Oczy do wynajęcia - Jonathan Kellerman - E-Book

Oczy do wynajęcia E-Book

Jonathan Kellerman

0,0

Beschreibung

Mroczny thriller autora bestsellerów z listy New York Times!Czy można zapomnieć o traumie z dzieciństwa, kiedy potwór, który brutalnie napadł i okaleczył twoją matkę znów jest na wolności?Kilkanaście lat temu dr Alex Delaware leczył siedmioletnią Melissę, córkę Giny Dickinson - aktorki trwale oszpeconej przez groźnego psychopatę. Teraz dorosła już Melissa znów rozpaczliwie prosi psychologa Delaware o pomoc - napastnik z przeszłości właśnie wyszedł z więzienia i uzbrojony w kwas znów może skrzywdzić jej matkę i ją samą. Alex Delaware ma nadzieję, że obawy byłej pacjentki są przedwczesne, ale wygląda na to, że koszmarne wizje Melissy naprawdę się spełniają...Czy dr Delaware i detektyw Sturgis zdołają powstrzymać żądnego zemsty furiata i ocalić Ginę? Przed tobą pełna intryg opowieść o zbrodni, którą czyta się z zapartym tchem i żywiąc nadzieję, że fabuła tej książki nie była oparta na prawdziwych zdarzeniach.Oto szósty tom wstrząsającej serii o zagadkach kryminalnych Alexa Delaware'a, można go uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności cyklu. PRIVATE EYES, Copyright © 1992 by Jonathan KellermanSeria thrillerów psychologicznych, których głównym bohaterem jest znany, choć przebywający na wczesnej emeryturze psycholog dziecięcy Alex Delaware. Dr Delaware na prośbę detektywa Milo Sturgisa zostaje specjalnym konsultantem Departamentu Policji w Los Angeles i pomaga mu w rozwiązaniu najbardziej zawiłych spraw kryminalnych.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 459

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jonathan Kellerman

Oczy do wynajęcia

Przekład Eryk Benner

Saga

Oczy do wynajęcia

 

Tytuł oryginału Private Eyes

 

Język oryginału angielski

PRIVATE EYES, Copyright © 1992 by Jonathan Kellerman

Copyright ©1992, 2023 Jonathan Kellerman i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728540886 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Moim dzieciom,

które zmieniły mój sposób widzenia świata.

Szczególne podziękowania dla Beverly Lewis, której wprawne oko i nadzwyczajna cierpliwość spowodowały wiele zmian w powieści.

 

Geraldowi Petievichowi za jego spojrzenie z odmiennej perspektywy.

 

A również Terri Turner z Kalifornijskiego Departamentu Sprawiedliwości za jej nieocenioną pomoc i dobre słowo.

 

Na każdego czyha wymysł jego własnej wyobraźni.

hugh walpole

Drogi Czytelniku!

 

Na  Oczy do wynajęcia składa się parę frapujących wątków: okoliczności zaginięcia kobiety, która, bojąc się o własne życie, nie opuszczała domu przez dwadzieścia lat, niszcząca moc tajemnic i skłonności do lęków, które porażają całe rodziny. Książka ta znacznie głębiej niż inne powieści z doktorem Alexem Delaware’em zapoznaje czytelnika z całą złożonością procesu psychoterapii, ukazując tę szczególną więź, jaka rodzi się pomiędzy terapeutą a pacjentem.

Mam szczęście być przedstawicielem dwóch fascynujących profesji — psychologii klinicznej i literatury. Stało się tak, ponieważ interesuje mnie natura ludzka — motywy działania, a szczególnie to, jak reagujemy na stres. Wybrałem powieść kryminalną dla ukazania wpływu morderstwa na sposób zachowania się ludzi. Odczuwam zarazem wielką satysfakcję, mogąc opisać te zagadki serca i umysłu, jakie udało mi się odkryć.

Wiele przyjemności z czytania życzy szczerze oddany

Jonathan Kellerman

Rozdział pierwszy

Praca terapeuty nie ma końca.

Wszak nie znaczy to, że pacjentom nie można pomóc.

Więź, która powstaje i umacnia się w ciągu wielu spotkań, każde po czterdzieści pięć minut — związek jaki rodzi się, gdy opłacone oczy mają wgląd w czyjeś prywatne życie — daje możliwości pewnego rodzaju nieetycznych nadużyć.

Niektórzy pacjenci wychodzą, żeby nigdy nie wrócić. Niektórzy nigdy nie rezygnują z terapii. Większość jednak znajduje się gdzieś pośrodku — zaczepiając się lekko zaledwie wypuszczonymi, delikatnymi listkami pnączy, przeżywając na przemian okresy euforii i depresji.

Zgadywanie, kto jak zareaguje na terapie jest tak nieracjonalne, jak przewidywanie wyników gry w ruletkę w Las Vegas albo stanu giełdy na Wall Street. Po paru latach praktyki zrezygnowałem ze stawiania jakichkolwiek hipotez.

Nie zdziwiłem się też wcale, kiedy po przyjściu do domu pewnego późnego lipcowego wieczoru dowiedziałem się, że Melissa Dickinson zostawiła mi wiadomość.

Musiało minąć z dziesięć lat od czasu, kiedy przestała przychodzić do mojego gabinetu, który niegdyś prowadziłem w posępnym, wielopiętrowym biurowcu w okolicy Beverly Hills.

Była dobrą pacjentką.

Nie tylko dlatego zatrzymałem ją w pamięci. Powodów było znacznie więcej...

Być psychologiem dziecięcym to idealne zajęcie dla kogoś, kto pragnie odnosić sukcesy. Stan dzieci polepsza się stosunkowo szybko i wymagają one znacznie mniej zachodu niż dorośli. Rzadko umawiałem się na spotkania częściej niż raz w tygodniu. Z Melissą zaczęło się od trzech razy, ze względu na jej poważny stan i specyficzne okoliczności. Po ośmiu miesiącach zmniejszyliśmy do dwóch razy w tygodniu, a po roku terapie odbywały się raz na tydzień.

Po dwóch latach leczenia rozstaliśmy się.

Stała się całkiem inną dziewczynką, ale nie byłem całkiem zadowolony, ponieważ jej sytuacja rodzinna, główna przyczyna problemów, wcale się nie zmieniła.

Czemu jednak miałbym ją leczyć wbrew jej woli?

„Mam już dziewięć lat, doktorze Delaware. Chcę swoje sprawy wziąć we własne ręce.”

Wysłałem ją w świat, oczekując jakiegoś znaku. Nie odezwała się przez parę tygodni. Gdy sam zadzwoniłem, miłym, ale stanowczym głosikiem poinformowała mnie, iż czuje się dobrze i zadzwoni na pewno, jeśli tylko zajdzie taka potrzeba.

No i zaszła.

Długo nie widzieliśmy się.

Ma teraz dziewiętnaście lat.

Trzeba zapomnieć o przeszłości i przygotować się na spotkanie z zupełnie obcą osobą.

Zerknąłem na numer telefonu, który zostawiła.

Zaczynał się na 818. San Labrador.

Poszedłem do biblioteki i pogrzebałem chwilę w archiwum. Znalazłem jej teczkę.

Ten sam początek numeru, zmieniły się tylko ostatnie cztery cyfry.

Jeżeli się nawet gdzieś przeprowadziła, mieszka nadal w tym samym mieście.

Sprawdziłem datę ostatniego spotkania. Dziewięć lat temu. Urodziła się w czerwcu. W ubiegłym miesiącu obchodziła osiemnaste urodziny.

Ciekawe, jaka jest teraz. Czy się zmieniła?

Czemu się nie odzywała.

Rozdział drugi

Po dwóch sygnałach ktoś odebrał.

— Halo? — głos nieznajomej, młodej kobiety.

— Melissa?

— Tak.

— Mówi Alex Delaware.

— Witam! Nie sądziłam... Bardzo dziękuję za telefon. Myślałam, że zadzwonisz nie wcześniej niż jutro. Nie byłam nawet pewna, czy w ogóle się odezwiesz.

— Dlaczego?

— W książce telefonicznej... Przepraszam na chwilę.

Odłożyła słuchawkę. Słyszałem odgłosy przytłumionej rozmowy.

Za moment powróciła.

— W książce telefonicznej nie było adresu twojego gabinetu. Nie było żadnego adresu. Tylko nazwisko bez stopnia naukowego. Nie wiedziałam, czy to ten sam Delaware, czy jeszcze prowadzisz gabinet. Słyszałam, że pracujesz jako ekspert w sądzie.

— To prawda.

— Ach tak! Więc pewnie...

— Zawsze jestem do usług dla moich byłych pacjentów. Cieszę się, że zadzwoniłaś. Jak ci się żyje, Melisso?

— Dobrze — odrzekła pośpiesznie. Niewyraźne odgłosy, jakiś śmiech. — Pewnie się zastanawiasz, czemu dzwonię po tylu latach, prawda? Tym razem nie chodzi o mnie. Chodzi o mamę.

— Rozumiem.

— Nic strasznego... Och, kochanie, nie teraz. — Znów odłożyła słuchawkę. Znów jakieś rozmowy. — Naprawdę przepraszam. Nie mogę teraz swobodnie rozmawiać. Czy mogłabym przyjść... do ciebie?

— Naturalnie. Która godzina ci odpowiada?

— Im wcześniej, tym lepiej. Mam teraz czas. Koniec szkoły.

— Gratuluję.

— Dzięki. Dobrze mieć to za sobą.

— Pewnie. — Spojrzałem w kalendarz. — Może jutro w południe?

— Świetnie. Naprawdę bardzo się cieszę.

Opisałem jej, jak trafić do mojego domu. Podziękowała i wyłączyła się, zanim zdążyłem się z nią pożegnać.

Jak na rozmowę poprzedzającą spotkanie zdobyłem bardzo mało informacji.

Inteligentna, młoda osóbka. Wyrażała się jasno, konkretnie. Czy coś ukrywa?

Pamiętając ją jako dziecko, nie dziwiłem się, że o czymś nie chce mówić, a jednocześnie sama nie potrafi sobie z tym poradzić.

Chodzi o mamę.

To mogło wiele znaczyć.

Może poszukuje odpowiedniego psychoterapeuty? Więc jutrzejsza wizyta będzie prawdopodobnie krótką poradą. I wystarczy na następne dziewięć lat.

Zamknąłem jej teczkę pewien swych zdolności przewidywania.

Z powodzeniem mógłbym grać na automatach w Vegas albo zyskownie obracać akcjami na giełdzie.

Następnych parę godzin spędziłem pracując. Pisałem artykuł na temat moich doświadczeń z dziećmi zaatakowanymi zeszłej jesieni przez snajpera w szkole. W trakcie pisania odżyły niemiłe wspomnienia, silniejsze, niż mogłem się tego spodziewać; sztuka polegała na tym, żeby zachować tamten nastrój, nie roniąc nic z profesjonalnego, naukowego podejścia.

Rozpocząłem od czwartego rozdziału — pięćdziesiąt pięć stron rażąco niezręcznej prozy. Byłem przekonany, że nigdy nie uda mi się wszczepić ludzkich uczuć w gęstwinę terminów naukowych, indeksów, bibliografii i odnośników, o których zresztą zawsze zapominam.

O wpół do dwunastej odłożyłem pióro i oparłem się wygodnie, wciąż siedząc przy biurku. Moje oczy powędrowały na teczkę z aktami Melissy. Otworzyłem ją i przeczytałem:

„18 października 1978 r.”

Pamiętam, że tamten rok był bardzo upalny. Zaśmiecone ulice i smog nad miastem. W Hollywood od dawna nie było tak ciepłej jesieni. Niedawno otrzymałem pracę czasowego wykładowcy w Zachodniej Klinice Pediatrycznej. Wybierałem się do zachodniej części miasta, gdzie miałem parę umówionych wizyt.

Wykład był chyba udany. Behawioralna analiza nerwic występujących u dzieci. Same fakty i liczby, podane jak na szkiełku mikroskopowym. Wtedy myślałem, że dokonałem rzeczy niesłychanych. Sala wypełniona była pediatrami, którzy w większości prowadzili prywatne gabinety. Zbiegowisko ludzi, którzy zadają zbyt dużo pytań, chcąc koniecznie znaleźć jakiś błąd, zamiast skupić się na znaczących wątkach odczytu.

Z pytaniami uporałem się w piętnaście minut i właśnie wychodziłem z sali, kiedy podeszła do mnie młoda kobieta. Miałem wrażenie, że widziałem ją gdzieś przedtem.

