Niedobra miłość - Jonathan Kellerman - E-Book

Niedobra miłość E-Book

Jonathan Kellerman

0,0

Beschreibung

Mroczny thriller autora bestsellerów z listy New York Times! Czego może się spodziewać doświadczony psycholog po anonimowej przesyłce z kasetą magnetofonową? Dr Delaware otrzymuje tajemniczą taśmę z dramatycznym nagraniem dziecięcego głosu i hasłem ,,Niedobra miłość" - nazwą konferencji naukowej, w której kiedyś brał udział. Psycholog próbuje nawiązać kontakt z uczestnikami owego zjazdu, ale okazuje się, że wielu z nich zginęło w niewyjaśnionych okolicznościach. Co więcej taśma z błaganiem o pomoc to zapowiedź kolejnych dramatycznych zdarzeń...Czy z pomocą detektywa Milo Sturgisa Alex odszyfruje schemat działania seryjnego mordercy i zdoła zapobiec kolejnym zabójstwom? Przed tobą poruszająca opowieść o traumatycznym dzieciństwie, bezsensownej śmierci i pogmatwanym umyśle okrutnego psychopaty. Ten thriller trzyma w napięciu do ostatniej minuty czytania, skłaniając do refleksji o źródłach zła i sensie prowadzenia terapii psychologicznej. Oto ósmy tom wstrząsającej serii o zagadkach kryminalnych Alexa Delaware'a, można go uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności cyklu. BAD LOVE, Copyright © 1994 by Jonathan KellermanSeria thrillerów psychologicznych, których głównym bohaterem jest znany, choć przebywający na wczesnej emeryturze psycholog dziecięcy Alex Delaware. Dr Delaware na prośbę przyjaciela detektywa Milo Sturgisa zostaje specjalnym konsultantem Departamentu Policji w Los Angeles i pomaga mu w rozwiązaniu najbardziej zawiłych spraw kryminalnych.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 412

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jonathan Kellerman

Niedobra miłość

Tłumaczenie: Adam Łanowy

Saga

Niedobra miłość

 

Tytuł oryginału Bad Love

 

Język oryginału angielski

BAD LOVE, Copyright © 1994 by Jonathan Kellerman

Copyright ©1999, 2023 Jonathan Kellerman i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728540893 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Mojej córce – Rachel.

Jej zdolnościom, urodzie, gracji, stylowi

i złotemu sercu.

 

Specjalne podziękowania dla zastępcy szeryfa

Kurta Eberta.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Paczkę dostarczono w gładkim brązowym opakowaniu. Była to wypchana koperta o rozmiarach książki. Sądziłem, że zawiera jakiś akademicki tekst, choć zapomniałem już, że go zamówiłem.

Trafiła na stolik z pocztą razem z poniedziałkowymi rachunkami i zapowiedziami seminariów na Hawajach i w St. Craix. Wróciłem do biblioteki, usiłując wymyślić, co zrobię, kiedy za dziesięć minut Tiffani i Chondra Wallace przyjdą na drugą sesję.

Rok temu, na skraju Angeles Crest Forest, ich matka została zamordowana przez swego męża.

Zabójca twierdził, że to zbrodnia popełniona z namiętności, i może, w najgorszym tego słowa znaczeniu, miał rację. Z akt sądowych dowiedziałem się, że namiętność nie stanowiła problemu dla Ruthanne i Donalda Dell Wallace’ow. Ona była pozbawiona silnej woli i mimo okropnego rozwodu nie przestała „kochać” Donalda Della. Nikt się więc nie dziwił, kiedy pochlebstwami skłonił ją do nocnej przejażdżki, obiecując kolację z homarami i dobrą marihuanę.

Niedługo po zaparkowaniu na cienistej krawędzi lasu uprawiali w ekstazie miłość, rozmawiali, spierali się, bili, wreszcie wpadli w furię i skoczyli sobie do gardeł. Potem Donald Dell wymierzył kupiony za dolara nóż w kobietę, która wciąż nosiła jego nazwisko. Zadał jej trzydzieści trzy ciosy, a następnie wyrzucił ciało z furgonetki. Cały szkopuł w tym, że na miejscu zbrodni zostawił srebrny indiański portfel wypchany gotówką i swoją kartę członkowską klubu motocyklowego Żelazny Zakon.

Wylądował w więzieniu Folsom z wyrokiem od pięciu do dziesięciu lat za zabójstwo drugiego stopnia. Skumał się z członkami Bractwa Aryjskiego z sąsiednich cel, zaczął chodzić na kurs mechaniki samochodowej i próbował zaskarbić sobie dobrym zachowaniem łaski w kaplicy.

Po czterech miesiącach odsiadki gotów był spotkać się z córkami.

Według konstytucji jego prawa ojcowskie muszą zostać wzięte pod uwagę.

Stephen Huff, sędzia sądu rodzinnego Los Angeles, poprosił mnie o ocenę. Spotkaliśmy się wrześniowego ranka w jego kancelarii, gdzie popijając piwo imbirowe i kręcąc łysą głową, zapoznał mnie ze szczegółami. W pokoju była piękna boazeria ze starego dębu i tanie wiejskie meble. Wszędzie znajdowały się fotografie z dzieciństwa.

– W jaki sposób chce się z nimi widywać, Steve?

– Dwa razy w miesiącu, w więzieniu.

– To przecież podróż samolotem.

– Przyjaciele zrzucą się na opłatę.

– Jacy przyjaciele?

– Kilku idiotów pod nazwą Fundusz Obrony Donalda Della Wallace’a.

– Kanciarze?

– Tyle o ile.

– Myślisz, że to pieniądze z handlu amfetaminą?

Uśmiechnął się ze znudzeniem i lekką urazą.

– Nie wyciągaj pochopnie wniosków, Alex.

– A co dalej, Steve? Renta inwalidzka, ponieważ jest zestresowany jako jedyny rodzic?

– Tak to wygląda. Co można zrobić? Porozmawiaj kilka razy z dzieciakami, napisz raport stwierdzający, że te wizyty będą odbijać się na ich psychice, a my zajmiemy się resztą.

– Na jak długo?

Odstawił piwo i obserwował, jak szklanka pozostawia mokry ślad na bibularzu.

– Mogę odroczyć to co najmniej na rok.

– Co potem?

– Jeśli złoży następny wniosek, dzieci zostaną ponownie zdiagnozowane i znowu uzyskamy odroczenie. Czas jest po ich stronie, zgadza się? Będą dorośleć i staną się twardsze.

– Za rok będą miały dziesięć i jedenaście lat, Steve.

– Co ci mam powiedzieć, Alex? Też nie chcę, żeby skończyły w rynsztoku. Proszę cię o diagnozę, bo znasz się na tym.

– Uważasz, że ktoś inny mógłby zalecić odwiedziny?

– Możliwe. Powinieneś zobaczyć kilka opinii wystawionych przez twoich kolegów. Trafiłem na jedną, która stwierdzała, że wieczne przygnębienie matki dobrze wpływało na dziecko. Rozumiesz, uczyło je doceniać wartość prawdziwych uczuć.

– W porządku – powiedziałem – ale chcę zrobić prawdziwe rozpoznanie, nie jakieś tam duperele. Coś, co może im się przydać w przyszłości.

– Terapia? Dlaczego nie? Rób co chcesz. Jesteś teraz urzędowym psychiatrą. Przesyłaj wszystkie rachunki do mnie, a ja dopilnuję, żeby ci zapłacono w przeciągu dwóch tygodni.

– Kto płaci, kolesie w skórach?

– Nie martw się. Dopilnuję, żeby płacili na czas.

– Byle tylko nie próbowali dostarczyć czeku osobiście.

– O to bym się nie martwił, Alex. Te typy są z natury nieśmiałe.

 

Dziewczynki przybyły punktualnie, tak jak w zeszłym tygodniu. Trzymały się za ręce i ukrywały za plecami babki.

– Oto są – ogłosiła Evelyn Rodriguez.

Stanęła w wejściu i popchnęła dzieci do środka.

– Dzień dobry – powiedziałem. – Cześć, dziewczyny.

Tiffani wysiliła się na uśmiech, a starsza siostra odwróciła oczy.

– Dobrze wam minęła podróż?

Evelyn wzruszyła ramionami, wydęła wargi i ściągnęła je z powrotem. Cofnęła się, ciągle trzymając wnuczki w uścisku, które poddawały się niechętnie, stawiając bierny opór. Czując go, Evelyn odpuściła. Skrzyżowała ręce na piersiach, zakaszlała i umknęła wzrokiem.

Rodriguez był jej czwartym mężem. Evelyn była pięćdziesięcioośmioletnią otyłą Angielką z pomarszczoną i poplamioną nikotyną skórą oraz ustami tak cienkimi i prostymi jak cięcie chirurga. Prowadzenie rozmowy sprawiało jej ogromną trudność. Byłem niemal pewien, że właśnie ta cecha charakteru przyczyniła się do morderstwa córki.

Tego ranka miała na sobie bezkształtną bluzkę zkrótkim rękawem i wyblakłym niebieskim nadrukiem. Bluzka spływała luźno na czarne stretchowe dżinsy. Błękitne tenisówki były upstrzone białymi plamami. Miała krótkie, kręcone żółte włosy z czarnymi odrostami. Poza kolczykami nie nosiła innej biżuterii. Ukryte za binoklami oczy uparcie unikały mojego spojrzenia.

Pogładziła Chondrę po głowie, a dziewczyna wtuliła twarz w jej tłuste miękkie ramię. Tiffani weszła do pokoju i gapiła się w wiszący na ścianie obraz.

– Okay, w takim razie zejdę na dół i poczekam w samochodzie – powiedziała Evelyn Rodriguez.

– Jeśli zrobi się zbyt gorąco, proszę się nie krępować i przyjść do nas – zachęciłem.

– Upał mi nie przeszkadza. – Uniosła rękę i zerknęła na maleńki zegarek. – Jak długo to potrwa?

– Mniej więcej godzinę.

– Ostatnim razem było dwadzieścia minut.

– Dzisiaj chciałbym spróbować trochę dłużej.

Zmarszczyła brwi.

– W porządku... Mogę zapalić tam, na dole?

– Na zewnątrz? Pewnie. – Gdy wymamrotała coś pod nosem, zapytałem: – Chciałaby mi pani coś powiedzieć?

– Ja? – Puknęła się palcem w pierś i uśmiechnęła. – Niee... Zachowujcie się dobrze, dziewczyny.

Wyszła na taras i zamknęła za sobą drzwi. Tiffani nadal obserwowała malowidło, natomiast Chondra dotknęła klamki i oblizała usta. Miała na sobie białą koszulkę ze Snoopym, czerwone szorty i sandały bez skarpetek. Rolka owocowych dropsów wystawała z kieszeni spodenek. Ręce i nogi Chondry były blade, a twarz szeroka i pucołowata. Blond włosy, zaplecione w bardzo długie i bardzo cienkie mysie ogonki, lśniły prawie metalicznym blaskiem, który kontrastował z ziemistą cerą. Okres dojrzewania może spowodować jakieś zmiany w jej urodzie. Zastanawiałem się, co jeszcze może przynieść.

Przygryzła dolną wargę. Mój uśmiech przeszedł niezauważony.

– Jak się czujesz, Chondra?

