Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Im bliżsi sobie byli, tym mniej o sobie wiedzieli. To będzie najtrudniejszy poranek w życiu Tadeusza Hanka. Ból głowy po niestrawionym jeszcze alkoholu to dopiero preludium piekła, jakie za chwilę się rozpęta. W uszach wciąż brzęczą mu fragmenty wczorajszej kłótni z żoną Adrianną. Ale w jaki sposób w ich wspólnej łazience znalazły się jej zwłoki - mężczyzna nie ma najmniejszego pomysłu. Wie jedno - gdy do drzwi zapuka policja, musi przedstawić przekonującą wersję zdarzeń. I pożegnać nadzieję, że kiedyś uda mu się dowiedzieć, co tak naprawdę zaszło między nim a Adrianną. Chyba że... Idealna lektura dla miłośników filmu "Zaginiona dziewczyna" Davida Finchera.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 207
Veröffentlichungsjahr: 2025
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Ewelina Jaskulska
Saga
Nić Adrianny
Redakcja i korekta: Anna Skóra
Zdjęcie na okładce: Midjournej, Shutterstock
Copyright © 2025 Ewelina Jaskulska i Saga Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727252575
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 55 milionów złotych.
Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania
Leonardowi, najjaśniejszej iskierce.
Dzień Twych narodzin pomógł mi obrać właściwą drogę – ku szczęściu.
Obyś kiedyś i Ty odnalazł własną, najwłaściwszą dla siebie.
W młodości byłem Tezeuszem,
A dzisiaj jestem Minotaurem.
Po mrocznym labiryncie kluczę
Nie mogąc liczyć na Ariadnę.
Głowa mi coraz bardziej ciąży,
Gdy żądam światła niby boga;
A ostrzegali ludzie mądrzy,
Że wszelka żądza to choroba.
Jacek Kaczorowski – Starość Tezeusza
Powoli otwieram oczy. Ból głowy rozsadza czaszkę. W perspektywie kolejnych zdarzeń to zwykła błahostka. Choć jeszcze tego nie wiem, lada moment życie, które znam, zmieni się. Nieodwracalnie.
W pomieszczeniu panuje absolutna ciemność. Pod czaszką kłębi się mnóstwo myśli. Skroń pulsuje z niebywałą intensywnością. Z sekundy na sekundę ból staje się coraz bardziej nieznośny.
Przykładam opuszki palców do czoła. Pocieram. Chcę zmniejszyć ból.
Bezskutecznie.
Przeklinam w duchu. Która właściwie jest godzina? Jak długo spałem? Godzinę? Trzy? Przespałem większą część dnia? Co robiłem wcześniej? I dlaczego, u licha, leżę na tej przeklętej kanapie?!
Niechętnie przewracam się na lewy bok. Bierne leżenie i gapienie się w ciemność w niczym nie pomoże. Przecież z sufitu nie wyczytam odpowiedzi. Kto niby miałby je tam zapisać?
Wzrok niemal od razu pada na żaluzje. Zasłonięte. To wyjaśnia, dlaczego do salonu nie wpada nawet odrobina światła. Do wnętrza pomieszczenia nie przebijają się nawet niewielkie strużki promieni słonecznych. Automatycznie stwierdzam, że albo jest środek nocy, albo bardzo pochmurny dzień.
Dźwigam się na łokcie. Zamierzam wstać, lecz gdy tylko wyżej unoszę głowę, pomieszczenie okropnie wiruje. Opadam ponownie na plecy. Niechętnie dochodzę do wniosku, że to nie najlepszy pomysł. Organizm nie jest jeszcze gotowy do opuszczenia kanapy bez ryzyka natychmiastowego upadku. Prawdopodobnie potrzebuję jeszcze co najmniej pięciu minut. Jak widać, po skończeniu trzydziestki nie ma żartów.
Wzdycham. Ewidentnie zbyt szybko się starzeję.
Przeciągam się, by rozruszać mięśnie. Ruchem dłoni instynktownie szukam telefonu. Skoro już muszę tkwić w takiej pozycji, żeby nabrać sił do podniesienia czterech liter, mogę przynajmniej spróbować rozwiać chociaż niewielką część wątpliwości. A zwłaszcza tych, których wyjaśnienie skrywa się w niewielkim urządzeniu. Tym samym, bez którego w obecnych czasach trudno byłoby funkcjonować.
Niewątpliwie telefon komórkowy przestał spełniać wyłącznie podstawowe funkcje, do których pierwotnie go wynaleziono. Dla większości ludzi stał się niemal przedłużeniem ręki. Sam czuję się zdecydowanie pewniej, kiedy smartfon znajduje się gdzieś w zasięgu wzroku, i nie uważam, by było w tym coś dziwnego. A że czasami czuję większe przywiązanie do urządzenia elektronicznego niż do żony? Myślę, że najlepiej będzie to po prostu przemilczeć.
Gdy wyczuwam telefon pod dłonią, bez zastanowienia jednym kliknięciem rozjaśniam ekran urządzenia. Światło wydobywające się z wyświetlacza razi mnie w oczy.
– Cholera – przeklinam pod nosem. Machinalnie mrużę powieki. Dopiero po chwili, gdy oczy przyzwyczajają się do światła, odczytuję godzinę widniejącą na ekranie.
Czwarta czterdzieści siedem.
Momentalnie zamieram. Zatrzymuję wzrok na dacie widocznej pod czterema cyframi. Marszczę brwi. Nie dowierzam w to, co widzę. Może coś źle odczytałem? Niemniej fakty zdają się mówić same za siebie.
Piątek, szósty października.
– Co jest, kurwa? – wyrywa się z moich ust.