— Doktor Delaware? Jestem Eileen Wagner.

Miała miłą, okrągłą twarz i spięte wysoko orzechowe włosy, ładne rysy, szerokie biodra. Ubrana była w białą męską koszulę, zapiętą pod samą szyję, tweedową spódnicę, sięgającą do kolan, i wygodne trzewiki. W ręku trzymała nową, czarną torbę podróżną, składającą się z dwóch części połączonych rodzajem zawiasu. Przypomniałem sobie, gdzie widziałem Eileen: rok temu w House Staff Roster, była po trzecim roku, stopień doktora medycyny otrzymała w którymś z ośmiu najlepszych uniwersytetów w Stanach, zwanych potocznie Ivy League.

— Witam panią doktor — powiedziałem, akcentując ostatnie słowo.

Uścisnęliśmy sobie ręce. Dłoń miała pulchną, bez biżuterii.

— Rok temu w Four West wygłosił pan wykład na temat patologicznych lęków. Byłam tam. Podobało mi się bardzo.

— Dziękuję.

— Dzisiaj również. Chciałabym panu polecić pacjenta, jeśli jest pan zainteresowany.

— Oczywiście.

Przełożyła torbę z jednej ręki do drugiej.

— Pracuję w Pasadenie w Fundacji Medycznej Cathcart, ale nie leczyłam tego dziecka. Zadzwoniło do naszego telefonu zaufania. Z początku nikt nie wiedział, co z tym począć. Skierowano je do mnie, ponieważ byłam jedynym pediatrą. Kiedy dowiedziałam się, w czym rzecz, natychmiast pomyślałam o panu. Ma to ścisły związek z pana dzisiejszym odczytem.

— Z prawdziwą przyjemnością służę pomocą, ale mój gabinet znajduje się w innej części miasta.

— Nic nie szkodzi. Przyjadą do pana, stać ich na to. Wiem, ponieważ parę dni temu skontaktowałam się z nimi. To jest mała dziewczynka. Ma siedem lat. Właściwie to z jej powodu tutaj przyszłam. Miałam nadzieję usłyszeć coś, dzięki czemu będę mogła jej pomóc. Teraz jednak widzę, że przekracza to moje możliwości. Tutaj trzeba specjalisty.

— Objawy nerwicy?

Skinęła głową.

— Ona żyje w nieustannym, gorączkowm niepokoju. Różnorodne, złożone stany lękowe i zaawansowana nerwica.

— Usłyszałem przed chwilą, że skontaktowała się pani z nimi. Czy to znaczy, że rozmawiała pani przez telefon?

Uśmiechnęła się.

— W Yale uczono nas, że „skontaktować się” oznacza wizytę domową. Zwykle nie rozpieszczam pacjentów i muszą się pofatygować do mojego gabinetu, ale tym razem sprawa jest bardziej złożona. Jej matka cierpi na agorafobię i nie wychodzi z domu od lat.

— Jak długo?

— Powiedziała „od lat”. Było widać, że ciężko jej o tym mówić, więc nie nalegałam i skupiłam się na dziecku.

— Słusznie — rzekłem. — Co to za dziecko?

— Dziewczynka ma na imię Melissa i boi się wszystkiego — ciemności, hałasów, jaskrawego światła, samotności, nowych sytuacji, sprawia wrażenie napiętej i roztrzęsionej. Może to cechy genetyczne, a może tylko naśladuje zachowanie matki. Mieszkają w ogromnym domu. To jedna z tych niesamowitych posiadłości w północnej części Cathcart Boulevard w San Labrador. Klasyczny San Labrador — hektary ziemi wokoło, ogromne pokoje, oddani służący, ochroniarze i strasznie wysokie ogrodzenia. Matka siedzi w swoim pokoju jak lady z epoki wiktoriańskiej, oddając się wiecznej hipochondrii.

Przerwała, dotykając ust koniuszkiem palca.

— Jest taką wiktoriańską księżniczką o niezwykłej urodzie. Z pewnym zastrzeżeniem: jedna strona jej twarzy pełna jest blizn. Zauważyłam lekki paraliż tej części twarzy — nieznaczne zablokowania mięśni w czasie mówienia. Gdyby nie była tak piękna — o tak regularnych rysach — nikt nie zwróciłby na to uwagi. Nie spostrzegłam zmian patologicznych. Rany zostały dobrze zagojone. Z pewnością była operowana przez najlepszych chirurgów plastycznych. Wygląda to na poparzenie albo na jakieś głębokie rany cięte. Może to właśnie jest źródłem jej problemów?

— A ta dziewczynka?

— Nie miałam okazji się jej przyjrzeć. Widziałam ją przez moment, kiedy wchodziłam. Mała, o delikatnej budowie, miłej powierzchowności, bardzo dobrze ubrana — zwykłe dziecko z bogatej rodziny. Kiedy odezwałam się do niej, natychmiast uciekła. Podejrzewałam, że schowała się gdzieś w pokoju matki, ponieważ w czasie rozmowy wciąż słyszałam jakieś odgłosy. Matka jak gdyby niczego nie zauważała, więc i ja nie zwracałam na to uwagi. Miałam i tak szczęście, że w ogóle mnie przyjęła.

— Nieprawdopodobne.

— Właśnie. Po prostu upiorne, chociaż matka była czarująca, ujmująca, taka subtelna.

— Wiktoriańska księżna — rzekłem. — Czy w ogóle nie wychodzi z domu?

— Tak powiedziała. Wyznała również, że to ją upokarza, ale nie na tyle, żeby zmusić do opuszczenia rezydencji. Kiedy zaproponowałam, żeby przyszła do mojego gabinetu, znieruchomiała jak sparaliżowana i zaczęły drżeć jej ręce. Zgodziła się jednak, żeby Melissę zobaczył psycholog. To wszystko.

— Dziwne.

— Nasza praca w ogóle jest dziwna.

Uśmiechnąłem się.

— Przyjmuje pan wyzwanie? — zapytała.

— Czy ta kobieta rzeczywiście pragnie pomocy?

— Najważniejsze jest to, że chce jej sama dziewczynka. To ona zadzwoniła do telefonu zaufania.

— Ma siedem lat i sama zadzwoniła?

— Dyżurna, która odebrała telefon, również nie mogła uwierzyć. Kiedyś zadzwonił do nas jakiś nastolatek z trądzikiem młodzieńczym, którego skierowano do dermatologa. Melissa zapewne zobaczyła naszą reklamówkę w lokalnym programie telewizyjnym i zapisała numer. Zatelefonowała po dziesiątej w nocy.

Eileen podniosła czarną torbę i otworzyła zamek. Wyjęła kasetę magnetofonową.

— Mam przy sobie dowód rzeczowy. Każda rozmowa jest rejestrowana. Poprosiłam, żeby skopiowano mi nagranie.

— Jak na swój wiek, Melissa jest wyjątkowo rozwinięta — zauważyłem.

— Właśnie. Szkoda, że nie spędzę z nią więcej czasu. Jest bardzo dobrze ułożonym dzieckiem, a przez to podatnym na terapię. — Przerwała na chwilę. — Jakże musiała cierpieć! Kiedy przesłuchałam nagranie, zadzwoniłam pod numer, który zostawiła dyżurnej. Matka nie miała pojęcia, że Melissa gdzieś telefonowała. Kiedy wytłumaczyłam jej, co zaszło, zaniosła się żałosnym płaczem. Kiedy jednak poprosiłam ją, żeby przyszła do mnie na rozmowę, odrzekła, że nie może, że jest chora. Domyśliłam się, że to może mieć związek z jakimś zaburzeniem psychicznym i zaproponowałam, że sama przyjdę. W ten oto sposób doszło do tej nieprawdopodobnej wizyty.

Podała mi kasetę.

— Proszę tego posłuchać. Coś w tym jest. Przyrzekłam jej, że porozmawiam z psychologiem. Ośmieliłam się podać jej pana nazwisko. Jednakże ostateczna decyzja należy do pana.

Wziąłem taśmę.

— Miło mi, że pomyślała pani właśnie o mnie, ale, prawdę mówiąc, wątpię, czy będę mógł jeździć do San Labrador.

— Melissa może sama przyjeżdżać. To znaczy przywiezie ją służący.

Pokręciłem przecząco głową.

— W takich wypadkach wymagana jest aktywna współpraca matki.

Zmarszczyła czoło.

— Tak wiem. Tak byłoby najlepiej. Czy nie zna pan jednak metody, która nie wymagałaby obecności rodziców? Chodzi o minimalne choćby zmniejszenie jej niepokoju. Cokolwiek, co by uchroniło jej psychikę przed całkowitym pomieszaniem. Im trudniejsze zadanie, tym większy splendor sukcesu.

— Może — odrzekłem — jeśli matka nie zniweczy mojej pracy.

— Mam nadzieję, że tego nie zrobi. Trudno jest przewidzieć jej reakcję, ale odniosłam wrażenie, że rzeczywiście kocha Melissę. Poczucie winy może być pomocną okolicznością. Proszę pomyśleć, co też musiała czuć, kiedy dowiedziała się, że jej własne dziecko zadzwoniło do telefonu zaufania. Ona wie bardzo dobrze, że nie powinno się tak wychowywać dzieci. Jednocześnie jednak nie potrafi pozbyć się własnych lęków. To musiał być dotkliwy cios. Wygląda na to, że teraz jest odpowiedni czas, żeby wykorzystać jej poczucie winy. Jeśli dziecku się polepszy, może wpłynie to pozytywnie na stan matki.

— A gdzie jest ojciec?

— Nie ma. To wdowa. Mąż zmarł zaraz po urodzeniu Melissy. Atak serca. Chyba był od niej dużo starszy.

— Z jednej, krótkiej rozmowy dowiedziała się pani niemało szczegółów.

Eileen zarumieniła się.

— Czasem udaje mi się. Nie chcę, żeby zakłócał jej pan życie i żądał spełnienia standardowych warunków koniecznych przy tego rodzaju terapii. Gdyby mieszkali bliżej, to i tak niczego by nie zmieniło. Matka nigdzie nie wychodzi. Dla niej pokonać kilometr, to jakby wyruszyć w podróż na Marsa. Jeśli teraz zrazi się do psychologów, już nigdy nie podejmie żadnych prób leczenia, więc trzeba tu kogoś, kto się zna na rzeczy. Po wysłuchaniu pana wykładów wiem, że jest pan odpowiednim człowiekiem. Gdyby przyjął pan tę sprawę, mogłabym się zrewanżować następnymi pacjentami.

— Dobrze.

— Pewnie pan myśli, że zbyt się w to angażuję. Może to i prawda, ale siedmiolatka, która dzwoni w ten sposób... W dodatku ten dom — uniosła brwi. — Musiałabym zamknąć gabinet, gdybym poświęcała każdemu pacjentowi tyle uwagi. Chociaż i tak daję z siebie, ile mogę. — Znów sięgnęła do torby podróżnej. — Proszę, oto potrzebne dane.

Podała mi kartkę z notatnika ze stemplem apteki, na której było napisane piórem: „Pacjent: Melissa Dickinson, urodz. 21.VI.71 r. Matka: Gina Dickinson.” I numer telefonu.

Włożyłem kartkę do kieszeni marynarki.

— Wielkie dzięki — rzekła z ulgą w głosie. — Przynajmniej nie będzie kłopotu z wypłatą honorarium. Oni nie korzystają z usług publicznej służby zdrowia.

— Kto ich leczy?

— Według słów matki mają w Sierra Madre lekarza rodzinnego, który dawniej opiekował się Melissą — szczepienia, szkolne badania okresowe. Fizycznie jest to bardzo zdrowe dziecko. Nie kontaktowali się z nim od lat. Chyba z powodu matki.

— Dlaczego?

— Wszystkiemu winne są te blizny. Jest jeszcze inna sprawa. To wciąż ten stary San Labrador — jego mieszkańcy nie potrafią się pogodzić z dwudziestym wiekiem. Jednak ona chce współpracować — wiem to z pewnością. Może nawet zostanę jej stałym lekarzem. Tak czy inaczej będę zobowiązana, jeśli przyśle mi pan wyniki leczenia. Jestem tym bardzo zainteresowana.

— Oczywiście — odparłem. — Wspomniała pani o szkolnych badaniach okresowych. Czy pomimo stanów lękowych Melissa uczęszcza do szkoły?