Ponownie wzruszyła ramionami i wbiła wzrok w podłogę. Była dziesięć miesięcy starsza od siostry, nieco niższa i wydawała się mniej dojrzała. Podczas pierwszej sesji nie wypowiedziała ani słowa. Siedziała jedynie z rękami skrzyżowanymi na kolanach, podczas gdy Tiffani mówiła na okrągło.

– Robisz coś zabawnego w tym tygodniu?

Pokręciła głową. Położyłem rękę na jej ramieniu. Stała sztywno, dopóki nie usunąłem dłoni. Ta reakcja sprawiła, że zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie była w jakiś sposób napastowana. Jak wiele warstw tej rodziny będę zdolny przebić?

Akta leżące na nocnej szafce zawierały materiały ze wstępnych analiz. Czytałem je przed snem dla dodania sobie otuchy.

Prawnicze żargony, policyjna proza, ohydne zdjęcia. Perfekcyjnie napisane transkrypcje z nieskazitelnie białymi marginesami.

Ciało Ruthanne Wallace przekazane koronerowi.

Głębokość ran, urazy kości...

Bandyckie zdjęcie Donalda Della – dzikie oczy, czarna broda, spływający po twarzy pot.

„A wtedy zaczęła mnie wyzywać – wiedziała, że nie zniosę wyzwisk, ale to jej w żaden sposób nie powstrzymywało. A potem ja po prostu – wiesz straciłem kontrolę. To nie powinno się wydarzyć. Co mogę powiedzieć?”.

– Lubisz rysować, Chondra? – zapytałem.

– Czasami.

– Może znajdziemy w bawialni coś, co ci się spodoba.

Wzruszyła ramionami i spuściła wzrok na dywan.

Tiffani wodziła palcem po obramowaniu fotografii. Zdjęcie boksera George’a Belowsa. Kupiłem je pod wpływem impulsu w jakimś sklepiku od kobiety, której nigdy więcej nie widziałem.

– Lubisz rysować? – zapytałem.

Odwróciła się. Miała bardzo wąskie usta rozepchnięte wielkimi nieregularnymi zębami, co powodowało, że cały czas chodziła z otwartą buzią i wyglądała gapowato. Myszowate włosy były krótko obcięte, z postrzępioną grzywką. Na górnej wardze pozostał fragment jedzenia. Paznokcie były brudne, a oczy niewiarygodnie brązowe. Gdy uśmiechnęła się, wyraz gapiostwa zniknął. W tym momencie mogłaby być modelką i sprzedałaby wszystko.

– Tak, jest fajne.

– A co najbardziej lubisz?

– Walki.

– Walki?

– Tak – odparła, uderzając pięścią w powietrze. – Akcję. Jak w ŚFZ.

– ŚFZ – powtórzyłem. – Światowa Federacja Zapaśnicza?

Zaprezentowała bokserskiego haka.

– Bum, bęc – powiedziała Tiffani, zbliżywszy się do siostry. – Witamy na walce ŚFZ; nazywam się Pełzający Niszczyciel, a to jest Czerwona Żmija w olśniewającym meczu stulecia. Ding!

Roześmiała się nerwowo. Chondra wykrzywiła usta, też próbując zdobyć się na uśmiech.

– Aar... – powiedziała Tiffani, zbliżając się, i mocno pociągając wyimaginowany gong. – Ding. Bum, bęc. – Wymachując rękami, ruszyła do ataku. – Giń, Żmijo! Aar...!

Dosięgnęła Chondry i zaczęła łaskotać ją pod pachami. Zaatakowana dziewczynka zachichotała i niezgrabnie starała się odeprzeć natarcie. Tiffani puściła ją i zaczęła krążyć wokół niej, młócąc pięściami powietrze. Chondra ponownie zajęła się przygryzaniem warg.

– Chodźcie, dzieciaki. – Zabrałem je do biblioteki.

Chondra momentalnie usiadła przy stoliku do gier. Tiffani chodziła po pokoju, podskakując, wymachując rękami jak nakręcana zabawka i mamrocząc coś do siebie.

Chondra obserwowała siostrę. Po chwili wzięła ze stojącego przed nią pliku arkusz papieru, a później kredkę. Czekałem, aż zacznie rysować, ale odłożyła kredkę i nadal śledziła poczynania siostry.

– Oglądacie w domu zapasy? – zapytałem.

– Roddy ogląda – odpowiedziała Tiffani, nie przerywając dobrej zabawy.

– To mąż waszej babci?

Skinięcie głową, cios w powietrze.

– On nie jest naszym dziadkiem. To Meksykanin.

– Lubisz zapasy?

– Uhm. Bum, bęc!

Odwróciłem się do Chondry. Nie poruszyła się.

– Ty też oglądasz zapasy w telewizji?

Potrząśnięcie głową.

– Ona lubi „Surfmgistów” – oznajmiła Tiffani. – I czasami też „Szereg milionerów”.

Chondra przygryzła wargę.

– „Szereg milionerów” – powtórzyłem. – Film, w którym bogaci ludzie mają wszelkie możliwe rodzaje problemów?

– Oni umierają – odpowiedziała Tiffani. – Czasami. To rzeczywiście prawdziwe. – Opuściła ramiona i przestała krążyć po pokoju. Podchodząc do nas, dodała: – Umierają, ponieważ pieniądze i dobra materialne są korzeniami grzechu, a kiedy ustalasz prawa z szatanem, twoja dusza nigdy nie zazna spokoju.

– Czy ci bogaci ludzie z „Szeregu milionerów” ustalają prawa z szatanem?

– Czasami. – Wróciła do walki z niewidzialnymi wrogami.

– Jak tam w szkole? – zapytałem Chondrę.

Pokręciła głową i odwróciła wzrok.

– Jeszcze nie zaczęłyśmy – odpowiedziała Tiffani.

– Dlaczego?

– Babcia mówi, że nie musimy.

– Brakuje wam spotkań z przyjaciółmi?

Wahanie.

– Może.

– Mogę o tym porozmawiać z babcią?

Spojrzała na Chondrę, która właśnie zrywała papierową oprawkę z kredki.

Tiffani skinęła głową. Potem zwróciła uwagę siostrze:

– Nie rób tak. Są jego.

– Nic nie szkodzi – powiedziałem.

– Nie powinnaś niszczyć cudzych rzeczy.

– To prawda – stwierdziłem – ale niektóre rzeczy są przeznaczone do zużycia. Na przykład kredki. A te są dla was.

– Kto je kupił? – spytała Tiffani.

– Ja.

– Niszczenie to dzieło szatana. – Tiffani rozpostarła ramiona i zatoczyła szerokie koła w powietrzu.

– W kościele tak powiedzieli? – zainteresowałem się.

Wydawało się, że nie usłyszała.

– On wszedł w układ z szatanem.

– Kto?

– Wallace.

Usta Chondry zadrżały.

– Przestań – powiedziała bardzo miękkim głosem.

Tiffani podeszła i objęła siostrę ramieniem.

– W porządku, on nie jest naszym tatą, pamiętasz? Szatan zamienił go w złego ducha i wszystkie jego grzechy połączyły się w jedno. Jak wielkie burrito.

Chondra odwróciła się od niej, ale milczała.

– Daj spokój – powiedziała Tiffani, szturchając ją w plecy. – Nie martw się.

– Połączyły się? – zapytałem.

– W jedność – wyjaśniła. – PAN liczy wszystkie twoje dobre uczynki i grzechy i łączy je w jedno. Więc kiedy umierasz, ON od razu wie, czy idziesz do góry, czy na dół. On pójdzie na dół. Kiedy się tam dostanie, aniołowie popatrzą i będą wiedzieli o wszystkim, co zrobił. A potem spłonie. – Wzruszyła ramionami. – Taka jest prawda.

Oczy Chondry wypełniły się łzami. Próbowała usunąć z ramienia rękę Tiffani, ale trzymała ją mocno.

– W porządku – kontynuowała Tiffani. – Trzeba porozmawiać o prawdzie.

– Przestań – rozkazała Chondra.

– W porządku – upierała się Tiffani. – Musisz z nim porozmawiać. – Spojrzała na mnie. – Wtedy napisze dobrą książkę dla sędziego i on nigdy nie wyjdzie.

Chondra również popatrzyła na mnie.

– To, ile czasu spędzi w więzieniu, nie zależy od tego, co napiszę – powiedziałem.

– Może – obstawała przy swoim Tiffani. – Jeśli twoja książka powie sędziemu, jakim on jest złem, to może zamkną go na dłużej.

– Czy kiedykolwiek był dla was zły?

Brak odpowiedzi.

Chondra pokręciła głową.

– Bił nas – powiedziała Tiffani.

– Często?

– Czasami.

– Ręką czy czymś innym?

– Ręką.

– Nigdy kijem ani pasem, ani niczym innym?

Zobaczyłem, jak Chondra znów potrząsa głową. Tiffani zrobiła to samo, ale dużo wolniej, niechętnie.

– Nie dużo, ale czasami – stwierdziłem.

– Kiedy byłyśmy niedobre.

– Niedobre?

– Robiąc bałagan, chodząc blisko jego roweru... Mamę bił częściej, prawda? – Tiffani szturchnęła siostrę. – Bił ją.

Chondra nieznacznie skinęła głową. Potem chwyciła kredkę i ponownie zaczęła zrywać z niej oprawkę. Tiffani obserwowała, ale nie powstrzymywała siostry.

– Dlatego go zostawiłyśmy – tłumaczyła. – Bił ją cały czas, a potem przyszedł do niej z pożądaniem i grzechem w sercu, i zamordował. Powiedz to sędziemu. Jesteś bogaty. On cię posłucha!

Chondra zaczęła płakać. Tiffani poklepała ją i powiedziała:

– Już dobrze. Musimy.

Wytarła oczy siostrze. Chondra przycisnęła kredkę do ust.

– Nie jedz tego – napomniała ją Tiffani. – To trucizna.

Chondra wypuściła kredkę, która wylądowała na podłodze. Tiffani podniosła ją i starannie ułożyła na miejscu w pudełku. Chondra oblizywała wargi. Zamknęła oczy i zacisnęła dłonie w pięści.

– W zasadzie – odezwałem się – kredka nie jest trująca. To tylko wosk z kolorowym barwnikiem, ale chyba niezbyt smaczny.

Gdy Chondra otworzyła oczy, uśmiechnąłem się. Próbowała zrobić to samo, ale zdołała unieść tylko jeden koniuszek ust.

– Cóż, to nie jedzenie – stwierdziła Tiffani.

– Nie, istotnie nie.

Znowu trochę pobiegała po pokoju, boksowała i mamrotała pod nosem.

– Porozmawiajmy o tym, o czym mówiłem wam w zeszłym tygodniu. Jesteście tutaj, bo wasz ojciec chce, żebyście odwiedzały go w więzieniu. Moim zadaniem jest dowiedzieć się, co wy na ten temat sądzicie, a potem przekazać to sędziemu.

– Dlaczego nie zapyta nas?

– Zrobi tak, porozmawia z wami, ale najpierw chce, żebym...

– Dlaczego?

– Ponieważ na tym polega moja praca. Na rozmawianiu z dziećmi o uczuciach. Dowiadywaniu się, co naprawdę...

– Nie chcemy go widzieć – oznajmiła Tiffani. – Jest instrumentem w rękach szatana.

– Ins...