Siadam gwałtownie, jakby miało mi to w jakiś sposób pomóc uporać się z wątpliwościami rozrywającymi czaszkę. Natychmiast żałuję tego kroku, gdy przed oczami pojawia mi się coraz więcej czarnych kropek. Ból głowy w ułamku sekundy staje się silniejszy.
Czuję się, jakby przejechał mnie tramwaj. Chociaż nie, to złe porównanie. Gdyby faktycznie tak było, prawdopodobnie zamiast na kanapie leżałbym teraz w kostnicy, a ta perspektywa brzmi jak wybawienie.
Mrugam kilkukrotnie powiekami. Próbuję przypomnieć sobie jakiekolwiek wydarzenia z poprzedniego dnia. Umysł nie współpracuje. Nie jestem w stanie doszukać się w zakamarkach pamięci żadnych, choćby najmniejszych skrawków wspomnień.
W głowie mam kompletną pustkę.
Nie potrafię logicznie tego wytłumaczyć, ale jestem niemal pewien, że dzisiaj powinien być czwartek. Nie rozumiem, dlaczego nic nie pamiętam. Jakby wczorajszy dzień wcale nie istniał… A może zwyczajnie przespałem całą dobę? Zdaję sobie jednak sprawę, że żadna z tych opcji nie wchodzi w grę.
To po prostu niemożliwe.
Ada z pewnością nie dopuściłaby do takiej sytuacji. Najpewniej zafundowałaby mi pobudkę w najbardziej odpowiednim (oczywiście według niej) momencie.
No właśnie. Gdzie właściwie jest Ada? To pytanie niespodziewanie przecina umysł. W tej samej chwili niespodziewanie uderzają we mnie strzępki bardzo silnych wspomnień.
Ja i Ada w salonie.
Mój krzyk.
Jej cichy szloch.
Trzaśnięcie drzwiami.
Marszczę brwi, jakbym w ten sposób mógł przywołać wszystkie wspomnienia, które gdzieś po drodze zdołały mi umknąć.
Niestety bez rezultatów.
Choć staram się intensywnie myśleć, próbuję przypomnieć sobie, o co mogło chodzić, nie jestem w stanie tego zrobić. Jestem jednak przekonany, że i tym razem pokłóciliśmy się – nie pierwszy i najpewniej nie ostatni raz. Nie mam pojęcia, czy znów chodziło o błahostkę, czy może o coś znacznie poważniejszego.
Ponownie wzdycham. Czy to jest na tyle istotne, bym zadręczał się rozmyślaniem na ten temat?
Nienawidzę, kiedy Ada płacze. Tym bardziej, jeśli wina leży po mojej stronie. Niestety nic nie mogę na to poradzić. Od kiedy tylko pamiętam, Ada ma w zwyczaju nadmiernie okazywać emocje, nawet z najbardziej błahych powodów, a ja nigdy nie potrafiłem tego zmienić.
W ostatnich miesiącach nasze małżeństwo przeszło ogromną próbę. Kłóciliśmy się niemal każdego dnia. Niekiedy zdarzały się wyjątki, lecz jeżeli dzień kończył się dla odmiany ciszą i spokojem, oznaczało to tylko jedno. Spędzaliśmy go osobno.
Chociaż właściwie – czy powinno mnie to dziwić? Wprawdzie nikt nigdy nie przyznał tego wprost (przecież nie ma się czym chwalić), ale może właśnie to jest standard? Skromny dodatek. Taka niepisana, ale zarazem nieodłączna zasada małżeństw z długoletnim stażem.
W końcu po pewnym czasie w związek zaczyna się wżerać rutyna, a początkową miłość zastępuje przywiązanie. Nic dziwnego, że po ośmiu latach wspólnego życia zdarza się między nami coraz więcej zgrzytów, a więź stopniowo się kruszy. Taka jest kolej rzeczy, a ja tylko tracę czas. Rozmyślanie nad tym to czysty nonsens.
Odkładam telefon, który do tej pory ściskałem w dłoni. Ekran już dawno się wygasił. Wzrok ponownie przyzwyczaił się do ciemności, dlatego nie ryzykuję ponownego sprawdzenia godziny. Doskonale wiem, jak to się skończy.
Przez głowę przemyka mi myśl, że powinienem się jeszcze położyć. Zupełnie jednak nie odczuwam zmęczenia. Chociaż właściwie nie powinno mnie to dziwić, jeżeli faktycznie przespałem całą dobę.
Zresztą, nawet gdybym był zmęczony, nie potrafiłbym spokojnie zasnąć. Pytania zbyt namolnie dręczą moją głowę. Wystarczająco zdołały mnie rozbudzić.
Rozglądam się po otoczeniu. Staram się nie pominąć żadnych istotnych szczegółów. Nie jestem pewien, co zamierzam osiągnąć. Targa mną silne wrażenie, że wnętrze niewielkiego salonu, oddzielonego od kuchni jedynie masywną wyspą, skrywa podpowiedzi. Być może dzięki nim przypomnę sobie fakty, które usunąłem z pamięci.
W skupieniu lustruję wzrokiem pomieszczenie. Bardzo uważnie przyglądam się zarysom mebli. Zatrzymuję spojrzenie na stoliku kawowym, stojącym tuż obok kanapy. Na szklanym blacie stoją pusta szklanka oraz butelka. Dostrzegam odrobinę cieczy na samym dnie naczynia. Nie muszę nawet brać go do ręki. Rozpoznaję alkohol po samym kształcie butelki.
Dwudziestopięcioletnia Hankey Bannister.
Jej doskonały i perfekcyjnie zrównoważony smak przez cały czas uparcie tkwi we wspomnieniach. Sięgałem po nią wiele razy. Bez wahania potrafię opisać każdą nutę. Przypominam sobie orzeźwiający smak cytrusów i jabłek, idealnie połączonych z toffi, miodem, wanilią i kokosem.