— Do niedawna tak. Służący zawozili ją i odbierali ze szkoły. Wywiadówki przeprowadzano telefonicznie. Prawdopodobnie to lokalny obyczaj i nie ma w tym nic niezwykłego, ale nie jest to najlepsze dla dziecka. Rodzice nigdy nie pokazali się w szkole. Melissa jest bardzo zdolną uczennicą, ma same piątki. Matka nie omieszkała pokazać mi świadectw córki.

— Co znaczy „do niedawna”?

— Ostatnio wystąpiły objawy fobii szkolnej: narzekanie na samopoczucie, płacz rankiem przed pójściem do szkoły. Mówiła, że boi się gdziekolwiek iść. Matka nie nalegała i pozwalała jej zostać. Według mnie są to objawy chorobowe.

— Na to wygląda.

— Chce odgrodzić się od środowiska zewnętrznego. To logiczna konsekwencja jej stanu.

— Przybieranie rodzaju kolczugi — orzekłem. — Widzę, że mamy tu do czynienia z potężną zbroją.

Pokiwała głową.

— Gdyby udało się to wyeliminować, czyż nie byłoby to wspaniałe osiągnięcie?

 

Przyjmowałem pacjentów przez całe popołudnie. W końcu nie było już nikogo. Kiedy uporządkowałem rzeczy na biurku, wysłuchałem taśmy.

Głos kobiety: Halo, telefon zaufania, słucham. Głos dziecka (ledwo słyszalny): Halo. Głos kobiety: Proszę mówić. Cisza. Głos dziecka: Czy to (gardłowy głos, jakieś dźwięki w tle)... szpital? Gk: To jest telefon zaufania przy Klinice Cathcart. Czym mogę służyć? Gd: Potrzebuję pomocy. Jestem... Gk: Słucham? Cisza. Gk: Proszę mówić dalej. Gd: Ja... Ja się boję. Gk: Czego się boisz, kochanie? Gd: Wszystkiego. Cisza. Gk: Czy w pobliżu znajduje się coś lub ktoś, czego się obawiasz? Gd: ...Nie. Gk: Nie ma nikogo? Gd: Nie ma. Gk: Czy grozi ci jakieś niebezpieczeństwo? Cisza. Gk: Kochanie? Gd: Nie. Gk: Nie ma żadnego niebezpieczeństwa? Gd: Nie ma. Gk: Jak ci na imię, dziecko? Gd: Melissa. Gk: Melissa i jak dalej? Gd: Melissa Anne Dickinson. (Zaczęła literować nazwisko.) Gk: Melisso, ile masz lat? Gd: Siedem. Gk: Czy dzwonisz z domu? Gd: Tak. Gk: Czy znasz swój adres? Płacz. Gk: Uspokój się. Czy coś niepokoi cię? Dobrze się czujesz? Gd: Ja się tylko boję... zawsze. Gk: Zawsze się czegoś lękasz? Gd: Tak. Gk: Czy jednak teraz nic ci nie przeszkadza, czy nie obawiasz się czegoś w tej chwili? Czegoś albo kogoś w twoim domu? Gd: Tak. Gk: Co to jest? Gd: Nie. Teraz nic. Ja... (Pochlipywanie) Gk: Co ci dziecinko? Cisza. Gk: Czy zdarza się, że zaczynasz się bez powodu czegoś bać? Gd: (Szeptem) Nie. Gk: Czy twoja mama wie, że dzwonisz? Gd: Nie. (Płacz) Gk: Czy byłaby zła, gdyby się dowiedziała, że dzwonisz? Gd: Nie. Ona jest... Gk: Słucham Melisso. Gd: ...dobra. Gk: Masz dobrą mamę? Gd: Tak. Gk: I nie boisz się mamy? Gd: Nie. Gk: A twój tata? Gd: Nie mam taty. Cisza. Gk: A może boisz się kogoś innego? Gd: Nie. Gk: Czy wiesz, czego się dokładnie boisz? Cisza. Gk: Melisso? Gd: Ciemności... włamywaczy... czegoś nieokreślonego. Gk: Ciemności i włamywaczy. I czegoś nieokreślonego. Kochanie, jak to, czegoś nieokreślonego? Gd: Och, wszystkiego... wszystkich rzeczy. (Płacz) Gk: Dobrze, moja mała. Pomożemy ci. Nie odkładaj słuchawki przez jedną chwilę, dobrze? (Trzaski) Gk: No dobrze. Jesteś tam? Gd: Tak. Gk: Grzeczna dziewczynka. Czy znasz adres, ulicę, przy której mieszkasz? Gd: (Bardzo szybko) Sussex Knoll dziesięć. Gk: Możesz powtórzyć? Gd: Sussex Knoll. Dziesięć. San Labrador. Kalifornia. Dziewięć–jeden–jeden–zero–osiem. Gk: Doskonale. Mieszkasz w San Labrador? To jest bardzo blisko od nas, od kliniki. Cisza. Gk: Melisso? Gd: Czy jest taki lekarz, co mnie wyleczy? Bez zastrzyków? Gk: Oczywiście, że jest. Wkrótce go zobaczysz. Gd: (Mówi coś niewyraźnie.) Gk: Co powiedziałaś? Gd: Dziękuję.

Trzaski na łączach i kompletna cisza. Wyłączyłem magnetofon i wykręciłem numer, który zapisała mi Eileen Wagner. Odpowiedział skrzeczący męski głos:

— Rezydencja Dickinsonów.

— Proszę z panią Dickinson. Mówi doktor Delaware. Dzwonię w sprawie Melissy.

Mężczyzna odkaszlnął

— Pani Dickinson nie może teraz rozmawiać. Prosiła jednak przekazać, że Melissa zjawi się u pana w gabinecie, kiedy pan sobie tylko zażyczy, w godzinach pomiędzy trzecią a czwartą trzydzieści.

— Kiedy będę mógł porozmawiać z panią?

— Nie wiem, ale poinformuję panią o pana telefonie. Jaki dzień panu odpowiada?

Otworzyłem książkę wizyt.

— Środa, godzina czwarta.

— Dobrze, doktorze. — Wyrecytował mój adres. — Czy to adres aktualny?

— Tak. Chciałby jednak porozmawiać z panią Dickinson przed środą.

— Przekażę to pani.

— Kto przywiezie Melissę?

— Ja, proszę pana.

— A pan się nazywa...

— Dutchy. Jacob Dutchy.

— Jaki jest pana stopień pokrewieństwa z...

— Pracuję u pani Dickinson. A jeśli chodzi o honorarium, czy zależałoby panu na jakimś szczególnym sposobie rozliczenia?

— Może być czek.

— W jakiej wysokości?

Wymieniłem mu opłatę za godzinę.

— Dobrze. Do widzenia, doktorze.

 

Następnego ranka posłaniec doręczył mi szarą kopertę. Wewnątrz znajdowała się mała różowa koperta, a w środku kartka wytwornego papieru listowego. W niej zaś leżał czek.

Czek opiewał na trzy tysiące dolarów. Miał adnotację: „Opłata za leczenie Melissy.” W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym ósmym roku suma taka starczała na opłacenie czterdziestu spotkań terapeutycznych. Pieniądze pochodziły z konta długoterminowego „Pierwszego Banku Powierniczego” w San Labrador. W lewym górnym rogu było wydrukowane:

R.P. DICKINSON, ADMINISTRATOR

DEPOZYTU RODZINNEGO OD DNIA 5.XI.71 

SUSSEX KNOLL 10 

SAN LABRADOR, KALIFORNIA 91108 

Na papierze czerpanym ze znakiem wodnym Crane było u góry napisane ozdobnym charakterem pisma: „Regina Paddock Dickinson”.

Poniżej zaś: „Drogi doktorze Delaware! Dziękuję, że zgodził się Pan leczyć Melissę. Pozostaniemy w kontakcie. Szczerze oddana Gina Dickinson.”

Perfumowany papier. Mieszanina różu i powietrza alpejskiego. Nie zmieniło to jednak faktycznej treści listu:

„Nie dzwoń do nas, plebejuszu. To my będziemy się kontaktować z tobą. Załączamy smakowity czek w razie jakiegokolwiek sprzeciwu.”

Wykręciłem numer rezydencji Dickinsonów. Tym razem odebrała kobieta. W średnim wieku, francuski akcent, głos nie tak skrzekliwy jak u Dutchy’ego.

Inny tembr, ale ta sama pieśń: „Nie można rozmawiać z Madame. Nie, niestety, nie wiadomo, kiedy będzie można.”

Zostawiłem swoje nazwisko. Zatrzymałem wzrok na czeku, wpatrując się w cyfry. Leczenie jeszcze się nie rozpoczęło, a już straciłem panowanie nad sytuacją. Tak nie powinno się robić. To nie leży w interesie pacjenta. Jednakże sprawę powierzyła mi Eileen Wagner.

A głos na kasecie zwracał się do mnie, mówił bezpośrednio do mnie: „...taki lekarz, co mnie wyleczy? Bez zastrzyków?”.

Długo nad tym myślałem. Postanowiłem w końcu, że ten jeden jedyny raz mogę odstąpić od moich zasad. Ciekawe, czy uda mi się porozumieć z tą małą dziewczynką i na tyle jej pomóc, żeby zadziwić wiktoriańską księżnę.

Stanę się Doktorem Wybawicielem.

Wtedy nie odmówią mi niczego.

Czek zrealizowałem w porze lunchu.

Rozdział trzeci

Dutchy miał pod sześćdziesiątkę, był średniego wzrostu. Skłonny do tycia. Czarne jak smoła włosy nosił przylizane, z przedziałkiem po prawej stronie. Policzki lekko wydęte, usta nadzwyczaj ostro zarysowane. Miał na sobie dobrze skrojony, ale staroświecki, niebieski, frakowy garnitur, nieskazitelnie białą koszulę w maciupkie kwadraciki, zawiązany na sposób angielski granatowy krawat i czarne, pedantycznie wyglansowane, staromodne półbuty na grubej podeszwie. Gdy otworzyłem drzwi gabinetu, mężczyzna i dziewczynka stali na środku poczekalni. Ona z pochyloną głową wpatrywała się w dywan, on z miną znawcy badał porozwieszane na ścianach reprodukcje. Bynajmniej nie wprawiły go w zachwyt. Zwracając się w moją stronę, w dalszym ciągu miał na twarzy wyraz dezaprobaty.

Wyglądał jak burza gradowa w górach Montana, lecz dziewczynka ściskająca mu rękę była prawdziwym aniołem.

Na swój wiek niska, z prawie dorosłą, kształtną twarzyczką, należała do tych dzieci, które stykają się z przeciwnościami losu właściwymi ludziom o wiele starszym. Miała łagodne rysy twarzy i gładką, brzoskwiniową cerę. Proste, orzechowego koloru włosy, przewiązane wysoko kwiecistą wstążką, sięgały prawie do pasa. Oczy miała duże, szaroniebieskie, rzęsy długie, nos lekko zadarty, z paroma piegami, i uroczy dołeczek na brodzie poniżej wąskich, wilgotnych ust. Ubrana była niezwykle oficjalnie: różowa sukienka z bufami i z białą jedwabną szarfą zawiązaną z tyłu, różowe podkolanówki z frędzelkami i białe buciki z mocnej skóry, zapinane na metalową sprzączkę. Pomyślałem o Alicji z Krainy Czarów.

Stali oboje w bezruchu. Wiolonczela i pikolo połączone w dziwaczny duet.

Przedstawiłem się z ukłonem i uśmiechnąłem się do dziewczynki. Odpowiedziała obojętnym spojrzeniem. Ku mojemu zdziwieniu, nie wyczułem strachu.

Absolutnie żadnej reakcji. Na razie szło gładko, biorąc pod uwagę to, w jakim celu się tu zjawili.

Jej prawa dłoń ginęła w wielkiej dłoni Dutchy’ego. Gdy wyciągnąłem do niego rękę, wydawał się zaskoczony moim zachowaniem. Przywitaliśmy się.

— A więc teraz wychodzę — powiedział. — Seans trwa czterdzieści pięć minut, prawda doktorze?

— Tak jest.

Zwrócił się ku drzwiom.

Spoglądałem na dziewczynkę, oczekując, że zaprotestuje. Stała jednak w milczeniu, patrząc na dywan z rękoma opuszczonymi wzdłuż tułowia.

Dutchy zrobił następny krok i zatrzymał się. Zagryzając policzek, odwrócił się i dłonią musnął jej włosy. Słabo, jak gdyby uspokajająco uśmiechnęła się do niego.

— Do widzenia, Jacob — rzekła wysokim, gardłowym głosem. Takim samym jak na kasecie.

