Ndura. Syn Dżungli - Javier Salazar Calle - E-Book

Ndura. Syn Dżungli E-Book

Javier Salazar Calle

0,0
2,99 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Najlepsza powieść młodzieżowa 2014 roku w Hiszpanii! Człowiek bez specjalnej wiedzy znajduje się sam w środku dżungli po tym, jak jego samolot ulega katastrofie i musi się szybko uczyć, aby przetrwać wszystkie wyzwania, które pojawiają się na jego drodze. Historia, która uczy, co można zrobić, gdy jest się popychanym do granic możliwości.

Uznana za najlepszą powieść młodzieżową 2014 roku w Hiszpanii i przetłumaczona na ponad 10 języków! Kiedy zwykły człowiek, każdy z nas, znajdzie się nagle w sytuacji życia lub śmierci w środku dżungli, WIEDZIAŁBY JAK PRZETRWAĆ? Taki prosty dylemat ma bohater naszej opowieści, który wracając ze spokojnych wakacji w Namibii, typowego fotograficznego safari, wplątuje się w niespodziewaną sytuację ekstremalnego przetrwania w dżungli Ituri, w Republice Konga w Afryce, gdy samolot, w którym podróżuje, zostaje zestrzelony przez rebeliantów. Miejsce, gdzie Natura nie jest jedynym wrogiem i gdzie przetrwanie nie jest jedynym problemem. Przygoda z aromatem klasyki, która czyni z tej książki idealne danie, by uciec od rzeczywistości i poczuć na własnej skórze udrękę i desperację bohatera w obliczu wyzwania, jakie zostaje mu postawione. W tej książce w naturalny sposób mieszają się emocje i napięcie związane z samym wyzwaniem przetrwania, degradacja psychologiczna bohatera przez całą historię oraz dogłębne studia autora nad środowiskiem, jego zwierzętami, roślinami i ludźmi. Uczy nas również, że nasze wyobrażenie o tym, gdzie są nasze granice, jest często błędne, czasem na lepsze, a czasem na gorsze. Lektura godna polecenia.

PUBLISHER: TEKTIME

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB

Veröffentlichungsjahr: 2023

Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.


Ähnliche


Ndura.

Syn dżungli

Javier Salazar Calle

Przełożyła Julita Pietrzyk

Projekt okładki © Sara García

Adaptacja okładki © Marta Fernández García

Tytuł oryginalny: Ndura. Hijo de la selva.

Copyright © Javier Salazar Calle, 2023

Wydanie I

Śledź autora:

• Web: http://www.javiersalazarcalle.com
• Facebook: https://www.facebook.com/jsalazarcalle
• Twitter: https://twitter.com/Jsalazarcalle
• LinkedIn: https://es.linkedin.com/in/javiersalazarcalle
• YouTube: http://www.youtube.com/user/javiersalazarcalle

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tego dokumentu nie może być powielana w jakiejkolwiek formie lub za pomocą jakichkolwiek środków, elektronicznych lub mechanicznych, w tym fotokopii, zapisu magnetycznego i optycznego lub jakiegokolwiek systemu przechowywania lub wyszukiwania informacji, bez zgody właścicieli praw autorskich.

Dedykowane wszystkim tym, którzy tak jak ja przeżywają przygody i podróżują,

nie ruszając się z miejsca; bo dzięki nim siła wyobraźni żyje na tym świecie.

Specjalna dedykacja dla mojego najlepszego

przyjaciela, który zmarł wiele lat temu, oraz

dla mojego syna Alexa, który odziedziczył jego imię i z którym wiążę wielkie plany.

SPIS TREŚCI

 

Contenido

DZIEŃ 0

DZIEŃ 1

DZIEŃ 2

DZIEŃ 3

DZIEŃ 4

DZIEŃ 5

DZIEŃ 6

DZIEŃ 7

DZIEŃ 8

DZIEŃ 9

DZIEŃ 10

DZIEŃ 11 i 12

DZIEŃ 13

DZIEŃ 14

DZIEŃ 15

DZIEŃ 16

DZIEŃ 17

DZIEŃ 18

DZIEŃ 19

DZIEŃ 20

DZIEŃ 21

DZIEŃ 22

DZIEŃ 23

DZIEŃ 24

DZIEŃ 25 i 26

DZIEŃ 27

EPILOG

ZAŁĄCZNIK I: Glosariusz i rośliny

ZAŁĄCZNIK II: Słowniczek słów pigmejskich

ZAŁĄCZNIK III: Rzeczywiste przetrwanie w dżungli

BIBLIOGRAFIA

Inne książki autora

O autorze

 

Zaczyna się przygoda…

DZIEŃ 0

Jestem w środku głębokiej Afryki. Siedzę, oparty o pień drzewa. Gorączka wystrzeliła w górę, moje ciało ma coraz częstsze konwulsje i dreszcze, niezlokalizowany ból to jedyne co czuję w swoim ciele. Nie mogę przestać drżeć. Jestem wysoko na wzniesieniu. Za mną dżungla, bujna, dzika i nieubłagana. Przede mną znika jak za sprawą magii, tylko kilka rozrzuconych pni, pozostałości po intensywnym wyrębie, dają wyobrażenie o tym, co kiedyś tam było. W tle widać pierwsze domy powstającego miasta. Błoto, liście i cegła przenikały się wzajemnie. Cywilizacja.

Jestem tysiące kilometrów od domu, moich ludzi, rodziny, dziewczyny, przyjaciół... Tęsknię nawet za moją pracą. Wygodne życie, możliwość napicia się poprzez prosty gest odkręcenia kranu i zjedzenia po zamówieniu go w każdym barze ...i spanie w łóżku, ciepłym, suchym i bezpiecznym, przede wszystkim bezpiecznym. Jak bardzo tęsknię za tym spokojem! Kiedy jedyną niepewnością była wiedza, na co przeznaczę swój wolny czas po południu, kiedy wyjdę z pracy. Jak absurdalne wydają mi się teraz moje wcześniejsze zmartwienia: kredyt hipoteczny, pensja, kłótnia z przyjacielem, jedzenie, którego nie lubię, mecz piłkarski, a zwłaszcza jedzenie....

