Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Powojenna Polska. Nowe porządki – stare układy i ciągnące się przez lata zatargi. W 1950 roku Zielona Góra jest czymś więcej niż tylko punktem na mapie Ziem Odzyskanych – staje się stolicą województwa. Miasto z trudem dźwiga ciężar nowej funkcji. Brakuje mieszkań, urzędników i porządku, a władzę sprawują ludzie, którzy nie cofną się przed niczym... Oto rzeczywistość podporucznika Chamery. Praca pracą, ale ambitny milicjant ma jeszcze osobistą misję – odnaleźć ukryte podczas wojny skarby. Zamiast łatwego łupu trafia na świat przemilczanych krzywd, szabrowniczych wypraw, naruszonych grobów i... nieoczywistych uczuć. Tu nawet cienie mają swoje sekrety, a milczenie bywa groźniejsze niż huk karabinu. Jaką cenę będzie w stanie zapłacić Chamera, by osiągnąć swój cel? Trzymająca w napięciu powieść dla miłośników powojennych tajemnic, intryg i retro kryminałów.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 310
Veröffentlichungsjahr: 2025
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Alfred Siatecki
Saga
Operacja 0
Zdjęcie na okładce: Midjourney, Shutterstock
Copyright © 2025, 2025 Alfred Siatecki i Saga Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727288352
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 55 milionów złotych.
Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania
Historie przedstawione w powieści nie musiały, ale mogły się wydarzyć.
Żyjemy w świecie, który sobie wymyślamy. Ustalamy sobie, co jest dobre, a co nie, rysujemy mapy znaczeń... A potem całe życie zmagamy się z tym, cośmy sobie wykoncypowali. Problem polega na tym, że każdy ma swoją wersję, i dlatego tak trudno się jest ludziom porozumieć.
Olga Tokarczuk, Prowadź swój pług przez kości umarłych
Głupotą jest sądzić, że zawsze i wszystko będzie po naszej myśli.
Aldona Reich, Zmiana czasu
Nikt w ministerstwie nie powiedział Pundzie, jak długo będzie mieszkał w Zielonej Górze. Może tylko zorganizuje ekspozyturę Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego i z teczką pełną odniesionych sukcesów, czego przede wszystkim się spodziewa, wróci do Warszawy, gdzie będzie siedział za biurkiem w gabinecie wiceministra, wzywał podwładnych i wydawał polecenia. A może zostanie szefem urzędu bezpieczeństwa w bezsprzecznie ważnym regionie i naprawdę dużym mieście. Na razie ma dopilnować, żeby tworzenie administracji wojewódzkiej w Zielonej Górze odbywało się tak, jak tego oczekuje minister Radkiewicz, to znaczy szybko i bez jakichkolwiek kłótni o stanowiska, czego pewnie nie da się uniknąć, zwłaszcza że wśród ludowców są tacy, którym marzy się powrót mikołajczykowców.
− Wojna, towarzyszu Punda, skończyła się pięć lat temu, ale nie walka. Teraz jest dużo trudniej. A wiecie dlaczego? – Nie czekając na odpowiedź, Raczkiewicz kontynuował: ‒ Ponieważ walczymy z takim wrogiem, który myśli po polsku, mówi po polsku, modli się po polsku, urodził się na polskiej ziemi i płodzi pokolenia Polaków. To wróg wewnętrzny. Ale my, wspierani przez niezwyciężony Związek Radziecki i wielkiego przyjaciela Polski Ludowej, genialnego przywódcę światowej klasy robotniczej, towarzysza Stalina, bez względu na cenę, jaką zapłacimy, musimy zwalczyć tego wroga i dopiero wtedy przekazać pełnię władzy w ręce mas pracujących. W tej walce nie wolno nam okazać choćby odrobiny słabości, a tym bardziej litości – powiedział minister to, co pułkownik Punda słyszał na każdej odprawie. – Tworzeniem administracji województwa zielonogórskiego zajmuje się komisja organizacyjna. Za to, jak ta komisja wywiąże się z zadania nałożonego przez partię, odpowiadacie wy, towarzyszu pułkowniku.
Punda podciąga rękaw czarnej marynarki z gabardyny. Duża wskazówka pozłacanej Zwiezdy, wygranej w oczko z generałem majorem Borisowem, wskazuje pięć minut po jedenastej. Pułkownik już powinien być w sali konferencyjnej komitetu miejskiego partii przy ulicy Generalissimusa Stalina 35 1 , gdzie od marca co tydzień zbiera się komisja organizacyjna, mimo to zapala Grunwalda i niespiesznie idzie w stronę sporego placu, w centrum którego na wysokim cokole dawniej stała jakaś ważna niemiecka figura, o czym jest całkowicie przekonany, może nawet sam Adolf H. z brązu lub marmuru. Teraz nad tym miejscem góruje pomnik Wdzięczności Żołnierzom Radzieckim 2 . Po jego lewej i prawej stronie, z przodu i z tyłu stoją rzędy i szeregi identycznych nagrobków, pod którymi spoczywają czerwonoarmiści. Jeśli pominąć ten cmentarz i dzieci urodzone przez zgwałcone autochtonki, druga wojna światowa nie pozostawiła żadnych śladów w Zielonej Górze.
Pułkownik idzie w stronę końca zacienionej lipami ulicy Generalissimusa Stalina i z zaciekawieniem przypatruje się zadbanym ogródkom przed kamienicami wyglądającymi jak pałacyki przy Krakowskim Przedmieściu w Lublinie. Zielonogórskie kamieniczki jeszcze bardziej mu się podobają, czego nigdy nie powie głośno. Jeszcze by został posądzony o niewłaściwe zrozumienie sprawy, o którą walczyli żołnierze ludowego Wojska Polskiego u boku zwycięskiej Armii Czerwonej. W ramach usuwania wszystkiego, co niemieckie, kamienice można zburzyć i na ich miejscu postawić nowe albo tak je zmienić z zewnątrz, żeby wyglądały jak te na warszawskiej Pradze, gdzie na pułkownika czeka żona Józia z synem. Nawet zostały usunięte niemieckie nazwy ulic i szyldy nad wejściami do sklepów, a tam, gdzie nie udało się ich zlikwidować, zostały zamalowane farbą olejną, której nie zmyje największa ulewa. Do jednej z takich kamieniczek, nie w samym centrum, lecz gdzieś na uboczu, pułkownik Punda ściągnie swoją rodzinę. A może zamieszka w domku z ogrodem, gdzie będą dojrzewały winogrona.
Dopiero drugi raz Punda oddycha zielonogórskim powietrzem. Minister powiedział mu, że miasto leży w północnej części historycznego Śląska, ale po wojnie było zarządzane przez administrację wielkopolską. Pierwszy burmistrz pochodził z Leszna. Ten, który jest prezydentem miasta, też pochodzi z Leszna, ale na niego trzeba uważać, bo to łebski człowiek. Zielona Góra jak na stolicę województwa jest mała, to może i lepiej, bo prędzej będzie dowiadywał się tego, co powinien wiedzieć jako szef ekspozytury Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Nie przyznał się, że dobrze jest mu w ministerstwie, gdzie właściwie za nic nie odpowiada, a ma władzę prawie równą ministrowi, niekiedy i większą. Każda informacja o tym, co się dzieje w kraju i czy sprawą powinien zająć się urząd bezpieczeństwa, najpierw trafia do niego jako szefa kontrwywiadu KBW 3 . On decyduje, czy zamknąć ją w sejfie i gdy będzie taka potrzeba, wyjąć, przeanalizować i wysłać do kancelarii ministra z adnotacją na zalakowanej kopercie „do rąk własnych”. Jeszcze pół roku temu miał nadzieję, że tak jak większość ministerialnych funkcjonariuszy zostanie wysłany do tajnej szkoły w Moskwie, a po powrocie do Polski zajmie gabinet wiceministra lub, co mu się bardziej podoba i czego pragnie jego żona, wyjedzie z rodziną na placówkę zagraniczną. Wtedy dyrektor departamentu personalnego wezwał Pundę i powiedział, że ministerstwo zdecydowało o mianowaniu go na szefa powstającej ekspozytury Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Zielonej Górze. Formalnie informację o tym przekaże mu osobiście towarzysz minister generał Radkiewicz, co stanie się pod koniec maja. Tymczasem ma być członkiem komisji organizacyjnej, którą kieruje ktoś, kto został wyznaczony na pierwszego sekretarza komitetu wojewódzkiego partii. Punda ma mieć oczy i uszy otwarte i w razie konieczności wkroczyć.