Poczerwieniał, jeszcze mocniej zagryzł policzek, opuścił ramiona i coś wymamrotał. Rzucił ostatnie spojrzenie w moją stronę i już go nie było.

Gdy drzwi zamknęły się, rzekłem:

— Wygląda na to, że Jacob jest twoim dobrym przyjacielem.

— Jest zaufanym służącym mamy.

— Ale również zajmuje się tobą.

— On zajmuje się wszystkim.

— Wszystkim?

— Całym gospodarstwem — niecierpliwie przestąpiła z nogi na nogę. — Nie mam taty, a mama nie wychodzi z domu, więc Jacob wykonuje bardzo wiele czynności.

— Jakie na przykład?

— Mówi, co mają robić Madeleine, Sabino, Carmela i różni dostawcy. Czasem przygotowuje posiłki — kanapki i przekąski. Jeśli nie ma zbyt dużo pracy. Madeleine gotuje obiady i kolacje. Poza tym jest kierowcą wszystkich samochodów. Sabino prowadzi tylko ciężarówkę.

— Wszystkich samochodów — powtórzyłem. — Macie ich dużo?

Skinęła głową.

— Dużo. Mój ojciec bardzo lubił samochody i kolekcjonował je, zanim umarł. Mama trzyma je w ogromnym garażu, chociaż nimi nie jeździ. Jacob je uruchamia i troszczy się, żeby nie popsuły się im silniki. Są też ludzie, którzy je co tydzień czyszczą. Jacob pilnuje, żeby dobrze wykonywali tę pracę.

— A więc Jacob jest bardzo zapracowanym człowiekiem.

— Tak. A ile ty masz samochodów?

— Tylko jeden.

— Jaki?

— Dodge dart.

— Dodge dart — powtórzyła i zacisnęła usteczka w zamyśleniu. — Takiego nie mamy.

— Nic nadzwyczajnego. Dość stary i z dużym przebiegiem — wyjaśniłem.

— Mamy jeden taki. Cadillac knockabout.

— Cadillac knockabout? Nie słyszałem o takim modelu.

— Właśnie nim przyjechaliśmy. Cadillac fleetwood knockabout z tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego drugiego roku. Jest cały czarny. Jacob mówi, że to prawdziwy koń pociągowy.

— A ty lubisz samochody?

Wzruszyła ramionami.

— Nie bardzo.

— A zabawki. Masz ulubione zabawki?

Znów wzruszyła ramionami.

— Nie bardzo.

— W gabinecie mam trochę zabawek. Może chciałabyś je obejrzeć?

Wzruszyła ramionami po raz trzeci, lecz pozwoliła mi się wprowadzić do pokoju. Kiedy znaleźliśmy się w środku, poczęła gorączkowo rozglądać się i nerwowo szperać oczyma po stole, półce z książkami, kuferku z zabawkami. Ciągle od początku powtarzała tę czynność. Silnie splotła dłonie.

Podszedłem do szafy, gdzie znajdowały się zabawki, otworzyłem ją i zwróciłem się do Melissy:

— Mam tu mnóstwo gier i lalek. Znajdzie się również papier i ołówek. Są też kolorowe kredki, jeśli chcesz malować.

— Czemu mam to robić? — spytała.

— Co robić, Melisso?

— Bawić się i rysować. Mama mówiła, że będziemy rozmawiać.

— Twoja mama nie myliła się. Będziemy rozmawiać, ale czasem dzieci, które do mnie przychodzą, chcą pobawić się trochę, a kiedy przyzwyczają się do nowego miejsca, rozpoczynamy sesję.

Coraz szybciej poruszała splecionymi palcami. Spuściła oczy.

— Zabawa i rysowanie pomagają dzieciom lepiej wyrazić własne uczucia, uzewnętrznić je — powiedziałem.

— Ja potrafię uzewnętrzniać uczucia przez rozmowę.

— Świetnie, zabieramy się więc do rozmowy.

Usadowiła się na skórzanej kozetce. Ja usiadłem w fotelu naprzeciwko. Rozejrzała się raz jeszcze i ułożyła ręce na fałdzie sukienki, patrząc mi prosto w oczy.

— No dobrze — zacząłem. — Na początek powiem, kim jestem i dlaczego tu przyszłaś. Otóż jestem psychologiem. Czy spotkałaś się już z tym słowem?

Splotła palce i kopnęła obcasem w obicie kozetki.

— Ja mam problem, a ty jesteś takim lekarzem, co pomaga dzieciom, które mają problemy, i nie robisz zastrzyków.

— Bardzo dobrze. Czy Jacob ci o tym powiedział?

Potrząsnęła główką.

— Moja mama. Doktor Wagner powiedziała mamie o tobie. Ona jest przyjaciółką mamy.

Pamiętałem, co mówiła Eileen Wagner o krótkiej pogawędce z dzieckiem kryjącym się w wielkim, prawie pustym domu. Ciekawe, z kim też Melissa może się przyjaźnić.

— Pani Wagner przyszła do twojej mamy właśnie z twojego powodu. Ponieważ zadzwoniłaś do telefonu zaufania.

Jej drobne ciałko stężało, ręce zaczęły się jeszcze szybciej poruszać. Spostrzegłem, że poduszeczki palców miała zaczerwienione, lekko otarte.

— Tak, ale ona lubi moją mamę.

Spuściła oczy.

— Właśnie — rzekłem, powracając do właściwego tematu — pani Wagner miała rację na temat zastrzyków. Ja nigdy ich nie robię. Mówiąc szczerze, nie mam zielonego pojęcia, jak się je robi.

Nie zrobiło to na niej spodziewanego wrażenia. Uparcie patrzyła na własne buciki. Zwarła kolana i zaczęła nimi poruszać na boki.

— Chociaż zdarza się — kontynuowałem — że wizyta u doktora, który nie robi zastrzyków, może przestraszyć dziecko. Jest to coś nowego. Nie wiadomo, czego się spodziewać.

Podniosła główkę i zmrużyła zielone oczy.

— Ja się ciebie nie boję.

— Bardzo dobrze — uśmiechnąłem się. — Ja się też ciebie nie boję.

Spojrzała na mnie wzrokiem wyrażającym częściowo pobłażanie, ale bardziej pogardę. Tym właśnie skwitowała sławetne poczucie humoru doktora Delaware.

— Co więcej, nie tylko nie robię zastrzyków dzieciom, które do mnie przychodzą. Nie robię im absolutnie nic. Po prostu z nimi współpracuję. Taka praca zespołowa. Opowiadają mi o sobie, a kiedy dowiem się już o nich wystarczająco dużo, pokazuję im, jak się mają nie bać. Ponieważ ludzie uczą się bać, trzeba się tego oduczyć.

W jej oczach błysnęła iskierka zainteresowania. Rozluźniła kolana, lecz nie rozplotła palców.

— Ile dzieci tu przychodzi? — zapytała.

— Dużo.

— Ile?

— Nawet ośmioro w ciągu dnia.

— Jak się nazywają?

— Tego nie mogę ci powiedzieć.

— Czemu?

— Tajemnica. I nie powiem nikomu, że ty dzisiaj do mnie przyszłaś, chyba że uzyskam od ciebie specjalne pozwolenie.

— Dlaczego?

— Ponieważ dzieci, które tu bywają, mówią o swoim życiu prywatnym. Pragną intymności. Wiesz, co to znaczy?

— Intymność to jest jak chodzenie do łazienki i zamykanie za sobą drzwi?

— Otóż to. Gdy dzieci opowiadają o sobie, zdarza się, że wspomną o rzeczach, o których nie powiedzą nikomu innemu. Moja praca polega między innymi na tym, żeby wszystko zachować w tajemnicy. Wszystko, co odbywa się w tym pomieszczeniu, jest objęte ścisłą tajemnicą. Nawet nazwiska ludzi, którzy tu przychodzą, objęte są tajemnicą zawodową. Właśnie dlatego są tu drugie drzwi. — Wskazałem je. — Prowadzą do przedpokoju. Można wyjść z gabinetu bez przechodzenia przez poczekalnię i bez oglądania innych ludzi. Chcesz zobaczyć?

— Nie, dziękuję.

— Czy teraz coś cię niepokoi?

— Nie.

— Czy możesz powiedzieć mi, czego się lękasz?

Milczenie.

— Melisso!

— Wszystkiego.

— Lękasz się wszystkiego?

Spłonęła rumieńcem wstydu.

— Łatwiej będzie, jeśli zaczniemy od jakiejś jednej rzeczy.

— Włamywaczy i złodziei — wyrecytowała jednym tchem.

— Czy ktoś mówił ci o pytaniach, jakie dzisiaj będę ci zadawał?

Milczenie.

— To był Jacob?

Skinęła głową.

— I twoja mama?

— Nie. Tylko Jacob.

— Czy Jacob powiedział ci, jak masz odpowiadać na te pytania?

Wyraz niezdecydowania na twarzy.

— Jeśli zrobił to, nic się nie stało. Starał ci się pomóc. Chcę tylko, żebyś mówiła to, co czujesz. To ty jesteś gwiazdą tego programu.

— Powiedział, żeby siedzieć prosto i mówić wraźnie całą prawdę.

— Prawdę o tym, czego się lękasz?

— Tak. Może wtedy mi pomożesz.

— Jacob jest wyjątkowo inteligentnym człowiekiem i jest dobrym opiekunem, ale tutaj wszystko, co powiesz, musi pochodzić wyłącznie od ciebie. Możesz mówić, o czym tylko zechcesz.

— Chcę mówić o włamywaczach i złodziejach.

— A więc porozmawiamy o tym.

Czekałem. Melissa milczała.

— Jak wyglądają ci włamywacze i złodzieje?

— To nie są prawdziwi włamywacze — odparła głosem wyrażającym najgłębszą pogardę. — Istnieją tylko w mojej wyobraźni.

— A jak wyglądają w twojej wyobraźni?

Znów milczenie. Zamknęła oczy. Poruszała splecionymi palcami w gwałtownym tańcu chaotycznych figur. Kołysała lekko całym ciałem, zapadając w oszałamiający trans. Na jej zaciśniętych ustach pojawił się nerwowy grymas. Wydawało się, że za chwilę wybuchnie płaczem.

Pochyliłem się nad nią i rzekłem:

— Melisso, nie musimy rozmawiać o tym teraz.

— On jest taki wielki — szepnęła wciąż z zaciśniętymi powiekami. Nie płakała. Dopiero wtedy zdałem sobie sprawę, że ten wyraz jej twarzy był oznaką silnej koncentracji. Jej gałki oczne pod powiekami wirowały w zawrotnym tempie.

W pogoni za mirażami wyobraźni.

— Jest taki wielki... z wielkim kapeluszem... — Nagle jej oczy się uspokoiły. Ręce rozluźniły się i wyprostowane w łokciach poczęły zataczać kręgi w powietrzu. — ...i w długim płaszczu...

— I co?

Zamarła bez ruchu z uniesionymi rękoma. Usta rozwarły się lekko, lecz nie wydały żadnego dźwięku. Na jej obliczu odmalował się wyraz uspokojenia. Zapadła w sen.

Hipnoza.

Spontaniczne przejście w stan hipnozy?

To nierzadkie u dzieci w jej wieku: u małych dzieci świat realny i świat wyobraźni nie dzieli wyraźna granica, nawet inteligentne dzieci łatwo poddają się hipnozie. Wystarczy połączyć to z pustelniczym trybem życia, jaki prowadzi, o czym mówiła Eileen Wagner, i staje się jasne, że gdy mała zamyka oczy, czuje się tak, jakby zasiadała przed ekranem w kinie.

Zapewne czasem są to męczące obrazy, jakiś krwawy horror...

Ręce opadły na sukienkę, złączyły się i znów rozpoczęły swój taniec. Była jakby w półtransie. Milczała.

— Włamywacz nosi wielki kapelusz i długi płaszcz — rzekłem, nieświadomie obniżając głos i cedząc słowa. Starałem się podążyć tropem jaki mi wskazała. Taki to los terapeuty.

Siedziała cała napięta. Nie odpowiadała.

— Coś jeszcze? — zapytałem łagodnie.

Wciąż milczała.

Doświadczenie zdobyte w toku setek takich wizyt podpowiadało mi, żeby to ciągnąć.

— Czy on ma coś jeszcze oprócz kapelusza i płaszcza? Co ma w ręce?

— Worek — odrzekła ledwo słyszalnie.

— Dobrze. Włamywacz ma worek. Po co?

Żadnej reakcji.

— Żeby napełnić go zrabowanymi rzeczami?