– Instrumentem! Zawarł układ z szatanem i stał się pełnym grzechu duchem. Kiedy umrze, spłonie w piekle. To pewne.

Chondra zakryła twarz dłońmi.

– Przestań! – krzyknęła Tiffani i ruszyła w kierunku siostry.

Zanim jednak dotarła do stolika, Chondra wstała, jęknęła głośno i pobiegła do drzwi. Otworzyła je z takim impetem, że prawie straciła równowagę.

Wybiegła z pokoju.

Tiffani tylko ją obserwowała. Wyglądała na bezradną.

– Trzeba mówić prawdę – stwierdziła ponownie.

– Bezapelacyjnie – zgodziłem się – ale czasami jest to trudne.

Skinęła głową. Teraz jej oczy były wilgotne.

Ponownie zaczęła dreptać po pokoju.

– Twoja siostra jest starsza, ale chyba to ty się nią zajmujesz.

Zatrzymała się i posłała mi wojownicze spojrzenie, ale wyglądała na zadowoloną.

– Dobrze się nią opiekujesz – dodałem.

Wzruszyła ramionami.

– To musi być czasami trudne.

W jej oczach pojawił się błysk. Oparła ręce na biodrach, zadarła brodę i oznajmiła:

– Nie, jest w porządku. – Gdy posłałem jej uśmiech, dodała: – Ona jest moją siostrą.

Poklepałem Tiffani po ramieniu.

Pociągnęła nosem i odeszła.

– Trzeba mówić prawdę – powiedziała raz jeszcze.

– Tak, trzeba.

Cios w powietrze, szturchnięcie.

– Bum, bęc... Chcę wracać do domu.

 

Chondra już siedziała obok Evelyn na przednim fotelu trzydziestoletniego chevroleta w śliwkowym kolorze. Samochód miał prawie zupełnie startą farbę z karoserii i złamaną antenę. Ktoś odwalił tu amatorskie lakiernictwo. Tylny zderzak auta był strzaskany, jeden koniec zwisał tuż nad ziemią.

Podszedłem do samochodu, kiedy Tiffani schodziła po schodach. Evelyn Rodriguez nie podniosła wzroku. Papieros zwisał z jej ust. Paczka winstonów leżała na tablicy rozdzielczej. Połowa przedniej szyby od strony kierowcy była pokryta tłustą mgłą. Palce Evelyn zajmowały się przywiązywaniem breloczka do kluczy. Cała reszta jej ciała pozostawała nieruchoma.

Chondra wtuliła się w fotel. Podkurczyła nogi i uparcie wpatrywała się w swoje kolana.

Nadeszła Tiffani i patrząc na mnie, zanurkowała na tylne siedzenie.

Evelyn oderwała wreszcie wzrok od swojego zajęcia, ale palce nie przestały się poruszać. Breloczek był biało-brązowy i przypominał skórę węża.

– No, to było krótko – stwierdziła. – Teraz zamknij drzwi.

Tiffani wykonała polecenie.

– Dziewczyny nie zaczęły jeszcze chodzić do szkoły – powiedziałem.

Evelyn Rodriguez popatrzyła przez moment na Tiffani, a potem odwróciła się do mnie.

– Zgadza się.

– Potrzebuje pani pomocy?

– Pomocy?

– Żeby zaczęły. Czy jest jakiś problem?

– Nie, byliśmy zajęci... Pilnuję, żeby czytały w domu. Nic im nie będzie.

– Planuje pani wkrótce je wysłać?

– Pewnie, kiedy wszystko się uspokoi. Więc co dalej? Muszą przyjechać jeszcze raz?

– Spróbujemy znowu jutro. Pasuje pani?

– Nie, w zasadzie to nie. Mam trochę spraw do załatwienia.

– A więc kiedy pani odpowiada?

Pociągnęła papierosa, poprawiła okulary i umieściła breloczek na siedzeniu.

– W ogóle mi nie odpowiada. Wszystkie odpowiednie chwile już minęły.

Zapaliła silnik. Jej usta trzęsły się, papieros dygotał między nimi. Gwałtownym ruchem wykonała ostry skręt kierownicą. Przednie koła z piskiem zarysowały asfalt.

– Chciałbym je wkrótce znowu zobaczyć – powiedziałem.

– Po co?

Zanim zdążyłem odpowiedzieć, Tiffani rozciągnęła się na tylnym siedzeniu i zaczęła kopać tapicerkę drzwi nogami.

– Przestań! – nie odwracając się, krzyknęła pani Rodriguez. – Po co? – powtórzyła. – Po to, żeby powiedziano nam, co i jak mamy robić?

– Nie, ja...

– Problem polega na tym, że sprawy przewróciły się do góry nogami. Bezsensownie. Ci, którzy powinni być martwi, nie są, a ci, którzy są, nie powinni byli umrzeć. Żadne rozmowy tego nie zmienią, więc co za różnica? Kompletnie przewrócone. A teraz ja znowu mam zostać mamą.

– On może napisać książkę – przerwała Tiffani – i wtedy...

Evelyn uciszyła ją spojrzeniem, a potem powiedziała:

– Ty się nie zamartwiaj takimi sprawami. Wracamy. Jeśli będzie czas, to kupię ci loda.

Opuściła dźwignię zmiany biegów, chevrolet zabełkotał i odjechał z łomotem, ocierając jezdnię tylnym zderzakiem.

 

Stałem tam przez chwilę, tłumiąc w sobie złość. Potem wróciłem do domu i sporządziłem notatkę:

Silne przeciwstawienie się diagnozie, częściowo spowodowane otwartym gniewem T w stosunku do ojca. Mówi o grzechu, karze. C nadal nieaktywna. Konieczna kontynuacja.

Udałem się do sypialni i wygrzebałem akta policyjne Ruthanne Wallace.

Grube jak książka telefoniczna.

– Transkrypcje procesowe – powiedział Milo, kiedy mi to wręczał. – Z pewnością żadne rewelacyjne odkrycia. Tylko baza dla twojej smętnej pracy.

Wyciągnął te dane z TAJNYCH akt oddziału Foothill. Spełnił moją prośbę bez żadnych zbędnych pytań. Teraz przerzucałem poszczególne strony i nie wiedziałem, po co o to prosiłem. Złożywszy dokumenty, zaniosłem je do biblioteki i umieściłem w szufladzie biurka.

Dziesiąta rano, a ja już czułem się zmęczony.

Poszedłem do kuchni, wsypałem trochę kawy do ekspresu i zabrałem się do przeglądania poczty. Bzdurne reklamówki, czeki do podpisania, druki do wypełnienia oraz paczuszka w brązowym opakowaniu. Sądziłem, że to książka.

Rozdarłem wypchaną kopertę i sięgnąłem dłonią do środka. Oczekiwałem, że moja ręka natrafi na tom w twardej oprawie. Ponieważ jednak palce nie dotknęły niczego, pchnąłem je głębiej, aż wreszcie trafiłem na coś gładkiego i twardego. Plastik. Wsunięty w sam róg opakowania.

Potrząsnąłem torbą. Wypadła kaseta audio i z klekotem upadła na stół.

Czarna. Brak naklejki i opisów.

Obejrzałem papierową kopertę. Moje imię i adres zostały napisane drukiem na białej naklejce. Żadnego kodu. Żadnego adresu zwrotnego. Znaczek ostemplowano cztery dni temu na lotnisku Annex.

Zaintrygowany zaniosłem kasetę do salonu, włożyłem do magnetofonu i klapnąłem na starej skórzanej kanapie.

Klik. Nie byłem zaniepokojony, oczekiwałem na jakiś psikus.

Dźwięk, który popłynął z kasety, w jednej chwili zmienił mój nastrój i przyprawił o gwałtowne bicie serca.

Ludzki głos.

Krzyk.

Wycie.

Kobiecy głos.

Ochrypły i głośny.

Śliski, jakby przedostawał się przez falę bólu.

Bólu nie do zniesienia.

Przeraźliwie dziwny głos.

Siedziałem na kanapie zbyt zaskoczony, by wykonać jakiś ruch.

Rozrywające gardziel wycie urozmaicone sapaniem zwierzęcia schwytanego w sidła.

Ciężkie dyszenie.

Potem więcej krzyków. Głośniejszych. Bez kształtu i sensu... jak ścieżka dźwiękowa z horroru.

Wyobraziłem sobie izbę tortur. Krzyczące czarne usta i ciała wijące się z bólu.

Wycie przeszywało moją głowę. Starałem się wyłapać jakieś słowa, ale słyszałem tylko ból.

Coraz głośniej.

Nachyliłem się, by ściszyć odbiornik, ale spostrzegłem, że wskazówka jest w najniższym położeniu.

Postanowiłem wyłączyć sprzęt, lecz zanim to zrobiłem, krzyki ucichły.

Statyczna cisza.

Potem nowy głos.

Miękki. Wysoki. Nosowy.

Dziecięcy głos.

Niedobra miłość. Niedobra miłość.

Nie dawaj mi tej parszywej miłości.

Dziecięcy sopran, ale jakże sztuczny.

Nienaturalnie płaski, podobny do dźwięku, jaki wydają roboty.

Niedobra miłość. Niedobra miłość.

Nie dawaj mi tej parszywej miłości...

Powtórzył te wersy. Trzeci raz. Czwarty. Pieśń żałobna; i tak dziwnie metaliczna. Prawie jak modlitwa.

Niedobra miłość. Parszywa miłość...

Nie. Zbyt nieszczera jak na modlitwę.

Pozbawiona wiary.

Bałwochwalcza.

Modlitwa dla zmarłego.

Odmawiana przez zmarłego.

ROZDZIAŁ DRUGI

Wyłączyłem magnetofon. Palce zesztywniały mi od zaciskania. Serce waliło gwałtownie, a usta były wyschnięte.

Zapach kawy ściągnął mnie do kuchni. Napełniłem filiżankę. Wróciłem do salonu i przewinąłem taśmę. Maksymalnie ściszyłem i wcisnąłem PLAY. Poczułem skurcz w żołądku. Potem nadeszły krzyki.

Były odrażające.

Kogoś krzywdzono.

Potem znowu ta dziecięca pieśń. W powtórce nawet jeszcze gorsza. Metaliczny warkot nasunął mi na myśl poszarzałą twarz, zapadnięte oczy i ledwie poruszające się drobne usta.

Niedobra miłość. Parszywa miłość...

Co zrobiono, żeby tak ogołocić głos z wszelkich uczuć?

Słyszałem już podobne głosy – w poczekalniach dworcowych, w komorach celnych na lotniskach i w schronach.

„Parszywa miłość...”.

Ten zwrot był mi dziwnie znajomy, ale dlaczego?

Siedziałem w salonie bardzo długo, starając się cokolwiek sobie przypomnieć. Kawa stygła nietknięta. Wreszcie podniosłem się z kanapy. Wyjąłem kasetę i zaniosłem do biblioteki.

Umieściłem taśmę w szufladzie biurka, tuż obok akt Ruthanne.

Mroczne muzeum doktora Delaware.

Moje serce nadal dudniło z ogromną prędkością. Krzyki i pieśni wypełniały umysł.

Dom wydawał się zbyt pusty. Robin miała wrócić z Oakland dopiero w czwartek.

Przynajmniej nie musiała tego słuchać.