− Niech partyjni dalej tkwią w przekonaniu, że do nich należy nieograniczona władza – zakończył rozmowę dyrektor departamentu.
Minister Radkiewicz tylko to potwierdził.
Pułkownik spóźni się na zebranie. Tak sobie zaplanował. Ci w komisji muszą wiedzieć, do kogo będzie należało ostatnie zdanie i kogo trzeba się bać.
− Witamy towarzysza z ministerstwa bezpieczeństwa – mówi Lorek, gdy do pokoju wchodzi mniej więcej czterdziestoletni, szczupły mężczyzna o obliczu lisa. Lorek nie wie, dlaczego twarze ludzi, o których coś usłyszał, ale nigdy nie były to dobre wieści, zawsze kojarzą mu się ze zwierzętami. – Wszyscy są? – zwraca się do kobiety pochylonej nad kartką papieru przy stoliku ustawionym z boku. Protokolantka zerka na listę obecności, jakby się upewniała, że nie brakuje niczyjego podpisu, po czym wypina piersi, kiwa głową i daje mu znak oczami, że już nikogo nie brakuje. – Otwieram szóste zebranie komisji organizacyjnej. Przypominam, że ustawa w sprawie utworzenia nowych województw jeszcze nie została uchwalona, ale na pewno będzie. Nie zdradzę żadnej tajemnicy, jeżeli powiem, że mówiło się o tym, jak jeszcze byłem w Katowicach. No i teraz...
− A towarzysz przewodniczący komisji albo ktoś z tu obecnych miał jakieś wątpliwości w tej oczywistej przecież sprawie? – przerywa mu Punda takim głosem, jakby był co najmniej wiceministrem. – Kto? Przyznać się! Nie rozstrzelam.
− Jeszcze są potrzebne jakieś decyzje i dopiero wtedy będzie można...
− Urzędnicza formalność, Lorek – gasi go Punda. − Jeśli towarzyszy interesuje, to podam dane z dokładnością do pół godziny, kto i kiedy je ogłosi. No jak? – Podciąga rękaw marynarki i pokazuje na pozłacaną Zwiezdę. Ponieważ nikt się nie odzywa, po chwili ciszy pułkownik kontynuuje: − Byli tacy, co wątpili w realizację dalekowzrocznych zadań wytyczonych przez naszą partię w planie trzyletnim? Byli. Udało się ten plan wykonać? Udało. I my zrobimy jeszcze więcej? – Nikt się nie odzywa. ‒ Teraz przyszedł czas na realizację planu sześcioletniego. Ten plan jeszcze bardziej wzmocni nasz potencjał gospodarczy i obronny, już i tak wyraźnie przewyższający to, co było w latach przedwojennych. Po wielkim Związku Radzieckim, kierowanym przez Wszechzwiązkową Komunistyczną Partię (bolszewików) pod wodzą towarzysza Stalina, Polska wysunie się na pierwsze miejsce w obozie państw pokoju, postępu i socjalizmu.
− Słusznie, towarzyszu pułkowniku – przymila się Lorek, widząc, że wojowanie z Pundą oznacza klęskę, a przecież on jako kandydat na pierwszego sekretarza nie może sobie pozwolić na to, żeby być tym słabszym. – W naszym powstającym województwie rośnie zakład włókien sztucznych w Gorzowie. Jeszcze trochę cierpliwości i zostanie uruchomiona elektrownia w Dychowie. I wiele, wiele innych, o czym...
− Wy tu gadu, gadu, a chłop śliwki rwie, jak mówiło się w moich stronach rodzinnych przed wojną. Nie za to nam płacą – przerywa mu Punda. – Zaczynaj, towarzyszu przewodniczący komisji organizacyjnej.
Kawał skurwysyna, ocenia go zbity z tropu Lorek i żeby ukryć poirytowanie, wyciąga rękę po butelkę, nalewa wodę do szklanki, ale jej nie podnosi do ust. Kiedy zostanie pierwszym sekretarzem, a to jest pewne jak dwa razy dwa, będzie miał do wyboru jedno z dwóch wyjść: wojować z szefem wojewódzkiej bezpieki, co może skończyć się źle, lub pozwolić mu na granie roli osoby, bez której nikt nie podejmie żadnej decyzji.
− W gminie, w powiecie, a tym bardziej w województwie na pierwszym miejscu ma być nasza partia − tak mu powiedział kierownik wydziału kadr w komitecie centralnym.
Dlatego musi się znaleźć trzecie wyjście.
− Na poprzednim zebraniu my ustalili, które instytucje wojewódzkie będą w Zielonej Górze i które można tymczasowo umieścić w sąsiednich miastach – przypomina Lorek. − Sytuacja lokalowa jest bardzo trudna, ale po to my tu jesteśmy, żeby rozwiązać ją z korzyścią tak dla mieszkańców, jak i kraju. Nikt z tu obecnych, towarzyszu pułkowniku, nigdy nie wątpił, że decyzja w sprawie utworzenia województwa z siedzibą władz w Zielonej Górze będzie formalnością, jak to określiliście. Partia postanowiła i partia dotrzyma danego słowa.
− No i dobrze – odzywa się Punda takim głosem, jakby to, co powiedział przed chwilą, już nie miało znaczenia. – Dalej, dalej. Ot co.
− Tworzenie województwa zielonogórskiego praktycznie zaczynamy od zera...
− Nie tak od zera – Musiał natychmiast przerywa Lorkowi. – Coś już jest w Gorzowie.
Wicewojewoda poznański, który ma zostać przewodniczącym Prezydium Wojewódzkiej Rady Narodowej, niewiele wie o Zielonej Górze, zresztą Gorzowa także nie zna, a mimo to od roku zajmuje gabinet kierownika ekspozytury Urzędu Wojewódzkiego Poznańskiego. Jeżeli dostanie polecenie objęcia jakiegoś stanowiska w Rzeszowie czy w Kielcach, w których nigdy nie był, pojedzie tam i będzie starał się robić to, czego oczekują od niego towarzysze w Warszawie. Przecież nie po to skończył szkołę dla aktywu partyjnego, żeby wrócić do warsztatów kolejowych w Poznaniu i dalej być kowalem. Dlaczego niewielka Zielona Góra została siedzibą władz nowego województwa, a nie większy Gorzów czy leżące w centrum regionu Międzyrzecz lub Świebodzin, nikt Musiałowi nie wyjaśnił. Na ścianie w jego gabinecie wisi mapa z wyraźnie zaznaczonymi ziemiami odzyskanymi, na której główne drogi bite i kolejowe ze Śląska na Pomorze prowadzą przez Zieloną Górę. Wprawdzie czytał memoriał przygotowany w Instytucie Zachodnim, ale nie jest przekonany, że Zielona Góra spełnia rolę centrum gospodarczego, oświatowego i kulturalnego w stosunku do przyległych powiatów. Słyszał, nie pamięta gdzie i od kogo, że siedziba władz wojewódzkich nie może być w Gorzowie wcale nie ze względu na peryferyjne położenie miasta i niemal na całkowite zniszczenie jego centrum. Głównym powodem jest to, że w Gorzowie Watykan umieścił administrację kościelną, której podlegają parafie katolickie w dekanatach północno-zachodniej Polski.
− Na pierwszym zebraniu, jeszcze jak komisją kierował towarzysz Szlaferek, towarzysze dali prezydentowi miasta tydzień na zbadanie, które budynki Zielona Góra już może przeznaczyć na siedziby wojewódzkich instytucji. Na drugim zebraniu towarzysz Ziarnkowski poprosił o wydłużenie tego terminu. Wtedy prezydent miasta zapewnił komisję, że na trzecie zebranie przyjdzie nie tylko z gotowym spisem adresów, lecz i z pełną dokumentacją fotograficzną – przypomina Lorek, zwracając się do protokolantki, jakby sprawdzał, czy to samo zapisała. Kobieta potwierdza i uśmiecha się do niego, co dostrzega Szlaferek, niezadowolony z tego, że przestał kierować komisją. Jako przewodniczący miałaby szansę zostać pierwszym sekretarzem komitetu wojewódzkiego. – Towarzyszu prezydencie, oddaję wam głos. Referujcie, tylko nie za długo. Tak po partyjnemu. To znaczy konkretnie. – Lorek podnosi lewą dłoń, załamując palce, mówi: − Kto, gdzie i dlaczego akurat tam, a nie gdzie indziej.