Gwałtownie otworzyła oczy, ręce spadły jej z kolan, zwisając po bokach. Znów zaczęła się kołysać coraz szybciej. Głowę trzymała sztywno na jakby skamieniałej szyi.

Pochyliłem się i dotknąłem jej ramion. Były kruche jak kosteczki ptaka, pokryte bawełnianym materiałem.

— Czy chcesz pomówić o tym, do czego włamywacz używa worka?

Zamknęła powieki, wciąż się kołysząc. Zatrzęsła się i objęła mocno. Po policzkach spłynęło parę łez. Chusteczką wytarłem jej oczy, spodziewając się, że mnie odepchnie. Nie uczyniła tego.

Pierwsze spotkanie było szokujące. Wszystko szło znakomicie, ale jakby za szybko. Mogło to zniweczyć całą terapię. Dotykając chusteczką jej policzków, szukałem w myślach sposobu, żeby to tempo jakoś spowolnić.

Jej jedno słowo wystarczyło, żebym zapomniał o rozmyślaniach.

— Dzieci.

— Włamywacz wkłada do worka dzieci?

— Tak.

— Więc ten włamywacz to kidnaper?

Otwarła oczy, wstała wpatrzona we mnie, wzniosła ręce jak do modlitwy.

— To jest morderca! — wykrzyknęła z całych sił. Trzęsła się przy każdym słowie. — Mikoksi z kwasem!

— Mikoksi?

— Mikoksi z kwasem! Z parzącą trucizną! Mikoksi tym ją oblał, a teraz wróci i poparzy ją znowu, i mnie też!

— Melisso, kogo on tym oblał?

— Mamę! A teraz wrócił!

— Gdzie jest ten Mikoksi?

— W więzieniu, ale on wyjdzie i znowu nas skrzywdzi.

— Dlaczego to zrobił?

— Bo on nas nie lubi. On kiedyś lubił mamę, ale potem oblał mamę zatrutym kwasem. Chciał ją zabić, ale tylko poparzył jej twarz. Mama nadal pozostała piękna i wyszła za mąż, i ja się urodziłam!

Zerwała się i zaczęła chodzić po gabinecie. Trzymała się za skronie, pochylona i mamrocząca coś pod nosem niczym maleńka staruszka.

— Kiedy to się zdarzyło?

— Przed tym, jak się urodziłam. — Kołysała się na ugiętych nogach, z twarzą zwróconą do ściany.

— Czy Jacob ci o tym powiedział?

Skinęła głową.

— Czy mówiłaś o tym z mamą?

Zawahała się. Pokręciła głową.

— Mama nie chce o tym wspominać.

— Dlaczego?

— Bo wtedy robi się smutna. Kiedyś była szczęśliwa i piękna. Ludzie robili jej zdjęcia. Mikoksi poparzył jej twarz, a potem miała wiele operacji.

— Czy Mikoksi ma jakieś imię?

Zwróciła do mnie szczerze zdziwioną twarzyczkę.

— Nie wiem.

— Jednak wiesz, że teraz jest w więzieniu.

— Tak, ale wyjdzie, a to jest niesprawiedliwe!

— Kiedy ma wyjść na wolność?

Była coraz bardziej zbita z tropu.

— Czy to Jacob powiedział ci, że Mikoksi wyjdzie z więzienia?

— Nie.

— Ale to on rozmawiał z tobą o sprawiedliwości?

— Tak!

— A co oznacza dla ciebie sprawiedliwość?

— Żeby być w porządku!

Zmierzyła mnie wyzywającym spojrzeniem i oparła ręce w tym miejscu swego płaskiego ciałka, które pewnego dnia miało przemienić się w kobiece biodra. Zmarszczyła groźnie brwi. Wykrzywiła usta i wzniosła palec, którym pokiwała, patrząc na mnie.

— To nie było w porządku i było bardzo głupie! Należało wymierzyć mu sprawiedliwość! Powinni byli zabić go kwasem!

— Jesteś bardzo zła na Mikoksiego.

Spojrzała na mnie jak na idiotę.

— To dobrze, że jesteś na niego zła, ponieważ wtedy się go nie boisz.

Obie dłonie zacisnęła w piąstki, a potem rozluźniła je i westchnęła. Opuściła głowę, powracając do splatania palców.

Podszedłem do niej i przyklęknąłem. Nasze oczy znalazłyby się na tym samym poziomie, gdyby tylko chciała na mnie popatrzeć.

— Jesteś niezwykle uzdolnionym dzieckiem i wiele mi pomogłaś, odważnie mówiąc o tym, czego się lękasz. Wiem teraz, jak bardzo chcesz przestać się bać. Pomagałem różnym dzieciom i na pewno pomogę również tobie.

Milczała.

— Jeśli tylko chcesz coś jeszcze powiedzieć o Mikoksim i włamywaczach, to dobrze. Jeśli nie chcesz — to również dobrze. Zostało trochę czasu, zanim Jacob po ciebie przyjdzie. Od ciebie zależy, co teraz zrobimy.

Nawet nie drgnęła, siedząc w milczeniu. Dłuższa wskazówka pękatego zegara zawieszonego po drugiej stronie pokoju wykonała pół okrążenia. Dziewczynka podniosła głowę, ale nie spojrzała na mnie, odwracając wzrok.

— Porysuję — rzekła. — Ale ołówkiem. Nie chcę kredek.

 

Wolno poruszała ołówkiem, z koniuszkiem języka wysuniętym z półotwartych ust. Miała wyjątkowe uzdolnienia artystyczne, ale z tego, co rysowała, wyniosłem, że jest zmęczona sesją: uśmiechnięta dziewczynka, obok uśmiechnięty kocur stojący przed czerwonym domem, drzewo o pogrubionym pniu z dużą liczbą jabłek na gałęziach. Nad całością królowało wielgachne, złote słońce o promieniach w kształcie liści słonecznika.

Gdy skończyła rysunek, położyła go na moim biurku.

— Możesz to sobie wziąć.

— Dziękuję. Bardzo ładnie rysujesz.

— Kiedy przyjdę znowu?

— Za dwa dni. W piątek.

— Czemu nie jutro?

— Czasem dobrze jest, gdy dzieci mają trochę czasu na przemyślenie tego, co się wydarzyło na ostatnim spotkaniu.

— Ja myślę bardzo szybko — odparła pewnym głosem. — I są inne sprawy, o których jeszcze nie mówiłam.

— Rzeczywiście chcesz przyjść jutro?

— Chcę jak najszybciej wyzdrowieć.

— Więc dobrze, spotkamy się jutro o piątej. Jeśli Jacob będzie miał czas, żeby cię przywieźć.

— Będzie miał — odrzekła poważnie. — On również chce, żebym wyzdrowiała jak najszybciej.

 

Wyszliśmy drugimi drzwiami. Po przedpokoju spacerował Jacob. W jednej ręce trzymał papierową torbę. Gdy nas spostrzegł, zmarszczył brwi i spojrzał na zegarek.

— Jacob, jutro przyjedziemy tutaj o piątej — zakomunikowała Melissa.

Uniósł brwi.

— Chyba nie przyszedłem za wcześnie, doktorze?

— Nie — odparłem. — Właśnie pokazuję Melissie drugie drzwi wyjściowe.

— W ten sposób inne dzieci nie zobaczą mnie i nie dowiedzą się, kim jestem — wyjaśniła dziewczynka. — To jest intymność.

— Ach tak, rozumiem. — Dutchy przyjrzał się dokładniej przedpokojowi. — Przyniosłem ci coś, moja panno. Żebyś nie była głodna do kolacji.

Otworzył torbę i delikatnie, końcami palców, wyjął ciastko.

Melissa zapiszczała z uciechy. Wzięła ciastko i podniosła je do ust.

Dutchy chrząknął znacząco.

Ciastko zastygło w powietrzu przed otwartymi ustami.

— Dziękuję.

— Uprzejmie proszę, panienko.

Zwróciła się do mnie.

— Czy chcesz gryza?

— Nie, dziękuję pięknie — rzekłem to takim tonem, jakbym zdawał egzamin z savoir vivre’u.

Oblizała się i zajęła pałaszowaniem ciastka.

— Czy mogę prosić pana na chwilkę, panie Dutchy?

Znów spojrzał na ręczny zegarek.

— Na austostradzie jest duży ruch... jeśli teraz nie wyjedziemy...

— W czasie sesji zdarzyło się coś ważnego.

— Prawdę mówiąc...

Zmusiłem się do ugrzecznionego uśmiechu.

— Jeśli mam dalej nad tym pracować, musi mi pan pomóc.

Przybrał taki wyraz twarzy, jakbyśmy się spotkali na oficjalnym przyjęciu w ambasadzie. Znów chrząknął.

— Melisso, przepraszam na chwilę.

Odszedł parę kroków. Dziewczynka odprowadziła go spojrzeniem.

Uśmiechnąłem się do niej.

— To zajmie sekundę — rzekłem i podszedłem do Dutchy’ego.

Znowu rozejrzał się po przedpokoju i założył ręce na piersi.

— O co chodzi, doktorze?

Dopiero z odległości paru centymetrów widać było, jak idealnie gładko jest ogolony. Pachniał wodą toaletową i czystym ubraniem prosto z pralni.

— Opowiedziała mi o tym, co spotkało jej matkę. O niejakim Mikoksim.

Cofnął się o krok.

— Doprawdy, proszę pana, nie mnie należy o to pytać.

— To jest bardzo ważne. Dotyczy jej stanów lękowych.

— Najlepiej będzie, jeśli jej matka sama...

— Oczywiście. Problem polega na tym, że prowadzę z nią jednostronną korespondencję. Zwykle nie przyjmuję małych pacjentów bez osobistego udziału rodziców. Jednak Melissa potrzebuje pomocy. Potrzebuje koniecznie. A ja muszę mieć więcej informacji.

Zagryzł policzek tak silnie, jakby chciał go odgryźć. Melissa stała w drugim końcu przedpokoju, jedząc i patrząc na nas.

— Cokolwiek się wydarzyło, było to przed jej urodzeniem.

— Jeśli chodzi o porządek chronologiczny, ale psychika rządzi się inną logiką.

Zmierzył mnie uważnym spojrzeniem. W rogu jednego oka pojawiła się łza nie większa niż diament na pierścionku zaręczynowym.

— Doprawdy, to nie jest odpowiednia chwila. Jestem tylko służącym...

— Dobrze więc — rzekłem. — Nie chcę stawiać pana w niezręcznej sytuacji. Proszę jednak przekazać pani, że ktoś musi się ze mną natychmiast skontaktować.

Melissa ze zniecierpliwienia przestępowała z nogi na nogę. Po ciastku nie zostało ani śladu. Dutchy spojrzał na nią zatroskany.

— Chcę ją widzieć jutro o piątej. — Zdawałem sobie sprawę, że nic już nie wskóram.

Skinął głową i przybliżył się do mnie tak, że nasze głowy o mało się nie zetknęły. Wyszeptał mi prosto w ucho:

— Ona nazywa go Mikoksi, ale ten przeklęty zbrodniarz nazywał się McCloskey. Joel McCloskey.

Kiedy się pochylał, sprawiał wrażenie żółwia, który ostrożnie wysuwa głowę ze skorupy. Oczekiwał na moją reakcję.

— Nic mi to nie mówi — odparłem.

Cofnął głowę.

— Czy dziesięć lat temu mieszkał pan w Los Angeles, doktorze?

Skinąłem głową.

— Gazety rozpisywały się o tym.

— Chodziłem wtedy do szkoły i interesowałem się tylko podręcznikami.

— Trzeciego marca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego roku. — Jego twarz wyrażała cierpienie. — To... to wszystko, co mogę teraz powiedzieć. Może następnym razem.

— Nie szkodzi. Do widzenia.

— A więc o piątej. — Odetchnął i wyprostował się. Poprawił poły marynarki i odchrząknął. — Mam nadzieję, że wszystko przebiega zgodnie z planem.

— Tak, nie mogę narzekać.

Melissa wolno skierowała się w naszą stronę. Biała, jedwabna wstążka ciągnęła się za nią po podłodze. Dutchy energicznym krokiem podszedł do swojej podopiecznej i zawiązał końce niesfornej wstążki, a następnie otrzepał okruszki ze spódniczki. Wziął Melissę za ramiona i powiedział, żeby wyprostowała się, bo żadna panienka nie powinna mieć skrzywionego kręgosłupa.

Uśmiechnęła się do niego uroczo.

Opuszczając budynek, wciąż trzymali się za ręce.