Podczas łat spędzonych razem usilnie starałem się izolować ją od tych bardziej paskudnych aspektów mojej pracy. W końcu zorientowałem się, że umieszczam poprzeczkę zbyt wysoko i pozwoliłem jej angażować się w większość spraw.

Ale nie w to. Tego nie powinna usłyszeć.

Usiadłem na krześle przy biurku i zastanawiałem się, o co w tym wszystkim, do cholery, chodzi...

„Niedobra miłość...”.

I co ja powinienem w związku z tym zrobić?

Jakiś chory dowcip?

Ten dziecięcy głos...

„Parszywa miłość...”.

Wiedziałem, że słyszałem już kiedyś ten zwrot. Powtórzyłem frazę na głos, usiłując pobudzić pamięć. Jednak słowa po prostu rozpłynęły się w powietrzu.

Zwrot psychologiczny? Coś z podręcznika?

Rzeczywiście, było w tym coś z psychoanalitycznej terminologii.

Tylko dlaczego ta kaseta została wysłana do mnie?

Głupie pytanie. Nigdy nie potrafiłbym na nie odpowiedzieć.

Niedobra miłość... coś ortodoksyjnie freudowskiego. Melanie Klein wysunęła kiedyś teorię na temat złych i dobrych piersi. Może było to dziełem kogoś o niezdrowym poczuciu humoru i zainteresowanego neofreudowskimi teoriami.

Podszedłem do półek z książkami i wyciągnąłem „Słownik terminów psychologicznych. Nic. Przejrzałem indeksy wielu innych tomów.

Żadnej wskazówki.

Wróciłem do biurka.

Jakiś ekspacjent urągający mi za marnie świadczone usługi?

A może coś ze spraw obecnych? Donald Dell Wallace, który gnije w więzieniu Folsom, widzi we mnie wroga i próbuje bawić się moim umysłem?

Jego adwokat, Sherman Bucklear, dzwonił kilkakrotnie, zanim spotkałem się z dziewczynkami, i próbował mnie przekonać, że jego klient to oddany ojciec.

– To Ruthanne je zaniedbywała, doktorze. Cokolwiek by zrobił Donald Dell, to o nie zawsze się troszczył.

– A co z pieniędzmi na utrzymanie dzieci?

– Czasy są trudne, a on robił, co tylko mógł. Czy pan jest uprzedzony do niego, doktorze?

– Nie mam jeszcze sprecyzowanej opinii, panie Bucklear.

– Nie, oczywiście że nie. Nikt nie twierdzi, że już powinien pan ją mieć. Chodzi tylko o to, czy w ogóle ją pan chce sobie wyrobić, czy też podejmie pan decyzję na podstawie tego, co zrobił Donald Dell?

– Spędzę trochę czasu z dziećmi. Potem sformułuję opinię.

– Wiele osób jest uprzedzonych do mojego klienta.

– Dlatego, że zamordował żonę?

– Właśnie to mam na myśli, doktorze. Wie pan, że zawsze mogę zatrudnić własnych ekspertów.

– Oczywiście, proszę bardzo.

– Wiem o tym. To wolny kraj. Dobrze panu zrobi, jeśli będzie pan o tym pamiętać.

Inni eksperci. Czy ta próba zastraszenia miała na celu przekonanie mnie, żebym usunął się z drogi i pozostawił wolne pole cynglom Buckleara? Gang Donalda Della – Żelazny Zakon – słynął ze znęcania się nad konkurentami w handlu narkotykami, ale nadal nic z tego nie rozumiałem. Jak ktoś mógł zakładać, że odkryję związek między krzykami oraz pieśnią żałobną a dwiema małymi dziewczynkami?

Chyba że był to dopiero pierwszy krok w kampanii mającej na celu zastraszenie. Nawet jeżeli tak, to ktoś postąpił głupkowato i niezręcznie.

Z drugiej jednak strony, pozostawienie przez Donalda Della własnej karty identyfikacyjnej na miejscu zbrodni nie wskazywało na wyjątkową finezję.

Postanowiłem skonsultować się z innym ekspertem. Wykręciłem numer posterunku w zachodnim Los Angeles. Połączono mnie z wydziałem kradzieży i zabójstw, gdzie poprosiłem do telefonu detektywa Sturgisa.

Milo nie było w biurze. Och, żadne zaskoczenie. Przecierpiał obniżenie stopnia służbowego i sześć miesięcy bezpłatnego zawieszenia za złamanie szczęki homofobicznemu porucznikowi, który naraził jego życie na niebezpieczeństwo. Potem spędził nudny rok jako urzędnik komputerowy w Parker Center. Departament miał nadzieję, że bezczynność doprowadzi go do przejścia na emeryturę ze względów zdrowotnych. Departament Policji w Los Angeles zaprzeczał istnieniu gliniarzy homoseksualistów, a obecność Milo była jawnym atakiem na tę strusią politykę.

Przetrzymał te wszystkie przykrości i powróciwszy do czynnej służby jako „Detektyw 2”, ponownie znalazł się na ulicach, których większość patrolował sam.

– Wie pan może, kiedy wróci? – zapytałem.

– Nie – usłyszałem z drugiego końca drutu.

Podałem nazwisko. W odpowiedzi usłyszałem „Uh-hm” i zakończyliśmy konwersację.

Zdecydowałem, że nic nie osiągnę samym zamartwianiem się. Włożyłem koszulę, szorty i trampki, po czym gotów na półgodzinny bieg ruszyłem w stronę frontowych drzwi.

Zbiegłem po schodach i truchtem minąłem miejsce, gdzie z samochodu Evelyn Rodriguez wyciekł olej. Gdy tylko minąłem żywopłot oddzielający mój dom od starej dróżki używanej przez konne wozy, coś stanęło tuż przed moimi nogami.

Gapiło się na mnie.

Pies, ale nigdy nie widziałem takiego jak ten.

Mały pies. Miał może trzydzieści centymetrów wysokości i dwa razy tyle długości, Wśród krótkiej czarnej sierści jawiły się żółte włoski. Duża ilość mięśni wypełniała pękate ciało, które lśniło w świetle słońca. Pies miał chude nogi, kark prawie jak u byka, beczkowatą klatkę piersiową i wąski zad. Głowa była nieproporcjonalnie szeroka i kwadratowa, pysk płaski, a dolna szczęka nienaturalnie obwisła.

Coś pośredniego między żabą a małpą.

Ślina ściekała z jego obwisłych warg.

Nadal wbijał ślepia prosto w moje oczy. Wykonał krok do przodu, jakby gotował się do skoku. Zad uwieńczony był dwucentymetrowym kikutem. Samiec. Bezpłodny.

Posłałem mu groźne spojrzenie. Zasapał i warknął, ukazując masywne, ostre białe zęby. Językiem o rozmiarach banana oblizał mięsiste wargi.

W centrum klatki piersiowej lśnił kwadracik białych kłaków pulsujący rytmicznie w takt bicia serca.

– Hej, koleś.

Miał jasnobrązowe gałki oczne, które nie poruszyły się ani przez chwilę. Ziewnął. Dostrzegłem purpurowe podniebienie. Łapczywie złapał powietrze i nadal pozostawał w bezruchu.

Jakiś rodzaj buldoga albo minidoga. Zaskorupiała skóra nad oczami i ciężki oddech dowodziły, że upał najwyraźniej mu nie sprzyja.

Nie, to nie mops. Za duży na mopsa. I te sterczące uszy, jak u bostońskich terierów. Faktycznie trochę wyglądał na teriera, ale był niższy i o wiele cięższy. Bostończyk na sterydach.

Może to jakiś egzotyczny skarłowaciały pies obronny, wytresowany do rozszarpywania rzepek w kolanach? Albo szczenię, które przerodzi się w masywne zwierzę?

Ponownie ziewnął i parsknął szorstko.

Kontynuowaliśmy wzajemną obserwację.

Zaćwierkał ptak.

Na ułamek sekundy pies obrócił łeb w stronę, z której dochodził dźwięk, i natychmiast przeniósł oczy z powrotem na mnie.

Oblizał wargi. Strużka śliny wydłużyła się i opadła na chodnik.

Sapanie, sapanie, sapanie.

– Spragniony?

Żadnej reakcji.

– Przyjaciel czy wróg?

Kolejna prezentacja zębów przypominająca bardziej uśmiech niż warknięcie, ale kto wie?

Postanowiłem zakończyć te wzajemne podchody. Nawet z tym masywnym cielskiem nie mógł ważyć więcej niż dwanaście, piętnaście kilogramów.

Zrobiłem krok do przodu, potem następny.

Pies również ruszył w moją stronę. Poruszał się z opuszczoną głową, kolebiąc się z boku na bok i charcząc.

Zatrzymałem się, on szedł dalej.

Podniosłem rękę do ust, zdając sobie nagle sprawę, że mam gołe nogi.

Podszedł do mnie. Do moich nóg. Potarł łbem o goleń.

Pysk miał gorący. Zbyt rozpalony i suchy jak na zdrowy organizm.

Sięgnąłem dłonią i dotknąłem psiego łba. Teraz, zwiesiwszy język, sapał coraz szybciej. Opuściłem rękę, a pies obdarzył ją przeciągłym liźnięciem, lecz skóra pozostała sucha.

Sapnięcia zmieniły się w niezdrowo brzmiące dźwięki.

Klęknąłem i pogłaskałem go po łbie. Spojrzał na mnie dostojnym, smutnym wzrokiem buldoga. Guzełki wokół oczu były tak suche, że tworzyły skorupę. Fałdy na mordzie również.

Najbliższe źródło wody znajdowało się w altance u wylotu stawu. Wstałem i ręką wskazałem kierunek.

– No chodź, łobuzie, do kąpieli.

Pies naprężył się, ale nie ruszył z miejsca. Coraz gwałtowniej łapał oddech. Wydawało mi się, że widzę, jak trzęsą się przednie łapy.

Gdy zacząłem iść w kierunku ogrodu, usłyszałem za sobą miękkie stąpnięcia. Obejrzałem się i zobaczyłem, że pies podąża za mną w niewielkiej odległości. Trzymał się lewej strony. Czyżby był wyszkolony do śledzenia ruchu pięt?

Jednak gdy otworzyłem bramę prowadzącą do stawu, cofnął się i nie wychodził za ogrodzenie.

Ruszyłem naprzód. Na skutek upału woda w stawie zzieleniała, ale nadal była czysta. Karpie leniwie krążyły tuż pod taflą. Niektóre zauważyły mnie i podpłynęły w oczekiwaniu na resztki jedzenia. Młode, które przetrwały nieoczekiwany wylęg dwa lata temu, teraz miały ponad trzydzieści centymetrów długości.

Pies stał cierpiący, z nosem wywalonym w stronę wody.

– No chodź, kolego. – Podniosłem gumowy wąż.

Nic.

Rozwinąłem kilka metrów węża i odkręciłem zawór. Guma zaczęła szumieć między moimi palcami.

– Spokojnie, to tylko H 2  0.

Pies gapił się przez bramę, sapał, charczał, nogi uginały się pod nim z wycieńczenia, ale nie zrobił żadnego ruchu.

– No, dalej, O co chodzi, chłopie? Jakiś rodzaj fobii? A może nie lubisz morskiej żywności?

Zamrugał ślepiami, ale nadal się nie poruszył.

Przeciągnąłem wąż za bramę, dewastując przy okazji całą gamę roślin.

