką.

Zgasiłem światło i poszedłem do sypialni. Robin odwróciła się do mnie i podniosła na łokciach. Ciemność zamieniła miedź w jej włosach w dziwnie piękny odcień lawendy. Oczy w kształcie migdałów miała na wpół przymknięte.

– Alex, co się dzieje?

Usiadłem na brzegu łóżka i opowiedziałem jej o telefonie od Jameya i o mojej rozmowie z nocną pielęgniarką.

– Dziwne.

– Bardzo dziwne. – Potarłem oczy. – Chłopak nie odzywa się przez pięć lat, a potem ni z tego, ni z owego dzwoni i coś bełkocze.

Wstałem i zacząłem krążyć po pokoju.

– Miał wtedy pewne problemy, ale nie był wariatem. Wszystko, tylko nie to. Jego umysł był dziełem sztuki. A dzisiaj, zupełna rozsypka: paranoja, słyszał głosy, mówił od rzeczy. Trudno uwierzyć, że to ten sam człowiek.

Ale na zdrowy rozum wiedziałem, że to możliwe. Przez telefon słyszałem psychozę albo jakiś zły odlot. Jamey był już młodym mężczyzną – miał siedemnaście albo osiemnaście lat – i statystycznie dojrzał już do zaczątków schizofrenii tak samo, jak do problemów z narkotykami.

Podszedłem do okna i oparłem się o parapet. Dolinę spowijała cisza. Słaby powiew kołysał czubkami sosen. Stałem tak chwilę, zapatrzony w aksamitne warstwy ciemności.

W końcu odezwała się Robin:

– Może wrócisz do łóżka, co, kochanie?

Wpełzłem pod kołdrę. Obejmowaliśmy się, aż Robin ziewnęła i poczułem, że jej ciało wiotczeje ze zmęczenia. Pocałowałem ją, odsunąłem się i spróbowałem zasnąć, ale mi się nie udało. Byłem za bardzo nakręcony i oboje to wiedzieliśmy.

– Mów – powiedziała, wsuwając swoją dłoń w moją.

– Tak naprawdę nie ma o czym mówić. Po prostu to dziwne, że tak się nagle odezwał. Później olali mnie w szpitalu. Jędza, z którą rozmawiałem, sprawiała wrażenie, jakby miała to wszystko gdzieś. Była zimna, zachowywała się, jakbym to ja był wariatem. A potem, kiedy czekałem, wydarzyło się coś, co ją zdenerwowało.

– Myślisz, że to miało coś wspólnego z nim?

– Bo ja wiem... Do diabła, to wszystko takie pokręcone.

Leżeliśmy obok siebie. Cisza stawała się dokuczliwa. Spojrzałem na zegarek: trzecia dwadzieścia trzy. Podniosłem dłoń Robin do ust i pocałowałem jej kostki palców. Wstałem z łóżka, przeszedłem na drugą stronę, nachyliłem się i okryłem jej nagie ramiona.

– Już nie zasnę. Nie ma sensu, żebyś też nie spała.

– Pójdziesz poczytać? – spytała, wiedząc, jak zazwyczaj radzę sobie z bezsennością.

– Nie. – Podszedłem do szafy i zacząłem po ciemku wyjmować ubrania. – Chyba się przejadę.

Odwróciła się i spojrzała na mnie wielkimi oczami.

Udało mi się znaleźć flanelowe spodnie, cordovany, golf i tweedową, sportową marynarkę. Ubrałem się po cichu. Wyglądałem wystarczająco profesjonalnie.

– Jedziesz tam, prawda? Do tego szpitala.

Wzruszyłem ramionami.

– Ten telefon to było wołanie o pomoc. Kiedyś dobrze się rozumieliśmy. Bardzo go lubiłem. Teraz jemu wszystko się sypie, a ja prawdopodobnie nic nie mogę zrobić, ale poczuję się lepiej, jeśli nie będę siedział z założonymi rękami.

Robin popatrzyła na mnie, zaczęła coś mówić, westchnęła.

– Gdzie to jest?

– W West Valley. O tej porze dwadzieścia pięć minut jazdy. Niedługo wrócę.

– Bądź ostrożny, Alex, dobrze?

– Nie martw się, nic mi nie będzie.

Pocałowałem ją jeszcze raz.

– Spróbuj zasnąć.

Ale kiedy przestępowałem próg, była zupełnie rozbudzona.

 

Zima przyszła do południowej Kalifornii późno i trzymała się zawzięcie, zanim minęła. Jak na wczesną wiosnę było zimno; zapiąłem marynarkę, wychodząc na taras, i zbiegłem po frontowych schodach. Ktoś kilka lat temu posadził kwitnący w nocy jaśmin; krzewy rozrosły się i teraz dolinę od marca do września spowijał ich ciężki zapach. Odetchnąłem głęboko i pomyślałem o Hawajach.

Seville stał w garażu, obok toyoty pick-upa Robin. Był pokryty kurzem i potrzebował przeglądu, ale posłusznie zapalił. Dom stoi na końcu krętej, starej ścieżki do jazdy konnej i trzeba się trochę nagimnastykować, żeby bez zadrapań przecisnąć się cadillakiem pod drzewami. Ale po tylu latach potrafiłbym to zrobić przez sen, więc wycofałem z szarpnięciem, szybko wykręciłem i ruszyłem w dół.

Wjechałem w Beverly Glen Drive i potoczyłem się z górki w stronę Sunset. Nasza część doliny ma wiejski urok – małe, drewniane domy na palach, z witrażykami w oknach, naklejki „Ratujmy wieloryby” na zderzakach starych volvo, targ naturalnych produktów – ale tuż przed Sunset zaczynają się strzeżone osiedla. Na bulwarze skręciłem w prawo i pojechałem do przelotówki San Diego. Seville przemknął obok północnej granicy campusu UCLA, południowej bramy Bel Air, rozległych posiadłości na działkach za milion dolarów. Kilka minut później zobaczyłem wiadukt Czterysta Piątej. Skierowałem seville’a na wjazd i wskoczyłem na autostradę.

Prawym pasem wlokło się kilka cystern, lecz pięć pasów należało do mnie. Asfalt unosił się przede mną, pusty i lśniący jak grot strzały w nieskończoność mknący ku horyzontowi. Czterysta Piąta to fragment arterii, który przecina Kalifornię w pionie, biegnąc równolegle do wybrzeża od Baja do granicy Oregonu. W tej części stanu tunelem przebiega pod górami Santa Monica; tej nocy szczyty, które oszczędzono, rysowały się w mroku, a ich wyniosłe, pyliste podnóża porastała szczecina pierwszej wiosennej roślinności.

Droga wzbiła się do góry przy Mulholland, a potem opadła w stronę San Fernando Valley. Zapierający dech w piersiach widok – pulsująca tęcza dalekich świateł – pojawił się nagle, lecz przy stu dziesięciu na godzinę równie szybko zniknął. Skręciłem w prawo, wjechałem na Ventura Freeway West i przyspieszyłem.

Przemknąłem przez dwadzieścia kilometrów przedmieść: Encino; Tarzanę (tylko w L.A. podmiejską dzielnicę można było nazwać od człowieka-małpy); Woodland Hills. W podnieceniu ściskałem obiema rękami kierownicę, zbyt spięty, żeby słuchać muzyki.

Tuż przed Topangą czerń nocy ustąpiła eksplozji barw, mrugającemu wachlarzowi szkarłatu, bursztynu i kobaltowego błękitu. Zupełnie jakby na środku autostrady ktoś postawił olbrzymią choinkę. Miraż czy nie, zahamowałem.

O tej porze autostradą jechało niewiele samochodów, dość jednak – stojących zderzak w zderzak – by stworzyć korek jak o czwartej po południu.

Siedziałem przez chwilę, z silnikiem na luzie, a potem uświadomiłem sobie, że pozostali kierowcy wyłączyli silniki. Niektórzy wysiedli i opierali się o maski i bagażniki; palili papierosy, rozmawiali albo po prostu patrzyli w gwiazdy. Ich pesymizm był tak przemożny, że i ja zgasiłem silnik. Przede mną stało srebrne porsche targa. Wysiadłem i podszedłem do niego. Za kierownicą siedział ciemnowłosy mężczyzna pod czterdziestkę. Gryzł ustnik zgaszonej fajki i przeglądał jakieś prawnicze czasopismo.

– Przepraszam, może mi pan powiedzieć, co się dzieje?

Kierowca porsche podniósł wzrok znad pisma i spojrzał na mnie przyjaźnie. Sądząc po zapachu, jego fajka nie była nabita tytoniem.

– Wypadek. Wszystkie pasy zablokowane.

– Długo pan już tu stoi?

Szybkie spojrzenie na roleksa.

– Pół godziny.

– Wie pan może, kiedy przywrócą ruch?

– Nie. To jakiś paskudny wypadek.

Włożył fajkę z powrotem do ust, uśmiechnął się i wrócił do lektury artykułu o kontraktach w transporcie morskim.

Poszedłem dalej lewym poboczem autostrady, mijając rzędy stojących samochodów. Wozy jadące w przeciwną stronę też zwolniły, bo kierowcy chcieli zobaczyć, co się stało. Coraz bardziej śmierdziało benzyną, a moje uszy wychwyciły elektryczny zaśpiew: liczne policyjne radia nadawały niezależnie od siebie. Jeszcze kilka metrów i wszystko zobaczyłem.

Olbrzymia ciężarówka – dwie przyczepy i osiemnastokołowiec – złożyła się jak scyzoryk w poprzek drogi. Jedna przyczepa wciąż stała, prostopadle do białej, przerywanej linii; druga przewróciła się na bok, dobrą jedną trzecią zwisając za krawędź autostrady. Łączyła je teraz plątanina poskręcanych drutów. Pod olbrzymim metalowym trupem tkwił błyszczący, czarny samochód osobowy, zgnieciony jak puszka po piwie. Parę metrów dalej stał większy sedan, brązowy ford, bez szyb; jego przód przypominał harmonijkę.

Pół tuzina karetek i pluton samochodów straży pożarnej i patrolu autostrady mrugały światłami na włączonych klaksonach. Kilku mundurowych kręciło się dookoła forda, a dziwna maszyna, wyposażona w tępy ryj z wielkimi nożycami, rozcinała pogięte drzwi pasażera. Do karetek wsuwano okryte kocami ciała na noszach. Niektóre były podłączone do kroplówek i obchodzono się z nimi delikatnie. Inne, w workach na zwłoki, rzucano jak bagaż. Z jednej z karetek dobiegł mnie jęk, wyraźnie ludzki. Asfalt pokrywały szkło, paliwo i krew.

Funkcjonariusze patrolu autostrady stali w pozycji „spocznij” i obserwowali, co się dzieje. Jeden z nich zobaczył mnie i zdecydowanym gestem kazał mi wracać. Kiedy nie posłuchałem, ruszył w moją stronę z miną niewróżącą nic dobrego.

– Proszę natychmiast wracać do samochodu!

Gdy podszedł bliżej, zobaczyłem, że jest młody, dobrze zbudowany, ma pociągłą, rumianą twarz, rzadkie, jasne wąsy i wąskie, zaciśnięte usta. Przerobił mundur, żeby lepiej opinał się na jego ciele, i nosił maleńką, zabawną niebieską muszkę. Według identyfikatora nazywał się Bjorstadt.

– Jak długo, pana zdaniem, jeszcze będziemy tu stali?