 

Parę minut później miałem już innego pacjenta. Przez całe trzy kwadranse z trudem zmuszałem się, żeby nie myśleć o wiolonczeli i pikolo. Z gabinetu wyszedłem o siódmej. Pięć minut zajął mi dojazd do Biblioteki Beverly Hills. Czytelnia była wypełniona emerytami, sprawdzającymi notowania giełdowe, i nastolatkami, odrabiającymi prace domowe lub przepisującymi je od kolegów. Piętnaście po siódmej siedziałem za przeglądarką mikrofilmów, mając przed sobą kopie „Timesa” z marca tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego dziewiątego roku. Cofnąłem się do czwartego marca. To, czego szukałem, zajmowało lewy górny róg pierwszej strony.

AKTORKA ZAATAKOWANA KWASEM SIARKOWYM

Wczoraj nad ranem w spokojnej dzielnicy mieszkaniowej w pobliżu Hollywood Boulevard miała miejsce zbrodnia mrożąca krew w żyłach. Do tej pory sąsiedzi nie mogą zrozumieć, jak do tego doszło. Ofiarą ataku jest była modelka, a obecnie aktorka zatrudniona w znanym studiu filmowym Apex.

Regina Marie Paddock, lat dwadzieścia trzy, zamieszkała przy Beachwood Drive 2103 pod numerem drugim, została obudzona o godzinie 4.30 nad ranem stukaniem do drzwi przez mężczyznę podającego się za doręczyciela z pilną przesyłką.

Gdy otworzyła drzwi, napastnik wyciągnął butelkę i wylał jej zawartość na twarz kobiety. Poszkodowana z przeraźliwym krzykiem upadła na podłogę.

Oto rysopis podejrzanego: Afrykanin, lat około dwudziestu, sto siedemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, dobrze zbudowany. Uciekał bez samochodu.

Ofiara z oparzeniami trzeciego stopnia została przewieziona do szpitala „Hollywood Presbiterian”. Lekarze określają stan zdrowia chorej jako „poważny, ale stabilny”. Jej życiu nie zagraża niebezpieczeństwo, ale cierpi bardzo z powodu głębokich oparzeń lewego policzka. Szczęśliwym trafem oko nie zostało uszkodzone.

Rzecznik prasowy Apex powiedział: „Wciąż jesteśmy w szoku po tym wołającym o pomstę do nieba wypadku i wyrażamy głęboki żal z powodu nie zawinionego ataku na naszą utalentowaną aktorkę Ginę Prince (pseudonim artystyczny panny Paddock). Zrobimy wszystko, co w naszej mocy, aby przy pomocy odpowiednich służb jak najszybciej ująć sprawcę zbrodni.”

Regina Marie Paddock urodziła się w 1946 roku w Denver w stanie Kolorado. W wieku lat dziewiętnastu przeniosła się do Los Angeles, gdzie pracowała w agencji modelek Flax Agency. Została szybko zauważona i trafiła na okładki czasopism „Glamour” i „Vogue”. Następnie współpracowała z agencją Belle Vue Agency i podpisała umowę z William Morris Agency, skąd otrzymała angaż do studia Apex.

Mimo że dotychczas nie zagrała żadnej roli, rzecznik prasowy studia stwierdził: „Chciano jej powierzyć parę ważnych ról w najnowszych filmach. Gina Prince jest wielce uzdolnioną i piękną kobietą. Zrobimy wszystko, żeby ten nieszczęśliwy wypadek nie wpłynął na jej karierę.”

Policja prowadzi energiczne śledztwo. Wszelkie informacje prosimy kierować bezpośrednio do detektywów Savage i Flores z wydziału dochodzeniowego policji w Hollywood.

W środku artykułu umieszczono pomniejszone zdjęcie z okładki „Vogue”: owalna twarz, długa szyja, długie proste, jasne włosy ułożone w dziwną fryzurę, która była prawdopodobnie ostatnim krzykiem mody. Podkreślone łuki brwi, wydatne kości policzkowe, ogromne jasne oczy i śliczne usta. Makijaż zrobiony przez studio Avedon albo kogoś o podobnym stopniu profesjonalizmu.

Jakże kwas zniszczył tę skończoną piękność.

Melissa była bardzo podobna do matki, ale wiele mogło się jeszcze zmienić, zanim dojrzeje.

Przekręciłem gałkę przeglądarki. Krótkie notatki o stanie zdrowia Giny Paddock pojawiały się przez następnych parę dni. Jej stan określano jako „stabilny”. Żadnych poszlak. Znowu wyrazy współczucia od kierownictwa studia filmowego z informacją o nagrodzie w wysokości pięciu tysięcy dolarów dla każdego, kto przyczyni się do ujęcia sprawcy. I żadnych już zapewnień o dalszej karierze filmowej modelki.

Dwa tygodnie później:

ARESZTOWANIE PODEJRZANEGO O ATAK KWASEM

DZIĘKI ANONIMOWEJ INFORMACJI

Policja aresztowała podejrzanego o atak kwasem, który oszpecił aktorkę Gine Prince (Regina Marie Paddock).

O aresztowaniu w południowym Los Angeles Melvina Louisa Findlaya, lat 28, poinformował szef policji Bryce Donnemeister na konferencji prasowej zwołanej w komendzie głównej policji. Findlay był notowanym przestępcą. W ostatnim czasie zwolniony został warunkowo z więzienia w Chino, gdzie odsiedział osiemnaście miesięcy z trzyletniego wyroku za wymuszenie.

Findlay, znany recydywista, wcześniej był skazywany za napad, pobicie i kradzież samochodu.

„Materiały dowodowe przekonują nas, że złapaliśmy właściwego człowieka” — oświadczył Donnemeister. Odmówił jednak odpowiedzi na pytanie, czy ofiara zidentyfikowała przestępcę. Stwierdził tylko, że do aresztowania doszło po anonimowym telefonie.

Panna Prince wciąż przebywa na leczeniu w szpitalu „Hollywood Presbiterian”. Jej stan oceniany jest jako dobry. Prowadzone są przygotowania do operacji plastycznych twarzy.

Po trzech dniach:

WŁAŚCICIEL AGENCJI MODELEK

ARESZTOWANY W SPRAWIE O ATAK KWASEM

Właściciel agencji modelek, która w przeszłości zatrudniała Ginę Prince (Regina Marie Paddock), został schwytany wczoraj wieczorem jako główny podejrzany w sprawie o okrutny zamach, o którym pisaliśmy w ostatnich dniach.

Joela Henry’ego McCloskeya, lat 34, aresztowano w pokoju hotelu „Flamingo”, gdzie ukrywał się pod fałszywym nazwiskiem. Tymczasowo osadzono go w areszcie śledczym w Las Vegas na podstawie nakazu sądowego.

Szef policji w Hollywood oświadczył, że do aresztowania doszło na podstawie zeznań innego podejrzanego, Melvina Findlaya, lat 28, aresztowanego 18 marca. „Na tym etapie śledztwa ustalono, że Findlay był tylko wykonawcą zbrodni. McCloskey wynajął go.”

Donnemeister przyznał, że w roku 1967 Findlay pracował dla McCloskeya w charakterze „ochroniarza”. Szef policji odmówił dalszych komentarzy.

McCloskey wychował się w New Jersey, na początku śpiewał w klubie nocnym, a w 1962 roku przybył do Los Angeles, gdzie szukał pracy jako aktor. W końcu otworzył agencję modelek Belle Vue Agency. Po przejściu panny Prince z większej i bardziej wpływowej agencji Flax Agency, jak utrzymują hollywoodzkie źródła, bez powodzenia próbował zostać menadżerem Giny.

McCloskeya i pannę Prince łączyła bliska znajomość do czasu odejścia Prince z agencji Belle Vue i podpisaniu nowego kontraktu z William Morris Agency na cykl zdjęć próbnych. Wkrótce potem szczęście odwróciło się od Belle Vue i 9 lutego bieżącego roku McCloskey ogłosił bankructwo.

Na pytanie, czy zemsta jako motyw zbrodni jest brana pod uwagę, komendant odpowiedział: „Wstrzymuję się od wszelkich komentarzy do czasu zakończenia oficjalnego dochodzenia.”

Panna Prince wciąż przebywa w szpitalu „Hollywood Presbiterian”, gdzie poddawana jest skomplikowanym operacjom plastycznym.

Poniżej znajdowało się zdjęcie: niski, ciemny, o drobnej budowie mężczyzna prowadzony przez dwóch rosłych policjantów, przy których wyglądał jak karzełek. Miał na sobie sportową bluzę, długie spodnie i rozpiętą na piersiach białą koszulę. Nisko pochylał głowę, a długie włosy przysłaniały mu twarz. Przypominał zasępionego Jamesa Deana, który nie golił się przez parę dni.

Po chwili znalazłem epilog sprawy. McCloskey zaplanował zbrodnię i opłacił zbira. Melvin Findlay przyznał się do napadu i zeznawał przeciwko McCloskeyemu. McCloskey został oskarżony o usiłowanie zabójstwa i współudział w zamachu. Wniesienie ostatecznego oskarżenia przez prokuratora miało zająć trzy miesiące.

Sam proces trwał krótko. Prokurator rozdał ławnikom zdjęcia Giny Prince z czasów, kiedy była wziętą modelką, a potem zdjęcia zniekształconej twarzy kobiety zrobione w szpitalu zaraz po zamachu. Ofiara pojawiła się na chwilę na sali rozpraw obandażowana i łkająca. Chirurdzy stwierdzili trwałą deformację twarzy.

Melvin Findlay zeznał pod przysięgą, że McCloskey wynajął go do „spalenia twarzy tej (niecenzuralne słowo) dziwki, a jeśli nie przeżyje ataku, to nie będzie się tym martwił”.

Prokurator przedstawił taśmę z zeznaniem McCloskeya, które obrona starała się bezskutecznie podważyć. Nagranie odtworzono publicznie: McCloskey płacząc przyznawał się do wynajęcia Findlaya, żeby oszpecił on Ginę Prince.

Linia obrony nie polegała na poddawaniu w wątpliwość faktów, ale na udowodnieniu, że McCloskey nie był w pełni poczytalny, co nie udało się z powodu odmowy McCloskeya poddania się badaniom psychiatrycznym. Psychiatra sądowy oświadczył, że obserwując McCloskeya w celi, można było określić go jako „niechętnego do jakiegokolwiek kontaktu i pogrążonego w depresji, ale myślącego trzeźwo, bez poważniejszych zaburzeń psychicznych”. Werdykt skazujący ława przysięgłych wydała po dwugodzinnej naradzie.

W czasie ogłaszania wyroku sędzia nazwał McCloskeya „wyjątkowo nikczemną bestią ludzką, i najbardziej odrażającym oskarżonym, jakiego miał nieszczęście spotkać w całej dwudziestoletniej karierze sędziowskiej”. Następnie odczytał długą listę oskarżeń, skazując McCloskeya na dwudziestotrzyletni pobyt w San Quetin. Wydawało się, że usatysfakcjonowało to wszystkich. Nawet McCloskeya, który zaraz po rozprawie zwolnił obrońców i nie skorzystał z prawa do apelacji.

Po zakończeniu procesu dziennikarze próbowali zrobić wywiad z przysięgłymi. Wybrali oni spośród siebie rzecznika, który powiedział:

„Żeby sprawiedliwości stało się zadość, powinniśmy byli zastosować zasadę: oko za oko, ząb za ząb. Tej kobiecie nic nie zwróci urody, ale nie spoczęliśmy, aż McCloskey otrzymał najwyższy wyrok dopuszczalny prawnie przy takim oskarżeniu.” Człowiekiem, który wypowiedział te słowa, był czterdziestosześcioletni Jacob P. Dutchy, jeden z pracowników przedsiębiorstwa Dickinson Industries w Pasadenie.

Mikoksi z kwasem.

Dwadzieści trzy lata w San Q.

Za dobre sprawowanie wychodzi się po odsiedzeniu połowy kary. Apelacje i odwołania mogą dodatkowo skrócić okres więzienia. A więc wkrótce powinien wyjść — jeśli jeszcze tego nie uczynił.

Bez wątpienia Dutchy musiał znać dokładną datę zwolnienia. Byłem przekonany, że nie zapomniał o sprawie i śledził losy więźnia. Nie wiedziałem tylko, jak Dutchy i matka wytłumaczyli cały wypadek Melissie.

Dutchy. Interesująca postać. Dokonał oryginalnej metamorfozy.