Pies stał w miejscu, dopóki woda nie znalazła się centymetr przed jego mordą. Wtedy napiął kark i zaczął się chlapać. Tarzał się, kąpał, potrząsał łbem i wyciągał jęzor po więcej życiodajnego płynu.

Wiele czasu musiało minąć od jego ostatniej kąpieli.

Wreszcie otrzepał się, odwrócił łeb od wody i usiadł.

Kiedy wróciłem, odniósłszy wąż na miejsce, siedział dalej pod bramą.

– Jak teraz? – zapytałem.

Spokojnym krokiem zbliżył się i ułożył głowę przy mojej nodze.

Co za ranek, westchnąłem w duchu.

Parsknięcie. Odpowiedź?

Spróbowałem raz jeszcze, a mianowicie westchnąłem na głos.

Pies zareagował wyniosłym chrząknięciem.

– Rozmowniś – stwierdziłem. – Ktoś z tobą konwersuje, prawda? Ktoś się o ciebie troszczy.

Chrząknięcie.

– Jak się tu dostałeś?

Pomruk.

Poczta od świra i rozmowa z psem. Oto do czego doszło, Delaware. Zwierzę spoglądało na mnie wzrokiem, który sklasyfikowałem jako przyjacielski.

Lubi się to, co się ma.

 

Obserwował, jak wyprowadzałem cadillaca seville z podjazdu. Kiedy otworzyłem drzwi od strony pasażera, wskoczył na siedzenie, jakby czuł się właścicielem pojazdu. Przez następne półtorej godziny wyglądał przez boczną szybę, podczas gdy ja krążyłem wokół kanionu i rozglądałem się za plakatami o zagubionych psach. Rozmawiałem także z napotkanymi sąsiadami. Nikt go nie rozpoznał i nikt nie zgłaszał zaginięcia takiego stworzenia.

Zatrzymałem się przy markecie Beverly Glen, gdzie kupiłem trochę warzyw i małą torebkę suchego pokarmu dla czworonogów. Kiedy wróciłem do domu, pies wtoczył się za mną po schodach, a później obserwował, jak rozpakowywałem zakupy. Nasypałem karmy do miski i postawiłem na kuchennej podłodze. Tuż obok umieściłem drugie naczynie z wodą. Pies zignorował ten gest i zajął pozycję przy drzwiach lodówki. Zwilżyłem nieco karmę, ale nie przyniosło to efektów. Wskazałem ręką na miskę.

Pies zaczął trącać pyskiem drzwi lodówki i spoglądać na mnie. Otworzyłem, a on próbował wepchnąć łeb do wnętrza. Przytrzymując go za kark, wygrzebałem z lodówki kawałek schabu.

Uwolnił się z mojego uchwytu i zaczął podskakiwać prawie na wysokość moich bioder.

– Smakosz, co?

Rozdrobiłem schab i wymieszałem z suchą karmą. Pies zaczął pałaszować, zanim jeszcze zdążyłem wyciągnąć palce z miski.

Obserwowałem, jak jadł. Kiedy skończył, poderwał łeb. Gapił się na mnie przez chwilę, po czym przemaszerował na tył kuchni, obwąchując podłogę.

– Co teraz? Sorbet na przepłukanie podniebienia?

Przez moment krążył jeszcze po kuchni, a potem podszedł do tylnych drzwi, które zaczął obdrapywać.

– Aha, rozumiem. – Uchyliłem drzwi, a on zbiegł po schodach i znalazł przytulne zacienione miejsce pod krzakiem jałowca, zanim podniósł nogę.

Wspiął się z powrotem na górę. Wyglądał na usatysfakcjonowanego.

– Dziękuję – powiedziałem.

Gapił się na mnie, dopóki nie pogłaskałem go po głowie. Potem przeniósł się za mną do jadalni. Usiadł na tylnych łapach i wyczekująco uniósł żabią mordę. Gdy podrapałem go po pysku, wysunął przednie łapy.

Tym razem połechtałem go po brzuchu. Pies wydał z siebie przeciągły, niski, flegmatyczny pomruk. Kiedy chciałem przestać, przycisnął łapą moją dłoń, żebym kontynuował.

Wreszcie ułożył się na podłodze i zapadł w sen.

– Ktoś na pewno cię szuka.

Rzuciłem na stół poranną prasę. Znalazłem mnóstwo ogłoszeń o zaginionych psach najrozmaitszych ras, jednak żadne z opisywanych zwierząt nie było podobne do tej, aktualnie rozciągniętej na podłodze, kreatury.

W informacji telefonicznej uzyskałem numer schroniska dla zwierząt. Zadzwoniłem i opowiedziałem kobiecie, która odebrała słuchawkę, o tym, co znalazłem.

– Brzmi nieźle – stwierdziła.

– Wie pani może, jaka to rasa?

– Nie powiem panu na poczekaniu. Wydaje mi się, że jakiś rodzaj buldoga, prawdopodobnie mieszaniec.

– I co ja mam z nim zrobić?

– Cóż... Prawo mówi, że musi pan próbować go oddać. Może pan zostawić psa u nas, ale obecnie jest tu dosyć tłoczno i powiem panu szczerze, że raczej nie otrzyma nic prócz podstawowej opieki.

– A co, jeśli zostanie u was i nikt się po niego nie zgłosi?

– Hm... Cóż, wie pan.

– Jakie więc mam możliwości?

– Może pan umieścić ogłoszenie w rubryce „Znalezione”. Te anonsy są zazwyczaj bezpłatne. Mógłby pan również zabrać go do lekarza i upewnić się, czy nie jest nosicielem jakiejś choroby, która spowodowałaby kłopoty.

Podziękowałem. Zadzwoniłem do gazety i umieściłem ogłoszenie. Potem sięgnąłem po kolumny ogłoszeń i uzyskałem adresy weterynarzy. Na Sepulveda, niedaleko Olympic, znajdował się szpital zwierzęcy, który reklamował się hasłem „wchodzić bez pukania nie tylko w nagłych przypadkach”.

Pozwoliłem psu godzinę się przespać, a następnie zabrałem go na kolejną przejażdżkę.

Klinika znajdowała się w mlecznoniebieskim betonowym budynku usytuowanym między masywną odlewnią żelaza a remizą strażacką. Ruch uliczny na Sepulveda wyglądał groźnie, więc przeniosłem mojego towarzysza do frontowych drzwi. Stwierdziłem, że waży więcej niż dwanaście kilo. W poczekalni nie było nikogo poza starym mężczyzną w czapce golfowej, który pocieszał gigantycznego białego owczarka niemieckiego. Pies leżał na czarnej wykładzinie podłogowej. Wył i trząsł się ze strachu. Mężczyzna cały czas powtarzał:

– Już dobrze, Rex, w porządku.

Zapukałem w szklane okienko i zarejestrowałem się. Użyłem własnego imienia, ponieważ nie wiedziałem, jak się wabi to cudo. Pięć minut później został wezwany Rex, a po chwili młoda dziewczyna otworzyła drzwi i zawołała:

– Alex!

Buldog leżał rozciągnięty na podłodze. Spał i sapał. Chwyciłem go i wniosłem do gabinetu. Otworzył jedno oko, ale nadal pozostawał bez sił.

– Co dziś dolega Alexowi? – zapytała dziewczyna.

– To długa historia. – Ruszyłem za nią do małego pokoju naszpikowanego chirurgicznymi narzędziami. Zapach środków odkażających przypominał mi o urazach, których kiedyś doznałem. Pies nadal pozostawał spokojny.

Wkrótce potem przybył weterynarz, młody, krótko obcięty Azjata w niebieskim fartuchu. Uśmiechał się i wycierał ręce papierowym ręcznikiem.

– Witam, jestem doktor Uno. Och, frenchie, nie spotyka się ich zbyt często.

– Frenchie?

Wrzucił ręcznik do kosza, po czym wyjaśnił:

– Buldog francuski.

– Aha.

Przyjrzał mi się baczniej.

– Nie wie pan, co to za pies?

– Znalazłem go.

– Och. Cóż, to bardzo rzadka odmiana, na pewno ktoś się po niego zgłosi. – Pogłaskał psa. – Są dosyć drogie, a ten wygląda na całkiem niezły egzemplarz. – Rozchylił obwisłe wargi zwierzaka. – Jest również wyjątkowo zadbany. Niedawno usuwano z tych zębów kamień. Ma czyściutkie uszy i... a tak w ogóle, to jaki ma pan z nim kłopot?

– Poza tym, że boi się wody, to żadnego. Chciałbym tylko, żeby go ogólnie zbadano.

– Boi się wody?

Opisałem zachowanie się psa przy stawie.

– Ciekawe – stwierdził weterynarz. – To prawdopodobnie oznacza, że został tak wyszkolony dla własnego bezpieczeństwa. Ktoś o to zadbał, bo buldogi mogą łatwo utonąć. Mają bardzo ciężkie kości, więc idą na dno jak kamienie. Jeden z klientów mojej kliniki stracił w ten sposób kilkoro swoich ulubieńców. Tak więc nasz chłoptaś zachował się całkiem sprytnie.

– Wie też, jak zachowywać się w mieszkaniu, i potrafi iść śladem pięt – poinformowałem.

Weterynarz uśmiechnął się. Zdałem sobie sprawę, że coś bliskiego dumie właściciela pojawiło się w moim głosie.

– Może postawi go pan na stole i zobaczymy, co nasz chłoptaś jeszcze potrafi.

 

Pies został przebadany, zaszczepiony i otrzymał świadectwo nieskazitelnego zdrowia.

– Ktoś najwidoczniej bardzo się o niego troszczył – powiedział Uno. Podstawowa rzecz, na którą należy uważać, to skoki temperatury, a już szczególnie teraz, kiedy mamy upały. Krótkogłowe psy są na to bardzo czułe, więc proszę chronić go przed gorącem.

Wręczył mi kilka broszur na temat podstawowej opieki nad psami. Powtórzył ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem upałów i dodał na zakończenie:

– To wszystko. Powodzenia w szukaniu właściciela.

– Ma pan jakieś pomysły, kto to może być?

– Proszę dać ogłoszenie do gazety albo, jeśli mamy tu lokalny klub miłośników frenchie, to mógłby pan się z nimi skontaktować.

– Ma pan wykaz adresów takich klubów?

– Nie, przykro mi. Może Amerykańska Federacja Tresury Psów mogłoby pomóc. Rejestrują większość rasowych narodzin.

– Gdzie mają siedzibę?

– W Nowym Jorku.

Odprowadził mnie do drzwi.

– Czy buldogi francuskie mają na ogół spokojny temperament? – zapytałem.

Spojrzał na psa, który gapił się na nas i unosił kikutowaty ogonek.

– Z tego, co wyczytałem i słyszałem, to zachowują się tak, jak teraz widać po jego mordzie.

– Czy kiedykolwiek atakują?

– Atakują? – Wybuchnął śmiechem. – Sądzę, że jeśli się przywiąże, no wie pan, psie serce, to może będzie próbował pana bronić. Ale osobiście bym na to nie liczył. Nie zdają się na wiele więcej, niż do ludzko-psiej przyjaźni.

– No, to już coś – stwierdziłem.

– Pewnie, że tak – zgodził się z moją opinią doktor. – To podstawa, no nie?