Podszedł bliżej, z jedną ręką na kolbie rewolweru, żując gumę i roztaczając zapach potu i gaulterii.

– Proszę natychmiast wracać do samochodu.

– Jestem lekarzem. Zostałem wezwany do nagłego wypadku i muszę przejechać.

– Jakim lekarzem?

– Psychologiem.

Ta odpowiedź wyraźnie go nie zadowoliła.

– Co to za nagły wypadek?

– Jeden z moich pacjentów właśnie do mnie zadzwonił, przeżywa kryzys. W przeszłości miał skłonności samobójcze i jest w dużym niebezpieczeństwie. To ważne, żebym dotarł do niego najszybciej, jak się da.

– Jedzie pan do domu tej osoby?

– Nie, przebywa w szpitalu.

– Gdzie?

– W psychiatrycznym Canyon Oaks, kilka kilometrów stąd.

– Proszę pokazać prawo jazdy.

Podałem mu je z nadzieją, że nie zadzwoni do szpitala. Naprawdę nie potrzebowałem narady funkcjonariusza Bjorstadta z uroczą panią Vann.

Obejrzał dokładnie dokument, oddał mi go i zmierzył mnie spojrzeniem jasnych oczu; wyszkolono go tak, by wątpił.

– Powiedzmy, doktorze Delaware, że pojadę za panem do szpitala. Twierdzi pan, że kiedy tam dojedziemy, potwierdzą ten nagły wypadek?

– Oczywiście. Jedźmy.

Skrzywił się i skubnął wąs.

– Jakim samochodem pan jedzie?

– Seville, rocznik siedemdziesiąty dziewiąty. Ciemnozielony, z beżowym dachem.

Przyglądał mi się chwilę, marszcząc brwi.

– Dobrze – powiedział w końcu. – Proszę wolno przejechać poboczem. Kiedy pan tu dojedzie, zatrzyma się i poczeka, aż pozwolę panu jechać dalej. Tam z przodu to prawdziwa katastrofa, nie chcemy już dzisiaj więcej krwi.

Podziękowałem i pobiegłem truchtem do seville’a. Ignorując pełne wrogości spojrzenia innych kierowców, potoczyłem się na czoło kolejki, a Bjorstadt przepuścił mnie machnięciem ręki. Na jezdni rozłożono setki flar i autostrada świeciła się jak urodzinowy tort. Dopiero kiedy flary zniknęły mi z lusterka, przyspieszyłem.

Podmiejski krajobraz ciągnął się do Calabasas, tam pojawiły się łagodne wzniesienia, porośnięte starymi, poskręcanymi, karłowatymi dębami. Większość tutejszych wielkich rancz już zmieniono na działki, ale wciąż była to elegancka okolica dla bogatych koniarzy – drogie „planowane osiedla” za ogrodzeniami i półhektarowe działki dla weekendowych kowbojów. Zjechałem z autostrady tuż przed granicą okręgu Ventura i podążając za strzałką na kierunkowskazie z napisem „Szpital psychiatryczny Canyon Oaks”, skręciłem na południe, na betonowy most. Minąłem samoobsługową stację benzynową, hodowlę darni i chrześcijańską szkołę podstawową, przejechałem kilka kilometrów pod górę jednopasmówką, aż kolejna strzałka skierowała mnie na zachód. Powietrze było ciężkie od smrodu obornika.

Granicę terenów Canyon Oaks wyznaczała duża, teraz kwitnąca brzoskwinia, ocieniająca niską, otwartą bramę, bardziej ozdobę niż zabezpieczenie. Długa, kręta droga między dwoma szpalerami niskiego żywopłotu i zaniedbanych eukaliptusów zaprowadziła mnie na szczyt wzgórza.

Szpital był spełnieniem marzeń Bauhausu: sześciany białego betonu w skupiskach, dużo szkła i stali. Zarośla wykarczowano w promieniu kilkuset metrów; powstała wtedy widoczna konstrukcja o kanciastym kształcie. Ciąg sześcianów był dłuższy niż wyższy – zimny, blady pyton budynków. W oddali w tle wznosiło się czarne zbocze góry, usiane maleńkimi jak łebki szpilek światełkami, błyskającymi niczym nisko spadające gwiazdy. Zatrzymałem się na prawie pustym parkingu i poszedłem do wejścia – podwójnych drzwi z polerowanego chromu w szklanej ścianie. Zamkniętych. Nacisnąłem dzwonek.

Przez szybę wyjrzał strażnik. Podszedł do drzwi, uchylił je i wystawił głowę. Był w średnim wieku, z dużym brzuchem i nawet w ciemności widziałem żyłki na jego nosie.

– Słucham pana? – Podciągnął spodnie.

– Nazywam się Delaware. Jestem lekarzem. Mój pacjent, Jamey Cadmus, dzwonił do mnie w ciężkim stanie i chciałem sprawdzić, jak się czuje.

– Och, on. – Strażnik skrzywił się i mnie wpuścił. – Tędy, panie doktorze.

Poprowadził mnie przez pustą recepcję, utrzymaną w tonacji koloru mdłego niebiesko-zielonego i szarego; w powietrzu unosił się zapach zwiędłych kwiatów. Skręcił w lewo do drzwi z napisem „Oddział C”, otworzył je przede mną.

Po drugiej stronie znajdowała się pusta dyżurka pielęgniarek, z osobistymi komputerami i monitorem podłączonym do przemysłowych kamer, wyświetlającym sieczkę. Strażnik minął stróżówkę i skierował się w prawo. Weszliśmy do krótkiego, jasno oświetlonego korytarza z na przemian niebieskimi i zielonymi drzwiami, każde z judaszem. Jedne były otwarte i strażnik wskazał mi je gestem.

– Proszę, panie doktorze.

Pomieszczenie miało dwa na dwa metry, obite miękkim, białym plastikiem ściany i niski, płaski sufit. Niemal całą powierzchnię zajmowało szpitalne łóżko, wyposażone w skórzane pasy. Wysoko na ścianie znajdowało się pojedyncze okno. Szyba wyglądała na starą pleksi i była zabezpieczona stalowymi prętami. Wszystko – od komody po szafkę nocną – było przymocowane do podłogi i obite niebiesko-zielonym winylem. Na podłodze leżała wymięta biała piżama.

W pokoju tłoczyło się troje ludzi w wykrochmalonych kitlach.

Otyła blondynka koło czterdziestki siedziała na łóżku, skrywając twarz w dłoniach. Obok stał potężny, barczysty, czarnoskóry mężczyzna w okularach z rogową oprawką. Druga kobieta, młoda, ciemnowłosa, zmysłowa i na tyle atrakcyjna, by uchodzić za młodszą siostrę Sophii Loren, stała z ramionami skrzyżowanymi na obfitych piersiach w pewnej odległości od tej dwójki. Obie kobiety nosiły czepki pielęgniarek, a mężczyzna bluzę zapiętą pod szyję.

– To jego lekarz – oznajmił strażnik, napotkawszy trzy spojrzenia.

Gruba kobieta, z twarzą mokrą od łez, wyglądała na przerażoną. Potężny Murzyn zmrużył oczy, a potem znów zrobił niewzruszoną minę.

Ta ładna skrzywiła się ze złością. Odepchnęła Murzyna barkiem i podeszła bliżej. Dłonie miała zaciśnięte w pięści, a jej pierś falowała.

– Co to ma znaczyć, Edwards? – spytała kontraltem. – Kto to jest?

Brzuch strażnika opadł o kilka centymetrów.

– Ee, powiedział, że jest lekarzem Cadmusa, pani Vann, i, ee... no i ja...

– No właśnie. – Uśmiechnąłem się. – Nazywam się Delaware. Rozmawialiśmy przez telefon...

Spojrzała na mnie zdumiona, a potem znów odwróciła się do strażnika.

– To oddział zamknięty, Edwards. Jest zamknięty z dwóch powodów. – Uśmiechała się do niego krzywo, z pogardą. – Prawda?

– Tak, proszę pani...

– Co to za powody, Edwards?

– Ee, żeby trzymać czubków... żeby dbać o bezpieczeństwo, proszę pani, i, ee...

– Żeby pacjenci stąd nie wychodzili, a obcy nie wchodzili. – Spojrzała na niego z gniewem. – Dzisiaj totalnie nawaliłeś.

– Tak, proszę pani. Pomyślałem tylko, że skoro chłopak...

– Dość już twojego myślenia jak na jedną noc – warknęła Vann. – Wracaj na posterunek.

Strażnik spojrzał na mnie zaropiałymi oczami.

– Mam go zabrać...

– Idź, Edwards.

Popatrzył na mnie z nienawiścią i odszedł, szurając stopami. Gruba kobieta na łóżku znów ukryła twarz w dłoniach i zaczęła szlochać. Pani Vann zerknęła na nią z ukosa, pogardliwie, zatrzepotała długimi rzęsami i wyciągnęła do mnie delikatną dłoń.

– Witam, doktorze Delaware.

Uścisnąłem jej rękę i spróbowałem wytłumaczyć, co tu robię.

– Jest pan bardzo oddanym pracy człowiekiem, doktorze. – Jej uśmiech był zimnym, białym półksiężycem. – Tego chyba nie można mieć panu za złe.

– Dziękuję. Jak...

– Nie powinien pan zostać tu wpuszczony; Edwards za to odpowie, ale skoro już tu pan jest, nie sądzę, żeby mógł pan nam w czymś zaszkodzić. Ani pomóc, skoro już o tym mowa. – Przerwała. – Pana pacjenta już tu nie ma.

Nie zdążyłem nic powiedzieć.

– Pan Cadmus uciekł. Ale najpierw zaatakował biedną pannę Surtees.

Tłusta blondynka podniosła wzrok. Jej włosy wyglądały jak sztywna, platynowa beza. Twarz była blada, kluchowata, z różowymi plamami. Wyskubane brwi otaczały małe, oliwkowe świńskie oczka, teraz zaczerwienione. Grube wargi, tłuste od błyszczyka, napinały się i drżały.

– Zajrzałam do niego... – pociągnęła nosem – ...jak co noc. Zawsze był taki sympatyczny, więc rozpięłam mu pasy, wie pan, niech chłopak ma trochę swobody. Odrobina współczucia nigdy nie zaszkodzi, prawda? A potem masaż, nadgarstki i kostki. Normalnie odpływał w połowie i zaczynał uśmiechać się jak dziecko. Czasami udawało mu się zasnąć i porządnie wyspać. Tym razem zerwał się jak wariat, wrzeszczał i pluł. Uderzył mnie w brzuch, związał prześcieradłem i zakneblował ręcznikiem. Myślałam, że mnie zabije, ale on tylko wziął mój klucz i...

– Wystarczy, Marthe – przerwała stanowczo pani Vann. – Nie denerwuj się już. Antoine, zabierz ją do socjalnego pielęgniarek, niech zje trochę zupy czy czegoś takiego.

Murzyn pokiwał głową i wyprowadził grubą blondynkę.

– Prywatna pielęgniarka – powiedziała pani Vann, kiedy oboje zniknęli; zabrzmiało to jak epitet. – Nigdy nie korzystamy z ich usług, ale rodzina nalegała, a kiedy chodzi o grubą forsę, zasady często dziwnie się naginają. – Pokręciła głową; sztywny czepek zaszeleścił. – To wolny strzelec. Nie jest nawet zarejestrowana, ledwie ma licencję. Sam pan widział, co narobiła.

– Jak długo Jamey tu był?