Widać, że potrzeba przetrwania zmienia punkt widzenia ludzi. Co robię tak daleko od domu, umierając, na skraju środkowoafrykańskiej dżungli? Jak znalazłem się w tej dantejskiej i pozornie beznadziejnej sytuacji? Jaka jest geneza tej opowieści?

Mentalnie przeglądam fatalne okoliczności, które doprowadziły mnie na skraj śmierci, do wjazdu na autostradę tranzytową w zaświaty, do bardziej niż prawdopodobnego wymarcia mojej historii w księdze życia...

DZIEŃ 1

 

JAK ZACZĘŁA SIĘ TA NIESAMOWITA HISTORIA

 

 

Spojrzałem na zegarek. Nasz samolot powrotny do Hiszpanii miał odlecieć za dwie godziny. Alex, Juan i ja byliśmy już w strefie handlowej lotniska w Windhoek; kończąc ostatnie resztki lokalnej waluty i, przy okazji, kupując ten prezent, który zawsze jest pozostawiony na koniec. Już się najedliśmy i zostały nam tylko sklepy. Kupiłem ojcu scyzoryk z drewnianą rączką i wyrytą na niej nazwą kraju - Namibia, a dla pozostałych osób wszelkiego rodzaju finezyjnie wyrzeźbione drewniane figurki zwierząt. Dla Eleny, mojej dziewczyny, kupiłem piękną żyrafę wyrzeźbioną ręcznie w typowej afrykańskiej wiosce na sawannie. Alex kupił sobie dmuchawkę i mnóstwo strzałek, według niego do gry w rzutki i aby nieco urozmaicić grę, nadać jej bardziej plemienny charakter. Przez godzinę włóczyliśmy się tu i tam, z plecakiem przewieszonym przez ramię, ciesząc się ostatnimi chwilami w tym kraju, który wydał nam się tak egzotyczny. Dopóki nie wezwano nas na pokład. Ponieważ nadaliśmy już nasze bagaże, skierowaliśmy się prosto do bramki i po zrobieniu kilku zdjęć znaleźliśmy się wkrótce na swoich miejscach w samolocie, starym czterosilnikowym modelu napędzanym śmigłem. Nasze dwutygodniowe off-roadowe safari przez surową afrykańską sawannę dobiegało końca i chociaż będziemy tęsknić za tą ziemią, nie mogliśmy się doczekać gorącego prysznica i porządnego posiłku w hiszpańskim stylu. W każdym razie szkoda było wyjeżdżać o tej porze, bo powiedziano nam, że za kilka dni nastąpi jedno z najbardziej imponujących zaćmień Słońca w ostatnich dekadach i że rejon Afryki, w którym się znajdowaliśmy, był najlepszym miejscem do jego wyraźnego zobaczenia.

 

Byłem najodważnieszy i żądny przygód z naszej trójki i w końcu namówiłem ich, żeby przyjechali tu ze mną; co innego mieć ducha przygody, a co innego jechać bez towarzystwa. Początkowo niechętnie porzucili plany relaksujących wakacji w północnych Włoszech na rzecz, początkowo niewygodnego fotograficznego safari w miejscu, gdzie przez cały dzień panują temperatury przekraczające 40 stopni i nie ma cienia. Po zakończeniu doświadczenia nie żałowali niczego, a wręcz przeciwnie, powtórzyliby je w mgnieniu oka. Samolot zabrałby nas ponad tysiąc kilometrów na północ na kolejne międzynarodowe lotnisko, gdzie połączylibyśmy się z nowoczesnymi i komfortowymi europejskimi liniami lotniczymi, by wrócić do domu.

Po starcie samolotu spędziliśmy trochę czasu, oglądając zdjęcia z wycieczki na aparacie cyfrowym Alexa. Była tam przezabawna fotka Alexa i Juana biegnących w popłochu i za nimi rozjuszonej gnu, gotowej do biegu. Podczas gdy oni, śmiejąc się i wspominając, kończyli oglądać zdjęcia, ja zagubiony w myślach, patrzyłem przez okno, obserwując przechodzące wokół nas chmury. Czułem się wspaniale, wracając do domu z moimi dwoma najlepszymi przyjaciółmi, których znałem od szkoły, z cudownej przygody w niesamowitym kraju. To było jak bycie wewnątrz reportażu National Geographic, takiego, który uwielbiałem oglądać w telewizji podczas jedzenia. Safari 4x4 podążając szlakiem wielkich migracji gnu, fotografując stada słoni lub widząc słynne lwy zaledwie kilka metrów od siebie w środku dzikiej afrykańskiej sawanny. Widzieliśmy walki hipopotamów, krokodyle czekające na ofiarę, hieny żądne padliny, sępy krążące nad padliną, dziwne gady, wszelkiego rodzaju owady; biwakowaliśmy w namiotach na odludziu, jedliśmy przy ognisku przy czystym niebie pełnym gwiazd... wspaniałe doświadczenie. Przede wszystkim wizyta w Parku Narodowym Etosha.

