Pieniądz i zdrada - Theodore Dreiser - E-Book

Pieniądz i zdrada E-Book

Theodore Dreiser

0,0
4,99 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

W świecie finansjery nawet najlepiej skrojony garnitur nie zmieni ludzkiej natury.Po przeprowadzce Frank Cowperwood całkowicie dał się pochłonąć przez nowe interesy. Początkowo dbał jeszcze o to, by zapewnić świeżo poślubionej Aileen rozrywkę, ale wkrótce i te obowiązki powierzył swoim zaufanym przyjaciołom. Młoda mężatka wciąż kocha Franka, ale coraz bardziej dokucza jej samotność i brak czułości. Wieczorami chadza na wesołe spotkania miejscowej cyganerii. Właśnie podczas jednej z takich imprez spotka mężczyznę, którym - jak przyznaje sama przed sobą - bardzo by się zainteresowała, gdyby nie Cowperwood. Polk Lynde jest koneserem damskich serc i wyraźnie dąży do zacieśnienia znajomości z nieznajomą. Kontynuacja powieści "Tytan" Theodore'a Dreisera. Postać Franka Cowperwooda jest inspirowana biografią prawdziwego finansisty Charlesa Tysona Yerkesa.Idealna lektura dla miłośników powieści "Wielki Gatsby" Francisa Scotta Fitzgeralda. Przełom XIX i XX wieku to czas, kiedy najpełniej urzeczywistnia się amerykański sen. Kilka skutecznych kroków wystarczy, by dojść do wielkiej fortuny. Kilka fałszywych ruchów, a można stracić wszystko. Na takim rollercoasterze wytrzymują tylko najwytrwalsi. Tacy jak Frank Cowperwood.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Theodore Dreiser

Pieniądz i zdrada

Tłumaczenie Marceli Tarnowski

Saga

Pieniądz i zdrada

 

Tłumaczenie Marceli Tarnowski

 

Tytuł oryginału The Titan

 

Język oryginału angielski

 

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.

 

Copyright © 1914, 2022 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728482759 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Rozdział pierwszy

WIELKA GRA

Odkąd Cowperwood coraz bardziej zaniedbywał Aileen, dwaj tylko ludzie pozostali jej wierni w oddaniu: Taylor Lord i Kent McKibben.

Obaj lubili ją bardzo i byli oczarowani jej postacią zewnętrzną i całą jej naturą, ponieważ jednak pod wieloma względami byli zobowiązani wobec magnata, zachowywali się wobec niej bardzo ostrożnie, zwłaszcza w owych pierwszych latach, kiedy Cowperwood — jak wiedzieli — był jej jeszcze bardzo oddany. Później nie byli już tak powściągliwi.

W tym późniejszym okresie Aileen przy pomocy tych dwóch mężczyzn wydostała się stopniowo z nudnego odosobnienia swego dotychczasowego życia.

W każdym wielkim mieście istnieje pewnego rodzaju towarzyski półświatek, w którym artyści i natury nieskrępowane o awanturniczym usposobieniu spotykają się w formie, odbiegającej bardzo od tradycyjnych nakazów wytwornego obcowania. Jest to prastary świat cyganerii. Tutaj rozgrywają się wszystkie owe afery, które czynią scenę, atelier i wszelkie szkoły artystyczne tak zajmującymi i osobliwymi.

Takie małe kółka istniały i w Chicago w licznych atelier, jak u Lane‘a Crossa i Rheesa Griera. Rhees Grier na przykład, prawdziwy artysta salonowy o układnych manierach i wielkiej zdolności przystosowania, posiadał własny orszak. Taylor Lord i Kent McKibben, którzy uzyskali pozwolenie Cowperwooda wychodzenia z Aileen w jego nieobecności, często ją tam prowadzili.