Podeszła bliżej, musnęła moją rękę opuszkami palców. Na identyfikatorze miała zdjęcie, niezbyt dobre, a pod nim nazwisko: „Andrea Vann, pielęgniarka zarejestrowana”.

– Ależ pan jest uparty – orzekła wyniośle. – Dlaczego pan sądzi, że ta informacja jest teraz mniej poufna niż godzinę temu?

Wzruszyłem ramionami.

– Kiedy rozmawialiśmy przez telefon, miałem wrażenie, że uważa to pani za dowcip.

Mroźny uśmiech powrócił.

– A teraz, kiedy widzę pana osobiście, mam być pod wrażeniem?

Wyszczerzyłem się, miałem nadzieję, że ujmująco.

– Jeśli wyglądam tak, jak się czuję, nie spodziewałbym się tego po pani. Próbuję tylko zrozumieć, co się tu działo przez ostatnią godzinę.

Skrzywiła się, przez co jej uśmiech stał się bardziej przyjazny.

– Wyjdźmy z oddziału – powiedziała. – Pomieszczenia są wygłuszone, ale pacjenci zawsze wiedzą, kiedy coś się dzieje, to chyba jakiś zwierzęcy instynkt. Jeśli coś wyczują, będą wyć i tłuc się o ściany.

Poszliśmy do recepcji i usiedliśmy. Był tam Edwards; krążył wokół z nieszczęśliwą miną. Vann kazała mu przynieść kawę. Ściągnął wargi, przełknął kolejny litr dumy i usłuchał.

– Właściwie – powiedziała, gdy upiła łyk i odstawiła kubek – rzeczywiście myślałam, że robi pan sobie jaja, dużo mamy takich telefonów. Ale kiedy pana zobaczyłam, poznałam pana. Parę lat temu chodziłam na pana wykłady w Western Peds o dziecięcych lękach. Dobra robota.

– Dzięki.

– Moje własne dziecko miało wtedy złe sny i wykorzystałam niektóre pana sugestie. Podziałały.

– Miło mi to słyszeć.

Wyjęła papierosa z paczki w kieszeni fartucha i zapaliła.

– Jamey pana lubił. Wspominał o panu od czasu do czasu. Kiedy był przytomny.

Zmarszczyła brwi, a ja to zinterpretowałem:

– Co nie zdarzało się za często.

– Nie. Nie za często. Mówił pan, że ile minęło czasu, odkąd widzieliście się po raz ostatni?

– Pięć lat.

– Nie poznałby go pan. On... – Urwała. – Nie mogę powiedzieć więcej. Dość naginania zasad na jedną noc.

– W porządku. Może mi pani zdradzić, jak długo go już nie ma?

– Jakieś pół godziny. Pielęgniarze szukają go na wzgórzach, z latarkami.

Siedzieliśmy i piliśmy kawę. Spytałem ją, jakiego rodzaju pacjentów leczono w szpitalu, a ona, zanim odpowiedziała, zapaliła kolejnego papierosa.

– Jeśli pyta pan, czy mamy dużo ucieczek, odpowiedź brzmi „nie”.

Zapewniłem, że nie o to mi chodziło, ale mi przerwała:

– To nie jest więzienie. Większość naszych oddziałów jest otwarta. Typowe sprawy: zbuntowane nastolatki, ludzie z depresją, już po okresie najwyższego ryzyka, anorektyczki, maniacy, alzheimer, kokainiści i alkoholicy na detoksie. Oddział C jest mały, dziesięć łóżek, i rzadko wszystkie wykorzystane, ale mamy z nim najwięcej kłopotów. Pacjenci z C są nieprzewidywalni: to pobudzeni schizofrenicy z problemami z samokontrolą; bogaci psychopaci w układach, którzy uniknęli więzienia, chowając się tu na kilka miesięcy; uzależnieni od amfy i kokainiści, którzy przedawkowali i dostali paranoi. Ale po fenotiazynie nawet oni za bardzo nie szaleją; chemia ułatwia życie, prawda? Dbamy tu o porządek.

Znów rozzłoszczona wstała, poprawiła czepek i wrzuciła papierosa do zimnej już kawy.

– Muszę wracać, sprawdzić, czy go znaleźli. Mogę coś jeszcze dla pana zrobić?

– Nie, dziękuję.

– W takim razie szerokiej drogi.

– Wolałbym poczekać i porozmawiać z doktorem Mainwaringiem.

– Na pana miejscu bym tego nie robiła. Dzwoniłam do niego zaraz po tym, jak się okazało, że Jamey uciekł, ale był w Redondo Beach, na wakacjach z dziećmi. Nawet jeśli od razu wyjechał, to kawał drogi. Będzie pan tu siedział nie wiadomo jak długo.

– Zaczekam.

Poprawiła znów czepek i wzruszyła ramionami.

– Jak pan chce.

Kiedy zostałem sam, usiadłem i spróbowałem przetrawić to, czego się dowiedziałem. Niewiele z tego wynikało. Po chwili wstałem, znalazłem męską toaletę i opłukałem twarz. Lustro odbiło moje zmęczone spojrzenie, ale czułem się pełen energii. Pewnie jechałem na rezerwie.

Zegar w recepcji pokazywał czwartą trzydzieści siedem. Pomyślałem o Jameyu błąkającym się w ciemności i ta myśl mnie zelektryzowała.

Próbując od niej uciec, usiadłem i zacząłem czytać szpitalną makulaturę, „Kwartalnik Canyon Oaks”. Główny artykuł dotyczył polityki finansowania placówek zdrowia psychicznego – było tam dużo o ubezpieczeniach, public relations i tak dalej. Na ogół chodziło o to, by rodziny pacjentów zaczęły lobbować ustawodawców i firmy ubezpieczeniowe o więcej pieniędzy. Krótsze artykuły dotyczyły syndromu antycholinergicznego u osób starszych – błędnie zdiagnozowanych jako niedołężne umysłowo z powodu wywołanej środkami chemicznymi psychozy – a także zalet terapii zajęciowej, szpitalnej apteki i nowego programu leczenia zaburzeń w odżywianiu się. Całą ostatnią stronę zajmował esej doktora medycyny, członka Amerykańskiego Kolegium Lekarskiego, dyrektora medycznego Guya Mainwaringa, zatytułowany Zmieniająca się rola psychiatrii. Autor wyrażał przekonanie, że psychoterapia ma niewielkie znaczenie w leczeniu poważnych zaburzeń umysłowych; powinni ją prowadzić terapeuci bez wykształcenia medycznego. Psychiatrzy, podkreślał, są lekarzami i powinni wrócić do głównego nurtu medycyny jako „inżynierowie biochemii”. Artykuł kończył się peanem na cześć nowoczesnej psychofarmakologii.

Odłożyłem gazetę i czekałem niespokojnie przez pół godziny; w końcu usłyszałem warkot silnika i zgrzyt żwiru pod oponami. Para reflektorów zaświeciła przez szybę okalającą wejście i musiałem osłonić oczy przed ich blaskiem.

Światła zgasły. Kiedy znów zacząłem widzieć, zobaczyłem niewyraźny zarys kratki chłodnicy mercedesa. Drzwi się otworzyły i do środka wpadł mężczyzna.

Około pięćdziesiątki, szczupły, z kanciastą twarzą o ostrych rysach. Włosy miał ciemne, siwiejące, rzadkie i zaczesane w tył tak, by zakrywały łysinę; na środku wysokiego, szerokiego czoła widniał mały szczeciniasty trójkąt. Nos mężczyzny był długi, spiczasty, trochę krzywy; oczy niespokojne, piwne i szkliste, osadzone głęboko w oczodołach. Lekarz miał na sobie gruby, szary garnitur, który kiedyś musiał sporo kosztować, białą koszulę i szary krawat. Garnitur wisiał na nim luźno, spodnie odstawały od matowych, czarnych butów. Był to typ mężczyzny niezawracającego sobie głowy drobiazgami i subtelnościami, idealnie pasował do bauhausowskiego stylu budynku.

– Kim pan jest? – Jego akcent był ostry, brytyjski.

Wstałem i się przedstawiłem.

– Ach, tak. Ten psycholog. Pani Vann mówiła mi o telefonie Jameya do pana. Nazywam się Mainwaring. – Energicznie, odruchowo potrząsnął moją dłonią. – To miło z pana strony, że jechał pan tu taki kawał, ale obawiam się, że nie mogę z panem porozmawiać. Muszę zaprowadzić porządek. – Jakby wbrew temu, co powiedział, nachylił się do mnie. – Co ten chłopak chciał panu przekazać przez telefon?

– Niewiele, co by miało jakiś sens. Był wytrącony z równowagi, wydawał się doświadczać omamów słuchowych. Nie panował nad sobą.

Mainwaring grzecznościowo wysłuchał, ale widać było, że nic z tego, co mówiłem, go nie zaskoczyło.

– Od jak dawna jest w takim stanie? – spytałem.

– Od jakiegoś czasu. – Spojrzał na zegarek. – Smutny przypadek. Podobno kiedyś był bardzo inteligentny.

– Był geniuszem. Poza skalą.

Mainwaring podrapał się w nos.

– Tak. Teraz nikt by tak o nim nie pomyślał.

– Aż tak źle? – spytałem w nadziei, że powie coś więcej.

– Uhm.

– Miał wahania nastroju – przypomniałem sobie, próbując rozkręcić dialog. – Złożoną osobowość, czego można się było spodziewać, biorąc pod uwagę jego poziom intelektualny. Ale nic nie wskazywało na psychozę. Jeśli już, to na depresję. Co przyspieszyło załamanie? Narkotyki?

Mainwaring pokręcił głową.

– Nagła schizofrenia. Gdybym rozumiał proces etiologiczny... – uśmiechnął się, ukazując pożółkłe od herbaty zęby – ...czekałbym już na telefon ze Sztokholmu. – Uśmiech szybko zgasł. – Lepiej już pójdę – powiedział, jakby do siebie. – Sprawdzę, czy się nie znalazł. Starałem się nie wciągać w to władz, w trosce o rodzinę. Ale jeśli nasi ludzie szybko go nie znajdą, będę zmuszony zadzwonić na policję. W górach robi się zimno, nie możemy dopuścić, żeby dostał zapalenia płuc.

Odwrócił się.

– Miałby pan coś przeciwko, żebym zaczekał tu na niego?

– To chyba nierozsądne, doktorze Delaware. Poufność i tak dalej. Dziękuję za pańską troskę i żałuję, że jechał pan taki kawał na darmo. Ale przede wszystkim należy powiadomić rodzinę, co pewnie trochę potrwa. Jego najbliżsi są w Meksyku na wakacjach, a wie pan, jak tam jest z telefonami. – Miał rozbiegane oczy. – Może uda nam się pogawędzić kiedy indziej, gdy zostaną już podpisane odpowiednie dokumenty.

Racja. Nie miałem podstaw – prawnych ani zawodowych – by uzyskać choćby najdrobniejszą informację na temat Jameya. Nawet prerogatywy moralne były wątpliwe. Dzwonił do mnie po pomoc, ale co to było warte? Był wariatem, niezdolnym do podejmowania racjonalnych decyzji.

A mimo to miał dość rozsądku, by zaplanować ucieczkę i ten plan zrealizować, dość władz umysłowych, by zdobyć mój numer.

Spojrzałem na Mainwaringa i zrozumiałem, że będę musiał żyć z tymi pytaniami. Nawet jeśli znał odpowiedzi, nie zamierzał ich zdradzić.