 

W dole, w przeciwieństwie do tego, co widzieliśmy do tej pory, wszystko było wielką plamą zieleni, przekraczaliśmy strefę równika. Dżungla zakrywała wszystko. Niekończąca się zielona bujność. Coś takiego byłoby celem naszej kolejnej podróży, rejs łodzią w górę Amazonki, z przystankami na podziwianie ogromnych form życia tego miejsca. Widzieliśmy już ogrom wylesionej sawanny, a teraz chciałem zobaczyć wspaniałość morza tętniącej roślinności i życia. Móc wyrąbać sobie drogę przez niemal niepraktyczną dżunglę, nauczyć się zdobywać pożywienie, spotkać zagubione w cywilizacji plemiona, zobaczyć egzotyczne zwierzęta i rośliny... ale to już w przyszłym roku, jeśli uda mi się ponownie przekonać moich przyjaciół; a jeśli nie, to północne Włochy też nie były takie złe.

 

Z mojego świata fantazji wyrwał mnie głośny hałas, jakby wybuch, po którym nastąpił bardzo gwałtowny ruch samolotu. Samolot zaczął lawirować w powietrzu i wkrótce poczułem się jak na kolejce górskiej. Znalazłem się leżąc na podłodze w środku przejścia na wierzchu jakiejś pani. Wstałem najszybciej jak potrafiłem i wróciłem na swoje miejsce, starając się nie upaść ponownie. Krzyki paniki odbijały się echem ze wszystkich stron. Zdumienie było całkowite.

 

– Ogień, ogień, skrzydło się oberwało! – krzyknął ktoś po przeciwnej stronie przejścia niż ja.

– Po prawej stronie! – powiedział inny pasażer.

 

Z początku nie wiedziałem, co może mieć na myśli, ale kiedy wyjrzałem przez okno z tamtej strony, widziałem stężony dym, który sprawiał, że wydawało się, że jest noc, tragiczna noc. Samolot wykonywał coraz bardziej szarpane ruchy. Niektórzy zaczęli krzyczeć. Przez głośniki dobiegł nerwowy, ledwo zrozumiały głos pilota, który poinformował nas, że partyzanci w Kongo, nad którym lecieliśmy, trafili nas pociskiem i że będziemy musieli przymusowo lądować. Jedna z kobiet dostała ataku szału i musiała zostać usadzona i powstrzymana pomiędzy dwoma stewardesami i mężczyzną, który zaoferował pomoc. Nasza trójka szybko usiadła; zapięliśmy pasy i przyjęliśmy pozycję, jaką kazała nam przyjąć stewardesa w samolocie, z głowami na kolanach, wpatrując się w niezbyt uspokajającą metalową podłogę. Byliśmy przerażeni. Będąc w tej niewygodnej pozycji, przypomniałem sobie, że w wiadomościach mówiono kiedyś o tych rebeliantach, którzy byli finansowani, ponieważ kontrolowali niektóre kopalnie diamentów w kraju lub cenny koltan, minerał zawierający metal niezbędny do produkcji kart do telefonów komórkowych, mikroprocesorów lub elementów elektrowni jądrowych. Było to coś w rodzaju krwawej wojny domowej, w której wszystkie okoliczne kraje miały interesy gospodarcze i militarne, która trwała już od ponad dwudziestu lat i zdawała się nie mieć końca.

 

Wstrząsy były tak silne, że raz po raz wyrzucały mnie do przodu z taką siłą, że pas bezpieczeństwa ściskał mi brzuch, pozostawiając mnie bez tchu i uderzając głową o siedzenie przede mną. Poczułem, jak nos samolotu kieruje się ku ziemi i rozpoczął zawrotne opadanie. Hałas był piekielny, jak tysiące silników pracujących na pełnej mocy jednocześnie. Tuż przed uderzeniem w ziemię pilot dał przez głośnik ostatnie ostrzeżenie, że zamierza podjąć próbę awaryjnego lądowania na zlokalizowanej przez siebie polanie. Ostatnią rzeczą, jaką pomyślałem, było to, że wszyscy zginiemy w katastrofie. Potem było całe zamieszanie, głośne dźwięki, brzęk, ciemność....

 

Kiedy odzyskałem przytomność, miałem rozdzierający ból głowy. Przyłożyłem rękę do czoła i zauważyłem, że trochę krwawi. Miałem też siniaki i zadrapania na całym ciele, szczególnie dużą czerwoną szramę z bardzo czerwoną skórą w miejscu, gdzie miałem zaćiśnięty pas. Przejechałem po nim palcami i poczułem ostre ukłucie, które sprawiło, że mocno zgrzytnąłem zębami. Spojrzałem na moich przyjaciół. Juan wyglądał na zszokowanego; wydawał z siebie coś w rodzaju chrząknięcia i poruszał się nieco; Alex..., Alex nie poruszał się wcale; jego twarz, niegdyś zawsze pogodna i witalna, była zupełnie blada, gest sztywny, krew tryskała obficie z tyłu szyi. Wołałem do niego w desperacji, raz po raz. Dotknąłem jego twarzy, była taka sztywna, wziąłem ją w dłonie i potrząsnąłem delikatnie, wołając do niego, błagając go. Alex był martwy, martwy. To słowo odbijało się w mojej głowie raz po raz, jakby było swoim własnym echem. Nie żyje.

 

Przytłoczony, pokonany sytuacją, próbowałem zareagować. W mojej głowie rozległo się bum-bum-bum, prawdopodobnie od uderzenia. Chwila! To nie było w mojej głowie, w oddali słyszałem dźwięk bębnów w powtarzającej się melodii. Brzmiało to tak, jakby ktoś porozumiewał się w oddali.

 

– Cholera! – pomyślałem.

 

Zataczając się stanąłem na nogi. Wpadł mi do głowy pewien pomysł. Jeśli nas zestrzelili, to przyjdą tu partyzanci i wezmą nas do niewoli, a może nawet zabiją. Musieliśmy natychmiast opuścić to miejsce. Moją pierwszą reakcją było ostrzeżenie Alexa, ale kiedy odwróciłem głowę i zobaczyłem go ponownie, znów miałem świadomość jego śmierci. Stałem w miejscu przez kilka sekund, aż udało mi się ponownie zareagować. Podszedłem do Juana, który pozostał na swoim miejscu i kilka razy się poruszył, jak ktoś, kto śpi i ma koszmar.