Ziarnkowski poprawia okulary w ciężkich, rogowych oprawkach. Lorek pierwszy raz widzi mężczyznę, który ogląda świat przez tak grube szkła. Postanowił, że po zebraniu spyta go, czy od tych szkieł boli go nos.
− Rozwiązywanie problemów lokalowych w ogóle jest bardzo trudne, a w sytuacji, w jakiej znalazła się Zielona Góra...
− Po to partia powierzyła nam, towarzyszu prezydencie miasta, odpowiedzialne stanowiska, żeby my podejmowali te trudne zadania – gasi go Lorek. – Te już są bardzo trudne, a będą jeszcze trudniejsze.
− Towarzysze radzieccy pomogą – zapewnia Punda takim tonem, jakby wiedział dużo więcej niż członkowie komisji, ale na razie nie wszystko wolno mu ujawnić.
− Przecież towarzysze radzieccy zwolnili zajmowane budynki i wyjechali. Zostali jedynie ci, co leżą na tym cmentarzu w centrum... – zaczyna Lorek i nagle urywa, jakby powiedział coś, czego nie wypada mówić. Zerka na Pundę. Pułkownik siedzi oparty łokciami o blat i gapi się za okno. Szlaferek udaje, że niczego nie słyszał. Musiał ziewa.
Wyjechali i zabrali wszystko, co dało się zabrać. Nawet zerwali lampy z sufitów, odkręcili umywalki i wyjęli mosiężne klamki – oburza się w myślach Ziarnkowski. Na głos mówi:
− Ledwie towarzysze radzieccy zamknęli drzwi za sobą, a już nasi tam wchodzili.
− Trzeba było nie czekać, tylko natychmiast ich usuwać – gani go Lorek. − Wydać nakaz eksmisji i...
− Instytucje wojskowe eksmitować? Jak i dokąd? – nie dowierza prezydent miasta. – Oni mieli papiery wystawione prosto w Warszawie.
− To znaczy, towarzyszu Musiał, że i w Zielonej Górze już coś jest – cieszy się przewodniczący komisji. – O tyle będzie mniej roboty.
Ziarnkowski sięga po teczkę stojącą na podłodze, wyjmuje z niej plik zdjęć, wybiera te, które przedstawiają zabudowę placu Słowiańskiego i mówi, że Prezydium WRN może być w budynkach zajmowanych przez szkołę powszechną, gimnazjum i liceum handlowe.
‒ Miasto chce pozbyć się szkół? – zauważa przytomnie Szlaferek, jeszcze pierwszy sekretarz komitetu miejskiego partii. W połowie lipca na zwolnione przez niego miejsce wróci Zdybski, a on zostanie sekretarzem komitetu wojewódzkiego odpowiedzialnym za sprawy organizacyjne, prawą ręką Lorka.
− Podstawówkę i gimnazjum przyłączy się do już istniejących placówek oświatowych przy Długiej, Moniuszki, Licealnej i Wazów. Będzie tam ciasno. Może nawet niektóre lekcje trzeba będzie prowadzić po południu aż do wieczora, ale na razie lepszego rozwiązania nie widzę. Liceum handlowe nie jest związane z miejscowymi zakładami pracy, to i bez szkody dla miasta można je przenieść do Nowej Soli. Zielona Góra ma dobrze rozwiniętą komunikację kolejową w stronę Nowej Soli. Nawet jak będzie tłok, młodzi ludzie mogą dojeżdżać te dwadzieścia kilometrów na stojąco. Ile to? Stary Kisielin i Niedoradz. Dwadzieścia minut w jedną stronę? W Łodzi, jak byłem na szkole partyjnej, z miejsca zakwaterowania do centrum jechało się tramwajem prawie godzinę z przesiadką. W godzinach szczytu to i dłużej. W ostateczności liceum handlowe można zamknąć, tym bardziej że kształci w specjalnościach nie najpierwszej potrzeby. Najmniej tam dzieci robotników i chłopów małorolnych. Większość uczniów pochodzi z rodzin inicjatywy prywatnej.
− Prezydium na placu Słowiańskim, można się zgodzić, a gdzie będzie komitet wojewódzki naszej partii? – pyta Lorek z nieskrywaną ciekawością. – Powinien być blisko Prezydium WRN, żeby w razie czego można było szybko zwołać egzekutywę.
− Mamy dwie propozycje. Jedna odnosi się do obiektu przy Skarbowej, zajmowanego przez urząd finansowy. Proszę, oto zdjęcie. – Ziarnkowski przesuwa czarno-białą fotografię w stronę Lorka. – Zaznaczam, że obiekt składa się z ponad trzydziestu pokoi na parterze i piętrze. Do wykorzystania jest dotąd nieużytkowane poddasze i tak zwany dolny parter, czyli wysokie podpiwniczenie. Jak na potrzeby komitetu wojewódzkiego ten budynek byłby nawet za duży. No i rodzi się problem: dokąd przesunąć urząd finansowy? Chyba że komitet miejski przenieść z alei Generalissimusa Stalina, gdzie zbieramy się jako komisja, na Skarbową, a na miejsce komitetu wprowadzić urząd finansowy.
− Jaka jest druga propozycja?
− Trzykondygnacyjna kamienica w centrum przy Generalissimusa Stalina, na wprost cmentarza żołnierzy radzieckich. Ten budynek zajmuje lecznica dla takich, co, jak to się mówi, nie wszystkich mają w domu. Akurat bez tej lecznicy miasto może się obejść. Gdyby towarzysz minister Michejda z resortu zdrowia upierał się, można ją przenieść do którejś z okolicznych miejscowości powiatowych lub do pałacu w Zaborze czy Przytoku.
− Trzeba to przeanalizować w węższym gronie, prawda, towarzyszu Władysławie? – Lorek zwraca się do Szlaferka. – Czy urząd bezpieczeństwa dostarczył spis swoich najpilniejszych potrzeb?
− Zmieścili my się w terminie wyznaczonym przez komisję – natychmiast odpowiada Punda takim głosem, jakby był na porannej odprawie w gabinecie wiceministra bezpieczeństwa i składał meldunek z wydarzeń poprzedniego dnia. – Podali my, ile potrzebujem pomieszczeń w wojewódzkim urzędzie i jakie warunki muszą one spełniać. Podali, ile potrzebujem mieszkań dla oficerów, podoficerów i kadry cywilnej. Ot co. Zaznaczam, że spis zawiera tylko minimalne potrzeby tak urzędu bezpieczeństwa, jak i komendy wojewódzkiej milicji. Najpóźniej za rok ekspozytura będzie samodzielna. Wtedy przejmiem my wszystkie zadania nałożone przez resort i wtedy nastąpi rozbudowa personalna obu instytucji, to i będziem potrzebowali dodatkowych pomieszczeń. Ale to, jak ja zaznaczył, dopiero w połowie przyszłego roku. Ot co. Na razie nam musi wystarczyć to minimum, o które wystąpili my do komisji na piśmie.
− Gdyby wszyscy z taką starannością i zrozumieniem podchodzili do sprawy jak towarzysz Punda, my by uniknęli niepotrzebnych zatargów – komentuje Lorek zadowolony. – Towarzyszu pułkowniku, za waszym pośrednictwem dziękuję wszystkim osobom, które dołożyły starań, żeby zadanie zostało wykonane. Всё идёт по плану4 , jak na każdą wątpliwość odpowiadał towarzysz Kołokolcew w szkole partyjnej w Moskwie.
− Dodam, towarzyszu przewodniczący komisji organizacyjnej, że w pewnym zakresie wyręczyli my urzędników prezydenta miasta.
− Wy? A...? Powiedzcie jaśniej.