Znów chwycił moją dłoń, potrząsnął nią, wymamrotał coś przepraszająco i odszedł pospiesznie. Był serdeczny, koleżeński, lecz nic mi nie powiedział.

Zostałem sam w pustej poczekalni. Odwróciłem się, słysząc szuranie. Edwards, strażnik, wszedł do recepcji nieco chwiejnym krokiem. Rzucił mi spojrzenie à la twardziel i dotknął rękojeści swojej pałki. Po jego minie widziałem wyraźnie, że obwinia mnie za wszystkie kłopoty.

Zanim zdążył wyrazić swoje uczucia, wyszedłem.

Do domu wróciłem za piętnaście piąta. Robin spała, usiadłem więc w salonie, patrząc, jak słońce rozświetla przymglone srebrzyście niebo. O szóstej piętnaście była już na nogach i nuciła coś pod nosem, ubrana w wiśniowe kimono. Poszedłem do sypialni i przytuliliśmy się. Robin się odsunęła i wzięła mnie pod brodę. Popatrzyła z niedowierzaniem na moją nieogoloną twarz i wymięte ubranie.

– Nie kładłeś się!

– Wróciłem kilka minut temu.

– Och, kochanie, musisz być wykończony. Co się stało?

– Kiedy tam przyjechałem, nie było go. Uciekł. Poczekałem, miałem nadzieję, że go znajdą.

– Uciekł? Jak?

– Pobił pielęgniarkę, związał ją i dał nogę. Pewnie uciekł na wzgórza.

– Nie strasz mnie. Czy ten chłopak jest niebezpieczny, Alex?

– Może być – przyznałem niechętnie. – Siostra przełożona sugerowała coś takiego, nie mówiąc nic wprost. Powiedziała, że oddział, na którym go trzymali, to oddział dla pacjentów nieprzewidywalnych. Przez telefon bredził coś o pożeraczach ciała i cuchnących ostrzach.

Robin zadrżała.

– Mam nadzieję, że go szybko znajdą.

– Na pewno. Nie mógł uciec daleko.

Zaczęła szukać pośród ubrań.

– Miałam zrobić śniadanie, ale jeśli jesteś wykończony, mogę zjeść coś na szybko w Venice.

– Nie jestem głodny, ale dotrzymam ci towarzystwa.

– Na pewno? Padasz z nóg.

– Położę się, jak wyjdziesz.

Ubrała się do pracy w dżinsy, koszulę, sweter i mokasyny, i wyglądała w tym równie elegancko, jak w wieczorowej sukni. Jej długie, ciemnomiedziane włosy z natury kręcą się łagodnie i sprężyście. Tego ranka spadały luźno lśniącymi lokami na jej delikatne ramiona. Całe jej sto pięćdziesiąt siedem centymetrów poruszało się z płynną gracją, która nieodmiennie wprawiała mnie w zachwyt. Patrząc na nią, nikt by nie odgadł, że była mistrzynią piły tarczowej, ale to właśnie między innymi mnie w niej pociągało: siła i mistrzostwo w całkowicie kobiecym opakowaniu, umiejętność tworzenia rzeczy pięknych wśród ryku śmiercionośnych maszyn. Nawet obsypana trocinami była cudowna.

Popsikała się czymś kwiatowym i ucałowała mnie w brodę.

– Au. Trzeba by cię oszlifować.

Obejmując się, weszliśmy do kuchni.

– Siadaj – rozkazała i zaczęła przygotowywać śniadanie – bułki, dżem i kubek bezkofeinowej kawy. Pomieszczenie było pełne słońca i ciepłe; wkrótce rozszedł się po nim aromat kawy. Robin położyła dwa nakrycia na jesionowym stole na kozłach, który zaprojektowała zeszłej zimy, a ja przyniosłem jedzenie na tacy.

Siedliśmy naprzeciwko siebie. Rodzina gołębi gruchała i dziobała coś na tarasie w dole. Szmer oczka wodnego był ledwie słyszalny. Robin umalowała się bardzo lekko – położyła tylko cień koloru starego mahoniu na powiekach – a jej oliwkowa skóra była gładka i wciąż jeszcze, po lecie, opalona. Szybkimi, pewnymi ruchami rozsmarowała dżem na połówce bułki i podała mi ją.

– Nie, dzięki. Na razie tylko kawa.

Jadła powoli, z wyraźną przyjemnością, zaróżowiona, czujna i kipiąca energią.

– Wyglądasz, jakby ci się paliło do wyjścia – powiedziałem.

– Aha – odparła między kęsami bułki. – Mam dzisiaj pracowity dzień. Ustawić mostek na koncertowym pudle Paco Valdeza, dokończyć dwunastkę i przygotować mandolinę do lakierowania. Wrócę do domu śmierdząca lakierem.

– Cudownie. Uwielbiam śmierdzące kobiety.

Zawsze była przedsiębiorcza i samodzielna, ale odkąd wróciła z Tokio, rozsadzała ją energia. Japoński koncern muzyczny zaproponował jej lukratywną posadę głównego projektanta, ale po długim namyśle odrzuciła ją, wiedząc, że woli rzemiosło od produkcji masowej. Decyzja ta natchnęła ją od nowa zaangażowaniem w pracę i dwunastogodzinne dni w warsztacie w Venice stały się regułą.

– Już zgłodniałeś? – spytała, wyciągając w moją stronę drugą połówkę bułki.

Wziąłem ją i zacząłem z roztargnieniem przeżuwać; równie dobrze mógłbym jeść ciepłą plastelinę. Odłożyłem kanapkę i zobaczyłem, że Robin z uśmiechem kręci głową.

– Rozdziawiasz usta, Alex.

– Przepraszam.

– Nie przepraszaj. Po prostu idź się połóż, kolego.

Dopiła kawę, wstała i zaczęła sprzątać ze stołu. Ja poszedłem do sypialni; rozebrałem się, zaciągnąłem zasłony, wśliznąłem się pod kołdrę i położyłem na plecach. Przez kilka minut wpatrywałem się w sufit. Robin do mnie zajrzała.

– Jeszcze nie śpisz? Wychodzę. Będę około siódmej. Może zjemy kolację na mieście?

– Jasne.

– Mam ochotę na coś indyjskiego. Czy lakier pasuje do kurczaka tandoori?

– Tak, jeśli dobierze się odpowiednie wino.

Zaśmiała się, poprawiła włosy, podeszła i pocałowała mnie w czoło.

– Do zobaczenia, skarbie.

Kiedy wyszła, zasnąłem na parę godzin. Ocknąłem się nieprzytomny, ale prysznic i szklanka soku pomarańczowego sprawiły, że poczułem się całkiem nieźle.

W dżinsach i koszulce polo poszedłem popracować do biblioteki. Moje biurko było zawalone papierami. Nigdy nie miałem zwyczaju odkładać roboty na później, ale wciąż nie mogłem się przyzwyczaić, że cały czas mam co robić.

Przed trzema laty, w wieku trzydziestu trzech lat, zanim zupełnie wypaliłem się jako psycholog, uciekłem na wcześniejszą emeryturę. Zamierzałem się byczyć i żyć z procentów, ale życie emeryta okazało się o wiele bardziej ekscytujące – i okrutne – niż mogłem się spodziewać. Rok później wypełzłem z mojej jaskini i zacząłem pracować na pół etatu – prowadziłem zlecone przez sąd oceny psychologiczne w sprawach o ustanowienie opieki nad dzieckiem i krótkoterminowe konsultacje. Teraz, chociaż wciąż nie byłem gotów poświęcić się długotrwałym przypadkom terapeutycznym, zwiększyłem liczbę konsultacji do poziomu, przy którym znów zaczynałem się czuć jak człowiek pracujący.

Siedziałem przy biurku do pierwszej, skończyłem dwa raporty dla sędziów, a potem pojechałem do Brentwood, żeby je przepisać, skserować i wysłać. Zatrzymałem się w knajpce przy San Vicente na kanapkę i piwo; czekając na nie, zadzwoniłem z automatu do Canyon Oaks. Spytałem telefonistkę, czy znaleziono już Jameya Cadmusa, a ona przełączyła mnie do przełożonej dziennej zmiany, która z kolei przełączyła mnie do Mainwaringa. Jego sekretarka powiedziała, że doktor jest na konferencji i będzie uchwytny dopiero późnym popołudniem. Zostawiłem numer swojej poczty głosowej i poprosiłem, żeby do mnie oddzwonił.

Dostałem stolik przy oknie. Patrzyłem, jak biegacze w tęczowych dresach truchtają po trawiastym pasie zieleni, i skubałem lunch. Nie dokończyłem go, zapłaciłem i pojechałem z powrotem do domu.

Poszedłem do biblioteki i otworzyłem jedną z szafek pod półką z książkami. W środku stało kilka kartonów z aktami byłych pacjentów. Chwilę trwało, zanim znalazłem papiery Jameya – opuszczałem swój gabinet w pośpiechu i nie wszystko było ułożone alfabetycznie – ale już wkrótce miałem je w rękach.

Zapadłem się w starą, skórzaną kanapę i zacząłem czytać. Przewracałem kolejne strony, a z labiryntu informacji zaczęła wyłaniać się przeszłość. Wkrótce niewyraźne wspomnienia nabrały kształtu, napływając hałaśliwie niczym poltergeisty.

 

Poznałem Jameya, kiedy pracowałem jako konsultant przy badaniach nad wyjątkowo utalentowanymi dziećmi, prowadzonych na Uniwersytecie Stanu Kalifornia. Kobieta, która odpowiadała za ten grant, miała uraz na punkcie stereotypu geniusz-szaleniec i chciała go obalić. Projekt polegał na intensywnej akademickiej stymulacji młodych obiektów badań – zadania na uniwersyteckim poziomie dla dziesięciolatków, nastolatki robiące doktoraty – i chociaż krytycy zarzucali, że takie superprzyspieszenie jest zbyt stresujące dla delikatnych umysłów, Sarita Flowers była przekonana, że jest wręcz przeciwnie: to nuda i przeciętność były prawdziwymi zagrożeniami dla samopoczucia dzieci. („Trzeba karmić mózg, żeby był zdrowy, Alex”). Pewna, że wyniki badań potwierdzą jej hipotezę, poprosiła mnie, żebym czuwał nad umysłowym zdrowiem cudownych dzieci. Oznaczało to głównie pracę w grupach dyskusyjnych i od czasu do czasu sesję doradczą.

W przypadku Jameya zamieniło się to w coś więcej.

Przejrzałem swoje notatki z pierwszej sesji i przypomniałem sobie, jaki byłem zaskoczony, kiedy pojawił się w moim gabinecie, chcąc porozmawiać. Ze wszystkich dzieci biorących udział w projekcie on wydawał się najmniej otwarty; na dyskusjach grupowych siedział z nieobecnym wyrazem bladej, okrągłej twarzy; nigdy nie mówił nic od siebie, odpowiadał na pytania wzruszeniami ramion i dwuznacznymi mruknięciami. Czasami jego dystans przeradzał się w ucieczkę między stronice poezji, podczas gdy pozostali z ożywieniem rozmawiali. Zastanawiałem się teraz, czy te aspołeczne skłonności nie były znakiem ostrzegawczym tego, co miało nadejść.

To był piątek – dzień, który spędzałem w campusie. Sprawdzałem testy w swoim tymczasowym gabinecie, kiedy usłyszałem pukanie, ciche i niepewne.