Prawdziwa symfonia i uczta dla zmysłów.
Wypuszczam ze świstem powietrze. Faktycznie, prawdopodobnie całkiem sporo wypiłem. Nie przypominam sobie jednak, w którym dokładnie momencie otworzyłem butelkę. Niewątpliwie whisky została wypita w ciągu ostatnich dwóch dni. W końcu pamiętam dokładnie każdy alkohol znajdujący się w barku i wiem, że w środę butelka była w stanie nienaruszonym.
To by wyjaśniało okropny ból głowy. Ból, który z każdą kolejną sekundą zdaje się przybierać na sile. Zwłaszcza w momentach intensywnego skupienia uwagi. Dlatego za wszelką cenę staram się o nim nie myśleć.
Nagle ogarnia mnie dziwne, pesymistyczne przeczucie. Mam wrażenie, że wydarzyło się coś złego, o czym powinienem wiedzieć. Choć to uczucie jest niesamowicie silne, szybko je odpycham. W końcu jestem na gigantycznym kacu. Chyba nic gorszego nie mogło się stać.
Gwałtownie, trochę zbyt szybko podnoszę się z kanapy. Pokonuję zaledwie dwa kroki i już stoję przy blacie aneksu kuchennego. Po omacku odnajduję przycisk, za pomocą którego włączam światła ledowe zamontowane wewnątrz kuchennej zabudowy. Nie decyduję się na zapalenie górnego oświetlenia w pomieszczeniu. Choć zapewne wzrok zdołałby się w miarę szybko przyzwyczaić, jakoś nie czuję się wystarczająco gotowy, żeby zostać całkowicie oślepionym przez światło.
Z każdą kolejną chwilą czuję, że w ustach mam coraz większą Saharę. Czym prędzej staram się więc zlokalizować jakikolwiek napój, by ugasić pragnienie. Wzrok zatrzymuje się na butelce z wodą. Kiedy w końcu zaczynam pić, zwyczajnie nie jestem w stanie przestać. Ciecz przyjemnie wypełnia gardło, powoli przechodzi przez przełyk, by ostatecznie wpłynąć do żołądka.
Chociaż doskonale zdaję sobie sprawę, że wypicie zbyt dużej ilości płynu niesie za sobą więcej szkody niż pożytku – w tym momencie mam to gdzieś. Pragnienie połączone ze świadomością ilości spożytego alkoholu jest zbyt silne, bym szczególnie przejmował się ewentualnymi konsekwencjami tej decyzji.
Odkładam butelkę, dopiero gdy całkowicie ją opróżniam. Czuję się zdecydowanie lepiej niż wcześniej. Nie mam pomysłu, co mógłbym robić o tej godzinie, dlatego ponownie rozsiadam się na kanapie. Usiłuję ruszyć głową i przypomnieć sobie jakiekolwiek szczegóły z poprzedniego dnia. Niestety w dalszym ciągu odnoszę wrażenie, że ktoś wyrwał mi z wnętrza głowy fragment pamięci.
Przymykam powieki. Staram się choć odrobinę wyciszyć uczucie niepokoju. Niestety z każdą minutą staje się coraz silniejsze, a ja zwyczajnie nie potrafię dłużej go tłumić.
Oddycham głęboko. Świadomość, że obudziłem się na kanapie, właściwie w środku nocy, pozbawiony jakichkolwiek wspomnień, nie daje mi spokoju. Chociaż dotąd kłóciliśmy się z Adą często (za często), nigdy nie kończyłem wieczora w taki sposób, w jaki prawdopodobnie zakończył się wczorajszy.
Nie będę zaprzeczać faktom. Przyznaję, niejednokrotnie whisky towarzyszyła mi podczas samotnie spędzanych wieczorów. Pomagała ugasić smutek, żal, ukoić emocje. Jednak nigdy nie wypiłem więcej niż dwie szklanki, a potem szedłem prosto do łóżka.
Możliwe, że za bardzo wyolbrzymiam sytuację. W końcu tylko ten jeden, jedyny raz w życiu wyszedłem poza schemat. Jak nigdy upiłem się do nieprzytomności, najpewniej przez Adę. Skończony ze mnie idiota. Siedzę w salonie, rozmyślam, tworzę dziwne wizje, a tymczasem żona smacznie śpi w sypialni. Gdy za kilka godzin wstanie, wciąż oburzona moim zachowaniem, jak zwykle w ramach przeprosin zrobię jej ulubioną jajecznicę i przynajmniej do wieczora zapanuje między nami zgoda.
Choć bardzo mocno trzymam się tych myśli, z jakiegoś powodu nie potrafię w nie uwierzyć. Niewytłumaczalne przeświadczenie, że coś jest nie tak, nie chce opuścić mnie nawet na chwilę. Podświadomość przez cały czas podpowiada, że powinienem jak najszybciej sprawdzić, czy Ada faktycznie leży w łóżku.
Zwariowałem. To, co roi mi się w głowie, jest po prostu pojebane. Wymysły szaleńca. A jednak. Nie potrafię usiedzieć spokojnie w miejscu, gdy każdy milimetr ciała wypełnia druzgoczące uczucie niepokoju.
Raptownie podnoszę się z kanapy. Bez zastanowienia idę pod drzwi sypialni. Gdy staję w progu, a moje spojrzenie zatrzymuje się na łóżku, czuję ukłucie w sercu.
Nie ma jej.
Przełykam ślinę. O tej porze łóżko na pewno nie powinno wyglądać tak, jakby nikt się w nim nie kładł. Ten widok niemal automatycznie pociąga za sobą kolejne pytania, na które standardowo nie znajduję odpowiedzi.