− Jeszcze przed kwietniem kilku funkcjonariuszy powiatowego urzędu bezpieczeństwa zrobiło rozeznanie względem zasobów mieszkaniowych miasta. – Jeden plik kartek zapisanych pismem maszynowym Punda kładzie przed Lorkiem, drugi przesuwa w stronę Ziarnkowskiego. − Lokale z adresami.
− A co to jest?
− Zapotrzebowanie na mieszkania. Ot co.
− Aż tyle?
− Do mnie już doszło, że urząd bezpieczeństwa będzie domagał się prawie tysiąca lokali. Towarzyszu przewodniczący komisji, to jest więcej niż wszystkie pozostałe instytucje wojewódzkie razem – twierdzi Ziarnkowski. – Proszę zauważyć, że wykaz sporządzony przez urząd bezpieczeństwa obejmuje pomieszczenia z przeznaczeniem na siedzibę, na mieszkania dla funkcjonariuszy w kamienicach i na domy wolno stojące.
− Ile osób będzie zatrudniał wasz urząd na poziomie województwa?
− Zatrudnim my tyle, ile będzie potrzeba. Stan liczbowy Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego w Zielonej Górze nie jest jawny. Wróg tylko na to czeka. Ot co.
− Lokale pod podanymi adresami od dawna są zajęte przez istniejące instytucje powiatowe i miejskie. Zasiedlone są również mieszkania w kamienicach. Na zajmowane domy wolnostojące zostały wydane decyzje. Ci, którzy w nich mieszkają, mają akty notarialne. Wiele domów należy do obywateli, którzy je dostali jako rekompensatę za mienie pozostawione za Bugiem.
− Sprawdzili my, kto jest repatriant z Kresów wschodnich. Te osoby pominęli my na spisie – Punda najpierw zapewnia Lorka, potem odwraca głowę do Ziarnkowskiego i grozi mu palcem wskazującym. – W wykazie nie ujęli my mieszkań zajętych przez rodziny robotnicze, członków naszej partii i niektóre matki samotne. A jak wysiedlać, Ziarnkowski, to elementy wrogie, andersowców, inicjatywę prywatną, bumelantów, pijaków. Po co oni nam?
− Właściwe podejście partyjne – cieszy się Lorek, przerzucając kartki, które przesunął w jego stronę Punda. – Nie wiedzę adresu, pod którym towarzysze z bezpieczeństwa proponują umieszczenie siedziby wojewódzkiego urzędu.
− Ulica Wazów 44.
− W budynku narożnym, gdzie od niedawna jest szkoła TPD? – podpytuje Ziarnkowski i nie czekając na odpowiedź pułkownika, przypomina, że do tej placówki mają zostać przeniesione młodsze klasy z likwidowanej podstawówki przy placu Słowiańskim 15.
− Nie.
− Nie? – Prezydent próbuje sobie przypomnieć, co znajduje się obok. – Czy chodzi o budynek, gdzie jest przedszkole?
Pułkownik kręci głową.
− Odpowiedni na urząd jest kompleks z czerwonych cegieł, stojący na wprost cmentarza – wyjaśnia Punda i dodaje: – Do niedawna zajmowała go służba zdrowia Armii Czerwonej, potem...
− Przecież tam jest szpital miejski! – protestuje Ziarnkowski. – W budynkach towarzyszących mieszkają lekarze, pielęgniarki i personel pomocniczy. Tego za żadne skarby nie można...
− Tam, prezydencie miasta Zielona Góra, decyzją kierownictwa resortu będzie siedziba Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego oraz wchodzących w jego skład takich organów jak Komenda Wojewódzka Milicji Obywatelskiej i...
− Towarzysz pułkownik mnie nie zrozumiał – prezydent nie pozwala Pundzie dokończyć zdania. – Tam jest szpital miejski imienia Karola Marcinkowskiego. Szpi-tal miej-ski – powtarza, sylabizując. – Placówka medyczna, bez której nie wyobrażam sobie funkcjonowania ośrodka powiatowego, a od ósmego lipca tego roku centrum wojewódzkiego.
− Decyzja, jaka miała zapaść w sprawie siedziby naszego urzędu, już została podjęta przez kierownictwo resortu. Ot co. Ze swojej strony możem my jedynie podpowiedzieć, jak rozwiązać kwestię szpitala.
− Takiego rozstrzygnięcia komisja organizacyjna nie może zatwierdzić. – Ziarnkowski liczy na to, że Lorek przyzna mu rację. – Towarzyszu przewodniczący, powiedzcie coś. Przecież każdy z nas, jak tu siedzimy, może zachorować, czego nikomu nie życzę. Towarzyszu przewodniczący!
− Będzie tak. Oddziały szpitalne przeniesie do... – Punda przebiega wzrokiem leżącą przed nim kartkę. – Do Sulechowa. Dobrze podaję nazwę miasta? – pyta Szlaferka. Mimo że ten potakuje, podnosi kartkę do oczu, jakby mu nie dowierzał, po czym czyta: – Razem z lekarzami i niższym personelem medycznym szpital należy przenieść do Sulechowa oddalonego od Zielonej Góry o osiemnaście kilometrów.
− Chorzy z miasta mają jeździć do Sulechowa? Przecież to jest... – Ziarnkowski nie kończy. Gdyby powiedział to, co mu nagle przyszło do głowy, od jutra nie byłby prezydentem.
− Na razie na potrzeby mieszkańców miasta musi wystarczyć szpital przy placu Wielkopolskim 5 .
− Niedawno upaństwowiony niewielki szpital elżbietanek przy placu Wielkopolskim jest w całości przeznaczony dla chorych z powiatu ziemskiego – perswaduje Ziarnkowski. – Taką umowę miasto zawarło ze starostwem.
− Znajdzie się tam miejsce i dla chorych z miasta, zwłaszcza że nasi funkcjonariusze i ich rodziny przejdą pod opiekę polikliniki. Ot co.
− To i ma powstać poliklinika? Gdzie, do jasnej cholery? Dlaczego o tym dowiaduję się dopiero teraz? Od lutego zbieramy się na komisji i rozmawiamy...
− Na poliklinikę wytypowali my ten mały szpital, co jest przy ulicy Generalissimusa Stalina – kontynuuje Punda, nie odpowiadając na pytania prezydenta miasta. – Na wprost kina Nysa.
− A może bezpieka jeszcze przejmie aptekę Pod Orłem?... I ratusz? – denerwuje się Ziarnkowski. – Jasna cholera, towarzyszu przewodniczący, co to ma być? Kto tu rządzi? Po co istnieje komisja, która nic nie może, bo bezpieka związała jej ręce? – zwraca się do Lorka, licząc na jego sprzeciw lub chociaż ujawnienie punktu widzenia.
− Jak będzie trzeba, zastanowim się i nad tym, czy zająć ratusz – śmiejąc się, odpowiada pułkownik z wyższością w głosie. – Wszystko, Ziarnkowski, co urząd bezpieczeństwa robi, i co robią podległe mu organy, robi dla Polski Ludowej i jej obywateli.
− Towarzysz Punda oczywiście żartuje w sprawie ratusza – próbuje łagodzić sytuację Lorek. – Na pewno nikt nie zajmie żadnego budynku bez zgody komisji organizacyjnej. Po to zbieramy się co tydzień, żeby rozwiązywać trudne problemy. Zapewniam, towarzyszu Ziarnkowski, że ulokowanie siedzib niezbędnych instytucji szczebla wojewódzkiego w Zielonej Górze nie pogorszy sytuacji mieszkaniowej w mieście. Będzie trudno spełnić wszystkie oczekiwania, ale nasza partia nie pozwoli skrzywdzić klasy robotniczej. Za kilka lat ci, którzy dziś krytykują decyzję podjętą przez władze centralne w sprawie utworzenia województwa zielonogórskiego, będą dumni z tego, że mieszkają w mieście wojewódzkim. Za kilka lat znikną wszystkie problemy. Trzeba wam wiedzieć, że Москва не сразу строилась6 .
− Kraków, towarzyszu Feliksie – odzywa się cicho Szlaferek.
− Co, Kraków, Władysław? – pyta Lorek, zaskoczony wtrąceniem swojego zastępcy.
− Jest takie polskie przysłowie, które mówi, że nie od razu Kraków zbudowano.