Zanim doszedłem do drzwi, on wycofał się na korytarz, a teraz stał rozpłaszczony na ścianie, jakby chciał się w nią wcisnąć. Miał prawie trzynaście lat, ale krucha budowa i dziecięca twarz sprawiały, że wyglądał na dziesięć. Był ubrany w pasiastą, niebiesko-czerwoną koszulkę do rugby i brudne dżinsy i ściskał plecak tak wypchany książkami, że aż rozłaził się w szwach. Miał długie, czarne włosy z grzywką przyciętą prosto jak pod linijkę nad czołem. Mały książę. Jego oczy miały kolor niebieskoszary – jagody pływające w mleku – i były za duże w porównaniu z twarzą, miękką, okrągłą i niepasującą do chudego ciała.

Przestąpił z nogi na nogę, wbijając wzrok w adidasy.

– Jeśli nie ma pan czasu, to trudno – powiedział.

– Mam mnóstwo czasu, Jamey. Wejdź.

Przygryzł górną wargę, wszedł i zesztywniał, kiedy zamknąłem drzwi.

Uśmiechnąłem się i powiedziałem, żeby usiadł. Gabinet był mały, a wybór niewielki. Obok biurka stała zakurzona, wygryziona przez mole zielona kanapa z czasów chyba samego Freuda, a przed nią poobijane krzesło na metalowej ramie. Jamey wybrał kanapę; położył plecak obok siebie i przytulił go, jakby byli kochankami. Ja usiadłem na krześle, odwracając je tyłem do przodu.

– Co mogę dla ciebie zrobić, Jamey?

Rozbieganym spojrzeniem omiótł cały gabinet, w końcu skoncentrował się na tabelach i wykresach zawalających biurko.

– Analiza danych?

– Zgadza się.

– Coś interesującego?

– Na razie tylko liczby. Minie trochę czasu, zanim zaczną się z nich wyłaniać jakieś prawidłowości, o ile takie są.

– Trochę to redukcjonistyczne podejście, nie uważa pan? – spytał.

– W jakim sensie?

Szarpnął szelkę plecaka.

– Wie pan, bez przerwy nas testujecie, redukujecie do liczb i udajecie, że liczby powiedzą wam prawdę.

Nachylił się do przodu, bardzo poważny. Nie wiedziałem jeszcze, po co przyszedł, ale byłem pewien, że nie po to, by dyskutować o założeniach badań. Zanim zapukał do moich drzwi, musiał się długo zbierać na odwagę, a potem bez wątpienia przeżył nagły atak wątpliwości. Jego bezpiecznym miejscem był świat idei – forteca broniąca go przed natarczywymi i niepokojącymi uczuciami. Nie próbowałem jej szturmować.

– Jak to, Jamey?

Jedną rękę trzymał na plecaku. Druga machała jak proporczyk w czasie burzy.

– Na przykład testy inteligencji. Udajecie, że wyniki coś znaczą, że określają nasz geniusz czy czym tam mamy być. Nawet nazwa tego badania jest redukcjonistyczna. Projekt sto sześćdziesiąt. Czyli ktoś, kto nie dostał sto sześćdziesiąt punktów w Stanfordzie-Binecie, nie może być geniuszem? To bez sensu! Testy mogą tylko przewidzieć, jak ktoś poradzi sobie w szkole. Są niewiarygodne, uwarunkowane kulturowo i według tego, co czytałem, nawet nie bardzo trafne, może w trzydziestu, czterdziestu procentach. Postawiłby pan pieniądze na konia, który dobiega pierwszy jeden raz na trzy? Równie dobrze można by używać tabliczki Oujia!

– Dobrze się przygotowałeś – pochwaliłem, tłumiąc uśmiech.

Ponuro pokiwał głową.

– Kiedy ktoś mi coś robi, lubię wiedzieć co. Spędziłem kilka godzin w czytelni psychologii. – Spojrzał na mnie buńczucznie. – Psychologia to niezbyt ścisła nauka, prawda?

– Niektóre jej aspekty są mniej ścisłe niż inne.

– Wie pan, co myślę? Psychologowie, tacy jak doktor Flowers, lubią przekładać idee na liczby, bo to wygląda bardziej naukowo i robi większe wrażenie. Ale kiedy się tak postępuje, traci się sens, traci się... – szarpnął grzywkę, szukając właściwego słowa – ...duszę tego, co się próbuje zrozumieć.

– Słuszna uwaga – przyznałem. – Sami psychologowie spierają się o to od dawna.

Jakby mnie nie usłyszał; mówił dalej wysokim, dziecięcym głosem.

– Chodzi mi o to, że co ze sztuką albo poezją? Jak można skwantyfikować poezję? Po liczbie wersów? Metrum? Policzyć słowa kończące się na „a”? Czy to by wyjaśniło Chattertona, Shelleya albo Keatsa? To by było głupie. Ale psychologowie myślą, że mogą robić właśnie coś takiego z ludźmi i otrzymać coś wartościowego.

Przerwał, żeby nabrać tchu.

– Wydaje mi się, że doktor Flowers traktuje liczby jak jakiś fetysz. I maszyny. Uwielbia swoje komputery i tachistoskopy. Pewnie by chciała, żebyśmy my też byli maszynami. Bylibyśmy bardziej przewidywalni. – Zaczął gryźć paznokieć. – Może to dlatego, że sama potrzebuje urządzeń, żeby prowadzić normalne życie. Jak pan sądzi?

– To jakaś teoria.

Uśmiechnął się niewesoło.

– Tak, zapomniałem. Przecież wy współpracujecie. Musi pan jej bronić.

– Nie. Wasze rozmowy ze mną są poufne. Wyniki testów, liczby, idą do komputera, ale wszystko inne zostaje między nami. Jeśli jesteś zły na doktor Flowers i chcesz o tym porozmawiać, proszę bardzo.

Przez chwilę się nad tym zastanawiał.

– Nie, nie jestem na nią zły. Myślę po prostu, że to bardzo smutna osoba. Nie była kiedyś sportowcem czy kimś takim?

– Jeździła figurowo na łyżwach. Zdobyła złoty medal na olimpiadzie w sześćdziesiątym czwartym.

Jamey zamyślił się, wiedziałem, że usiłuje sobie wyobrazić przemianę Sarity Flowers z mistrzyni olimpijskiej w kalekę. Kiedy znów się odezwał, miał wilgotne oczy.

– To chyba było okrutne, co powiedziałem, o tym, że potrzebuje maszyn i w ogóle.

– Nie wstydzi się swojej choroby. Nie oczekiwałaby, żebyś udawał, że jej nie ma.

– Ale, kurczę, zacząłem mówić o redukcjonizmie, a potem sam zrobiłem z nią to samo: zaszufladkowałem ją jako gadżeciarę, bo chodzi o kulach!

Wbił paznokcie jednej ręki we wnętrze dłoni drugiej.

– Nie bądź dla siebie zbyt surowy. Szukanie prostych odpowiedzi to tylko jeden ze sposobów, w jaki próbujemy radzić sobie ze skomplikowanym światem. Myślisz krytycznie i dasz sobie radę. To ludzie, którzy nie myślą, popadają w bigoterię. – Chciałem go uspokoić.

Dodało mu to chyba otuchy. Rozluźnił palce i rozprostował je na wytartych do białości kolanach dżinsów.

– To doskonała uwaga, doktorze Delaware.

– Dziękuję, Jamey.

– Ee, czy mógłbym zapytać o jeszcze jedno na temat doktor Flowers?

– Jasne.

– Nie rozumiem jej sytuacji, jej stanu fizycznego. Czasami wydaje się silna, prawie normalna. W zeszłym tygodniu widziałem, jak przeszła samodzielnie kilka kroków. Ale kilka miesięcy temu wyglądała bardzo źle. Jakby z dnia na dzień postarzała się całe lata i nie miała w ogóle siły.

– Stwardnienie rozsiane to bardzo nieprzewidywalna choroba – wyjaśniłem. – Objawy mogą powracać i znikać.

– Jest na to jakieś lekarstwo?

– Nie. Jeszcze nie.

– Może się jej pogorszyć?

– Tak. Albo polepszyć. Nie wiadomo.

– To straszne. Żyć tak z bombą zegarową w środku.

Przytaknąłem.

– Radzi sobie z tym, wykonując pracę, którą kocha.

Z niebieskoszarych oczu po miękkim policzku spłynęła pojedyncza łza. Jamey opanował się, otarł ją pospiesznie rękawem i odwrócił do ściany w kolorze spłowiałej ochry.

Przez kilka chwil milczał, potem się zerwał i zarzucił plecak na ramię.

– Chciałeś porozmawiać o czymś jeszcze, Jamey?

– Nie – odparł, za szybko. – O niczym.

Zbliżył się do drzwi. Poszedłem za nim i położyłem dłoń na jego chudym ramieniu. Drżał jak szczeniak zabierany od suki.

– Miło mi, że wpadłeś – powiedziałem. – Możesz przychodzić, kiedy chcesz.

– Jasne. Dzięki.

Otworzył drzwi i czmychnął, a echo jego kroków rozeszło się słabo po wysokim, łukowato sklepionym korytarzu.

Minęły trzy kolejne piątki, zanim znów się pojawił. Bez plecaka. Ale z uniwersyteckim tomem o psychologii anormalnej, który założył w kilkunastu miejscach kawałkami podartej chusteczki higienicznej.

Siadł na kanapie i zaczął przerzucać kartki, aż dotarł do pierwszego strzępka papieru.

– Po pierwsze – oznajmił – chcę zapytać o Johna Watsona. Z tego, co zrozumiałem, to był prawdziwy faszysta.

Przez półtorej godziny dyskutowaliśmy o behawioryzmie. Kiedy zgłodniałem, spytałem Jameya, czy ma ochotę coś zjeść, a on przytaknął. Wyszliśmy z gabinetu i poszliśmy na drugą stronę campusu, do Kurnika. Między kęsami cheeseburgera i łykami doktora peppera Jamey dalej prowadził rozmowę – przechodził kolejno od tematu do tematu, atakując każdy z nich jak wroga, którego trzeba zniszczyć. Miał niesamowity umysł, niespotykaną umiejętność przekopywania hałd bezużytecznych informacji i wydobywania z nich istotnych perełek. Zupełnie jakby jego intelekt był obdarzony własną osobowością, niezależną od dziecinnego ciała, w którym był zamknięty; kiedy Jamey mówił, zapominałem o jego wieku.

Bombardował mnie pytaniami, gęstymi i kłującymi jak grad. Ledwie przyjmował jedną odpowiedź, a już miał gotowy tuzin następnych wątpliwości. Po jakimś czasie zacząłem się czuć jak niedzielny baseballista przed oszalałą maszyną do rzucania piłek. Jamey strzelał seriami jeszcze przez kilka minut, a potem, tak samo nagle jak zaczął, zakończył rozmowę.

– Bardzo dobrze. – Uśmiechnął się z zadowoleniem. – Teraz rozumiem.

– Świetnie – powiedziałem i odetchnąłem, zmęczony.

Jamey zalał pół talerza keczupem, przeciągnął kilka rozmiękłych frytek przez szkarłatne bajoro, po czym wepchnął je sobie do ust.

– Jest pan dość inteligentny, doktorze Delaware – stwierdził.

– Dziękuję, Jamey.

– Kiedy był pan mały, nudził się pan w szkole?