ROZDZIAŁ TRZECI

Odjechałem z kliniki, głaszcząc psa i rozmyślając o dziecinnym głosie z taśmy. Nie byłem głodny, ale stwierdziłem, że najwyższy czas wreszcie zjeść lunch. Zauważyłem budkę z hamburgerami i zakupiłem porcję na wynos. Zapach potrawy obudził psa, który ślinił się przez całą drogę do domu. Kilka razy próbował nawet wetknąć nos w torbę. Kiedy znaleźliśmy się w kuchni, przekonał mnie, bym podzielił się z nim pasztecikiem. Potem zaniósł zdobycz do kąta i spałaszował hałaśliwie. Następnie ułożył się na podłodze do poobiedniej drzemki.

Zadzwoniłem do telefonicznego serwisu i dowiedziałem się, że szukał mnie Milo. Tym razem siedział w biurze wydziału zabójstw.

– Sturgis.

– Jak leci, stary brachu?

– Jak zwykle. Kubły pełne krwi. A co u ciebie?

Opowiedziałem mu o kasecie.

– Prawdopodobnie jakiś dowcip, ale żeby mieszać do tego dziecko?

Szykowałem się na słowa krytyki, tymczasem Milo dodał:

– „Parszywa miłość?”. To dziwne.

– Co?

– W pewnej sprawie sprzed kilku miesięcy pojawiły się te same słowa. Pamiętasz tę pracownicę socjalną zamordowaną w centrum zdrowia psychicznego? Rebeckę Basille?

– Trąbili o tym w wiadomościach. – Przypomniałem sobie nagłówki i uśmiechniętą fotografię ładnej młodej brunetki, która została zakatowana w dźwiękoszczelnym pokoju terapeutycznym. – Nigdy nie mówiłeś, że to była twoja sprawa.

– W zasadzie była niczyja, ponieważ nie prowadzono żadnego dochodzenia. Psychol, który ją zadźgał, zginął, próbując wziąć zakładnika.

– Pamiętam.

– Na mnie zwalili papierkową robotę.

– Kiedy pojawiły się słowa „niedobra miłość”?

– Ten świr wykrzyczał je, kiedy uciekał po zamordowaniu Becky. Dyrektorka kliniki stała w holu i słyszała jego krzyki. Potem uciekła do biura, gdzie się ukryła. Uznałem wtedy że były to słowa schizofrenika.

– To może być coś, co ma związek z psychologią. Na przykład z żargonem, który podłapał w jakimś w zakładzie chorób umysłowych. Też mi się wydaje, że to już gdzieś słyszałem, tylko nie potrafię sobie przypomnieć gdzie.

– Pewnie masz rację – stwierdził. – Dziecko, tak?

– Dziecko smęcące dziwnym, płaskim głosem. To może mieć związek ze sprawą, którą teraz prowadzę, Milo. Pamiętasz akta, które mi dałeś... kobieta zamordowana przez męża?

– Ten oszust?

– Siedzi od sześciu miesięcy. Dwa miesiące temu zaczął prosić o widzenia z córkami. Mniej więcej w tym czasie, kiedy zamordowano Rebeckę. Jeśli wrzask mordercy nadano w wiadomościach, mógł to nagrać i przeznaczyć do wykorzystania w przyszłości.

– Zastraszenie psychiatry. Może chce ci przypomnieć, co może przydarzyć się terapeucie, który zachowuje się niepoprawnie?

– Dokładnie. To żadne przestępstwo, zgadza się? Tylko przesłanie taśmy.

– To nawet nie jest przewinienie. Ale jak mógł wydedukować, że znajdziesz powiązanie?

– Nie wiem. Chyba że jest to tylko pilot, a ciąg dalszy nastąpi.

– Powiedz mi jeszcze raz, jak się ten głupek nazywa?

– Donald Dell Wallace.

Powtórzył nazwisko i dodał:

– Nigdy nie przeczytałem tych akt. Opowiedz mi o nim.

– Zwykł pętać się z gangiem kanciarzy zwanym Żelazny Zakon. Między kolejnymi odsiadkami pracował jako mechanik motocyklowy. Myślę, że jest członkiem Bractwa Aryjskiego.

– No, to charakter idealny na twojego przeciwnika. Pozwól, że sprawdzę, czego mogę się dowiedzieć.

– Myślisz, że powinienem się o coś martwić?

– Niekoniecznie... ale proszę cię, pamiętaj o zamykaniu drzwi.

– Tak właśnie robię.

– Gratuluję. Będziesz w domu wieczorem?

– Tak.

– Jak tam Robin?

– Dobrze. Jest w Oakland. Prowadzi sympozjum na temat średniowiecznych lutni.

– Sprytna rzecz, taka praca z martwymi przedmiotami. W porządku, wpadnę wieczorem i uratuję cię przed samozamartwianiem. Jeśli chcesz, mogę zdjąć odciski palców z kasety i porównać z odciskami Wallace’a. Jeżeli to on, damy znać komu trzeba. Przynajmniej będzie wiedział, że nie zamierzasz stulić ogona.

– Dobra, dzięki.

– Nie dotykaj jej więcej. Twardy plastik jest idealną powierzchnią do zdejmowania linii papilarnych. „Parszywa miłość”, hm... Brzmi jak z filmu science fiction albo coś w tym guście.

– Nie mogłem tego zwrotu znaleźć w żadnej z moich książek. Może masz rację. Może zabójca Becky też usłyszał to w jakimś filmie. Wszyscy jesteśmy dziećmi srebrnego ekranu. Kasetę wysłano z lotniska Annex, nie z Folsom. Jeśli stoi za tym Wallace, to ktoś musi mu pomagać.

– Sprawdzę też resztę gangu. Przynajmniej tych z kartotekami. Nie marnuj przez to nocy. Spróbuję wpaść około ósmej. Teraz może wróćmy do tematu rzeźni.

– Kubły pełne krwi, hę?

– Wielkie kipiące kubły. Codziennie rano, kiedy się budzę, chwalę Pana i dziękuję mu za to całe bezeceństwo. Co sądzisz o takiej perwersji?

– Hej, widzę, że kochasz swoją pracę.

– Taa... – odparł. – Tak, kocham. Obniżenie stopnia służbowego to cholernie cudowna rzecz.

– Dobrze cię traktuje Departament Policji?

– Nie popadajmy w fantazję. Departament toleruje mnie, ponieważ uważają, że głęboko mnie zranili i że wreszcie przejdę w stan spoczynku jak każdy normalny śmiertelnik. Ale ja jestem upartym draniem.

– Nie są zbyt spostrzegawczy, prawda?

– Właśnie dlatego są administratorami.

 

Kiedy się rozłączył, zadzwoniłem do Evelyn Rodriguez w Sunland. Gdy czekałem na połączenie, wyobraziłem sobie mężczyznę, który poszatkował jej córkę, jak w celi bawi się przy magnetofonie.

Nikt nie odbierał. Odłożyłem słuchawkę.

Pomyślałem o Rebece Basille zadźganej na śmierć w dźwiękoszczelnym pomieszczeniu. To morderstwo naprawdę mnie poruszyło. Poruszyło większość terapeutów. Wyleciało mi jednak z głowy i dopiero Milo przypomniał je.

Uderzyłem pięścią w blat stołu. Pies uniósł łeb i spojrzał na mnie. Zapomniałem, że tam leżał.

Co może przytrafić się terapeutom, którzy zachowują się niepoprawnie...

A co, jeśli Wallace nie ma nic wspólnego z tą kasetą? Może to ktoś z mojej przeszłości.

Poszedłem do biblioteki, a pies udał się za mną. Szafa była zapchana teczkami pełnymi akt pacjentów. Nie były ułożone w ściśle chronologicznym porządku, ponieważ niektórzy byli przyjmowani w kilku różnych okresach.

Włączyłem radio i zacząłem przeglądać akta, począwszy od litery A. Szukałem danych dzieci, u których stwierdziłem psychopatyczne lub antyspołeczne tendencje, a także spraw, które zakończyły się w jakiś sposób niepomyślnie.

Przejrzałem połowę. Lekcja historii nie przyniosła na razie żadnych rezultatów. Wraz zapadającym wieczorem poczułem się wycieńczony. Piekły mnie oczy.

Przestałem czytać, gdyż zorientowałem się, że szorstkie sapanie jest głośniejsze od płynącej z radia muzyki. Pogładziłem muskularny kark buldoga. Wzdrygnął się, ale spał nadal. Kilka wykresów spoczywało na biurku. Nawet gdybym trafił na coś podejrzanego, to wedle zasady poufności akt pacjenta i tak nie mógłbym dyskutować na ten temat z Milo.

Poszedłem do kuchni, gdzie wymieszałem suchą kannę ze schabowym i przygotowałem świeżą wodę. Obserwowałem, jak mój kompan siorbie, wchłania, sapie i chrząka. Otworzyłem drzwi dla służby i pies udał się za potrzebą.

Zadzwoniłem do hotelu Robin w Oakland, ale jeszcze nie było jej w pokoju.

Wrócił pies. Poszliśmy do salonu i obejrzeliśmy wieczorne wiadomości. Bieżące informacje nie były zbyt pogodne, ale wydawało się, że zwierzęciu to nie przeszkadza.

 

Dzwonek u drzwi odezwał się o dwudziestej piętnaście. Pies nie zaszczekał, ale jego uszy zesztywniały. Towarzyszył mi w drodze do drzwi, trzymając się moich pięt.

W świetle lampy umieszczonej nad framugą drzwi twarz Milo wyglądała jak wielka, szeroka, rozmazana szara plama.

– Policja! Otwierać albo będę strzelać!

Wyszczerzył zęby do wizjera. Otworzyłem drzwi. Wszedł, taszcząc ze sobą czarną aktówkę. Miał na sobie roboczy strój, czyli niebieski blezer, szare spodnie, białą, obcisłą na brzuchu koszulę, luźno zwisający szaroniebieski krawat i zamszowe buty.

Zauważyłem, że niedawno musiał złożyć wizytę fryzjerowi, ale ostrzygł się jak zwykle – skrócone boki i tył, kudłaty czubek głowy i długie bokobrody. Wieśniacy nosili takie fryzury w latach pięćdziesiątych, a hipisi na Melrose Avenue – obecnie. Wątpiłem, czy Milo zdawał sobie z tego sprawę. Czarna grzywka opadała mu na czoło, zielone oczy były przejrzyste. Najwyraźniej znowu przybrał na wadze i wyglądał, jakby nosił co najmniej sto dwadzieścia kilo na stu siedemdziesięciu centymetrach długości.

Spojrzał na psa i zapytał:

– Co?

– Cii, tatusiu, szedł za mną do domu. Mogę go zatrzymać?

Pies wlepił w niego ślepia i ziewnął.

– Taa, też jestem znużony – powiedział mu Milo. – Co to, do cholery, jest, Alex?

– Buldog francuski. Według weterynarza rzadki i cenny okaz. Ten oto pies to cholernie dobry egzemplarz.

– Egzemplarz. – Pokręcił głową Milo. – Czy jest cywilizowany?

– Porównując z tym, do czego przywykłeś, to bardzo.

Zmarszczył brwi i pogłaskał psa, a potem spojrzał na mnie.

– Czarujący, ale skąd go wziąłeś?

– Mówię poważnie, pojawił się dziś rano. Usiłuję znaleźć właściciela. Dałem ogłoszenie do gazety. Weterynarz stwierdził, że jest nieźle zadbany. To tylko kwestia czasu, nim ktoś się po niego zgłosi.