Z ławnika przeobraził się w oddanego sługę. Wyświetlenie tej kwestii bardzo mnie pociągało, ale nie miałem nadziei na odkrycie prawdy. Biorąc pod uwagę okoliczności, będę miał dużo szczęścia, jeśli uda mi się w ogóle dowiedzieć czegoś więcej o tej sprawie.

Dumałem o skrytości i przywiązaniu Dutchy’ego. Czy i nie ten sam stan beznadziejności, ta sama subtelność cierpiącej księżnej przyciągnęła również Eileen Wagner?

Czymże jest dorastanie pod opieką takiej matki?

Mężczyźni z workami...

Identyczne sny miewały dzieci, które leczyłem do tej pory.

Nie opuszczało mnie jednak nieodparte wrażenie, że to dziecko jest inne. Nie wygram łatwo tej sprawy.

Zjadłem wyśmienitą kolację w restauracji Nate’n Al przy Beverly Drive: duszona wołowina z ryżem, w towarzystwie ludzi z branży filmowej, rozprawiających o terminach kontraktów. Wróciłem do domu i zadzwoniłem do San Labrador.

Tym razem automatyczna sekretarka głosem Dutchy’ego oznajmiła, że nikogo nie ma w domu i łaskawie ośmielała mnie do pozostawienia wiadomości.

Powtórzyłem, że żądam natychmiastowej rozmowy z panią domu.

Rozdział czwarty

Telefon milczał do końca wieczora i przez pół następnego dnia. O piątej po południu postanowiłem, że znów wypytam Dutchy’ego — tym razem nie zasłoni się „niezręczną sytuacją”.

Lecz Dutchy nie pojawił się. Zamiast niego Melissę przywiózł Meksykanin — człowiek pod sześćdziesiątkę, niski, przysadzisty i nad wyraz umięśniony pomimo swojego wieku, z cienkim wąsikiem i zakrzywionym nosem. Ręce miał tak zgrubiałe i zbrązowiałe, że przypominały pień drzewa cedrowego. Miał na sobie ubranie robocze koloru khaki, buty z gumową podeszwą, a brzuch zasłaniał poplamionym, beżowym, płóciennym kapeluszem.

— To jest Sabino — poinformowała mnie Melissa — opiekuje się naszym ogrodem.

Przywitałem się, podając swoje nazwisko. Ogrodnik uśmiechnął się nieporadnie i odrzekł cicho:

— Hernandez Sabino.

— Dziś przyjechaliśmy ciężarówką — ciągnęła Melissa — i patrzyliśmy na wszystkich z góry.

— Gdzie jest Jacob? — zapytałem.

Wzruszyła ramionami.

— Jest czymś zajęty.

Gdy wymieniłem imię Dutchy’ego, Hernandez jeszcze bardziej się wyprostował.

Powiedziałem mu, że Melissa będzie wolna za czterdzieści pięć minut. Wtedy zauważyłem, że nie ma zegarka.

— Proszę tutaj poczekać, jeśli pan sobie życzy — rzekłem — albo proszę przyjść o piątej czterdzieści pięć.

— Zgoda — odparł, ale nie poruszył się.

Wskazałem mu krzesło.

— Ach tak — wystękał i usiadł, wciąż ściskając kapelusz obiema rękami.

Wprowadziłem Melissę do gabinetu.

 

Trudny jest los uzdrawiacza: nie należy zwracać uwagi na drażniący sposób bycia dorosłych i myśleć tylko o dziecku.

Tego dnia musiałem się szczególnie mocno skoncentrować.

Melissa zaczęła mówić natychmiast, gdy tylko zajęła miejsce na kozetce. Nie podnosząc wzroku, recytowała listę strachów, lęków i obaw głosem śpiewnym i zdecydowanym. Najwyraźniej solidnie przygotowywała się do sesji. Mrużyła oczy, a jej głos przybierał na sile, przechodząc w jękliwy krzyk. Wtedy urywała, drżąc z przerażenia, jakby wyobraziła sobie coś, czego nie sposób przekazać słowami.

Zanim zdążyłem cokolwiek wtrącić, znowu mówiła szeptem, jakim dzieci zwierzają się ze swoich najskrytszych tajemnic, a chwilę potem skrzekliwym głosem, jak z radia z zepsutym potencjometrem.

— Potwory... coś wielkiego...

— Co to takiego?

— Nie wiem... coś złego.

Znów zamilkła. Jej dolna warga poczęła drżeć.

Położyłem dłonie na jej napiętych ramionach.

Otworzyła oczy i rzekła:

— Wiem, że to wszystko moja wyobraźnia, ale nie potrafię się przestać bać.

— Koszmary bywają bardzo męczące.

Mówiłem spokojnym głosem, a ona wprowadzała mnie w swój świat. Dałem się ponieść jej słowom, wyobrażając sobie te pomrukujące, szczerzące długie ostre kły, zamaskowane kapturami hordy bezkształtnych cieni, czyhające w ponurym zmierzchu. Drzwi do pułapki osnute mrokiem. Drzewa przeistaczające się w wiedźmy, krzaki — w zdradliwe oparzeliska, księżyc — w potworny, żarłoczny ogień.

Siła empatii. I nie tylko to. Wspomnienia innych nocy, jakże dawno temu, kiedy jako chłopiec leżałem w łóżku, wsłuchujący się w wiatr nad Missouri... Oderwałem się od tych reminiscencji i skupiłem na jej słowach:

— ...i dlatego nienawidzę snu. Sen przynosi sny.

— Jakie sny?

Zadrżała i potrząsnęła główką.

— Robię wszystko, żeby nie zasnąć, ponieważ razem ze snem przychodzą te sny.

Wziąłem jej dygoczącą dłoń i uspokoiłem ją dotykiem, używając przy tym techniki uśmierzania lęków, polegającej na monotonnym szepcie — mruczeniu.

— Czy śnisz jeden zły sen każdej nocy? — zapytałem.

— Czasem więcej niż jeden. Mama powiedziała, że kiedyś było ich siedem.

— Siedem złych snów jednej nocy?

— Tak.

— Czy je pamiętasz?

Uwolniła rękę, zamknęła oczy i poczęła mówić bezbarwnym głosem. Siedmioletni psychiatra prezentujący przypadek kliniczny na konferencji naukowej. Przypadek pewnej bezimiennej dziewczynki, która budzi się ze snu zlana zimnym potem w łóżku swojej mamy, rzucając się jak w ataku epilepsji, z gwałtownie bijącym sercem, palcami kurczowo zaciśniętymi na prześcieradle, żeby nie spaść nagle w bezdenny, olbrzymi, czarny wykop. I chociaż palce ma wbite w pościel, czuje, jak wszystko wzlatuje wysoko, niczym latawiec z urwanym sznurkiem, żeby spaść potem w bezdenną otchłań. Płacząc w ciemności, szuka ciepłego ciała matki, której ramiona obejmują ją w łagodnym, sennym uścisku.

Leżąc na plecach, zmrożona strachem, wpatruje się w sufit, próbując wmówić sobie, że pełzające po nim cienie nie są — nie mogą być — prawdziwe. Wdychając perfumy mamy, wsłuchuje się w jej pochrapywanie. A gdy upewnia się, że mama śpi głęboko, przytula się do jej twarzy. Do nie uszkodzonego policzka... zawsze do tego samego policzka.

Otwarła oczy. Rzuciła raptowne spojrzenie na drzwi.

Więzień, któremu nadarza się sposobność udeczki.

Pochyliłem się nad nią i powiedziałem, że się spisała na medal i że resztę czasu możemy spędzić na rysowaniu i zabawie.

— Boję się swojego pokoju — rzekła.

— Dlaczego?

— Jest taki wielki.

— Zbyt duży dla ciebie?

Zawstydziła się, jakby z nieoczekiwanego poczucia winy.

Poprosiłem, żeby opowiedziała mi o swoim pokoju.

Zaczęła go barwnie opisywać.

Wysoki sufit z freskami, a na nich kobiety w fantazyjnych strojach. Różowe dywany, różowo-szare owieczki i kotki na tapecie, którą mama wybrała specjalnie dla niej, gdy była jeszcze w kołysce. Zabawki. Pozytywki, szklane figurki, trzy domki z lalkami, zoo z wypchanymi zwierzętami. Łoże z baldachimem, sprowadzone z bardzo daleka, nie pamięta dokładnie skąd, z poduszkami i wielkimi, miękkimi przytulankami napełnionymi gęsim pierzem. Okna z koronkowymi firankami zaokrąglone u góry, sięgające prawie sufitu. Okna z kawałeczków kolorowych szkiełek, które rzucają kolorowe światło na twarz i dłonie. Fotel przed oknem z widokiem na trawnik i kwiaty. Sabino, który każdego dnia krząta się po ogrodzie; chciała kiedyś do niego pomachać, ale bała się zbliżyć do okna.

— Wielki pokój — oceniłem.

— To nie jest jeden pokój, ale parę połączonych. Sypialnia, łazienka, pokój z szafami na ubrania i lustrami. Pokój do zabawy — tam znajduje się większość zabawek, ale wypchane zwierzęta są w sypialni. Jacob nazywa ją ochronką, co oznacza pokój dziecinny.

Ściągnąłem brwi.

— Czy Jacob traktuje cię jak małe dziecko?

— Nie! W kołysce nie śpię od czasu, gdy skończyłam trzy lata.

— Czy podoba ci się taki wielki pokój?

— Nie! Nienawidzę go!

W jej oczach znów odmalowało się poczucie winy.

Dwie minuty do końca sesji. Zauważyłem, że nie poruszyła się od czasu, kiedy usiadła.

— Wykonałaś wspaniałą robotę. Bardzo dużo się przy tobie nauczyłem. Chyba już na dziś dosyć.

— Nie chcę być sama. Przenigdy.

— Nikt nie lubi być sam przez długi czas, nawet dorośli się tego obawiają.

— Ja nigdy nie chcę być sama. Gdy skończyłam siedem lat, po raz pierwszy poszłam sama do łazienki, z zamkniętymi drzwiami i z intymnością.

Zmarszczyła czoło jakby w oczekiwaniu ataku z mojej strony.

— Kto chodził z tobą do łazienki do tej pory? — zapytałem.

— Jacob, mama, Madeleine albo Carmela, zanim skończyłam cztery lata. Wtedy Jacob powiedział, że jestem już panienką i tylko kobiety mogą ze mną chodzić. A kiedy skończyłam siedem lat, poszłam pierwszy raz sama. Płakałam, bolał mnie brzuch, a raz nawet zwymiotowałam, ale jakoś to wytrzymałam, że nikogo ze mną nie ma. Z przymkniętymi drzwiami, bo nigdy ich nie zamykam. Nigdy.

Znowu groźnie zmarszczyła czoło.

— Szczerze gratuluję.

Nachmurzyła brwi.

— Czasem się denerwuję. Chcę, żeby ktoś ze mną był, ale nikogo o to nie prosiłam.

— Doskonale — orzekłem — sama zwyciężyłaś lęki.

— Tak — odparła zdumiona. Chyba po raz pierwszy przezwyciężenie własnej słabości nabrało dla niej znaczenia.

— Czy mama i Jacob powiedzieli ci, że to wielki sukces?

— Aha — rzekła z cieniem rezygnacji w głosie — oni zawsze mówią miłe rzeczy.

— To jest naprawdę wielki sukces. Wygrałaś ciężką bitwę i możesz wygrać następne — pokonać pozostałe lęki. Jeden po drugim. Będę walczył po twojej stronie. Wybierzemy lęk, który należy zniszczyć, i wspólnie obmyślimy strategię dla jego pokonania, krok po kroku. Nieśpiesznie. Żeby się nie bać. Możemy zacząć na następnej sesji — w poniedziałek.

Powstałem z fotela.

Nie poruszyła się.

— Ja chcę jeszcze rozmawiać.

— Również tego chcę, ale nasz czas dobiegł końca.

— Tylko troszkę — jęknęła.

— Naprawdę musimy już kończyć. Zobaczymy się w poniedziałek. To jest zaledwie...

Wziąłem ją za ramiona. Odepchnęła mnie, a jej oczy napełniły się łzami.

— Melisso, przykro mi. Chciałbym, żeby...

Szybko wstała i pogroziła mi palcem.

— Jeśli masz mi pomagać, to dlaczego nie chcesz pomóc teraz? — Tupnęła nóżką.

—Ponieważ nasze spotkanie ma określone granice czasowe.

— Czemu?

— Myślę, że wiesz.

— Bo musisz leczyć inne dzieci?

— Tak.

— A jak się one nazywają?

— Nie mogę o tym mówić.