Gdzie, do cholery, jest Adrianna? Dlaczego nawet nie położyła się do łóżka?
Nie pojmuję. Skoro Ady nie ma w sypialni, musiała wyjść z mieszkania.
Dokąd?
Szperam w zakamarkach pamięci. Czy mogliśmy się pokłócić aż tak mocno? Ada wyszła, a ja z rozpaczy wlałem w siebie całą butelkę whisky? Choć brzmi to nieprawdopodobnie, nie mogę wykluczyć takiego przebiegu zdarzeń.
Odwracam się z westchnieniem. Niespodziewanie moją uwagę przykuwa strużka światła wydobywająca się spod drzwi łazienki. Wcześniej nie zwróciłem na nią uwagi.
Bez zastanowienia przykładam ucho do drewnianej powierzchni. Przez kolejne sekundy w ogromnym skupieniu nasłuchuję, co dzieje się w środku. Niestety z pomieszczenia nie dobiegają żadne odgłosy.
– Ada? – odzywam się po chwili niepewnie. Delikatnie pukam w drewno. – Kochanie, jesteś w środku?
Odpowiada mi cisza.
Zapalone światło o niczym nie świadczy. Zapewne Ada zapomniała je zgasić. Wychodziła w pośpiechu, a ja idiotycznie doszukuję się drugiego dna. Muszę myśleć racjonalnie. Zawzięcie staram się uspokoić samego siebie.
Wewnętrzny niepokój jednak uporczywie narasta.
Automatycznie przenoszę wzrok na drzwi wyjściowe. Zauważam buty żony, leżące w nieładzie, i długi, brązowy płaszcz zawieszony na wieszaku. Teraz jestem pewien. Ada nie wyszła. Niemniej nie rozumiem, dlaczego uparcie milczy.
Ponownie pukam do łazienki. Tym razem jednak nieco głośniej i zdecydowanie bardziej nerwowo.
– Adunia, proszę, odezwij się.
W tonie głosu wybrzmiewa błaganie. Z sekundy na sekundę ogarniają mnie coraz mroczniejsze myśli.
– Możesz wyjść? Proszę, porozmawiajmy.
Po raz kolejny odpowiada mi cisza. Biorę głęboki oddech, lecz w niczym to nie pomaga. Nie zniosę dłużej bezczynności. Wiem, że jest w środku. Obrażona księżniczka, bezczelnie się chowa, nie chce wydusić jednego głupiego słowa.
Narasta we mnie irytacja. Nie umiem opanować emocji. Bez zastanowienia naciskam klamkę. Gdy tylko przekroczę próg pomieszczenia, rozpęta się między nami kolejna kłótnia.
Z impetem otwieram drzwi. Ciężko oddycham. Zatrzymuję wzrok na wannie.
Wszystkie uczucia, jakie do tej pory mi towarzyszyły, momentalnie się ulatniają.
Nowy Rok. Pierwszy dzień czegoś (z pozoru) kompletnie nowego, a zarazem (podobno – każdy to powtarza), najbardziej odpowiedni czas na stworzenie całkiem nowych, lepszych wizji tak zwanego jutra.
Jeśli chcesz rozpocząć budowanie czegoś zupełnie nowego, od samych podstaw, zacznij w pierwszy dzień nowego roku. Dokładnie tak, jakby z chwilą wybicia północy wszystko inne, co wydarzyło się do trzydziestego pierwszego grudnia każdego kolejnego roku, przestawało mieć jakiekolwiek znaczenie. Licznik niespodziewanie zatrzymuje się i przestaje odliczać dalej. W zaledwie ułamku sekundy resetuje wszystkie dane, jakie zdołał zapisać, wyrzuca z pamięci każdą ze złych chwil, a następnie rozpoczyna odliczanie od samego początku.
Jakby przeszłość można było wymazać sobie ot tak, na zaledwie jedno pstryknięcie palcami. Wymazać i rozpocząć kreowanie czegoś zupełnie nowego. Czegoś, z czego tym razem być może w końcu będziemy zadowoleni.
Istna magia.
Wydaje mi się, że nie tyle sam pierwszy dzień roku, zaznaczony w kalendarzu na czerwono jako „Nowy Rok”, ale ogólnie początek roku, te pierwsze kilka–kilkanaście dni, w przekonaniu dużej części (o ile nie zdecydowanej większości) społeczeństwa od dawna jawił się jako coś niesamowitego. Zaledwie preludium do czegoś niezwykłego, co w zasadzie z dnia na dzień może rozpocząć się w naszym życiu.
W owym czasie w głowach ludzi powstaje cała masa dziwacznych i wręcz niemożliwych do zrealizowania postanowień i planów. W końcu początek roku jest znakomitą okazją, żeby spróbować czegoś nowego, na co w innych okolicznościach, przy jednoczesnym zachowaniu zdrowego rozsądku, nigdy byśmy się nie zdecydowali. I zazwyczaj właśnie w chwili, gdy zdrowy rozsądek wraca na swoje miejsce (zwykle po niecałych dwóch tygodniach), wszystkie wcześniejsze założenia zwyczajnie idą w niepamięć, a życie powoli zaczyna znów iść starym torem.
Przyznam, że to jest nawet odrobinę zabawne. Ludzie podejmują szalone decyzje, zamierzają zmienić całe dotychczasowe życie o sto osiemdziesiąt stopni. Rezygnują z jedzenia słodyczy czy innych niezdrowych i kalorycznych przekąsek, wykupują karnety na siłownie, a nawet zapisują się na różnego rodzaju kursy językowe, garncarskie czy krawieckie. Podejmują się robienia różnych dziwnych, a przy tym często szalonych rzeczy – tylko po to, żeby…
No właśnie, po co? Czy to ma właściwie jakikolwiek głębszy sens?