– Przez chwilę myślałem, że naprawdę przejąłeś się tą kasetą. Wyszedłeś i kupiłeś sobie psa do obrony.

– Tego? – Wybuchnąłem śmiechem, pamiętając zaskoczenie doktora Uno. – Nie wydaje mi się.

– Hej, czasami złe rzeczy nadchodzą w milutkiej oprawie. Z tego, co wiem, jest wyszkolony, by atakować gonady.

Pies oparł się na zadzie i przednimi łapami dotknął spodni Milo.

– Siad, Rover – rozkazał detektyw.

– O co chodzi, nie lubisz zwierząt?

– Lubię pieczone. Nazwałeś go już? – Gdy przecząco pokręciłem głową, dodał: – Więc Rover musi zostać. – Zdjął blezer i rzucił kurtkę na krzesło. – Oto co do tej pory mam na temat Wallace’a. Utrzymuje kontakty z podziemiem i ma jakieś powiązania z Bractwem Aryjskim, ale nie jest pełnoprawnym członkiem. Nie wiem jeszcze, jaki sprzęt posiada w celi. No, gdzie mamy rzekomą kasetę?

– W rzekomym magnetofonie.

Podszedł do szafki i włączył stereo. Pies został przy mnie.

– Wiesz, skąd pochodzi schab, prawda? – zapytałem buldoga.

Potrząsnął łbem i polizał mnie po ręce.

Potem nadeszły krzyki i na karku psiaka zjeżyły się włosy.

 

Słuchałem tego po raz trzeci i okazało się jeszcze gorsze. Twarz Milo rejestrowała odgłosy, ale kiedy dźwięk zamarł, nie powiedział ani słowa. Sięgnął po swoją aktówkę, wyłączył magnetofon i wyjął kasetę, wkładając ołówek w oczko jednej z rolek.

– Czarna powierzchnia – wymamrotał. – Taa, dobry biały proszek.

Umieściwszy kasetę na tarczy gramofonu, wyjął z neseseru małą szczotkę i jakąś fiolkę. Zanurzył szczoteczkę w buteleczce i pokrył taśmę proszkiem w kolorze popiołu.

– Wygląda na to, że mamy tutaj kilka ładnych prążków i zwojów – oznajmił – ale wszystkie mogą należeć do ciebie. Twoje odciski są w raportach medycznych, zgadza się? Mogę sprawdzić?

– Pobrali je, kiedy otrzymałem licencję.

– Oznacza to dwa tygodnie grzebania w papierkach, zanim wyciągną je z Sacramento. Chyba że figurujesz w kartotece policyjnej. Nie byłeś ostatnio za nic aresztowany, prawda?

– O ile pamiętam, to nie.

– Fatalnie. Okay, w takim razie pobierzemy co nieco z twoich rączek.

Wyjął z aktówki poduszkę z atramentem i wzorzec odcisków. Pies obserwował, jak Milo zamoczył moje palce w tuszu i przetoczył po matrycy. Kaseta leżała tuż obok mojej ręki, więc przyglądałem się białym plamkom na powierzchni plastiku.

– Trzymaj palce luźno – polecił Milo. – Czujesz już pieczenie w opuszkach?

– Nie powiem ani słowa bez mojego adwokata, ty świnio.

Zachichotał i podał mi kawałek szmatki. Kiedy wycierałem palce, wyjął z walizeczki mały aparat i sfotografował odciski z kasety. Następnie odwrócił taśmę na drugą stronę i powtórzył cały proces. Potem umieścił kasetę w małym pudełku wyłożonym bawełną. Zapieczętował pojemnik i schował do aktówki.

– Co o tym myślisz? – zapytałem.

Pokręcił głową i odpowiedział:

– Dla mnie zawsze wygląda tak samo. Niech pomęczą się nad tym w laboratorium.

– Chodziło mi o te dźwięki. Czy może kojarzy ci się to z jakimś filmem?

Przetarł twarz dłonią, jakby mył się bez wody.

– Raczej nie.

– Mnie też nie. Czy głos dziecka nie brzmiał nienaturalnie?

– Nienaturalnie martwo – odparł Milo. – Tak, to było paskudne, choć wcale nie znaczy, że prawdziwe. Moim zdaniem nadal można to zakwalifikować do kategorii „kiepski dowcip”.

– Ktoś dla żartu angażuje dziecko, żeby śpiewało pieśń żałobną?

Milo skinął głową.

– Żyjemy w zwariowanych czasach, doktorku.

– A co, jeśli to jest prawdziwe? Co, jeśli mamy do czynienia z sadystą, który porwał i torturował dziecko, a teraz mówi mi o tym, żebym nabrał przed nim respektu?

– Wygląda na to, że torturowano tego, który wrzeszczał, Alex. A to była dorosła osoba. Ktoś bawi się twoim umysłem.

– Jeśli to nie Wallace, może to jakiś psychopata, który wybrał mnie na swój cel, ponieważ pracuję z dziećmi i czasami moje nazwisko trafia do gazet. Ktoś, kto przeczytał o mordercy Becky wykrzykującym „niedobra miłość” i wpadł na ten pomysł. O ile wiem, to jestem jedynym terapeutą, z którym się skontaktował.

– Możliwe. Kiedy ostatni raz pisali o tobie w gazetach?

– Tego lata, kiedy sprawa Jonesa trafiła do sądu.

– Wszystko jest możliwe – stwierdził Milo.

– A może to coś prostszego. Jakiś ekspacjent chce mi dać do zrozumienia, że go zawiodłem. Zacząłem przeglądać akta, doszedłem do połowy, ale niczego nie znalazłem. Ale kto wie? Wszyscy moi pacjenci byli dziećmi. W większości przypadków nie mam pojęcia, w jakich dorosłych się przerodzili.

– Jeśli znalazłbyś coś zabawnego, podałbyś mi nazwiska?

– Nie mogę, Milo. Gdy nie ma pewności o oczywistym zagrożeniu, nie wolno naruszać zasad poufności danych.

Milo zawył. Pies nie zareagował, obserwował go tylko.

– Na co się gapisz? – zapytał Milo.

Buldog zamerdał ogonem.

Sturgis zaczął się uśmiechać, ale zrezygnował. Uniósł aktówkę i położył ciężką dłoń na moim ramieniu.

– Słuchaj, Alex, nadal nie będzie mi to spędzać snu z oczu. Pozwól, żebym nie jutro, ale już teraz zabrał materiał do laboratorium. Sprawdzę, czy uda mi się nakłonić jakiegoś nocnego pracoholika, żeby nad tym trochę posiedział. Zrobię też kopię i założę akta sprawy, ale prywatne; tylko dla mnie. Kiedyś wreszcie trzeba stać się cholernym urzędasem.

 

Po jego wyjściu próbowałem czytać psychologiczny magazyn, ale nie mogłem się skoncentrować. Obejrzałem wiadomości. Przejrzałem pięćdziesiąt kartotek. Nic. Sprawdziłem całą resztę. W dalszym ciągu nic. Żadnych nawiązań do „niedobrej miłości”. Nie trafiłem na dane nikogo, kto miałby powód czy choćby mógł mieć ochotę mnie przestraszyć.

O dziewiątej zadzwoniłem do Robin.

– Cześć, złotko.

– Hej – odparłem. – Po głosie wnioskuję, że wszystko dobrze.

– Dobrze, poza tym, że brak mi ciebie. Może prędzej wrócę do domu.

– Byłoby wspaniale. Powiedz tylko kiedy, a będę czekał na lotnisku.

– Czy wszystko w porządku?

– Świetnie. Mamy gościa. – Opowiedziałem historię buldoga.

– Och, brzmi cudownie. Jeszcze bardziej chce mi się jak najszybciej wrócić do domu.

– Sapie i się ślini.

– Jak miło. Wiesz co, powinniśmy mieć psa. Jesteśmy wykształconymi ludźmi, prawda? Miałeś psa, kiedy byłeś dzieckiem? Nie tęsknisz za nim?

– Mój ojciec miał – sprostowałem. – Psa myśliwskiego, który nie lubił dzieci. Zdechł, kiedy miałem pięć lat, i nigdy nie kupiliśmy następnego. Ale wiesz, tak sobie myślę, że chyba lubię psy. Co powiesz na coś dużego i obronnego?

– Jeżeli będzie też ciepły i puszysty.

– Jaka rasa ci się podoba?

– Nie wiem. Rasa wierna i oddana. Pomyślę nad tym, a jak wrócę, to pójdziemy na zakupy.

– Brzmi nieźle.

– Po powrocie możemy zrobić też kilka innych rzeczy – dodała.

– Brzmi jeszcze lepiej.

 

Tuż przed północą sporządziłem z kilku ręczników posłanie dla psa. Umieściłem je na podłodze ganku i zgasiłem światło. Buldog popatrzał na mnie i powędrował do drzwi lodówki.

– Nie ma mowy – powiedziałem. – Czas spać.

Odwrócił się do mnie tyłem i usiadł. Wyszedłem do sypialni. Udał się za mną. Czując się jak Simon Legree, zamknąłem drzwi tuż przed błagającymi ślepiami zwierzęcia.

Kiedy tylko wskoczyłem pod kołdrę, usłyszałem drapanie pazurów i ciężkie sapnięcia. Później coś, co brzmiało jak kaszel podstarzałego mężczyzny.

Wyskoczyłem z łóżka i otworzyłem drzwi. Pies przebiegł między moimi nogami i wtoczył się na łóżko.

– Zapomnij o tym. – Zestawiłem go na dywan.

Ponownie wydał z siebie kaszlący odgłos i usiłował wspiąć się na pościel.

Znów ściągnąłem go na podłogę.

Po kilku następnych próbach wreszcie się poddał. Ulokował się przy koszu na śmieci.

Wydawało się to rozsądnym kompromisem.

Lecz kiedy obudziłem się w środku nocy, myśląc o wrzaskach i metalicznym, żałosnym głosie, leżał tuż obok mnie z miękkimi i pełnymi żalu oczami. Zostawiłem go w tej pozycji. Chwilę później zaczął sapać, co pomogło mi ponownie zapaść w sen.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Następnego ranka po przebudzeniu wciąż czułem w ustach gorzki smak koszmarnych snów. Nakarmiłem psa i zadzwoniłem do domu Evelyn Rodriguez. Bez skutku. Tyle tylko osiągnąłem, że automatyczna sekretarka uraczyła mnie zmęczonym głosem Evelyn, dla którego tło stanowiła piosenka „Slow Hand” w wykonaniu Conwaya Twitty’ego.

Poprosiłem, żeby do mnie zadzwoniła. Nie zrobiła tego w czasie, gdy brałem prysznic i ogoliłem się. Nie zadzwonił też nikt inny.

Zostawiłem psu ogromnego herbatnika i wyszedłem. Odbyłem kilkukilometrowy spacer do miasteczka uniwersyteckiego. Nie znalazłem hasła „niedobra miłość” w żadnym z komputerów tutejszej biblioteki i w południe wróciłem do domu. Pies podskakiwał radośnie i lizał mi rękę. Pogłaskałem go i poczęstowałem serem. Przy okazji podziękowań całą moją dłoń pokrył śliną.

Posegregowawszy dane, zaniosłem je z powrotem do szafy. Na półce nadal pozostawał jeden karton. Zastanawiając się, czy zawiera akta, które pominąłem, ściągnąłem go na dół.