 

– Juan – jąkałem się – musimy się stąd wydostać.

– A co z Alexem? – mamrotał nie otwierając oczu.

– Alex… Alex nie żyje, Juan. – odparłem, starając się nie załamywać. – Dalej, Alex jest martwy i my też będziemy martwi, jeśli nie opuścimy tego miejsca. On nie żyje.

 

Oszołomiony, szukałem w chaosie swojego plecaka, aż go znalazłem. Chwyciłem go i skierowałem się na tył samolotu. Jedna strona samolotu płonęła i było bardzo gorąco. Cały samolot był pełen ludzi rozłożonych w najbardziej niezwykłych pozycjach, niektórych rannych, niektórych próbujących reagować, niektórych martwych. Ze wszystkich stron dochodziły krzyki, jęki, szmery. Dotarłem do części gastronomicznej i wrzuciłem do plecaka wszystko, co udało mi się znaleźć: puszki z napojami, kanapki, pudełka z niezidentyfikowanymi rzeczami, widelec. Gdy był pełny, wróciłem do Juana i wziąłem jego plecak, który leżał na wierzchu jakiejś kobiety. Tutaj włożyłem kilka koców z samolotu. Wtedy przypomniałem sobie o apteczce i wróciłem do kuchni, gdzie leżała, na podłodze, otwarta i rozrzucona wszędzie. Pozbierałem to, co zostało w pobliżu, jak tylko się dało i poszedłem do Juana.

 

– Chodź Juan, wynośmy się stąd.

– Nie mogę – szepnął – wszystko mnie boli.

– Chodź, Juan, musisz wstać, bo nas wszystkich zabiją. Zostawię plecaki na zewnątrz i przyjdę po ciebie.

– Dobrze, dobrze, spróbuję – odpowiedział, kręcąc się nieco w miejscu.

 

Chwyciłem oba plecaki i zataczając się wyszedłem na zewnątrz, wciąż zwijając się nieco z szoku po uderzeniu. Musiałem się bardzo starać, żeby się nie zatrzymać i pomóc reszcie ludzi, ale nie wiedziałem ile mam czasu i chciałem po prostu żyć. Żyć jeszcze jeden dzień, by zobaczyć kolejny wschód słońca. Byliśmy z boku polany w zagajniku. Najwyraźniej pilot próbował wylądować tutaj, korzystając z braku drzew, ale trochę przekoziołkował; stracił lewe skrzydło, gdy uderzył w duże drzewa. Z samolotu unosił się w niebo wielki słup dymu, dzięki czemu każdy mógł go zobaczyć na wiele kilometrów wokół. Przeszedłem kawałek drogi w gąszcz i zrzuciłem plecaki u stóp dużego drzewa. Potem odwróciłem się z zamiarem powrotu do samolotu, ale w tym momencie na polanę po przeciwnej stronie od miejsca, w którym stałem, wtargnęła grupa uzbrojonych czarnoskórych mężczyzn. Szybko kucnąłem, chowając się za kłodą. Poczułem ukłucie bólu w żołądku. Partyzanci, niektórzy ubrani w odzież kamuflującą, a inni w cywilne ubrania, otoczyli samolot, wymierzając broń i krzycząc non stop. Nie mogłem zrozumieć ani słowa z tego, co mówili, ale biorąc pod uwagę obszar, w którym się znajdowaliśmy, musiało to być Suahili czy coś takiego.

 

– Nitoka! – krzyczeli w kółko. – Enyi, nitoka, maarusi!1

 

Wkrótce z samolotu zaczęli wychodzić jacyś oszołomieni i zdezorientowani pasażerowie. Bezceremonialnie rzucono ich na ziemię i dokładnie przeszukano. Przybywało coraz więcej rebeliantów. Jeden z pasażerów, mężczyzna, który siedział przed nami, zdenerwował się i wstał, próbując uciec. Partyzanci oddali wiele strzałów ze swoich karabinów maszynowych, zabijając go niemal natychmiast. Podczas tej chwili zamieszania Juan wysiadł z samolotu i pobiegł w przeciwnym kierunku niż tam, gdzie wszyscy zwracali uwagę.

 

– Basi2, Basi! – krzyknęło kilku rebeliantów, gdy go zauważyli.

– Nifyetua!3 – krzyknął ten, który wyglądał na przywódcę, gdy Juan miał już dojść do skraju polany.

 

Następnie dwóch z nich bez dalszej zwłoki wymierzyło karabin maszynowy w jego plecy. Niektóre kule gwizdały obok mnie. Skuliłem głowę i zamknąłem mocno oczy, w głupim przekonaniu, że to może mnie uchronić przed pociskami. Upadł na kolana zaledwie pięć metrów od miejsca, z którego obserwowałem wszystko, a zanim runął całkowicie, zatrzymał wzrok na mnie przykucającego i obdarzył mnie ostatnim uśmiechem.

 

– Nitoka, maarusi! – dalej krzyczeli w kierunku samolotu.

 

Nie musiałem się bardzo starać, żeby nie krzyczeć, bo byłem całkowicie niemy i sparaliżowany. Nie wiem, jak długo tak trwałem, ale kiedy udało mi się zareagować, wiedziałem na pewno, że mam tylko jedno wyjście: uciekać ratując swoje życie. Chwyciłem dwa plecaki i ruszyłem, wchodząc w dżunglę na tyle ukradkiem, jak mogłem, co nie było zbyt wiele, gdyż potykałem się i z całym ciałem obolałym, nie mogąc go całkowicie kontrolować. Nie wiedziałem, dokąd iść, ale było dla mnie jasne, że im większy dystans postawię między sobą a tymi dzikusami, tym większa szansa na przeżycie.