Nowy Rok. Dzień, który swym istnieniem w kalendarzu wprowadza jedynie delikatną modyfikację cyfry (czasami więcej niż jednej) w ostatnim segmencie daty. Nic poza tym.
Co w takim razie jest takiego nadzwyczajnego w tym dniu?
Próbuję odnaleźć jakąkolwiek, niekoniecznie najbardziej racjonalną, odpowiedź na to pytanie, ale chyba zwyczajnie przerasta to moje możliwości, bo tak naprawdę nigdy nie widziałam w tym dniu niczego szczególnego. Ot, zwykły dzień, dokładnie taki sam jak wszystkie inne.
Być może jestem po prostu dziwna, ale nie potrafię zrozumieć zachowań, które dla mnie są wręcz irracjonalne, choć w oczach społeczeństwa uchodzą za normalne i całkowicie uzasadnione. I nic nie mogę na to poradzić.
Podczas gdy inni ludzie ostatnie dni grudnia spędzają na tworzeniu podsumowań z ostatniego roku swojego życia, a także spisywaniu (często) ekstremalnie wybitnych i wyszukanych celów, postanowień i założeń, na których realizację (oczywiście tylko w teorii) zamierzają przeznaczyć cały kolejny rok, zwykle po prostu staram się złapać porządny, głęboki oddech po intensywnym okresie świąt Bożego Narodzenia.
Naprawdę nie mam pojęcia, kim była osoba, która kiedyś stwierdziła, że święta są czasem pełnym spokoju, wspaniałej, rodzinnej atmosfery i odpoczynku, ale najprawdopodobniej nigdy nie zdołała poznać smaku prawdziwych polskich świąt – wraz z ich niesamowitą i niepowtarzalną atmosferą.
Święta. Magiczny czas pełen nerwowości i napięcia z powodu emocjonującego wyścigu z czasem, bezwzględnie wymagającego posiadania nadludzkich umiejętności, by zdążyć przed pierwszą gwiazdką z przygotowaniem wszystkich potraw zaplanowanych na wieczerzę wigilijną. Przecież – zgodnie ze starą jak świat tradycją bożonarodzeniową – standardowo musisz zacząć przygotowania zdecydowanie zbyt późno. Szczyt świątecznej atmosfery następuje podczas samej kolacji, gdy zewsząd atakują cię niekończące się salwy niekomfortowych pytań, zwykle związanych z tematami, o których nie powinno się rozmawiać w towarzystwie (a zwłaszcza w trakcie jedzenia i już na pewno nie z żoną brata matki szwagra). Pod twoim adresem rzucane są kolejne niezbyt miłe uwagi, których nie masz najmniejszej ochoty słuchać, a w dodatku musisz być świadkiem zatrważającej ilości sporów na tle politycznym, głównie między najstarszymi członkami rodu, spośród których zawsze każdy musi mieć absolutną rację.
Święta, iście magiczny czas.
Wisienkę na torcie całego Bożego Narodzenia i wigilijnych tradycji zawsze, ale to zawsze stanowi przesycona całą gamą różnorakich emocji, a przy tym jakże każdemu potrzebna kłótnia z mężem chuj-wie-o-co, bez której żadne święta prawdopodobnie nie mogłyby się odbyć.
Oczywiście i w tym roku tradycji stało się zadość. Jednak wydaje mi się, że tym razem nasza kłótnia była inna niż wszystkie.
A przynajmniej jako pierwsza zabrnęła stanowczo za daleko, przekroczyła wszelkie możliwe granice.
Zaczęło się niewinnie od (początkowo) nic nieznaczącego sporu na temat ułożenia serwetek. Każde z nas miało na nie swoją własną, niepowtarzalną, a zarazem niepodważalną wizję. I za wszelką cenę chciało się jej trzymać, jakby od tego miały zależeć dalsze losy wszechświata. Na sam koniec naszej burzliwej wymiany zdań miałam zaś ogromną ochotę, by zwyczajnie wyjść z domu rodziców Tadeusza i już nigdy więcej nie musieć oglądać jego twarzy.
Przybywający goście szybko jednak sprowadzili mnie na ziemię, a kłótnia (przynajmniej na czas kolacji) poszła w zapomnienie.
Gdy napięcie spotęgowane niezwykłym i „wspaniałym” świątecznym czasem powoli opadło, jak zwykle wszystko stopniowo zaczęło wracać do normy. A przynajmniej tak mi się wydawało, bo do tamtej rozmowy już nie wracaliśmy.
Po kilku dniach milczenia zaczęłam ponownie rozmawiać z Tadeuszem, również na te mniej oficjalne tematy (przy naszych rodzinach staramy się zachować pozory, nie potrzebujemy, żeby ktokolwiek wtrącał się w nasze życie i prawił swoje mądrości na temat, o którym nie ma pojęcia), jednak spokój nie zagościł w naszym życiu na długo. Zakończył się dziś, a dokładniej kilkanaście sekund po północy, gdy mój kochany mąż zdecydował się na wszczęcie kolejnej awantury, której akompaniowały huki sztucznych ogni.
To się nazywa wejście w nowy rok z przytupem, czyż nie?
*
Bardzo często słyszałam powiedzenie: „Jaki Nowy Rok, taki cały rok”. Wprawdzie nie należę do licznego grona osób wierzących w jakieś idiotyczne zabobony czy przesądy, ale naprawdę nie chciałabym, żeby dzisiejsze wydarzenia miały kontynuację w kolejnych miesiącach. A jeśli ten rok przygotował dla mnie zupełnie inne plany…
O zgrozo. Chyba wolałabym odebrać sobie życie.