Nie było w nim kartotek pacjentów. Cały wyładowany był wykresami i przedrukami artykułów, które odstawiłem kiedyś na bok. Trafiłem na związaną gumką i wetkniętą pomiędzy foldery grubą rolkę wycinków z gazet. Odczytałem wykaligrafowane moim charakterem pisma słowa: DOGŁĘBNE BADANIA. Przypomniałem sobie młodszego siebie, bardziej gniewnego i sarkastycznego.

Usuwając gumkę z rolki, wciągnąłem powietrze i po chwili miałem płuca pełne kurzu.

Nieco nostalgii: kolekcja artykułów mojego autorstwa i programy sesji naukowych, na których wygłaszałem prelekcje.

Przerzucałem bezmyślnie papiery, dopóki mojej uwagi nie przykuła pewna broszura. Na niebieskim papierze drukowane czarne litery, w dolnym rogu plama po kawie.

DOBRA MIŁOŚĆ/NIEDOBRA MIŁOŚĆ

Psychoanalityczne perspektywy

i strategie w zmiennym świecie.

 

Listopad 28 – 29, 1979 

Zachodnie Pediatryczne Centrum Medyczne

Los Angeles, Kalifornia.

 

Konferencja badająca trafność

teorii de Boscha w kwestiach

społecznych i psychologicznych

 

A także upamiętniająca pięćdziesięciolecie

nauczania, badań i pracy klinicznej

ANDREASA B. DE BOSCHA, doktora filozofii.

Sponsorowana przez WMPC

oraz 

Instytut de Boscha i Szkołę Poprawczą,

Santa Barbara, Kalifornia.

 

Konferencji przewodniczą:

 

Katarina V. de Bosch, doktor filozofii,

praktykująca psychoanalityk i pełniąca obowiązki

Dyrektora Instytutu de Boscha i Szkoły Poprawczej.

 

Alexander Delaware, doktor filozofii,

asystent profesora pediatrii

i psychologii, WMPC.

 

Harvey M. Rosenblatt, doktor medycyny

psychoanalityk i profesor

Kliniki Psychiatrycznej

Nowy Jork, Wyższa Szkoła Medyczna.

Zdjęcie całej naszej trójki:

Katarina de Bosch, szczupła i zamyślona; Rosenblatt i ja – zarośnięci i bardzo profesorscy.

Resztę broszury zajmowała lista planowanych mówców, spora liczba ujęć i drobne szczegóły dotyczące sympozjum.

„Dobra miłość/Niedobra miłość”. Teraz pamiętam dokładnie. Zastanawiałem się, jak mogłem zapomnieć.

Tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty dziewiąty był moim czwartym rokiem w Western Peds. Ten okres znaczyły długie noce i dnie na oddziale chorób nowotworowych i zaburzeń genetycznych. Trzymałem za ręce umierające dzieci i wysłuchiwałem rodzin zadających pytania, na które nie było odpowiedzi.

W marcu tego roku szefowie psychiatrii i psychologii zdecydowali się wziąć urlop na czas nieokreślony. Zgodnie z ich ostatnim oficjalnym zarządzeniem, mnie uczyniono czasowym administratorem.

Poklepując po plecach i szczerząc zęby, starali się zachęcić mnie do wykonywania nowego cudownego zajęcia. Ale wszystko sprowadziło się jedynie do większej liczby prac menadżerskich i krótkotrwałej podwyżki pensji. Dzięki temu drugiemu wskoczyłem na następny podatkowy pułap, ale byłem zbyt młody, żeby wiedzieć, co dobre.

Wtedy Western Peds było prestiżowym miejscem, a ja szybko nauczyłem się, że jednym z moich nowych zadań było spełnianie życzeń tych agencji i instytucji, które chciały współpracować ze szpitalem. Do najbardziej powszechnych form współpracy należały sponsorowane konferencje, w których szpital za udostępnienie lokalu i dobrego imienia dostawał kredyty na utrzymanie personelu oraz procent z uzyskanych dochodów. Wśród otrzymywanych każdego roku propozycji najwięcej dotyczyło dwóch dziedzin, psychiatrii i psychologii. Zazwyczaj akceptowano tylko dwie lub trzy z nich.

List Katariny de Bosch był jednym z wielu otrzymanych przez mnie tuż po objęciu nowego stanowiska. Przejrzałem go i odrzuciłem.

Temat po prostu nie interesował ani mnie, ani mojego personelu. Codzienne bitwy, które staczaliśmy na poszczególnych oddziałach, spychały klasyczną psychoanalizę na niską lokatę na liście. Wyczytałem, że Andreas de Bosch był średniej klasy psychoanalitykiem, a przy tym płodnym, choć niestety powierzchownym twórcą, który raczej nie odznaczał się oryginalnym sposobem myślenia. Spędził rok w Wiedniu jako jeden ze studentów Freuda, a w czasie wojny brał udział we francuskim ruchu oporu. Z listu napisanego przez córkę nie mogłem wywnioskować, czy pan Andreas jeszcze żyje. Konferencja, której projekt wysłała Katarina, miała upamiętniać jego zasługi.

Napisałem uprzejme podziękowanie.

Dwa tygodnie później zostałem wezwany przez szefa działu medycznego. Stawiłem się u Henry’ego Borka, chirurga pediatrii, który nosił garnitury Hichey-Freeman, palił jamajskie cygara, fascynował się sztuką abstrakcyjną i nie operował od lat.

– Alex. – Uśmiechnął się i wskazał dłonią krzesło projektu Breuera.

Jakaś elegancka kobieta siedziała na skórzanej kanapie po drugiej stronie pokoju.

Wyglądała niemal na moją rówieśnicę, nieco ponad trzydziestka, troszkę więcej niż ja, ale twarz była jedną z tych długich ziemistych konstrukcji, które zawsze wydają się stare. Zaczątki zmarszczek nadawały rysom wyraz strapienia. Usta miała suche i spierzchnięte, a jedyny jej makijaż to kilka kresek zrobionych tuszem do rzęs.

Oczy były duże, osadzone głęboko, z ciemnymi, rzucającymi cień powiekami. Nos miała duży i ostry, z małym wybrzuszeniem na koniuszku. Nogi trzymała złączone w kolanach, a stopy idealnie równo przylegały do siebie.

Ubrana była w czarny wełniany sweter opadający na plisowaną czarną spódnicę. Żadnej biżuterii. Proste, kasztanowe, długie włosy podpięła przy uszach szerokimi, czerwonymi, drewnianymi wsuwkami. Kaszmirowy żakiet sięgał do kolan. Tuż przy jej stopach stała czarna skórzana aktówka.

Obserwowała mnie, kiedy usiadłem. Jej dłonie z krótko obciętymi paznokciami spoczywały jedna na drugiej.

Bork wkroczył między nas i rozłożył ramiona, jakby zamierzał dyrygować orkiestrą.

– Doktorze Delaware, oto Katarina de Bosch. Pani doktor, Alex Delaware, nasz naczelny psycholog.

Odwróciłem się w jej kierunku i uśmiechnąłem. Kiwnęła głową tak nieznacznie, jak sobie to wyobrażałem.

Bork wycofał się, usiadł na biurku i złożył ręce na kolanie. Powierzchnia biurka miała ze dwa metry kwadratowe i była w kształcie deski surfingowej. Upiększały ją staroświecki biurowy notes i zielony marmurowy kałamarz. Z notesu wystawała kartka błękitnego papieru, którą Bork właśnie wyciągnął i użył do ocierania palców.

– Czy przypominasz sobie, Alex, pismo doktor de Bosch sugerujące wspólne przedsięwzięcie z twoim oddziałem?

Skinąłem głową.

– I jak załatwiłeś tę prośbę?

– Odrzuciłem ją.

– Mogę spytać dlaczego?

– Personel prosi o sprawy bezpośrednio powiązane z zarządzaniem, Henry.

Wyglądał na dotkniętego. Pokręcił głową, a następnie podał mi niebieską kartkę papieru.

Program konferencji. Jeszcze pachniał świeżym tuszem. Kompletny plan, wykaz przemawiających i rejestracja. Zauważyłem moje nazwisko jako przewodniczącego, zaraz po imieniu Katariny de Bosch. Poniżej znajdowało się moje zdjęcie.

Poczułem, jak krew uderza mi do głowy. Wziąłem głęboki oddech.

– Wygląda na rzecz dokonaną, Henry. – Próbowałem oddać mu broszurę, ale ponownie złożył ręce na kolanach.

– Włącz to do swoich akt, Alex.

Bork wstał i drobnymi kroczkami zaczął się przesuwać w stronę krzesła stojącego przy biurku. Wreszcie zdołał wsunąć się za deskę surfingową i usiadł.

Katarina de Bosch bacznie przyglądała się swoim palcom.

Rozważałem możliwość podjęcia próby radykalnej obrony godności własnej, ale zrezygnowałem z tego.

– Miło wiedzieć, co będę robić w listopadzie, Henry. Czy byłbyś łaskaw podać mi mój terminarz na resztę dekady?

Nieznaczne parsknięcie dobiegło nas od strony krzesła Katariny. Bork uśmiechnął się do niej, po czym odwrócił do mnie i wydął usta w nienaturalnym grymasie.

– Niefortunne nieporozumienie, Alex. Zawsze może wypaść coś nieoczekiwanego, prawda?

Ponownie spojrzał na Katarinę, która nie zareagowała. Opuścił wzrok na bibularz.

Pomachałem w powietrzu niebieską broszurą.

– Nieporozumienie – powtórzył Bork. – To jedna z tymczasowych decyzji, które muszą zostać zrealizowane podczas urlopu doktora Greiloffa i doktora Franksa, a tym samym za twojej kadencji. Rada przyznaje, że to kłopotliwe.

– W takim razie po co zawracać sobie głowę jakimś listem aplikacyjnym?

– Ponieważ jestem taktowna – wtrąciła się Katarina.

– Nie wiedziałem, Henry, że rada miesza się do harmonogramu konferencji.

Bork uśmiechnął się.

– Wszystko, Alex, jest nadzorowane przez radę. Ale masz rację. To dla nas nietypowe, żeby bezpośrednio ingerować w sprawę tego typu. Aczkolwiek...

Przerwał i spojrzał na Katarinę, która lekko skinęła głową. Odchrząknął i zaczął obmacywać owinięte celofanem cygaro, jedno z trzech davidoffsów umieszczonych w kieszeni marynarki obok białej jedwabnej chustki do nosa.

– Fakt, że istotnie się zaangażowaliśmy, powinien dać ci do myślenia, Alex. – Uśmiech zniknął z jego twarzy.

– O co chodzi, Henry?

– Doktor de Bosch, to znaczy oboje, pan i pani doktor de Bosch, są bardzo cenieni przez... zachodnią wspólnotę medyczną.

Są. Więc ten staruszek nadal żyje.

– Rozumiem – odparłem.

– Tak właśnie.

Wyciągnął cygaro z kieszeni i trzymał je między palcami. Kątem oka zerknąłem na Katarinę. Obserwowała mnie. Żadne z nich się nie odzywało. Czułem, że następna kwestia należy do mnie, ale nie przychodziło mi na myśl nic, co mógłbym powiedzieć.

– Wysoko cenieni – odezwał się wreszcie Bork bardziej spiętym głosem.