− To i jest takie polskie przysłowie? – zdumiewa się Lorek. Szlaferek, który chodził do liceum w Krakowie, kiwa głową. – Człowiek, jak był na szkole w Moskwie, słyszał to i tamto, ale tego o Krakowie... No, dobra. Szkoda czasu na takie... My wszyscy, jak tu siedzim, już mamy dużo roboty, a będziemy mieli jeszcze więcej. Najwięcej miejski wydział spraw lokalowych. Ja wierzę w zdolności organizacyjne towarzysza Ziarnkowskiego.
− Jako miasto nie dysponujemy choćby jednym wolnym budynkiem. Zajęte są nawet te, z których trzeba natychmiast wykwaterować ludzi i je rozebrać, bo zawalą się im na głowy – kontynuuje prezydent, pochwalony przez Lorka. – W czasach niemieckich w Zielonej Górze żyło coś dwadzieścia sześć tysięcy stałych mieszkańców. Teraz, pięć lat po wojnie, miasto liczy ponad trzydzieści jeden tysięcy obywateli. Nie muszę przekonywać, że jest przeludnienie, bo jest.
− To widać gołym okiem – potwierdza Szlaferek.
Potaknięciem Lorek też przyznaje mu rację, mimo że jest w Zielonej Górze dopiero drugi tydzień i najdalej doszedł do Starego Rynku, na którym stoi przysadzisty ratusz ze wszystkich stron okolony miłymi dla oczu kamienicami.
− Od tego dnia, kiedy miasto znalazło się na powrót w granicach Rzeczypospolitej, nie postawiono nawet jednego budynku mieszkalnego. Póki istniało Ministerstwo Ziem Odzyskanych, mój poprzednik na stanowisku prezydenta miasta, towarzysz Mejsza, dwa razy wnioskował o fundusze na inwestycje budowlane. Ja ponowiłem wniosek do Ministerstwa Administracji Publicznej. Dostałem odpowiedź, ale jaką. Że tym będzie się zajmowało nowe Ministerstwo Budownictwa. To wysłałem pismo do tego ministerstwa. Długo czekałem na odpowiedź, że ze względu na trudną sytuację finansową kraju, ten problem Zielona Góra musi rozwiązać we własnym zakresie – wyjaśnia Ziarnkowski, jakby miał przed oczami to, pod czym podpisał się dyrektor departamentu budownictwa miast i osiedli z upoważnienia ministra Piotrowskiego. – Kiedy dotarła do mnie nieoficjalna wiadomość o utworzeniu województwa zielonogórskiego i umiejscowieniu władz w Zielonej Górze, jeszcze tego samego dnia wysłałem wniosek. I znowu dostałem odpowiedź, że resort nie dysponuje funduszami na budownictwo miejskie i osiedlowe.
− Prezydent miasta, które zostało wyznaczone na siedzibę władz wojewódzkich, powinien się wstydzić, domagając się pieniędzy z Ministerstwa Budownictwa – Punda beszta Ziarnkowskiego. – Najpierw musowo odgruzować stolicę ze zniszczeń spowodowanych przez niemieckiego najeźdźcę. Ot co. Obecnie, towarzysze, nie ma w naszym kraju ważniejszego zadania od przywrócenia Warszawie należnej jej godności i rangi stolicy Polski Ludowej.
− Słusznie – wtrąca Lorek, jakby i on ganił Ziarnkowskiego, co nie jest prawdą. Do Pundy mówi przymilnym tonem: − W tej kwestii nikt nie ma wątpliwości.
− Takie miasta wojewódzkie jak Zielona Góra muszą czekać w kolejce, aż nadejdzie ich pora. Z pustego, jak to mówią, i Salomon nie naleje. Ot co. Ale, towarzysze, idzie ku lepszemu. Jeszcze trochę, to i nas ludzie będą całowali po rękach.
− Może Niemcy wrócą i wtedy... – zaczyna kierownik wydziału lokalowego i urywa. Zganiony szpilującym wzrokiem prezydenta miasta, wciska głowę w ramiona i tak zsuwa się na krześle, że widać tylko jego bujną czuprynę.
− A ja nie wierzę, żeby towarzysze w Warszawie nie zdawali sobie sprawy z tego, jak trudna jest sytuacja lokalowa w naszym mieście. Byli tu niedawno, rozmawiali. – Szlaferek mówi to tak, jakby bronił Ziarnkowskiego. – Województwo, które powstaje na podstawie decyzji najwyższych władz, powstaje najpierw ze społecznej, a dopiero później politycznej potrzeby. Województwo ma jak najlepiej służyć mieszkańcom.
− Aha, towarzysz też uważa, że ważniejsze jest stawianie budynków w Zielonej Górze niż odbudowa naszej ukochanej stolicy Warszawy? Z takim podejściem do sprawy ze strony członka partii ja jeszcze się nie spotkał. – Punda rozkłada ręce i zaciska usta. Po chwili, patrząc na sufit, odzywa się nie wiadomo do kogo: − Punkt widzenia towarzysza trzeba będzie przekazać komitetowi centralnemu.
− Niech towarzysz przestanie drypcić! – woła Szlaferek.
− Co robić? – dopytuje się Lorek.
Szlaferek już wie, że odezwał się tak, jakby był na zebraniu w Krakowie, prosi więc, żeby pułkownik Punda nie straszył, bo to prowadzi donikąd.
− Trzeba działać szybko, ale i nie lekceważyć uwag innych członków komisji – dodaje. − Przecież nie jest tak, że kto przyjechał z Warszawy, tylko ten ma rację.
− Wszyscy my, jak tu siedzim, kochamy naszą stolicę – łagodzi sytuację Lorek, oczami dając znak Szlaferkowi, żeby się nie odzywał. – Mówcie dalej, towarzyszu prezydencie.
− Mam odwagę powiedzieć, że miasto zostało zaskoczone tym, co się stało. Gdzieś dwa lata temu, jak jeszcze byłem na stanowisku prezydenta Leszna, już coś się przebąkiwało o podzieleniu województwa poznańskiego, bo jest za duże, i utworzeniu województwa lubuskiego lub kaliskiego. Myśmy w Zielonej Górze nie spodziewali się, że nasze miasto zostanie wyznaczone na siedzibę władz wojewódzkich – mówi prezydent spokojne i zaraz dodaje, że skoro w Warszawie zapadła taka decyzja, to trzeba wcielić ją w życie. Ale po chwili ujawnia: − Siedzibą władz województwa lubuskiego miał być Gorzów, gdzie od czterech lat jest ekspozytura urzędu wojewódzkiego, podkomitet wojewódzki naszej partii, okręgowy zarząd państwowych gospodarstw rolnych... I tak dalej. Prezydent Gorzowa, towarzysz Kujawiński, jak w styczniu tego roku spotkaliśmy się na odprawie w ekspozyturze, powiedział mi, że jest po rozmowie z rektorem Uniwersytetu Poznańskiego, towarzyszem profesorem Ajdukiewiczem. Za rok, góra za dwa lata w Gorzowie powstanie filia tej uczelni albo jakaś wyższa szkoła wielowydziałowa. Minimum kadrowe jest zapewnione, bo w Gorzowie istnieją dwa państwowe instytuty naukowe. Jeden do spraw weterynaryjnych, drugi, jeśli dobrze zapamiętałem, prowadzący badania nad gospodarstwami wiejskimi. Niedługo...
− Szkoda czasu na takie gadanie, towarzysze. Konkretna decyzja zapadła na szczeblu centralnym. Powstaje województwo zielonogórskie z siedzibą władz w Zielonej Górze. Zamiast dyskutować, czy to trafna decyzja, my, jak siedzim za tym stołem, nie musim. Musim my zbudować województwo ode zera. Ot co.
− Na piśmie w sprawie siedzib instytucji wojewódzkich i lokali dla nich niczego nie dostaliśmy – nie ustępuje Ziarnkowski. – To na jakiej podstawie...?
− Nie o wszystkim należy pisać. Wróg klasowy nie śpi.
− Jako odpowiedzialny prezydent miasta...