Do przyjaciół tych dwóch młodzieńców należał w owym czasie niejaki Polk Lynde, zajmujący typ towarzyski, którego ojciec posiadał olbrzymią fabrykę żniwiarek i który spędzał czas na próżniactwie, grze, flirtach, słowem na wszystkim, co mu akurat wpadło na myśl. Był to wysoki mężczyzna o silnej, atletycznej bydowie ciała, z delikatnym, ciemnym wąsikiem, o czarnobrunatnych oczach, falistych, czarnych włosach i eleganckiej, prawie wojskowej postawie, którą podkreślał jeszcze starannie dobranym ubraniem. Potrafił bardzo zręcznie uwieść kobietę, był jednak bardzo dumny z tego, że nigdy nie pysznił się swymi zdobyczami. Wtajemniczonym wystarczyło jednak rzucić na niego okiem, aby natychmiast znać całą historię.

Aileen ujrzała go po raz pierwszy, kiedy przybyła do atelier Rheesa Griera. Chociaż przy tej sposobności został jej tylko przelotnie przedstawiony, wyczuła jednak wyraźnie, że poznała człowieka niezmiernie fascynującego i że przyglądał się jej gorącym, pożądliwym wzrokiem. W pierwszej chwili cofnęła się mimo woli, gdyż wpatrywanie się jego wydało jej się trochę natarczywe, ale mimo to podziwiała całą jego indywidualność. Należał on do owych ekskluzywnych sfer, które ona tak podziwiała, a z których teraz, prawdopodobnie na zawsze, była wyłączona.

W każdym razie jego subtelny, dumny wygląd ukazywał jej typ mężczyzny, którego adoracja — jeśli miała pominąć Cowperwooda — wcale nie byłaby dla niej niepożądana. Gdyby kiedykolwiek miała ochotę stać się „zła“, jak to w duchu nazywała, wówczas stałaby się „zła“ z takim właśnie mężczyzną. Byłby on uprzejmy i pochlebczy, ale zarazem silny, niezatroskany i cudownie bezwzględny, właśnie jak jej Frank. A przy tym posiadał coś, czego Cowperwood nie mógł posiadać, mianowicie jakąś wytworną dumę, rezultat bezczynnego życia, a może poczucia towarzyskiej wyższości i pewności siebie — swo bodną beztroskę, która mało się przejmuje tym, co inni ludzie myślą i robią.

Gdy po raz drugi spotkała go w kilka tygodni później na przyjęciu u Courtney‘ów Taborów, przyjaciół Lorda zawołał:

— Ach, tak, to przecież pani Cowperwood, którą przed kilku tygodniami spotkałem w atelier Rheesa Griera! Nie zapomniałem pani, w całym Chicago stale miałem panią przed oczyma. Taylor Lord przedstawił mię pani. Pani jest naprawdę piękną kobietą!

Pochylił się ku niej z pochlebczym, pełnym podziwu spojrzeniem.

Aileen była zdania, że jak na wczesną godzinę popołudniową i tak liczne grono obecnych był dziwnie podochocony. W istocie miał już tego dnia za sobą sporo wizyt i wypił już dość dużo likieru. Oczy jego iskrzyły się, twarz płonęła, zachowywał się swobodnie i bachancko.

To skłoniło ją do pewnej powściągliwości, ale mimo to podobała się jej jego brunatnawa, ostro wykrojona twarz, jego ładne usta i wijące się loki. Komplement jego nie był nieprzystojny; w każdym razie uważała za wskazane odsunąć się od niego ostrożnie.

— Niech no pan idzie, Polk — zawołał ktoś w tej chwili ujmując go pod ramię. — Jest tam pańska stara znajoma, Sadie Boutwell, która ma ochotę pomówić z panem.

— Niech mi pan da spokój — odpowiedział łagodnie, ale trochę zniecierpliwiony, że mu przeszkodzono. — Nie po to błąkałem się po całym Chicago i myślałem o kobiecie, którą raz ujrzałem, aby teraz, gdy ją szczęśliwie spotykam, pozwolić się po prostu odciągnąć. Muszę najpierw z nią pomówić.

Aileen roześmiała się.

— Bardzo to uprzejmie z pańskiej strony, ale możemy się chyba spotkać kiedy indziej. Zresztą, widzę właśnie pewną znajomą...