– Najczęściej tak. Miałem paru inspirujących nauczycieli. O reszcie lepiej nie mówić.

– Większość ludzi taka jest. Nigdy tak naprawdę nie chodziłem do szkoły. Nie żeby wujek Dwight nie próbował. Kiedy miałem pięć lat, wysłał mnie do najbardziej snobistycznego prywatnego przedszkola w Hancock Park. – Jamey wyszczerzył się wesoło. – Trzy dni później było już jasne, że moja obecność „niepokoi pozostałe dzieci” – zakończył, imitując głos afektowanej nauczycielki.

– Wyobrażam to sobie.

– Robili ćwiczenia przygotowujące do czytania: dopasowywanie kolorów, nauka alfabetu, takie rzeczy. Uznałem, że to ogłupiające, i nie chciałem współpracować. Za karę wysyłali mnie do kąta, ale to wcale nie była dla mnie kara, bo moja wyobraźnia dostarczała mi świetnej rozrywki. Kiedyś wpadł mi w ręce stary egzemplarz Gron gniewu, który ktoś zostawił na wierzchu w domu. Okładka wyglądała ciekawie, więc zabrałem książkę i zacząłem czytać. Tekst był dość przystępny, wciągnąłem się i czytałem wieczorami w łóżku z latarką albo zabierałem książkę do szkoły w pudełku na drugie śniadanie. Codziennie udawało mi się przeczytać parę stron w przerwie śniadaniowej albo kiedy stawiali mnie do kąta. Po jakimś miesiącu, kiedy byłem w połowie, ta suka przedszkolanka mnie nakryła. Odbiło jej, wyrwała mi książkę z rąk, więc się na nią rzuciłem, szarpałem, gryzłem, normalnie się tłukliśmy. Wezwali wujka Dwighta i przedszkolanka oświadczyła mu, że jestem nadpobudliwy, że mam problem z dyscypliną i potrzebuję fachowej pomocy. Zerwałem się, powiedziałem, że jest złodziejką i że uciska mnie tak samo, jak uciskani byli pracownicy farmy. Do tej pory pamiętam, jak opadły im szczęki, jak robotom odłączonym od prądu. Przedszkolanka rzuciła mi otwartą książkę i powiedziała: „Czytaj!”, zupełnie jak hitlerowski szturmowiec, rozkazujący więźniowi maszerować. Przeleciałem przez kilka zdań, przerwała mi. I tyle, koniec przedszkola dla mistrza Cadmusa.

Wysunął język i zlizał keczup z dolnej wargi.

– Tak czy inaczej, ze szkołą koniec. – Spojrzał na zegarek. – Ups. Muszę zadzwonić po podwózkę.

I czmychnął.

Piątkowe popołudniowe wizyty stały się od tego czasu regularne – jak nielegalna szulernia z ideami zamiast kart. Rozmawialiśmy w moim gabinecie, w czytelni, przy śmieciowym jedzeniu w Kurniku i podczas spacerów ocienionymi ścieżkami, których sieć oplatała cały campus. Jamey nie miał ojca i mimo opieki sprawowanej nad nim przez wuja wydawał się niezbyt dobrze rozumieć, co to znaczy być mężczyzną. Odpowiadając na jego niezliczone pytania o mnie, wszystkie zadawane w głodny, naiwny sposób imigranta łaknącego kęsów wiedzy o nowej ojczyźnie, zrozumiałem, że staję się dla niego wzorem do naśladowania. Ale wypytywanie to było jednostronne; kiedy próbowałem dowiedzieć się czegoś o jego życiu osobistym, zmieniał temat albo uciekał w chaos niezwiązanych z tematem abstrakcji.

Nasze stosunki były niejasne – ani przyjaźń, ani terapia, bo to drugie oznacza pomoc, a Jamey jeszcze nie przyznał, że ma jakiś problem. To prawda, był intelektualnie wyobcowany, lecz to samo mogłem powiedzieć o większości dzieci biorących udział w projekcie; alienację uznano za wspólną cechę wszystkich o kosmicznej skali inteligencji. Jamey nie chciał pomocy; chciał tylko rozmawiać. I rozmawiał. O psychologii, filozofii, polityce, literaturze.

Mimo to nigdy nie pozbyłem się podejrzenia, że tamtego pierwszego piątku przyszedł do mnie, żeby wyrzucić z siebie coś, co bardzo mu doskwierało. Zauważyłem jego zmienne nastroje i okresowe lęki, napady milczenia i smutku, trwające po kilka dni; dostrzegałem nagłe ponure spojrzenia albo zdradliwe szklenie oczu podczas pozornie neutralnej rozmowy, ściśnięte gardło i mimowolne drżenie rąk.

Był umęczonym chłopcem, nie miałem co do tego wątpliwości, dręczonym przez jakiś potężny konflikt. Z pewnością jego przyczyna tkwiła głęboko, skrywana, owinięta niczym mumia kokonem osłon, i dotarcie do jej jądra zapowiadało się niełatwo. Psychoterapia polega na tym, żeby wiedzieć, co powiedzieć, a sztuką jest wiedzieć, kiedy to zrobić. Jeden pochopny ruch i wszystko stracone.

W szesnasty piątek przyszedł objuczony podręcznikami socjologii i zaczął mówić o swojej rodzinie, niby to po przeczytaniu książki o strukturach rodzinnych. Jakby opierając się na jej treści, wyrzucił z siebie mnóstwo faktów, na łapu-capu, głosem wypranym z wszelkich emocji: Cadmusowie „spali na pieniądzach”; dziadek Jameya ze strony ojca stworzył imperium budownictwa i nieruchomości w Kalifornii. Stary dawno już nie żył, ale ludzie mówili o nim tak, jakby był jakimś bogiem. Pozostali dziadkowie Jameya również nie żyli. Tak samo oboje jego rodzice. („Prawie jakbym przynosił pecha, nie? Na pewno chce się pan ze mną zadawać?”)

Jego matka umarła przy porodzie; widział jej zdjęcia, ale niewiele o niej wiedział. Trzy lata później ojciec się powiesił. Odpowiedzialność za wychowanie osieroconego dziecka spadła na młodszego brata ojca, Dwighta. A on wynajmował opiekunki, z których żadna nie utrzymała się dość długo, by cokolwiek dla Jameya znaczyć. Kilka lat później Dwight się ożenił, miał dwie córki i teraz wszyscy razem tworzyli szczęśliwą rodzinę – ta ostatnia uwaga została wypowiedziana z goryczą i miną uprzedzającą, by nie zadawać więcej pytań.

Samobójstwo ojca Jameya było jednak rzeczą, którą postanowiłem w końcu zgłębić. Chłopiec nie zdradzał się z samobójczymi myślami czy impulsami, ale uważałem, że istnieje w jego przypadku wysokie ryzyko; martwiły mnie jego zmiany nastroju, tak samo jak skrajny perfekcjonizm, czasami nierealne oczekiwania i chwiejna samoocena. Biorąc dodatkowo pod uwagę fakt samobójstwa jednego z rodziców, ryzyko jeszcze bardziej wzrastało; nie wolno było lekceważyć możliwości, że pewnego ponurego dnia Jamey postanowi pójść w ślady ojca, którego właściwie nie znał.

Problem ten wypłynął w połowie naszego dwudziestego spotkania.

Jamey lubił cytować poezję – Shelleya, Keatsa, Wordswortha – a jego ulubieńcem był poeta Thomas Chatterton, o którym nigdy nie słyszałem. Kiedy pytałem o niego, wykręcał się stwierdzeniami, że dzieła poety mówią same za siebie. Dlatego poszedłem do biblioteki, poszperać trochę na własną rękę.

Popołudnie spędzone na przeglądaniu zakurzonych tomów, spłodzonych przez krytyków literatury, pozwoliło mi dotrzeć do paru interesujących faktów: znawcy uważali Chattertona za geniusza, najważniejszego przedstawiciela angielskiego XVIII-wiecznego odrodzenia gotyku i głównego prekursora romantyzmu, ale współcześni ignorowali go bądź wręcz szkalowali.

To była udręczona, tragiczna postać; Chatterton łaknął fortuny i sławy, ale nie były mu one dane. Sfrustrowany brakiem powodzenia swoich dzieł, w 1768 roku dopuścił się literackiego fałszerstwa na wielką skalę: wydał zbiór wierszy, napisanych rzekomo przez XV-wiecznego mnicha Thomasa Rowleya. Ale Rowley nigdy nie istniał; był wytworem wyobraźni Chattertona, który znalazł jego nazwisko na nagrobku w kościele Świętego Jana w Bristolu. Ironią losu wiersze Rowleya zostały dobrze odebrane przez światek literacki i Chatterton doświadczył krótkotrwałego uwielbienia – dopóki oszustwo nie wyszło na jaw i jego ofiary nie wywarły swojej zemsty.

Wyklęty z literackiego świata, poeta musiał uciec się do pamfleciarstwa i prac fizycznych, a w końcu do żebrania i zadowolić się resztkami jedzenia. Jego życie zakończyło się ironicznym akcentem: chociaż był bez grosza i nikt nie chciał mu sprzedać na kredyt nawet chleba, przymierający głodem Chatterton poskarżył się uczynnemu aptekarzowi na plagę szczurów na swoim poddaszu i otrzymał arszenik.

Dwudziestego czwartego sierpnia 1770 roku Thomas Chatterton połknął truciznę – popełnił samobójstwo w wieku siedemnastu lat.

Kiedy Jamey znów go zacytował, powiedziałem mu, czego się dowiedziałem. Siedzieliśmy na brzegu fontanny przed gmachem psychologii. Był pogodny, ciepły dzień; Jamey zdjął buty i skarpety, pozwalając, by woda omywała jego chude, białe stopy.

– Aha – mruknął. – I co z tego?

– Nic. Zaciekawiłeś mnie, więc go sprawdziłem. To był interesujący gość.

Jamey odsunął się ode mnie i wbił wzrok w fontannę, kopiąc stopą w beton tak mocno, że zaczerwieniła mu się pięta.

– Coś się stało, Jamey?

– Nic.

Po kilku minutach napiętego milczenia znów się odezwałem:

– Wyglądasz, jakbyś się o coś gniewał. Jesteś zły, że sprawdziłem, kto to był Chatterton?

– Nie. – Odwrócił się z obrzydzeniem. – Nie to mnie wkurza. Tylko to, że taki pan pewny siebie, wydaje się panu, że mnie pan rozumie. Chatterton był geniuszem, Jamey jest geniuszem. Chatterton był odmieńcem, Jamey jest odmieńcem. Pstryk, pstryk, pstryk. Układa pan jedno z drugim jak jakąś zasraną historię choroby!

Dwójka mijających nas studentów usłyszała gniew w jego głosie i spojrzała w naszą stronę. Jamey ich nie zauważył, przygryzł wargę.

– Martwi się pan pewnie, że najem się trutki na szczury na jakimś strychu, co?

– Nie. Ja...

– Gówno prawda. Wszyscy jesteście tacy sami.

Skrzyżował ręce na piersi, dalej kopiąc beton. Na jego pięcie pojawiły się kropelki krwi.

Spróbowałem jeszcze raz.

– Chodziło mi o to, że chciałem porozmawiać z tobą o samobójstwie, ale to nie ma nic wspólnego z Chattertonem.

– Naprawdę? A z czym ma?

– Nie twierdzę, że jesteś typem samobójczym. Ale martwię się i byłbym nieuczciwy wobec siebie, gdybym tego nie poruszył, rozumiesz?