 

Szedłem prawie dwie godziny, pobudzony przerażeniem, strachem przed śmiercią, aż moje nogi nie mogły już wytrzymać i padłem na ziemię, omdlały. Plecaki wydawały mi się, jakby były obciążone kamieniami. Moje lewe kolano bolało bardzo mocno; nie zagoiło się w pełni od czasu, gdy zraniłem je, grając w piłkę nożną i nadal sprawiało mi problemy od czasu do czasu, gdy je nadwyrężałem. Otworzyłem plecak i wyjąłem z niego puszkę napoju gazowanego. Była jeszcze trochę chłodna i wypiłem ją łapczywie. Pociłem się obficie; krople potu spływały mi po brodzie, jakby przed chwilą padało albo jakbym wyszedł z basenu. Brakowało mi tchu i otworzyłem usta, starając się wciągnąć duże łyki. Zakrztusiłem się zbyt gwałtownym łykiem, zacząłem głośno kaszleć i myślałem, że się uduszę. Kiedy udało mi się nieco uspokoić, wciąż dysząc, zdałem sobie sprawę, że światła jest mniej, robi się ciemno. Alex martwy w katastrofie, Juan podziurawiony kulami; moi dwaj najlepsi przyjaciele straceni w jednej chwili z powodu głupoty wojny domowej, której nie rozumiałem i która mnie nie obchodziła, dlaczego nie zabijają się nawzajem? Dlaczego zabijają nas? Dlaczego moich przyjaciół, Alexa, Juana? Dranie! Gdyby to ode mnie zależało, mogliby się wystrzelać między sobą. Przez nich byłem teraz sam, w tym zasranym miejscu, wilgotnym, przytłaczającym, dusznym, bez moich przyjaciół. Dlaczego ja, dlaczego oni? Śmierć Juana, rozstrzelanego z karabinu przez tych dzikusów, przewijała się w mojej głowie jak film. Światło w jego oczach, gasnące w tym ostatnim spojrzeniu, którym mnie obdarzył... Starałem się o tym nie myśleć, schować w jakimś ukrytym zakątku umysłu, ale nie było na to sposobu. Kilka godzin temu byliśmy razem, śmiejąc się, gdy wspominaliśmy anegdoty z podróży i teraz....

 

Długo płakałem, nie wiem jak długo, ale to dobrze mi zrobiło. Kiedy udało mi się przestać, było mi znacznie lepiej, przynajmniej spokojniej. Widać już było, że robi się ciemno, do ponurej dżungli wkraczał mrok. Musiałem znaleźć miejsce do spania. Bałem się spać na ziemi, zwłaszcza na wypadek, gdyby znaleźli mnie rebelianci, ale spanie na drzewie też nie było pocieszające, z wężami, tymi wrzeszczącymi małpami czy kto wie jaką dziką i głodną bestią. Coś trzeba było postanowić, węże czy uzbrojeni i wściekli mężczyźni? Węże wydawały się lepszą opcją, przynajmniej jeszcze nic mi nie zrobiły. Szukałem drzewa, które wydawało się łatwe do wspięcia, trudne dla węży i z miejscem do spania.

 

To właśnie w tym momencie zdałem sobie sprawę, jak niesamowita jest liczba różnych rodzajów drzew i roślin. Od najmniejszych, niemalże miniaturowych roślinek, po ponad pięćdziesięciometrowe drzewa, których pnie górowały nad innymi, nie dochodząc nigdy do końca, wszędzie plątał się cały amalgamat różnego rodzaju flory; w tym strzeliste palmy o frędzelkowatych, malowanych liściach i kilkumetrowe ze zwartymi, gęstymi skupiskami kwiatów4. Była tam górna warstwa drzew o wysokości około trzydziestu metrów z niektórymi wyłaniającymi się znacznie powyżej, następnie druga warstwa o wysokości od dziesięciu do dwudziestu metrów o wydłużonym kształcie, jak cyprysy na naszych cmentarzach i trzecia warstwa o wysokości od pięciu do ośmiu metrów, gdzie docierało znacznie mniej światła. Były też krzewy, młode okazy różnych drzew, choć nieliczne, i warstwa mchu, która w niektórych miejscach pokrywała prawie wszystko, a także mnóstwo lian pnących się po wszystkich pniach, zwisających ze wszystkich gałęzi. Kwiaty i owoce na wszystkie strony, zwłaszcza w wyższych warstwach, dla mnie nieosiągalne. Można było również wyczuć wszelkiego rodzaju zwierzęta, nie było jednak łatwo je dostrzec, ale słyszałem niezliczone rodzaje świergotu ptaków, krzyki małp, gałęzie falujące nade mną, gdy któraś z nich przechodziła, owady brzęczące wokół kwiatów i wszędzie, nawet jakieś zwierzę lądowe, którego kroki słyszałem jako odległy szum. Wokół latały motyle i inne owady. Gdyby nie sytuacja, w której się znalazłem, cieszyłbym się tak pięknym miejscem, ale w tym momencie wszystko było potencjalną przeszkodą w moim przetrwaniu. I wszystko mnie przerażało.

 

Po krótkich poszukiwaniach znalazłem taki, który wydawał się odpowiedni i wspiąłem się na górę z obydwoma plecakami na plecach. Wydawało się, że ważą strasznie dużo, a moje kolano błagało o odpoczynek. Kiedy byłem już na tyle wysoko, by czuć się bezpiecznie, ale nie zabić lub poważnie zranić się, gdybym spadł w nocy, jak tylko mogłem wlazłem między dwie grube gałęzie biegnące niemal równolegle do siebie i przykryłem się trochę jednym z małych koców, które zabrałem ze sobą z samolotu, a drugiego użyłem jako poduszki. Na niebie dostrzegłem niesamowitą ilość dużych ciemnobrązowych nietoperzy trzepoczących w ten charakterystyczny dla nich sposób pozornie nieregularnego, impulsywnego trzepotania5. Nie wiedziałem jak je policzyć, ale musiały być ich tysiące, zatrzymując się głównie na palmach, jedząc ich owoce, jak sądziłem, lub polując na owady, które zjadały owoce.