— Czy one są ważniejsze ode mnie?

— Nie są ważniejsze. Jesteś dla mnie bardzo ważna.

— To czemu mnie wyrzucasz?

Zanim zdołałem odpowiedzieć, zalała się łzami i pobiegła do poczekalni. Podążyłem za nią, rozmyślając o nieprzekraczalności trzech kwadransów, o bałwochwalstwie zegara. Wiedziałem również o znaczeniu ograniczeń w stosunku do każdego dziecka, a szczególnie do tego, które zostało skazane na lata dzieciństwa w straszliwej, pozbawionej granic krainie baśni.

Nie ma rzeczy straszniejszej od baśni...

Kiedy wszedłem do poczekalni, stała już uczepiona ręki Hernandeza, płaczliwie powtarzając:

— Sabino, idziemy!

Sabino był zakłopotany i zatroskany jednocześnie. Spojrzał na mnie podejrzliwie.

— Jest trochę zdenerwowana — wyjaśniłem. — Proszę przekazać pani, że oczekuję jej telefonu.

Odpowiedział pustym spojrzeniem.

— Su madre — rzekłem. — El teléfono. Następna sesja w poniedziałek o piątej. Lunes. Cinco.

— Aha — wystękał. Wciąż wpatrywał się we mnie, miętosząc kapelusz.

Melissa tupnęła nogą i krzyknęła:

— Nigdy! Nigdy tu nie wrócę! Nigdy!

Mocno pociągnęła za twardą, zbrązowiałą rękę. Hernandez nie poruszał się i wciąż nie spuszczał ze mnie wzroku. Miał załzawione oczy, ciemne i smutne, jakby rozpamiętywał zasłużoną reprymendę.

Pomyślałem o wysiłkach podejmowanych dla ochrony tego dziecka przed najmniejszym dyskomfortem psychicznym, o wysiłkach, które spełzały na niczym.

— Do zobaczenia. Do poniedziałku — rzekłem.

— Przenigdy! — krzyknęła z całych sił i wybiegła.

Hernandez włożył kapelusz i podążył w ślad za nią.

 

Pod koniec dnia sprawdziłem, czy nie zostawiono mi wiadomości z San Labrador.

Zachodziłem w głowę, jak Hernandez porozumiewa się z Jacobem. Przygotowałem się na formalną rezygnację z dalszej terapii. Nie otrzymałem żadnych nowych informacji tego wieczora ani następnego dnia. Może nie stosuje się takiej kurtuazji w stosunku do plebejusza?

Zadzwoniłem do domostwa Dickinsonów. Po trzecim sygnale słuchawkę podniósł Dutchy.

— Dzień dobry, doktorze — powiedział jak zwykle grzecznie.

— Chciałbym się upewnić co do poniedziałkowej sesji.

— Poniedziałek — odparł. — Tak, mam zanotowane. Piąta po południu, prawda?

— Tak.

— Czy przypadkiem nie miałby pan czasu wcześniej? Zatłoczone autostrady...

— Panie Dutchy, mogę zaoferować tylko tę godzinę.

— Więc o piątej. Dziękuję za telefon, doktorze.

— Jeszcze chwilę — powiedziałem szybko. — Muszę wiedzieć o jednej rzeczy. Ostatnio Melissa opuściła mój gabinet z płaczem.

— Tak? Gdy zjawiła się w domu, była w dobrym nastroju.

— Czy nie mówiła, że nie chce przyjść w poniedziałek?

— Nie. A o co poszło, doktorze?

— Nic poważnego. Chciała zostać dłużej. Kiedy wyjaśniłem, że to niemożliwe, wybuchnęła płaczem.

— Rozumiem.

— Zapewne niczego się jej nie odmawia.

Milczenie.

— Zwracam na to uwagę — kontynuowałem — ponieważ brak ograniczeń może być tu jednym z problemów. Dla dziecka jest to jak dryfowanie po oceanie bez kotwicy. Pożądane byłyby pewne zasadnicze zmiany w sposobie egzekwowania dyscypliny.

— Panie doktorze, to nie należy do moich kompetencji.

— Naturalnie. Przypominam sobie. Proszę więc przekazać słuchawkę pani Dickinson, żebym sam mógł z nią o tym porozmawiać.

— Obawiam się, że pani Dickinson jest w tej chwili niedysponowana.

— Mogę zaczekać. Albo przedzwonię za jakiś czas, jeśli da mi pan znać, kiedy pani będzie dysponowana.

Westchnął.

— Doktorze, nie potrafię przenosić gór.

— Chyba tego nie żądam?

Milczał pokasłując.

— Czy mógłby pan przekazać wiadomość? — zapytałem.

— Oczywiście.

— Proszę powiedzieć pani Dickinson, że sytuacja staje się dla mnie zbyt uciążliwa i chociaż rozumiem stan, w jakim się znajduje, jeśli w najbliższym czasie nie zdecyduje się na rozmowę ze mną, będę zmuszony przerwać leczenie Melissy.

— Doktorze Delaware, proszę... nie wolno panu przerwać leczenia Melissy. Jest to tak dobre i bystre dziecko... To byłaby niewyobrażalna strata, gdyby...

— Gdyby co?

— Doktorze, proszę...

— Panie Dutchy, usiłuję być cierpliwy, naprawdę staram się zrozumieć, o co tu właściwie chodzi. Nie żądam, żeby pani Dickinson wychodziła z domu — chcę tylko porozmawiać. Wiem, w jakim jest stanie. Dowiedziałem się o wydarzeniach z przeszłości. Czy nie może nawet rozmawiać przez telefon?

— To wina lekarzy. Przeszła tak wiele operacji, tyle wycierpiała. Rozkładali ją na części, żeby wszystko potem złożyć na nowo. Nie mam pretensji do lekarzy. Chirurg plastyczny, który kierował zespołem, był cudotwórcą. Doprowadził jej twarz prawie do stanu sprzed wypadku, ale nie potrafił wyleczyć jej wnętrza... Proszę dać mi więcej czasu. Postaram się jej uzmysłowić, że chodzi o jej dziecko.

Teraz ja westchnąłem.

— Pani zdaje sobie sprawę... ze swojej sytuacji —ciągnął dalej. — Jednak po tym, czego musiała doświadczyć...

— Boi się lekarzy — rzekłem — a jednak spotkała się z doktor Wagner.

—Tak — przyznał. — To było bardzo dziwne... Nie w jej stylu.

— Chce pan powiedzieć, że w tym jednym przypadku zapominała o swojej fobii?

— To nie było dla niej łatwe.

— Jednak uczyniła to. I nic się nie stało. To mogło zadziałać jak autoterapia.

— Doktorze...

— Czy to dlatego, że jestem mężczyzną? A gdybym był kobietą?

— Nie! — wykrzyknął. — Skądże! To absolutnie nie w tym rzecz.

— Chodzi o wszystkich lekarzy — odparłem. — Bez względu na płeć.

— Właśnie — przerwał na moment. — Proszę, panie doktorze, o odrobinę cierpliwości.

— Dobrze, ale tymczasem potrzebuję trochę faktów. Szczegółów. Przeszłość Melissy. Struktura rodziny.

— Czy musi pan to wiedzieć?

— Tak. I to już teraz.

— Dobrze — odparł z wysiłkiem. —Wtajemniczę pana, do pewnych granic, które wyznacza moja rola w tej sprawie.

— Co ma pan na myśli?

— Nic takiego. Dostarczę panu te informacje.

— Jutro w południe — zaproponowałem. — Zjemy razem lunch.

— Ja nie jadam lunchu, doktorze.

— Więc będzie mi pan asystował, panie Dutchy. W każdym razie to pan będzie mówił.

 

Wybrałem miejsce w połowie drogi pomiędzy zachodnią częścią Los Angeles a San Labradorem, takie uznałem za dostatecznie konserwatywne dla jego upodobań: restauracja „Pacific Dining Car” przy Szóstej Ulicy w pobliżu Witmer, parę przecznic na zachód od centrum, z mrocznymi salami, lśniącymi meblami, mahoniową boazerią, czerwonymi skórzanymi obiciami i lnianymi serwetkami. Tam gdzie finansiści, prawnicy dużych korporacji, urzędnicy administracji federalnej i stanowej podczas jedzenia rozprawiają o nowo powstających koalicjach i krucjatach, o sporcie, o stratach i zyskach.

Przybył wcześniej i oczekiwał mnie przy stoliku. Miał na sobie ten sam niebieski garnitur albo identyczny. Gdy zbliżyłem się, lekko się podniósł i złożył ceremonialny ukłon.

Zająłem miejsce, skinąłem na kelnera i zamówiłem wino chivas. Dutchy poprosił o herbatę. Czekaliśmy w milczeniu, aż nas obsłużą. Odnosił się do mnie chłodno, a zarazem sprawiał wrażenie jakby wytrąconego ze swojego specyficznego rytmu życia i budził szczerą litość: postać przeniesiona prosto z dziewiętnastego wieku do odległej i budzącej obrzydzenie przyszłości, bez możliwości powrotu czy choćby adaptacji.

Moja wczorajsza złość przeminęła i pragnąłem uniknąć jawnej konfrontacji. Rozmowę rozpocząłem od wyrażenia wdzięczności za znalezienie czasu dla mojej osoby. Nie odpowiedział słowem, trwając w kamiennym milczeniu. Zastanawiałem się, czy ktoś kiedykolwiek zwracał się do niego po imieniu.

Kelner wniósł napoje. Dutchy uważnie zbadał herbatę z wyrazem wrodzonego malkontenctwa angielskiego lorda, podniósł filiżankę, wypił mały łyk i odstawił szybko.

— Czy nie za gorąca? — zapytałem.

— Nie, w sam raz.

— Jak długo pracuje pan u Dickinsonów?

— Dwadzieścia lat.

— A więc długo przed procesem.

Skinął głową i ponownie podniósł filiżankę, lecz nie zbliżył jej do ust.

— To że zostałem wytypowany do ławy przysięgłych, było zrządzeniem Opatrzności. Z początku nie przyjąłem tego z entuzjazmem. Chciałem zrezygnować, ale pan Dickinson odwiódł mnie od tego. Powiedział, że jest to mój obywatelski obowiązek. — Zadrżały mu wargi.

— Kiedy zmarł pan Dickinson?

— Siedem i pół roku temu.

— Przed narodzeniem Melissy? — spytałem zaskoczony.

— Pani Dickinson oczekiwała Melissy, kiedy to się stało. — Wzdrygnął się i spojrzał w stronę, skąd nadchodził kelner z bloczkiem do przyjmowania zamówień, budzący respekt, mówiący dobrze po angielsku czarny jak węgiel, afrykański kuzyn Dutchy’ego.

Zamówiłem kawałek krwistej polędwicy wołowej. Dutchy zamówił sałatkę z krabów.

Kiedy kelner odszedł, zapytałem:

— W jakim wieku zmarł pan Dickinson?

— Miał sześćdziesiąt dwa lata.

— Jak to się stało?

— Na korcie tenisowym.

Wargi zadrżały mu mocniej, ale reszta twarzy była jak skamieniała. Wziął do ręki filiżankę.

— Czy połączyło ich właśnie to, że był pan członkiem ławy przysięgłych?

— Tak, i to właśnie uważam za zrządzenie Opatrzności. Pan Dickinson poszedł ze mną na rozprawę. Pozostał na sali i... zakochał się. O tej sprawie wiedział już z gazet, zanim zostałem powołany. Parę razy wspomniał nad poranną gazetą, że to wstrząsające wydarzenie.

— Czy znał panią Dickinson przed napadem?

— Nie, na pewno nie. Początkowo zainteresował go sam problem.

—Problem?

— Współczucie jej, że utraciła urodę. Pan Dickinson był wielkim estetą. Większość życia spędził nad upiększaniem swojego świata. Był dogłębnie poruszony jej tragedią. Gdy zostałem wyznaczony na przysięgłego, powiedział, że będzie mi towarzyszył, ale obaj musimy zachować zimną krew i nie powinniśmy rozmawiać o sprawie. Był na wskroś uczciwym człowiekiem. Diogenes mógłby go stawiać za wzór.

— Esteta — stwierdziłem. — Czym się właściwie zajmował?

Popatrzył na mnie ostro.

— Mówię o panu Arturze Dickinsonie.

O, święta niewiedzo. Nie chcąc wyjść na kompletnego ignoranta, strzeliłem:

— Oczywiście. Ten filantrop.

Nie przestawał świdrować mnie lodowatym wzrokiem.

— Jak doszło do ich spotkania? — spytałem.