– Rozumiem, rozumiem. Niech pan to z siebie wyrzuci.

– Dobrze. – Ostrożnie dobierałem słowa. – Każdy ma czasem zły dzień, ale ty jesteś ponury zbyt często. Jesteś kimś wyjątkowym i nie chodzi mi tu tylko o twoją inteligencję. Jesteś wrażliwy, opiekuńczy i uczciwy. – Sądząc po tym, jak się wzdrygnął, moje komplementy mogłyby równie dobrze być ciosami w twarz. – A mimo to chyba za sobą nie przepadasz.

– A jest za czym?

– Jest. Bardzo dużo.

– Jasne.

– To właśnie między innymi mnie martwi: to, jak sobą pogardzasz. Stawiasz sobie skrajnie wysokie wymagania, a kiedy je spełnisz, lekceważysz sukces i natychmiast podnosisz poprzeczkę jeszcze wyżej. Ale kiedy ci się nie uda, nie możesz o tym zapomnieć. Cały czas sam siebie karzesz, powtarzasz sobie, że jesteś nic niewart.

– Do czego pan zmierza? – spytał ostro.

– Do tego, że nieustannie, z własnej woli, jesteś nieszczęśliwy.

Odwrócił wzrok. Krew z jego pięty kapnęła do wody i zniknęła w różowym obłoczku.

– To, co powiedziałem, to nie są słowa krytyki – dodałem. – Chodzi mi tylko o to, że przez całe życie będziesz doświadczał rozczarowań, każdy ich doświadcza, i byłoby dobrze wiedzieć, jak sobie z tym radzić.

– Świetny plan – zakpił. – Kiedy zaczynamy?

– Kiedy zechcesz.

– Chcę od razu, jasne? Niech mi pan pokaże, jak sobie radzić. W trzech łatwych lekcjach.

– Najpierw muszę się więcej o tobie dowiedzieć.

– Wie pan bardzo dużo.

– Dużo rozmawialiśmy, ale tak naprawdę nie wiem nic. Nic o rzeczach, które cię denerwują albo nakręcają: o twoich celach, twoim systemie wartości.

– Kwestiach życia i śmierci, co?

– Powiedzmy, że o ważnych sprawach.

Popatrzył na mnie, uśmiechając się z rozmarzeniem.

– Chce pan wiedzieć, co myślę o życiu i śmierci, doktorze D? Powiem panu. Jedno i drugie jest do kitu. Śmierć jest chyba spokojniejsza.

Założył nogę na nogę, przyjrzał się zakrwawionej pięcie, jakby to był rzadki okaz żuka.

– Nie musimy rozmawiać o tym w tej chwili – powiedziałem.

– Ale ja chcę! Dążył pan do tego przez te wszystkie miesiące, prawda? Po to właśnie było to całe kumplowanie się i tak dalej? Nawiązywał pan bliższe stosunki, żeby móc skuteczniej mnie prześwietlić. A więc teraz o tym porozmawiajmy! Chce pan wiedzieć, czy myślę o samobójstwie? Jasne. Raz albo dwa razy w tygodniu.

– Czy to przelotne myśli, czy zostają ci w głowie na dłużej?

– Trochę tak, trochę tak.

– Myślisz czasem o metodzie?

Zaśmiał się głośno, zamknął oczy i zaczął recytować cichym głosem:

Skoro raz tylko umrzeć można, jakie ma znaczenie,

Czy sznur, podwiązka, trutka, miecz czy kula w głowę,

Choroba z wolna czy li nagłe żyły pęknięcie

W najszlachetniejszej części człowieka

Ukróci mizerię ludzkiego żywota?

Choć przyczyna różna, skutek jest ten sam,

Wszystko prowadzi do jednego końca.

Otworzył oczy.

– Tom C miał odpowiedź na wszystko, prawda?

Milczałem, więc zaśmiał się jeszcze raz, na siłę.

– Nie bawi to pana, doktorze D? Czego pan chce, katharsis i spowiedzi? To moje życie, i jeśli postanowię dać sobie spokój, to moja decyzja.

– Twoja decyzja będzie miała wpływ na innych.

– Gówno prawda.

– Nikt nie żyje w próżni, Jamey. Ludziom na tobie zależy. Mnie na tobie zależy.

– Z której książki wziął pan ten tekst?

Forteca wydawała się nie do zdobycia. Zacząłem szukać szczeliny w murze.

– Samobójstwo to akt wrogości, Jamey. Ze wszystkich ludzi ty akurat powinieneś to rozumieć.

Jego reakcja była niespodziewana, gwałtowna. W ciemnobłękitnych oczach rozgorzał ogień, a głos zdławił gniew. Jamey zerwał się i skoczył na mnie.

– Mój ojciec był psim gównem! I pan też, ponieważ o nim pan wspomniał!

Pomachał mi drżącym palcem przed nosem, prychnął i pobiegł boso przez dziedziniec. Złapałem jego buty i skarpety i popędziłem za nim.

Przebiegł dziedziniec, skręcił w lewo i zniknął na prowadzących w dół schodach. Nietrudno było go dogonić, bo biegł niezdarnie; jego chude kolana obijały się o siebie jak synkopowane szczudła.

Schody prowadziły na rampę dostawczą gmachu chemii, pusty, betonowy prostokąt poplamiony olejem i ocieniony z trzech stron ceglanymi ścianami. Było stamtąd tylko jedno wyjście – metalowe, zielone drzwi. Jamey szarpnął za klamkę, ale były zamknięte. Odwrócił się, zobaczył mnie i zamarł, zdyszany. Twarz miał białą jak ściana i mokrą od łez. Postawiłem jego buty na ziemi i podszedłem.

– Zostaw mnie!

– Jamey...

– Zostaw mnie w spokoju!

– Porozmawiajmy...

– Po co?! – wrzasnął. – Po co?

– Bo zależy mi na tobie. Jesteś dla mnie ważny i chcę tu zostać.

Rozszlochał się; wyglądał, jakby miał zemdleć. Podszedłem bliżej, objąłem go ramieniem i przytuliłem.

– Też jesteś dla mnie ważny, doktorze D. – Chlipał mi w marynarkę. Poczułem, że obejmuje mnie w pasie, a jego drobne dłonie głaszczą mnie po plecach. – Naprawdę. Bo cię kocham.

Zesztywniałem. To był błąd, najgorsza rzecz, jaką mogłem zrobić. Ale to był odruch.

Jamey wrzasnął i wyrwał się, a jego twarz zmieniła się w maskę nienawiści i cierpienia.

– I już! Teraz wiesz! Jestem małym pedałem! Byłem pedałem od lat, a teraz napaliłem się na ciebie!

Szok minął i już panowałem nad sobą, gotów znów być terapeutą. Podszedłem bliżej. Odsunął się.

– Zostaw mnie, ty kutasie! Zostaw mnie, kurwa! Bo jak nie, zacznę wrzeszczeć o pomoc!

– Jamey, porozmawiajmy...

– Pomocy! – zawył.

Krzyk poniósł się echem po pustym dziedzińcu.

– Proszę...

Znów wrzasnął.

Przysunąłem jego buty i skarpetki i odszedłem.

 

W ciągu następnych kilku tygodni wielokrotnie próbowałem z nim porozmawiać, ale mnie unikał. Odgrywałem sobie tę scenę raz za razem w głowie, zastanawiając się, czy mogłem postąpić inaczej; żałowałem, że nie znam żadnych czarów, i przeklinałem ograniczenia słów i chwil milczenia.

Im dłużej o tym myślałem, tym bardziej się martwiłem; samobójstwo? Po długim namyśle złamałem regułę poufności i zadzwoniłem do wuja Jameya. Świadomość, że postępuję słusznie, wcale mi tego nie ułatwiła.

Przedarłem się przez armię podwładnych i w końcu dodzwoniłem do Dwighta Cadmusa w jego biurze w Beverly Hills. Przedstawiłem się; zdradzałem najmniej, jak mogłem, nie wspomniałem nic o homoseksualizmie, wyraziłem tylko swoje obawy o bezpieczeństwo chłopca.

Cadmus wysłuchał mnie, nie przerywając, odpowiedział głosem suchym i zdecydowanym:

– Hm, rozumiem. Tak, to powód do zmartwienia. – Zastanowił się. – Coś jeszcze, doktorze?

– Tak, jeśli macie państwo w domu broń, proszę ją rozładować, schować amunicję, a samą broń umieścić w bezpiecznym miejscu.

– Każę to natychmiast zrobić.

– Proszę pozamykać leki. I postarać się trzymać chłopca z dala od noży...

– Oczywiście.

– ...i sznurów.

Pełna napięcia cisza.

– Jeśli to wszystko, doktorze...

– Chciałbym jeszcze raz podkreślić, jak ważne jest, żeby Jamey otrzymał fachową pomoc. Jeśli potrzebujecie państwo polecenia, z przyjemnością podam kilka nazwisk.

– Dziękuję. Porozmawiam o tym z żoną i odezwę się do pana.

Dałem mu swój numer, a on jeszcze raz podziękował mi za troskę.

Nigdy nie zadzwonił.

Odłożyłem teczkę i zadzwoniłem jeszcze raz do Canyon Oaks. Mainwaring nie wrócił do biura, ale jego sekretarka zapewniła mnie, że dostał moją wiadomość.

Siedziałem w cichej bibliotece, pozwalając błądzić myślom. Wiedziałem, że gdybym posiedział tu wystarczająco długo, wróciłyby i zalęgły się w różnych ciemnych zakamarkach. Wstałem i poszukałem telefonu; znalazłem go w salonie. Ze słuchawką przy pasku wyszedłem na taras, a następnie po schodach do japońskiego ogrodu.

Koi pływały leniwie w koncentrycznej tęczy. Na odgłos moich kroków podpłynęły do kamienistego brzegu stawu, łapczywie rozdziawiając pyszczki i niecierpliwie chlapiąc.

Rzuciłem do wody garść granulek. Ryby wyskakiwały i zderzały się ze sobą, walcząc o pokarm. Ich łuski błyskały szkarłatem, złotem, platyną i pomarańczą, jak ogniki w stonowanej kolorystyce ogrodu. Przyklęknąłem, te bardziej asertywne nakarmiłem z ręki, ciesząc się z łaskotania ich pyszczków o moją dłoń.

Kiedy się nasyciły, usiadłem po turecku na poduszce mchów, dostrajając zmysły do cichych dźwięków: bulgotania wodospadu, cmokania ryb skubiących glony na gładkich, mokrych kamieniach okalających staw, ciepłego powiewu poruszającego delikatnie gałązkami glicynii. Nadszedł wieczór i okrył ogród całunem cienia. Jaśmin zaczął wydzielać swój słodki zapach. Patrzyłem, jak kolory zamieniają się w kontury, i skupiłem się, by tak samo ukryć moje myśli.

Kiedy ogarnął mnie medytacyjny spokój, telefon przy pasku zagwizdał i zapiszczał.

– Doktor Delaware – odebrałem.

– Jak zwykle oficjalny Alex – powiedział młodzieńczy głos przerywany trzaskami na linii.

– Lou?

– We własnej osobie.

– Co u ciebie? Ten oficjalny ton to stąd, że spodziewałem się kogoś innego.

– U mnie świetnie. Ufam, że za bardzo się nie rozczarowałeś.

Zaśmiałem się. Trzaski zrobiły się głośniejsze.