 

Musiałem spać przez dwie godziny w krótkich odstępach piętnastu lub dwudziestu minut. Hałasy nękały mnie ze wszystkich stron, nie słyszałem nic prócz kroków, głosów, krzyków, kwików, wysokich wrzasków, brzęczenia, szeptów, nieustannego szmeru, który bez przerwy podnosił się i opadał. Wydawało mi się nawet, że kilka razy słyszałem agonalny krzyk dziecka i ryk słoni. Nie wiedziałem, czy to może być to, na co wygląda, czy po prostu na to wygląda. Od czasu do czasu rozlegał się dość niepokojący ryk, który sprawiał, że wyobrażałem sobie, że jakaś dzika bestia pożera mnie we śnie. Chwilami udręka uniemożliwiała mi oddychanie, ściskając moje serce niemal do bólu. Każdy dźwięk, każdy ruch, wszystko co działo się wokół mnie było udręką, poczuciem duszenia się. Gdy tylko udawało mi się zasnąć, pojawiało się coś, cokolwiek, co zmuszało mnie do obudzenia się ze strachu. Czasami widziałem oczy świecące w ponurej nocy i, próbując się rozweselić, myślałem, że to zwykła sowa lub najbliższy krewny w pobliżu, ale te próby pozostania pozytywnym były krótkotrwałe i zawsze kończyłem widząc koty o niecnych zamiarach lub niebezpiecznego węża myśliwskiego.

W innych momentach wydawało mi się, że słyszę w pobliżu strzały, przerywane wybuchem, ale kiedy słuchałem uważnie, nie mogłem niczego usłyszeć.

 

– Javier – usłyszałem jak Alex mnie woła.

– Tak, gdzie jesteś? – powiedziałem, bo obudziłem się ze startem.

– Javier – usłyszałem ponownie.

 

Rozglądałem się we wszystkich kierunkach, niespokojny, wyczekujący, pragnący zobaczyć mojego przyjaciela. Do czasu, aż nie dotarło do mnie, że Alex nie żyje, a ja jestem sam i bezradny w środku dżungli. To mnie przerażało; brak możliwości liczenia na to, że ktoś mi pomoże, że podzieli mój ból w tej chwili, moją desperację. Nie powinienem panikować, musiałem wypędzić złe myśli z głowy, żeby przeżyć, ale nie byłem w stanie tego zrobić. Duszące uczucie samotności zmusiło mnie do zagłębienia się w swoje lęki.

 

– Javier, Javier.

 

Przez całą noc jego wołanie było stałe, dociekliwe, nęcące. Poszedłbym z nim, gdybym wiedział, gdzie się udać.

DZIEŃ 2

 

JAK ODKRYWAM CUDA DŻUNGLI

 

– Nie, nie zabijaj go! – krzyknąłem, trzęsąc się konwulsyjnie i powodując, że z hukiem spadłem z drzewa.

 

Szarpałem się z boku na bok, uciekając przed własnymi upiorami, ignorując ból po upadku. Rozejrzałem się w kompletnej dezorientacji i leżałem chwilowo nieruchomo, kuląc się, skomląc jak ciężko ranne zwierzę. Rozcierając posiniaczone plecy, uświadomiłem sobie, że to był koszmar, bardzo realny koszmar, bo śniło mi się, że ponownie przeżywam śmierć Juana, katastrofę samolotu, bezwładne ciało Alexa w moich rękach. Pot lał się po moim czole, ręce mi się trzęsły. Wziąłem głęboki oddech i postanowiłem ruszyć, chciałem znaleźć się jak najdalej od samolotu, w którym straciłem część swojego życia. Moja przeszłość była straszna, moja przyszłość ponura.

 

Plecy bardzo mnie bolały z powodu pozycji, jaką przybrałem, albo z powodu upadku, albo z obu tych powodów, i byłem trochę nieswój. Jęczałem, gdy wchodziłem na górę po plecaki i zorientowałem się, że brakuje plecaka z jedzeniem. Szok, jaki wywołało to zjawisko, o mało nie strącił mnie ponownie z drzewa. Bez tego plecaka nie miałem co robić. Szukałem w panice wśród gałęzi i właśnie wtedy, gdy myślałem, że nigdy go nie znajdę, zobaczyłem, że spadł na ziemię z całą jego zawartością rozrzuconą po okolicy. Możliwe, że upuściłem go, pociągając za sobą w upadku lub poruszając się w nocy. Ostrożnie zszedłem na dół z drugim plecakiem przewieszonym przez ramię i pozbierałem wszystko, co udało mi się znaleźć: trzy puszki napojów, kanapkę z kiełbasą, kilka nadgryzionych herbatników pełnych mrówek, pudełko saszetek z solą do stosowania w sałatkach i dwa pudełka, które okazały się galaretką z pigwy. Reszta zniknęła, domyślam się, że zabrana przez zwierzęta. To nasunęło mi wniosek, że spadł w nocy.