Mam wrażenie, że limit idiotycznych kłótni o praktycznie-nic-nieznaczące-rzeczy powinnam uznać za oficjalnie zamknięty na cały najbliższy rok (a przynajmniej chciałabym mieć możliwość, aby to zrobić).
Od rana (choć ze względu na godzinę, która widniała na zegarze, gdy oboje zwlekliśmy się z łóżka, raczej powinnam użyć słowa „popołudnie” – była mniej więcej trzynasta) Tadeusz przechodzi samego siebie, z każdą kolejną chwilą zaskakuje mnie coraz bardziej. Jesteśmy małżeństwem od przeszło siedmiu lat – w tym roku będzie osiem – znamy się piętnaście (a może już szesnaście? Cholera, co ze mnie za żona, skoro nie jestem pewna…), a ten człowiek wcale nie przestaje mnie zdumiewać swoimi dziwactwami.
Od zawsze wiedziałam, jakim jest typem człowieka. Już w chwili, gdy się poznawaliśmy (a były to przecież czasy gimnazjalne), zdałam sobie sprawę z jego natury. Był okropnym pedantem, czego zupełnie nie potrafił ukryć. Perfekcjonistą przykładającym wagę do najdrobniejszych, dla mnie nic nieznaczących szczegółów. Niemniej dziś przeszedł samego siebie, bo lista rzeczy, na temat których odbyliśmy już kilka burzliwych dyskusji, wydaje mi się zatrważająca i absurdalna zarazem:
• Zapach mydła do rąk w łazience, rzekomo zbyt słodki i przyprawiający o mdłości – receptory węchowe tego człowieka musiały ulec przepaleniu (prawdopodobnie paląc przy okazji jakieś podzespoły znajdujące się w mózgu, które odpowiadały za logiczne myślenie). Innej opcji nie ma, bo ja mam całkowicie odmienne zdanie w tym temacie. Nie jestem w stanie zliczyć, ile razy już dzisiaj wąchałam to przeklęte mydło. Wydaje mi się, że zdecydowanie zbyt wiele, bo nawet w tym momencie doskonale czuję jego zapach (choć siedzę na podłodze obok pralki, z dala od niego!). W każdym razie finalnie doszłam do wniosku, że Tadek przesadza (szok i niedowierzanie, no kto by się mógł spodziewać?). Wprawdzie mogłabym się go pozbyć (mydła, nie Tadka), ale skąd mam wziąć pewność, że nowa kompozycja zapachowa bardziej przypadnie Tadeuszowi do gustu, skoro nie odpowiada mu połączenie karmelu z delikatną nutą cynamonu? Zwłaszcza że szanownemu mężowi krytykowanie, jak zwykle zresztą, wychodzi najlepiej, ale niestety na pytanie: „Jaki zapach twoim zdaniem byłby bardziej odpowiedni?”, już nie raczył udzielić mi żadnej odpowiedzi.
• Brudny talerz pozostawiony w zmywarce – a konkretniej rzecz ujmując, sytuacja przedstawia się następująco: zjedliśmy śniadanie, po którym włożyłam talerze prosto do zmywarki. Nie zwróciłam uwagi, czy nie pozostały na nich resztki jedzenia – mój błąd. Gdy zmywarka skończyła pracę, zorientowałam się, że nie domyła jednego z talerzy, dlatego postanowiłam zostawić go w środku. Miał tam spokojnie zaczekać, aż nabiorę odrobinę więcej sił/chęci/motywacji, żeby bawić się w mozolne szorowanie garów, z którymi technologia nie była w stanie sobie poradzić. Nie wiem, czego Tadeusz szukał wewnątrz prawie pustej zmywarki. Prawdopodobnie problemów, które notabene znalazł, razem z niedomytym talerzem. Ten z jego chorej perspektywy najwyraźniej nie mógł zaczekać w środku chociażby pięciu minut, ale wymagał wszczęcia kolejnej afery. Jeden głupi talerz (który miałam wręcz ochotę rozbić na jego głowie), bo jego umycie było przecież nad wyraz priorytetowe. No faktycznie, bardzo wiele się przez to zmieni. Normalnie całe nasze życie obróci się o szalone trzysta sześćdziesiąt stopni…
• Zapomniane i porzucone gdzieś w czeluściach lodówki cytryny, które spędziły w niej tak długi czas, że diametralnie zmieniły swój kolor, konsystencję, strukturę, a nawet zapach – akurat w tym przypadku Tadeusz miał absolutną rację (nie mogę tego nie przyznać!), denerwując się za ten fakt na mnie. Przecież to tylko i wyłącznie moja wina, że rzeczy w lodówce mogą się zepsuć. W końcu, jak w każdym polskim, szanującym się domu, jest zamknięta na klucz, do którego tylko ja mam dostęp. Nie mogłabym pozwolić na to, by szanowny mąż miał przypadkiem możliwość podejrzenia zawartości lodówki, a już tym bardziej – żeby mógł ocenić, czy coś nadaje się jeszcze do spożycia, czy też nie… To jednak rodzi pytanie: w jaki sposób zorientował się, że cytryny stały się siedliskiem nowej cywilizacji, skoro nigdy nie otwierał lodówki znajdującej się w naszym mieszkaniu? Błagam, litości! To już chyba nawet nie wymaga żadnego dodatkowego komentarza.