– Kiepsko cię słyszę, Lou. Skąd dzwonisz, z pokładu czy z lądu?

– Z pokładu. Mam komplet obiecujących inwestorów, płynących na Turks i Caicos; ładownię pełną błękitnopłetwów i wahoo, i dość rumu, żeby pozbyć się wszelkich zahamowań.

Lou Cestare wynajmował na stałe ciepły kącik w moim sercu. Wiele lat temu, kiedy zarabiałem tyle pieniędzy, że nie wiedziałem, co z nimi robić, pokazał mi co – przybliżył mi inwestycje w nieruchomości i akcje, dzięki którym mogłem żyć wygodnie i nie musieć pracować do końca swoich dni – gdybym zachował rozsądny styl życia. Lou był młodym, energicznym, szybko mówiącym niebieskookim Włochem z północy. Kiedy miał dwadzieścia siedem lat, „Wall Street Journal” ogłosił go supergwiazdą parkietu. W trzydzieste urodziny był już szefem dużej firmy inwestycyjnej i szedł dalej w górę. Potem, niespodziewanie, zmienił styl życia – rzucił świat korporacji, sprzedał posiadłość w Brentwood, zabrał żonę i małe dziecko i przeniósł się do północnego Oregonu, by tam pracować dla siebie i wybranej grupy klientów, w większości superbogaczy; kilkoro, takich jak ja, zatrzymał z sentymentu. Teraz krążył między swoim domem-biurem w Williamette Valley a trzydziestometrowym jachtem „Motywacją”, wyposażonymi w wart fortunę sprzęt komputerowy, pozwalający mu rozmawiać przez modem z międzynarodową armią maklerów.

– Wczoraj wyskoczyło mi twoje portfolio, Alex. Wszystko mam pooznaczane, jak dentysta. Pora na doroczną kontrolę.

– Co się stało?

– Masz dwieście osiemdziesiąt tysięcy w lokatach wolnych od podatku, średnio osiem przecinek siedemdziesiąt trzy procenta, co daje rocznie dwadzieścia cztery tysiące czterysta czterdzieści dolarów, których Wujek Sam nie może tknąć. Dziewięćdziesiąt tysięcy z tego dojrzewa w ciągu kilku następnych miesięcy. To generalnie starszy kapitał, trochę niżej oprocentowany, średnio siedem przecinek dziewięć procent. Pytanie brzmi: chcesz więcej obligacji stanowych czy mam ci kupić wysoko oprocentowane akcje albo obligacje skarbu państwa? Byłyby opodatkowane, ale jeśli nie zarabiasz za wiele, wyższe stawki pozwoliłyby ci więcej zyskać. Według moich danych w zeszłym roku wyciągnąłeś czterdzieści dwa tysiące. Jak w tym?

– Trochę więcej pracuję. Jakieś sześć tysięcy miesięcznie.

– Brutto czy netto?

– Brutto.

– Jakieś odliczenia?

– Raczej nie.

– Wynajem i procenty z zeszłego roku dały trzydzieści jeden tysięcy. Coś się w tym zmieniło?

– Nie sądzę.

– A więc wyciągasz trochę ponad sto kawałków, wciąż w rozsądnej stawce pięćdziesięcioprocentowej. Jeżeli nie potrzebujesz płynności finansowej albo nie masz ochoty na hazard, najlepsze byłyby dla ciebie obligacje stanowe.

– O jakim hazardzie mówisz?

– O nowiutkich akcjach nienotowanych na giełdzie. Mam firmę produkującą kamery laserowe ze Szwajcarii, która wygląda obiecująco; syndykat z Pensylwanii, zajmujący się przerobem złomu, i coś z twojego podwórka: firmę z Karoliny, prowadzącą domy wariatów.

– Domy wariatów?

– Otóż to. Nazywają się Psycorp i podpisują umowy na świadczenie usług zdrowia psychicznego w średniej wielkości miejscowościach. Głównie na Południu i Środkowym Zachodzie, ale wciąż się rozwijają. Prowadzą bardzo agresywny marketing, a grupa docelowa prezentuje się nieźle. Namnożyło się nam świrów, Alex. Założę się, że nigdy nie myślałeś o sobie jako o rozwijającej się gałęzi przemysłu.

– Chyba zostanę przy obligacjach. Jakie stawki dostajesz?

– Mam cynk o obligacjach dziesięć i pół procent at par ze sprzedaży nieruchomości, ale musiałbyś się nastawić na długi okres, przynajmniej trzydzieści lat. Twój wzrost dochodów netto wyniósłby około... – Usłyszałem w tle stukanie w klawisze. – ...dwóch tysięcy trzystu czterdziestu dolarów. Nie wydaj wszystkiego w jednym miejscu.

– AA?

– Mają wskaźnik BBB, co wciąż oznacza, że warto w nie inwestować, ale spodziewam się, że za kilka miesięcy skoczą do A. Nie traktuję już tak poważnie wskaźników; służby zrobiły się leniwe. Przypomnij sobie upadek WPPSS, od AAA do kanału, a oni nic nie zauważyli, aż było za późno. Najlepiej każdą emisję obejrzeć dokładnie samemu. Co ja właśnie robię, bardzo uważnie. To, co mam dla ciebie, to czysta sprawa. Konserwatywna miejscowość nadmorska z rozbudowaną podstawą opodatkowania. Dawno zaległe finansowanie instalacji użyteczności publicznej, żadnych kontrowersji. Wchodzisz?

– Jasne. Ile możesz załatwić?

– Dwieście pięćdziesiąt tysięcy. Sto już komuś obiecałem. Możesz zgarnąć pozostałe sto pięćdziesiąt.

– Weź dla mnie równe sto. Dziewięćdziesiąt z obligacji, dziesięć prześlę ci jutro przelewem. Oregon czy Indie Zachodnie?

– Oregon. Pod moją nieobecność transakcjami zajmuje się Sherry.

– Kiedy zamierzasz wrócić?

– Za tydzień, może dłużej. To zależy, jak będzie brała ryba i kiedy bogacze zaczną sobie nawzajem działać na nerwy. Przy okazji, dostaliśmy twój list z podziękowaniami za coho. Dobra rzecz, co?

– To był wyśmienity łosoś, Lou. Zaprosiliśmy przyjaciół i upiekliśmy go na grillu, jak mówiłeś.

– Świetnie. Powinieneś zobaczyć błękitnopłetwy, które tu łowimy. Sto pięćdziesiąt kilo mięsa jak czerwone masło. Właśnie mam przed sobą talerz czegoś takiego. Zostawię ci parę filetów.

– Byłbym wdzięczny, Lou.

– Hola! – zawołał. – Przepraszam, Alex, coś się dzieje na sterburcie. Jezu słodki, co za potwór! – Napił się czegoś i wrócił na linię, przełykając. – Ciągnij go, Jimbo! Przepraszam jeszcze raz. U was wszystko dobrze?

– Doskonale.

– Świetnie. W takim razie pożegnam się i pójdę podlizywać się klienteli.

– Na razie, Lou. Pomyśl o mnie nad krabowymi koktajlami.

– Nad skrzydelnikami – poprawił. – Marynowanymi w soku z limonek. Zjadasz, a potem grasz Milesa Davisa na muszli.

Coś zapiszczało w słuchawce.

– To u mnie czy u ciebie? – spytał Lou.

– U mnie. Oczekująca rozmowa.

– Uciekaj, Alex. Bez odbioru.

Wcisnąłem przycisk i przełączyłem się na czekającą rozmowę.

– Alex? Mówi Milo, muszę się streszczać.

– Milo! Fajnie, że dzwonisz. Co u ciebie?

– Rozmawiałem z kimś, kto twierdzi, że cię zna. Koleżka, James Wilson Cadmus.

– Jamey! Gdzie on jest?

– A więc go znasz?

– Jasne. Co...

– Mówił, że dzwonił do ciebie dzisiaj rano.

– Tak, dzwonił.

– O której?

– Jakieś piętnaście po trzeciej.

– Co miał do powiedzenia?

Zawahałem się. Milo to mój najlepszy przyjaciel. Nie odzywał się dłużej niż zwykle i zacząłem się nad tym zastanawiać. W innych okolicznościach ucieszyłbym się z jego telefonu. Ale ton jego głosu był daleki od przyjaznego, a ja nagle wyraźnie uświadomiłem sobie, w jaki sposób Milo zarabia na chleb.

– To był telefon kryzysowy – wykręciłem się. – Potrzebował pomocy.

– W czym?

– Milo, o co ci chodzi, do cholery?

– Nie mogę powiedzieć, stary. Zadzwonię później.

– Zaczekaj, czy z nim wszystko w porządku?

Teraz to on się zawahał. Wyobraziłem sobie, jak przesuwa dłońmi po swojej dużej, bliznowatej twarzy.

– Alex... – westchnął. – Naprawdę muszę kończyć.

Klik.

Tak się nie rozmawia z przyjacielem; zesztywniałem ze złości. Potem przypomniałem sobie, nad jaką sprawą pracował, i niepokój zalał mnie jak toksyczna fala przyboju. Zadzwoniłem do niego na posterunku West L.A. i, zbyty przez policyjną biurokrację, dowiedziałem się tylko tyle, że Milo jest na miejscu przestępstwa. Kolejny telefon do Canyon Oaks wzbudził ledwie skrywaną wrogość sekretarki Mainwaringa. Zaczynałem się czuć jak wyrzutek.

Myśl, że Jamey mógł być zamieszany w bieżącą sprawę Mila, przyprawiła mnie o mdłości. Zarazem jednak ukazała mi kierunek dalszych poszukiwań. Sprawa ta była szeroko opisywana w prasie, a skoro Milo nie chciał mi powiedzieć, co się dzieje, może dowiedziałbym się tego od mediów.

Włączyłem radio i przekręciłem pokrętło, łapiąc po kolei obie nowe stacje AM. Ani słowa. Kręciłem dalej – efekt? Tylko dawka dźwiękowego śmiecia. W wiadomościach telewizyjnych królowały lakierowane fryzury i wilgotne białe zęby – wesoła gadka i fałszywe uśmiechy przeplatane sowitymi dawkami morderstw i nieszczęść.

Mnóstwo makabry, ale nie tej, której szukałem.

Wypatrzyłem porannego „Timesa” zwiniętego na biurku i porwałem go. Nic. Znałem dwie osoby z redakcji, redaktora działu szachowego i Neda Biondiego w dziale miejskim. Znalazłem numer reportera w rolodeksie i zadzwoniłem do niego.

– Doktorek! Co u ciebie, do cholery?

– Wszystko dobrze, Ned. A u ciebie?

– Super. Ann Marie właśnie poszła na studia do Cornell. Wykształcenie, rozumiesz.

– To świetnie, Ned. Kiedy będziesz z nią rozmawiał, pozdrów ją ode mnie.

– Jasne. Nie udałoby się nam bez ciebie.

– To wspaniała dziewczyna.

– Nie zaprzeczę. A więc, jaki masz dzisiaj dla mnie cynk? Ostatni był całkiem niezły.

– Żadnych cynków – odparłem. – Tylko pytania.

– Pytaj do woli.

– Ned, słyszałeś coś o jakimś przełomie w sprawie Lawendowego Rzeźnika?

– Nic a nic. – W jego głosie dało się słyszeć nagłe zaciekawienie. – Coś ci wpadło w ucho?

– Nie.

– Przypadkowa ciekawość, co?

– Coś w tym rodzaju.