 

Postanowiłem zrobić bilans wszystkiego, co noszę, aby zobaczyć, co mogę wykorzystać, a wyrzucić to, czego nie mogę. Nie było sensu dźwigać bezużytecznego ciężaru i musiałem wiedzieć, jakie środki są dla mnie dostępne. W plecaku, oprócz jedzenia, miałem nóż, który kupiłem ojcu, wszystkie drewniane figurki, książkę podróżniczą o Afryce Środkowej, paczkę chusteczek, lornetkę 8x30, czapkę z materiału khaki i koszulkę z napisem „I love Namibia”. Z apteczki miałem na wpół skończone pudełko aspiryny, całe pudełko leku przeciwbiegunkowego, bandaż, trzy plastry i kilka tabletek przeciw chorobie lokomocyjnej. Oprócz, oczywiście, dokumentacji. W plecaku Juana były też jego dokumenty, a ponadto trzy koce i poduszka z samolotu, mała książka ze zwrotami w języku suahili, jego okulary przeciwsłoneczne, czapka, kilka batoników czekoladowych, prawie pusta litrowa plastikowa butelka po wodzie, widelec, duża drewniana figurka słonia i kilka mniejszych, prawie pełna paczka papierosów i zapalniczka.

 

Nie mogłem nieść dwóch plecaków, więc wrzuciłem wszystko do mojego, który był w lepszym stanie, poza jednym z koców, poduszką, która zajmowała zbyt dużo miejsca i wszystkimi drewnianymi figurkami, bezużytecznymi w tym środowisku, które zakopałem i przykryłem ściółką z liści. Gdy wyrzucałem niektóre rzeczy, przypomniałem sobie osoby, dla których były; Elena, moja rodzina, przyjaciele, Alex, Juan... i nie minęło wiele czasu, gdy znów zacząłem płakać. Nigdy więcej ich nie zobaczę, żadnego z nich. Cóż, Alexa i Juana zobaczyłbym wkrótce, w raju lub gdziekolwiek się udaje po śmierci.

 

Czekoladowe batoniki, roztopione przez ciepło, zjadłem wtedy i tam, czyszcząc językiem opakowanie, aż nie pozostał po nich żaden ślad. Smakowały jak gloria. Wypiłem też to, co zostało z wody w butelce. To właśnie wtedy uświadomiłem sobie, że muszę się na chwilę zatrzymać i zastanowić, jakie powinny być moje kolejne kroki. W mojej głowie pojawiły się pytania: czy rebelianci wiedzą, że żyję, gdzie iść dalej?

 

Na pierwsze pytanie nie miałem odpowiedzi. Może udało im się nakłonić jakiegoś pasażera do przyznania się, że mnie widział, może przeszukali okolicę i znaleźli moje ślady albo puszkę, którą wyrzuciłem na podłogę po wypiciu (to był duży błąd, chociaż miałem wtedy wystarczająco dużo do zrobienia), może byli wszędzie, czyli i tak by mnie znaleźli, może w ogóle nic nie wiedzieli. Cokolwiek to było, od teraz musiałem starać się być bardziej ostrożny i zostawiać jak najmniej śladów, gdziekolwiek się udałem.

 

W odniesieniu do tego, dokąd iść. Wydawało mi się, że pamiętam, że z samolotu, podczas lądowania w zawrotnym tempie, widziałem, że na horyzoncie, na dużej polanie w dżungli, była wioska. Nie wiedziałem, czy jest to baza rebeliantów, czy nie, ale było to bardzo prawdopodobne, gdyż znajdowała się bardzo blisko miejsca, w którym zostaliśmy zaatakowani. Ponieważ zmierzaliśmy na północ z południowej Afryki, musiałem założyć, że kierując się zawsze na północ, wydostanę się z dżungli, dotrę do innego kraju i będę miał większe szanse na znalezienie pomocy. Jakże brakowało mi teraz moich przyjaciół! Bardzo przydałby mi się entuzjazm, optymizm i przelewająca się radość Alexa oraz chłodna analiza, spokój i stanowczość Juana w radzeniu sobie z sytuacjami. Jak bardzo potrzebowałem ich towarzystwa, aby dodali mi odwagi do zmierzenia się z tym niechcianym wyzwaniem, które było dla mnie nieuniknione! Z nimi byłoby to łatwiejsze, nawet byłaby to przygoda, o której mógłbym opowiedzieć po powrocie; ale oni nie żyli, zostali zamordowani, bezlitośnie wytępieni jak pospolite muchy, unicestwieni w najlepszym momencie życia... a ja musiałem przetrwać w jakikolwiek sposób. Dranie, sukin...! Spokojnie, Javier, spokojnie, musiałem starać się zachować spokój, to była moja jedyna możliwość, żeby mieć jakąkolwiek szansę. Cóż, słońce miało wschodzić na wschodzie i zachodzić na zachodzie, więc jeśli słońce wzeszło mniej więcej po tej stronie... powinienem iść w tym kierunku. Gdybym doszedł gdziekolwiek z tym systemem orientacji, to nie byłaby to umiejętność, tylko cud. Zresztą, dla pewności ostrożnie wspiąłem się na jedno z najwyższych drzew, które mogłem zobaczyć.

To było łatwe, ponieważ miało wiele gałęzi do wykorzystania jako drabina, choć im wyżej się wspinałem, to były one coraz mniejsze i bardziej elastyczne. Musiałem więc być bardzo ostrożny i stąpałem tuż u podstawy gałęzi, która jest najszersza i najbardziej wytrzymała część. Wyniosłem się ponad większość z nich, a kiedy dotarłem prawie na szczyt, krajobraz zapierał dech w piersiach. Morze zieleni rozciągało się we wszystkich kierunkach jak dywan, wznosząc się i opadając, naśladując kontury ziemi, naśladując fale, rozległą przestrzeń życia. Tylko kilka samotnych drzew, znacznie wyższych od reszty, wyróżniało się w bezmiarze tego gobelinu tworzonego przez baldachim nieskończonego lasu. Nie widziałem nic poza koronami drzew we wszystkich kierunkach, bez końca. Nawet z pomocą lornetki nigdzie nic nie widziałem. Niewiele mi to pomogło w poszukiwaniu kierunku, w którym mam podążać. Zszedłem z drzewa i schowałem plecak Juana ze wszystkim, co w nim zostało, do połowy zakopany pod zwalonym pniem drzewa. W ostatniej chwili zdecydowałem się zachować żyrafę dla Eleny, jeśli zobaczę ją ponownie, chciałem mieć dla niej prezent. Rozejrzałem się po raz ostatni, by sprawdzić, czy nie pozostawia wyraźnych śladów mojej obecności, a gdy byłem już w połowie przekonany, zacząłem iść bez większych nadziei. Jak bardzo potrzebowałem moich przyjaciół!