− Egzekutywa komitetu wojewódzkiego, jak zostanie powołana, będzie musiała się zastanowić, czy teraz, kiedy wchodzi w życie ustawa o terenowych organach władzy państwowej, Ziarnkowski może dalej kierować administracją miasta – mówi Punda takim tonem, jakby przede wszystkim od niego zależało, kto będzie siedział w gabinecie na pierwszym piętrze w ratuszu.
− Jasna cholera! – Ziarnkowski wali pięścią w stół. – Mnie, prezydenta miasta wojewódzkiego, ubowiec będzie...?
− Spokój, towarzyszu! Ma być spokój! – Lorek również uderza pięścią w stół. – Po to komitet centralny powołał komisję organizacyjną, żeby rozwiązywali my problemy na miejscu i jak najlepiej dla województwa. To znaczy dla partii. Poznań sam nie da rady obsadzić wszystkie stanowiska w urzędach, a jest ich... ho, ho. Towarzyszu Władysławie, ile?
− Więcej niż cztery tysiące etatów – natychmiast odpowiada Szlaferek.
− Zaraz zaczną zjeżdżać ludzie wydelegowani przez Bydgoszcz, Łódź, Kraków. Nie czas na taką zmianę na ratuszu. W przyszłości... czemu nie? Przecież towarzysz Ziarnkowski nie będzie prezydentem miasta do grobowej deski. Trzeba go awansować. Zasługuje na jeszcze wyższe stanowisko. Nie mówię, że na ministra, ale na wiceministra by się nadawał. Jak mówił towarzysz Stalin: Персонал решает все7 .
Odzywa się Punda.
− Tyla tego, że zapomniał ja poinformować towarzyszy. Województwo zielonogórskie będzie miało wzmocnioną kompanię KBW. Ot co. Oczywiście podlegającą mnie jako szefowi ekspozytury wojewódzkiego urzędu bezpieczeństwa. Można będzie jej użyć w razie nagłej potrzeby. Na przykład w sytuacji powodziowej.
− W naszym nowym województwie nie brakuje wojska. W Gubinie ulokowało się dowództwo dywizji pancernej, w Krośnie Odrzańskim jest sztab dywizji zmechanizowanej, w Żaganiu też ma siedzibę dowództwo jakiejś dywizji. Ze świecą można szukać miasta, gdzie nie ma jednostki wojskowej – natychmiast kontruje go Lorek. – A i w razie nagłej potrzeby możem my skorzystać z bratniej pomocy towarzyszy radzieckich.
Szlaferek odwraca się w stronę Pundy, uniósłszy obie ręce nad stołem, przybiera minę aktora, którym był w teatrzyku szkolnym, i deklamuje:
− Mieczów ci u nas dostatek, ale i te przyjmuję jako wróżbę zwycięstwa, którą mi sam Bóg przez wasze ręce zsyła. – Poza nim nikt się nie śmieje. Natychmiast więc rozszyfrowuje, że to jest zdanie z powieści Krzyżacy Sienkiewicza. Gdy dalej w sali panuje cisza, wyjaśnia: ‒ Taką odpowiedź dostali posłowie krzyżaccy od polskiego króla Jagiełły 15 lipca 1410 roku na polach Grunwaldu, kiedy przed bitwą przywieźli mu dwa nagie miecze, proszę was.
Punda prostuje się, przygryza wargę i głośno przełyka ślinę.
Lorek pochyla się nad kartką i udaje, że czyta.
Siedzący przy stole z boku kierownik wydziału lokalowego coś szepcze do ucha protokolantki, a ta się uśmiecha, by po chwili zwrócić głowę w jego stronę, zasłonić usta dłonią i powiedzieć coś takiego, na co on zareaguje cichym śmiechem.
Ziarnkowski domyśla się, co to oznacza. Mimo że przed chwilą zaciskał zęby, żeby nie wybuchnąć, teraz chwali decyzję w sprawie powołania kompanii KBW.
− A dokładnie gdzie, jeżeli to nie jest tajemnica, zostanie skoszarowana ta jednostka?
Tego pułkownik nie pamięta, zagląda więc do papierów, które już zaczął pakować do teczki.
− W budynkach poobozowych przy ulicy Botanicznej. Trzeba je tylko trochę odświeżyć.
− Baraki zajmuje szkoła przysposobienia zawodowego – mówi Ziarnkowski podniesionym głosem, poprawiając okulary zsuwające się ze spoconego nosa. – Bez wykwalifikowanych kadr Wagmo, to znaczy teraz Zastal, Zgrzeblarki, winiarnia i inne mniejsze zakłady sobie nie poradzą.
− W Czerwieńsku są koszary – włącza się do rozmowy Lorek. ‒ O ile wiem, nie w pełni zajęte.
− Kompania Ziemi Lubuskiej będzie skoszarowana w barakach przy Botanicznej – powtarza Punda głosem stanowczym. – Decyzję zatwierdził osobiście dowódca KBW towarzysz generał Hibner. W Czerwieńsku resort bezpieczeństwa ma zamiar utworzyć szkołę podoficerską KBW.
− A co ze szkołą zawodową przy Botanicznej? – pyta zdenerwowany prezydenta miasta. – Niedawno ją założyliśmy i już... Nasz przemysł potrzebuje ludzi wykwalifikowanych.
− Trzeba będzie gdzieś ją przenieść – rzuca Lorek, także niezadowolony z tego, co usłyszał.
− Łatwo powiedzieć „przenieść”. Gdzie?
− Na przykład do ratusza – śmieje się pułkownik.
Ziarnkowski otwiera usta, żeby powtórzyć to, co usłyszał na początku maja na temat Pundy, kiedy był na naradzie prezydentów miast wojewódzkich w ministerstwie administracji, ale gryzie się w język. Poczeka na jeszcze lepszą okazję.
− Obywatelu komendancie, zastępca komendanta Komendy Powiatowej Milicji Obywatelskiej w Radomsku, chorąży Wnuk, melduje stan osobowy komendy na odprawie porannej. Obecni wszyscy.
− Dziękuję. – Jak nakazano podporucznikowi Knapikowi na kursie w Łodzi, najpierw wysuwa lewą nogę, robi dwa energiczne kroki i wyciąga prawą rękę do swojego zastępcy, ten, mimo że stoi na baczność, pręży się jeszcze bardziej, odpowiada uściśnięciem jego dłoni, po czym salutuje. ‒ Dajcie, spocznij – poleca komendant i cofa się na poprzednie miejsce.
− Komenda, baczność! – drze się Wnuk tak, że słychać go w piekarni na końcu ulicy. – Spoo-cznij!
Lekko pochylony podporucznik Knapik wpatruje się w ziemię, jakby jeszcze się zastanawiał, od czego zacząć i czym zakończyć, żeby nikt po jego przemowie nie odważył się zadać pytanie. Komendant nie lubi, gdy podwładni odzywają się po tym, co powiedział i co wcześniej ułożył sobie w głowie. W lesie było inaczej. Tam, jeśli nawet coś komuś nie dawało spokoju, to stał z zaciśniętymi ustami. W lesie obowiązywała zasada: niepytany milczy. Tam każdy wiedział, że dowódca jest od wydawania rozkazów, które każdy podwładny najpierw musi wykonać, a dopiero potem może dyskutować. Nie zdarzyło się, żeby ktoś się odezwał, jakby każdy rozumiał, że to nic nie da, skoro zadanie zostało wykonane. Milicjanci jak żołnierze chodzą w mundurach, na pagonach mają paski i gwiazdki, ale to przecież już nie jest Armia Ludowa, gdzie rozkaz oznaczał jedno: wykonać. A czy w tym tak zwanym Konspiracyjnym Wojsku Polskim, które cztery lata temu zaatakowało radomszczańską komendę milicji, więzienie i urząd bezpieczeństwa było inaczej? Zostali schwytani, postawieni przed sądem, dowódcy rozstrzelani, żołnierze skazani na odsiadkę. Kto zgodził się być podwładnym, musi zrobić to, co ulęgło się w głowie przełożonego. Inaczej sąd i kula w łeb albo za kraty na wiele lat. Nie może być inaczej teraz, kiedy synowie robotników i chłopów małorolnych wzięli władzę w swoje ręce.