• I najlepszy (przynajmniej moim zdaniem) punkt zostawiłam na sam koniec. Nie było mi ani trochę do śmiechu (choć z bezsilności zaczęłam się po prostu śmiać), gdy Tadeusz kolejną awanturę wszczął przez obiad. Tak, dokładnie. Wielu mężczyzn ma do swoich żon pretensje, że nie są w stanie przygotować ciepłego obiadu i podać go o odpowiedniej porze, natomiast mój mąż postanowił unieść się dumą, gdyż przygotowałam obiad bez wcześniejszego skonsultowania go z nim. Miała być niespodzianka, ale no cóż… W ramach podziękowań otrzymałam niespodziewaną kłótnię. I żeby było jasne: wcale nie chodziło o godzinę podania posiłku (o dziwo) ani o fakt, że przygotowałam najbardziej znienawidzoną przez niego potrawę, by w jakiś sposób zrobić mu na złość (cholera, a mogłam!). Zrobiłam dla Tadeusza spaghetti carbonara – jedno z jego ulubionych dań, którego oczywiście ostatecznie nie zdecydował się zjeść. Urażona duma mu na to nie pozwoliła. Ludzie, jak w ogóle śmiałam nie spytać go, czy akurat dziś ma ochotę na to danie.
Oj, Tadek, Tadek… No i komu ty właściwie chcesz zrobić na złość, mnie czy sobie?
Powoli zaczynam podejrzewać (nietrudno połączyć fakty), że świąteczna kłótnia była jedynie zwykłym zapalnikiem dalszych dyskusji i rozmów. Choć w większości głównie monologów, niekoniecznie sensownych, a przy tym okraszonych gigantycznymi emocjami.
Jest dopiero dziewiętnasta, a ja mam ochotę jedynie położyć się spać, by jak najszybciej zakończyć ten cały popaprany dzień. W głębi duszy przez cały czas towarzyszy mi silna obawa, że licznik kłótni przewidzianych na dziś nie zdołał się jeszcze zatrzymać i gdy tylko w końcu wyjdę z pralni, Tadeusz po raz kolejny postanowi zaatakować, wyprowadzając mnie tym samym z równowagi.
Mam szczerą nadzieję, że po prostu się mylę i że towarzyszące mi przeczucie okaże się dalekie od rzeczywistości. Po cichu liczę, że jednak Tadeusz nie wywoła następnych bezsensownych dyskusji, bo przysięgam: nie będę w stanie tego wytrzymać.
Nie dziś.
Jeszcze zaledwie wczoraj kładłam się do łóżka ze szczerym uśmiechem na ustach. Ogarniało mnie szczęście, w zasadzie niczym niezmącone, bo wydawało mi się, że w moim małżeństwie przez chmury zasłaniające niebo zaczęły się powoli przebijać delikatne promienie słońca.
Wczorajszy dzień był jednym z dwóch, w dodatku następujących bezpośrednio po sobie, które zakończyły się spokojnie, bez całej masy niepotrzebnych kłótni i przytyków słownych. Powinnam już świętować?
Owszem, prawdopodobnie bym mogła. Gdyby tylko wszystko w dalszym ciągu szło tym samym torem. Jednak dzisiejszego poranka radość, która towarzyszyła mi jeszcze poprzedniego wieczora, została mi brutalnie wyrwana.
Najwyraźniej spokój i dobre chwile nie mogą trwać zbyt długo. No jak? No po co? Przecież od tego całego szczęścia mogłoby nam się za bardzo w tyłkach poprzewracać. No kto to widział takie coś…
Przypuszczam, że właśnie do takiego wniosku doszedł mój szanowny mąż Tadeusz, który za podstawowy cel postawił sobie dzisiaj przegonienie wszystkich pozytywnych emocji z naszego wspólnego życia. Chociaż muszę przyznać, że mój dzień rozpoczął się całkiem dobrze. Przez pierwsze minuty, tuż po przebudzeniu, nawet nie zdołałam zauważyć, że nad naszymi głowami wiszą potężne, czarne chmury, zwiastujące nadchodzące nieszczęścia i spory.
Tylko jak niby miałam cokolwiek zauważyć, skoro Tadeusz od samego rana starał się zachowywać wszelkie możliwe pozory, by ostatecznie uderzyć w najmniej spodziewanym momencie?
Uśpił moją czujność. A raczej odurzył.
Gdy tylko się obudziłam, do moich nozdrzy wdarł się intensywny zapach kawy, który prawdopodobnie unosił się w całym mieszkaniu. Nie potrzebowałam lepszej motywacji, żeby zwlec się z łóżka. Tadeusz doskonale o tym wiedział. Zresztą, nie ma w tym zupełnie nic dziwnego. Znamy się przecież tyle lat…
Wracając do sedna. Poszłam do kuchni, gdzie czekała już na mnie pyszna, ciepła kawa. Tadeusz stał oparty o blat, z rękami założonymi na piersi. Pustym wzrokiem intensywnie wpatrywał się w przestrzeń przed sobą. W tamtym momencie wyglądał, jakby mocno nad czymś rozmyślał, jednak gdy weszłam do pomieszczenia i przywitałam się z nim, od razu obdarzył mnie szerokim uśmiechem, a następnie, głosem z pozoru przyjaznym i ciepłym, powiedział tylko: „Zrobiłem ci kawę. Spróbuj, jaka dobra”.
Jak tak teraz o tym wszystkim myślę, dochodzę do wniosku, że było w tym uśmiechu coś takiego… z lekka niepokojącego? Dającego do myślenia? Dziwnego? Nie wiem… Wtedy wcale się nad tym nie zastanawiałam, bo jakoś nie zwróciłam na to uwagi. Zwłaszcza że po pierwsze – byłam jeszcze zaspana, przez co nie myślałam do końca logicznie, a po drugie – Tadeusz intensywnym zapachem napoju bogów, roznoszącym się w całym mieszkaniu, uruchomił mój radar kawowy, przez który mimowolnie zamknęłam się na cały otaczający świat, dopóki nie wprowadziłam do organizmu odpowiedniej dawki kofeiny.