 

Po drodze natknąłem się na kilka kolorowych ptaków o efektownych czerwonych piersiach i zielonkawych ciałach6. Z niebywałą zwinnością przemykały w stadzie około dwunastu lub piętnastu pomiędzy gałęziami drzew. Gdy tylko wydałem jakiś dźwięk, w mgnieniu oka zniknęły mi z oczu. Tylko te piękne zwierzęta wyrwały mnie na chwilę z miażdżącego poczucia samotności, z jakim nieubłaganie uderzała we mnie dżungla, świat opresyjny, wrogi, bezlitosny, w permanentnym mroku, w którym ucisk, przygnębienie czy zaduch były tylko zwykłymi towarzyszami drogi.

 

Droga była trudna. Ciągle musiałem robić obejścia lub przeskakiwać przez przeszkody. Czasami pojawiały się małe polany, ale omijałem je z obawy, że będę zbyt widoczny. Byłem spocony non stop i bardzo spragniony, ale nie chciałem wypić kolejnej z puszek, bo zostały mi tylko trzy. Musiało być około 25 stopni przy bardzo dużej wilgotności powietrza, co jeszcze bardziej potęgowało uczucie ucisku i gorąca. Na chwilę zdjąłem koszulkę, ale pogryzło mnie tyle komarów, że musiałem ją z powrotem założyć. Momentami las stawał się zbyt gęsty i musiałem torować sobie drogę kijem, który podniosłem i używałem jako maczety. W tych przypadkach praktycznie nie mogłem zrobić postępu, gdyż kij był w stanie jedynie zepchnąć gałęzie z drogi, gdy przechodziłem, a nie je ściąć. Dodatkowo moje dolne nogi i przedramiona były pełne ran spowodowanych ocieraniem się o rośliny w tych miejscach, gdzie nie zakrywało mnie ubranie. Nawet twarz mnie swędziała w kilku miejscach, znak, że też była pocięta.

 

Czasami ziemia była pełna gałęzi lub zwalonych pni, czasami podłoże było miękkie, pokryte opadłymi liśćmi i musiałem uważać, żeby nie skręcić kostki w jakiejś dziurze lub nie poślizgnąć się, bo to byłoby śmiertelne. W niektórych miejscach korony drzew były tak blisko siebie, że blokowały światło, tworząc światłocieniowe atmosfery, które z pewnością były ponure; lub tworzyły kilka pięter świateł o różnych odcieniach w zależności od wysokości. W tych miejscach byłem przerażony, ponieważ miałem wrażenie, że jestem nieustannie atakowany przez duchy, które w rzeczywistości były najwyższymi gałęziami drzew poruszającymi się na dźwięk wiatru, który musiał przebywać w zielonym dachu dżungli i który, nawiasem mówiąc, wydawał drżące wieloletnie wycie, które nawiedzało cię ze wszystkich stron. Kilka razy dżungla zrobiła się tak gęsta, że absolutnie nie dało się jej pokonać i musiałem robić długie obejścia, żeby kontynuować wędrówkę. Nigdy nie wierzyłem, że tyle różnych roślin razem jest możliwe. Nie widziałem już romantyzmu w przemierzaniu dżungli jak odkrywca i chciałem jak najszybciej uciec z tego miejsca. Poza tym, ponieważ zwykle robiłem dużo hałasu, serce mi się skurczyło na myśl, że gdyby mnie śledzono, bardzo łatwo byłoby mnie wytropić.

 

Jak w nocy we wszystkich kierunkach rozlegał się nieustanny dźwięk, nie był to ten sam hałas, ale było też brzęczenie owadów, dziwny śpiew ptaków w koronach drzew i jakieś krzyki, które przypuszczałem, że to małpy lub coś w tym rodzaju. Przynajmniej nie było żadnych niepokojących ryków, musiały pochodzić od jakiegoś nocnego łowcy, a przynajmniej tak chciałem myśleć. Widzieć, nie widziałem wielu zwierząt, ale czułem je wszystkie.

 

Spojrzałem na godzinę na zegarku. Była godzina dziesiąta rano. Szedłem już od godziny i nie mogłem iść dalej. Moje kolano zaczęło już wysyłać sygnały ostrzegawcze, czułem, że jest nieco spuchnięte. Kilka razy moje więzadła czy cokolwiek innego zostało podciągnięte i musiałem delikatnie, ale stanowczo masować je ręką z powrotem na miejsce. Usiadłem na ziemi, żeby trochę odpocząć, opierając się o bardzo wysoki pień drzewa i potarłem je rękami. Ciepło przyniosło pewną ulgę. Byłem w dość czystym terenie. Kiedy siedziałem już jakiś czas, zobaczyłem na gałęzi drzewa przed sobą papugo podobnego ptaka o matowo niebieskim upierzeniu, którego jedynym kolorem była czerwień ogona, z białą aureolą wokół oczu, czarnym dziobem i niemal ludzkim piskiem7. Obracał głowę w niemal każdym kierunku, nie poruszając resztą ciała, przypominając mi dziewczynę z Egzorcysty. Chwiejąc się, podszedł do owocu na drzewie i zaczął go dziobać. Owoc był koloru czerwono-pomarańczowego, mniej więcej wielkości dłoni i podobny w kształcie do dyni.

 

– Jestem pewien, że wiesz, gdzie jesteś – powiedziałem do siebie – Jestem pewien, że tak.