− Obywatele milicjanci – zaczyna Knapik, wyprostowany jak tyczka podpierająca fasolę za płotem, oderwawszy wzrok od ziemi i założywszy ręce do tyłu. – Jest takie zadanie do wykonania. Zaszczytne – dodaje szybko, żeby kapral Kowal, który często ma jakieś pytania, znowu nie zaczął go egzaminować. Ale to jego wina, bo każdą swoją przemowę podczas porannej odprawy komendant kończy zwrotem „Obywatele milicjanci, czy będą jakieś pytania?”, co nakazuje regulamin służby. Kowal zawsze nękał jak nie Knapika, to jego zastępcę. Pytaniami kapral ukręcił na siebie bat, o czym dowie się za chwilę. – Jest zaszczytne zadanie do wykonania, obywatele milicjanci – powtarza komendant już bardziej przyjaznym tonem. – Zaszczytne i ważne. – Po czym mówi, że w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku, kiedy prastare ziemie piastowskie nad Odrą, Nysą i Bałtykiem wróciły do macierzy, stała się sprawiedliwość dziejowa. Co jeszcze? W rozkazie podpisanym przez komendanta wojewódzkiego było coś o zagospodarowaniu tych ziem przez prawowitych właścicieli i połączeniu ich z resztą kraju, ale tak napisane, że Knapik dwa razy czytał i niewiele zrozumiał, dlatego pominie tę kwestię. Po chwili milczenia i wpatrywania się w ziemię, kontynuuje: – Obywatele, rząd Polski Ludowej zdecydował o nowym podziale kraju na województwa. Teraz jest czternaście województw, prawda? – pyta swojego zastępcę, a gdy Wnuk nie zaprzecza i nie potwierdza, sam sobie odpowiada: − Przed wojną było szesnaście województw. Nie po to Polska została wyzwolona przez zwycięską Armię Czerwoną i odzyskała prastare ziemie piastowskie, żeby było jak przed wojną. Teraz musi być więcej województw. I muszą być silniejsze. Taka jest decyzja. Obywatele milicjanci – napręża szyję jak struna – nasz demokratyczny rząd zdecydował o utworzeniu nowych województw na ziemiach odzyskanych: koszalińskiego na północy kraju, opolskiego na południu i zielonogórskiego na zachodzie. – Znowu spogląda na swojego zastępcę, jakby nie był pewny, czy dobrze zapamiętał to, pod czym się podpisał major Gwiazdowski z komendy wojewódzkiej. Tym razem chorąży Wnuk kiwa głową. – W miastach-siedzibach nowych województw są tworzone ekspozytury wojewódzkich urzędów bezpieczeństwa publicznego i podległe im komendy milicji. Każda jednostka powiatowa w województwie łódzkim została zobowiązana do oddelegowania po kilku funkcjonariuszy. Radomsko ma wysłać czterech milicjantów do komendy wojewódzkiej w Zielonej Górze. To jest to zadanie, o którym powiedziałem na początku. – Podporucznik milknie i podnosi palec wskazujący prawej ręki, żeby tym gestem podkreślić, że to jest wyróżnienie. – Po przedmiotowej dyskusji w gronie towarzyszy z organizacji partyjnej kogo ja jako komendant powiatowy oddelegowuję do Zielonej Góry, przedstawi mój zastępca.
− Kaprale Kendziora, Skwarek i Juzwa, jak dowiedzieli się, że jest takie zapotrzebowanie, sami się zgłosili. W imieniu służby dziękuję. Komendant podporucznik Knapik zdecydował, że jako czwarty pojedzie kapral Kowal.
− Ja nie mogę – natychmiast wyrywa się Kowal. – Trzy bachory w chałupie, czwarty w drodze. Baba sama sobie nie poradzi. A i co rusz jak nie głowa, to co innego ją boli.
− Obywatelu kapralu Kowal, to nie jest prośba obywatela komendanta Knapika. To jest rozkaz – uzmysławia mu Wnuk. – Wie obywatel kapral, co grozi milicjantowi za niewykonanie rozkazu wydanego przez przełożonego? Jeśli nie wiecie, Kowal, chociaż powinniście wiedzieć, to zameldujcie się u mnie po odprawie albo zapytajcie szefa referatu kadr.
*
− Plutonowy Chamera do obywatela komendanta.
Gdyby Chamera nie był najważniejszym milicjantem w referacie śledczym, sekretarz komendy powiedziałby, żeby nie zawracał dupy komendantowi lub przyszedł w godzinach przyjęć funkcjonariuszy albo jemu naświetlił sprawę, którą ma zamiar przedstawić Knapikowi.
− A wy, plutonowy...? – zaczyna sekretarz i urywa. Domyślając się, że to, z czym przyszedł Chamera, musi być naprawdę ważkie. – Tylko, plutonowy, nie za długo – ni to ostrzega, ni prosi, uśmiechając się. – Przed drugą komendant wychodzi na posiedzenie egzekutywy komitetu powiatowego, a jeszcze musi przejrzeć pocztę i coś podpisać.
Chwyciwszy klamkę, Chamera kiwa głową, że rozumie i puszcza oko do sekretarza, którego trochę traktuje nie jak ważnego pracownika, a jak takiego, który się dekuje. Sekretarz przekracza furtkę na podwórze komendy przed ósmą, ale tylko jego nie obowiązuje przychodzenie na poranne odprawy ani noszenie munduru.
− Obywatelu komendancie, plutonowy Chamera w sprawie tego oddelegowania kaprala Kowala, o którym obywatel komendant powiedział na odprawie.
Knapik już chciał ryknąć, że raz wydany rozkaz jest jak prawomocny wyrok, dlatego niczego nie może zmienić, gdy ciekawość zaczyna brać w nim górę. Chamera jest jedynym milicjantem w komendzie, który zdał egzamin gimnazjalny i gdyby nie wojna, może byłby studentem. W zeszłym roku skończył kurs podoficerów śledczych w Łodzi z wyróżnieniem, o czym świadczy awans z szeregowego na plutonowego, jest na wstępnej liście kandydatów do szkolenia oficerów kryminalnych w szkole w Słupsku, o czym jeszcze nie wie. Nie odzywając się, komendant wskazuje oczami krzesło przed swoim biurkiem, co oznacza, że Chamera ma mówić na siedząco, a sam wstaje, przechadza się po chodniku rozciągniętym od biurka do drzwi, podchodzi do okna i opiera się rękami o parapet. Takiego podejścia do podwładnych nauczyli go na kursie dla komendantów powiatowych. Mówili również, żeby odwrócić się plecami, stać prosto i przez chwilę milczeć, wtedy nawet najbardziej pyskaty milicjant zacznie mięknąć.
− Obywatel plutonowy przyszedł w sprawie Kowala? – odzywa się Knapik, przypatrując się pustej ławce pod klonem na placyku przed komendą, gdzie stoi beczka z wodą, do której milicjanci wrzucają pety. Pamięta, żeby dodać coś takiego, co sprawi, że podwładny poczuje respekt przed przełożonym. – Mam dla obywatela plutonowego pięć minut. Referujcie krótko i zwięźle. Start, Chamera!
Plutonowy się podrywa.
− Melduję swoją gotowość do wyjazdu do Zielonej Góry w zastępstwie kaprala Kowala.
− Ładnie z waszej strony, obywatelu plutonowy. Brawo. Co jeszcze? Mówcie na siedząco.
Chamera spodziewał się, że Knapik zapyta, czy jest coś, co mu się nie podoba w komendzie, dlatego chce jechać za Kowala, bo przecież nie jest taki głupi, żeby zrezygnować ze stanowiska szefa referatu śledczych, lecz komendant nie pyta o to, tylko go popędza: − Wszystko, obywatelu plutonowy?
− Tak jest! – Chamera znowu wstaje.
Knapik odwraca się i daje mu znak ręką, żeby usiadł.
− Plutonowy myśli, że go puszczę? Że powiem: niech obywatel jedźcie?
− Kowal ma małe dzieci i żonę przy nadziei. Ja jeszcze jestem kawalerem. Mnie wszystko jedno, gdzie służę. Mogę w Radomsku, mogę w Zielonej Górze, a jak obywatel komendant rozkaże jechać do Koszalina czy Opola, to pojadę, byle dalej służyć tej nowej Polsce i zostać w szeregach Milicji Obywatelskiej.
− No i?
− Powiedziałem wszystko, obywatelu komendancie.