Nie zastanawiałam się długo, zanim usiałam przy stole. Od razu złapałam w ręce kubek z parującą cieczą, nie przejmując się ani trochę, że naczynie jest jeszcze okropnie gorące. Delektowałam się wspaniałym smakiem, z nieskrywaną przyjemnością popijając napój łyk po łyku. Czułam, jak przepyszna, ciepła kawa powoli rozchodzi się po moim wnętrzu.
Od czasu do czasu kątem oka zerkałam w stronę Tadeusza. Milczał, a ja nie miałam pewności, czy powinnam przerywać trwającą ciszę. Prawdopodobnie podświadomie wyczuwałam napięcie wiszące między nami, dlatego nie potrafiłam zebrać się na odwagę, by jakoś zagaić rozmowę. Chociaż nie jestem pewna, czy od samego początku coś było nie tak, czy to w moim spojrzeniu mogło być coś takiego, co Tadek miał prawo uznać za swego rodzaju prowokację. Być może spoglądałam w jego kierunku zupełnie niepotrzebnie (trzeba było się skupić w stu procentach na tej cholernej kawie), a może po prostu od samego rana był nastawiony w stosunku do mnie bojowo i to, w jaki sposób się zachowywałam, nie miało w tamtym momencie najmniejszego znaczenia.
Nie wiem. Nie mam przecież pojęcia, co tam się w dzieje w środku tego zdziwaczałego umysłu.
Nie jestem pewna, ile czasu mogło minąć, odkąd pojawiłam się w kuchni. Prawdopodobnie nie więcej niż pięć minut. Tak zakładam. Wtedy mój szanowny małżonek postanowił, w jakże subtelny i wyrafinowany sposób, zachowując przy tym iście spokojny i opanowany ton, oznajmić mi, że w przyszłości muszę się trochę bardziej postarać, gdy będę wybierać kawę, bo picie tej, której opakowanie kupiłam wczoraj, przychodzi mu z ogromnym trudem.
Dobra. Wydaje mi się, że odrobinę przesadziłam i chyba ubrałam to wszystko w zbyt łagodne słowa (a nie mam wątpliwości, że do łagodności niestety było wypowiedzi Tadeusza bardzo, ale to bardzo daleko). Mam wrażenie… Nie. To złe określenie. Prawda jest taka, że z ust Tadeusza (z których przy okazji sączyła się ogromna ilość jadu) każde kolejne zdanie brzmiało znacznie gorzej, dlatego w tym miejscu pokuszę się o przytoczenie dokładnych słów, które w tamtym momencie zostały przez niego użyte. Cytuję:
„Nie udawaj, że ci smakuje. Oboje doskonale wiemy, że tego świństwa nie da się pić. Nawet kawy porządnej nie potrafisz kupić! Wiesz, słyszałem kiedyś o jakimś rodzaju kawy, która powstaje z odchodów jakiegoś ssaka. Tylko różnica między tymi kawami jest taka, że za tamtą ludzie są w stanie zapłacić krocie, żeby spróbować napoju cechującego się WYSOKĄ JAKOŚCIĄ i WYRAFINOWANYM SMAKIEM, a za to coś nie zapłaciłbym nawet złamanego grosza. Przecież obok tego czegoś nawet zwyczajne gówno nie chciałoby stanąć! Jeśli następnym razem przyjdzie ci do głowy, żeby kupić takie pomyje, to lepiej oszczędź sobie wysiłku, bo równie dobrze mogę zalać sobie herbatę wodą prosto z toalety. Myślę, że wrażenia smakowe będą dokładnie takie same”.
Czy to dziwne, że w tamtym momencie po prostu siedziałam jak wryta, wpatrując się (zapewne ze zdziwieniem malującym się na twarzy) w sylwetkę Tadeusza, i nie potrafiłam wydusić z siebie żadnego słowa, przez co sprawiałam wrażenie, jakbym akceptowała wszystkie te obelgi?
Dopiero teraz, gdy to wszystko zapisuję, zaczynają przychodzić mi do głowy kolejne odpowiedzi, którymi mogłam się wtedy posłużyć. Jak zwykle wtedy, gdy jesteśmy po kłótni i minęło zbyt dużo czasu, by wracać do tematu.
Swoją drogą, muszę przyznać, że fantastycznie rozpoczęliśmy ten rok. Aż boję się pomyśleć, co jeszcze może na nas czekać w dalszej części tego jakże wspaniałego dwa tysiące siedemnastego. W tym momencie mogę sobie tylko spekulować, jednak wszelkie znaki na niebie i w moim małżeństwie wskazują, że na pewno nie będzie to nic pozytywnego, na co czeka się z ogromną niecierpliwością i zapartym tchem.
To dziwne, że akurat w takiej chwili niemal natychmiast nachodzi mnie bardzo dziwna refleksja. Stoję w drzwiach łazienki, myśląc o tym, czy jakikolwiek człowiek przynajmniej raz w całym swoim życiu ot tak, po prostu, bez większego powodu, zastanawiał się, co mógłby czuć, gdyby przed jego oczami zupełnie niespodziewanie zmaterializowała się jedna z bliskich jego sercu osób, w dodatku martwa.
Czy w ogóle ktokolwiek rozmyśla nad możliwą reakcją na widok, którego zupełnie się nie spodziewa? Jak właściwie można się zachować, gdy pewnego dnia budzisz się, by rozpocząć kolejny, z pozoru zwyczajny dzień, zresztą sądzisz, że życie nie jest w stanie już niczym cię zaskoczyć, i nagle następuje jakiś dziwny, a zarazem niefortunny przełom, który zmienia wszystko?