− Plutonowemu nie szkoda Radomska? Tu chodziliście do gimnazjum. Znacie ludzi. Macie odpowiedzialną funkcję. A tam co? – przypiera go Knapik.
− Służba tu czy tam, to zawsze służba w milicji ku chwale naszej ojczyzny.
– Niedługo może być jakiś awans. Na sierżanta. – Komendant zastanawia się, czy powiedzieć mu, że jest na liście kandydatów do szkolenia oficerów kryminalnych w ośrodku w Słupsku. Powie, a okaże się, że komenda wojewódzka zmieni zdanie lub skieruje Chamerę na kurs do liceum, żeby zdał maturę, i zaraz wyśle go do Łodzi na studia prawnicze? – Pośle się plutonowego na jakiś kursik i znowu będzie awansik. Może od razu na podporucznika?
− Czy obywatel komendant chce wiedzieć, czego mi naprawdę szkoda?
− Nareszcie, plutonowy, czegoś się dowiem. No?
− Szkoda mi rodziny Kowala. Dzieci chowane bez ojca...
− Przestańcie srać po agreście, plutonowy, jak mówił mój ojciec chrzestny. Samarytanin, kurwa, się znalazł. Co was obchodzi Kowal i jego rodzina? Wydałem rozkaz? Rozkaz komendanta powiatowego milicji to nie bajdy starej baby, plutonowy.
Chamera już zdaje sobie sprawę z tego, że będzie musiał wyjaśnić, dlaczego zdecydował się jechać za kaprala Kowala, bo przecież komendant nie jest aż taki naiwny, że uwierzy w dobry uczynek.
− Powiem prawdę.
Czując, że jest blisko zwycięstwa, Knapik wraca na swoje miejsce za biurkiem.
− Niech plutonowy powie jak księdzu na spowiedzi wielkanocnej.
Chamera mówi, że jeszcze pięć lat temu był na przymusowych robotach w ogrodnictwie przy pałacu w Günthersdorfie 8 . To duża wieś na obrzeżach Zielonej Góry, wtedy Grünbergu. Dwa razy w tygodniu wczesnym rankiem zaprzęgał karego konia do wozu i wiózł warzywa na targ. Zawsze jechała z nim najstarsza córka zarządcy folwarku w Alexandhofie 9 , Ivonne, która zawiadywała przypałacowym ogrodnictwem. Jej mąż, ojciec i dwaj bracia, jak większość zdrowych niemieckich mężczyzn w czasie wojny, zostali wcieleni do Wehrmachtu 10 i wysłani na front. W drodze powrotnej z targu do Günthersdorfu koń zawsze zatrzymywał się przed piekarnią Helinga przy Freustadter Chaussee 11 , gdzie Ivonne kupowała trzy precle z makiem.
− Jeden dla siebie, drugi dla mnie i trzeci dla konia.
− Dla konia? – śmiejąc się, nie dowierza Knapik. – I koń jadł precla?
Chamera potakuje, po czym mówi, że Ivonne nigdy nie podniosła głosu na niego ani na żadnego robotnika, a oprócz niego w folwarku pracowało dwóch Francuzów i Czech. Konia traktowała tak, jakby był jednym z nas.
− Nie miałem powodu narzekać na brak jedzenia. Na obiad w niedzielę zawsze było po kawałeczku mięsa. Robotnicy jedli to samo co Ivonne. Co jadła właścicielka pałacu, folwarku i ogrodnictwa, baronowa von Lancken-Wakenitz, nie wiem. Nigdy nie przekroczyłem progu pałacu.
− Mąż na wojnie, kobieta młoda, zdrowa, wyposzczona. Obywatel plutonowy też młody, to do baby się chciało, co?
Chamera nie zaprzecza.
− Okazji nie brakowało, ale nigdy, przysięgam, z mojej woli nie doszło do tego, co obywatel komendant ma na myśli. Nie powiem, że…
Knapik kładzie palec wskazujący prawej dłoni na swojej dolnej powiece i pyta:
− Plutonowy, jedzie mi tu czołg?
– Obywatel podporucznik nie musi wierzyć ‒ odpowiada Chamera niepokornie i się podnosi.
− Nie powinienem o to pytać. Skwarkowi i Kendziorze nie zadałbym tego pytania… Co innego obywatel plutonowy… Chodzi mi o to, czy obywatel nie boi się, że Niemcy wrócą na swoje i wszystkich, którzy tam…? Nie mówię, że wrócą za miesiąc czy rok. Niemcy to są Niemcy, tak łatwo nie pozwolą sobie odebrać tego, co mieli. Wywołali pierwszą wojnę światową, przegrali i po dwudziestu latach zaczęli drugą. I znowu przegrali. Na razie z jednej strony Ameryka trzyma ich za pysk, z drugiej Związek Radziecki. Czy tak będzie długo? – Podporucznik przypatruje się Chamerze, jakby dawał mu do zrozumienia, że tego, co powiedział, plutonowy nie ma prawa nikomu powtórzyć. A powiedział, ponieważ ufa mu. − Był obywatel na kursie dla śledczych i słyszał, że w światowej polityce zaczęło się coś, co wojskowi nazywają zimną wojną. Nie udało się Ameryce w Grecji, nie udało się w Chinach, to próbują gdzie indziej. Słyszał obywatel, że gotuje się na Półwyspie Koreańskim?
− Jaka będzie decyzja obywatela komendanta w sprawie mojego wyjazdu do Zielonej Góry za kaprala Kowala?
Knapik ma ochotę powiedzieć, że nie po to komenda w Radomsku wysłała Chamerę do Łodzi na kurs śledczych, żeby teraz się go pozbyć, lecz zamiast tego mówi, że prośbę przedstawi organizacji partyjnej.
Pundzie spodobała się willa z lukarnami w spadzistym dachu, z wykuszem i ryzalitem, stojąca w ogrodzie niedaleko skrzyżowania wąskiej ulicy Ułańskiej z jeszcze węższą Topolową. Dlatego pułkownik zdecydował, że tej rodzinie, która mieszka tam od pięciu lat, coś się przypisze, na przykład powiązania z Niemcami w czasie okupacji lub wymagające wyjaśnienia, skąd pochodzą meble znajdujące się w willi, o czym poinformuje „Gazeta Zielonogórska”, zaraz po tym załaduje się ją na ciężarówkę i przewiezie do którejś wsi jak najdalej od Zielonej Góry. Wezwał swojego zastępcę, żeby mu przedstawić swój plan, gdy kapitan Małkiewicz powiedział, że ta sama willa spodobała się żonie Lorka, który na pewno zostanie pierwszym sekretarzem komitetu wojewódzkiego partii.
− Ja, gdybym był na miejscu towarzysza pułkownika, odpuściłbym sobie tę chatę. Zacząłbym szukać czegoś, również okazałego, ale w innej części miasta – poradził kapitan. – Z partią, a tym bardziej z żoną pierwszego sekretarza nie zaczynałbym wojny już na starcie. Mam na swoim biurku informację w sprawie utworzenia ekspozytury wydawnictwa Prasa. Będzie nią kierowała towarzyszka Lorkowa.
− Baba i ona zna się na czymś takim?
Małkiewicz mógłby powiedzieć, że Lorkowa ma za sobą roczny kurs w szkole leninowskiej w Moskwie, pracowała w sekcji polskiej wydawnictwa Centrizdat, a siedząc w więzieniu, dużo czytała i coś pisała. Punda nie tylko że nie skończył żadnej szkoły prawniczej, administracyjnej czy oficerskiej, ale i zwyczajnej powszechnej, a jest szefem ekspozytury Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego i marzy o stanowisku w dyplomacji, chociaż nie zna żadnego języka obcego i nie wie, co to savoir-vivre. Jednak woli nie przypominać zwierzchnikowi, skąd pochodzi i co robił, zanim dostał się do bezpieki, tym bardziej że i on ma za sobą niepełne gimnazjum w Pułtusku, a z języków obcych zna kilka słów rosyjskich, których nauczył się wtedy, kiedy był zastępcą szefa urzędu bezpieczeństwa w Świnoujściu i co tydzień musiał bywać na odprawie w komendzie portu wojennego zajętego przez Armię Czerwoną.