To Lord zwrócił jej uwagę na jakąś panią. Także Rhees Grier i McKibben, którzy byli przy tej rozmowie obecni, pośpieszyli jej z pomocą. W tłoku, jaki teraz powstał, Aileen została przelotnie rozłączona z Lyndem, który był o tyle taktowny, że ustąpił jej z drogi.

Ale spotkali się znowu i nie miał to być ostatni raz.

Lynde rozmyślał później nad tym spotkaniem i postanowił podjąć decydującą próbę zbliżenia się do Aileen. Chociaż nie była tak młoda, jak wiele innych, podobała mu się bardzo, zwłaszcza dzięki bujnym kształtom ciała i dzięki swojej uczuciowości. Nie należała właściwie do jego sfer towarzyskich — ale cóż to znaczyło? Była żoną wybitnego finansisty, który w każdym razie należał do towarzystwa i sam musiał już niejedno przeżyć.

Tego Lynde był pewien i był też pewien, że ją zdobędzie, jeżeli tylko zechce. Sądząc ze wszystkiego, co o niej wiedział, sądząc z tego, jaką ją znał, powinno to być łatwe.

Wkrótce potem Lynde zaprosił Aileen wraz z Lordem, McKibbenem, państwem Grier i pewną młodą, bardzo ładną przyjaciółką pani Grier, niejaką panną Chrystobel Lanman, do teatru i na kolację. Mieli iść najpierw na cieszącą się wielkim powodzeniem farsę w teatrze Hooley‘a, potem zjeść kolację w restauracji Richelieu, wreszcie udać się do ekskluzywnego salonu gry na stronie południowej, który cieszył się w owym czasie dużą sławą. Spotykali się tam aktorzy, gracze z lepszych sfer i podobne towarzystwo. W bardzo eleganckich salonach grywało się tam w ruletę, trante-et-quarante, baccarata, poczciwego pokera i inne gry hazardowe.

Małe towarzystwo było bardzo rozweselone, zwłaszcza po kolacji w Richelieu, gdzie podano wyborowe dania z drobiu i raków, a do tego szampan. Pojechali potem do Alcott Clubu, jak zwał się ów salon gry, a Aileen miała na propozycję Lyndego poznać baccarata, pokera i inne gry, jakich by tylko zapragnęła.

— Niech pani tylko będzie posłuszna moim radom — powiedział uprzejmie po kolacji (ponieważ był gospodarzem, posadził ją między sobą a McKibbenem) — a ja już pani pokażę, w jaki sposób może pani w każdym wypadku odzyskać swoje pieniądze. Jest to więcej niż mógłby panią nauczyć ktokolwiek inny — dodał wesoło i rzucił z ukosa spojrzenie na McKibbena, który niedawno w czasie gry udzielał wszystkim rad i wszystkie te rady okazały się fałszywe.

— Grał pan, Kent? — zapytała Aileen zdumiona, zwracając się do swego wieloletniego doradcy towarzyskiego i przyjaciela.

— Nie, mogę powiedzieć uczciwie, że nie grałem — odpowiedział McKibben z lekkim uśmiechem. — Wmawiałem sobie może, że gram, ale nie mam o tym pojęcia. Ale Polk wygrywa zawsze. Prawda, Polk? Jego radom może pani spokojnie być posłuszna.

Przy tych słowach krzywy uśmiech ukazał się na twarzy Lyndego, gdyż w pewnych sferach opowiadano, że jednego wieczora przegrał on co najmniej dziesięć, może nawet piętnaście tysięcy dolarów. Wiadomo też było powszechnie, że kiedyś przy baccaracie w ciągu całej nocy i całego następnego dnia wygrał dwadzieścia pięć tysięcy dolarów i wszystko potem przegrał.

Przez cały wieczór Lynde rzucał Aileen spojrzenia, których znaczenie łatwo było odgadnąć. Nie mogła uniknąć tych spojrzeń, ale też nie chciała ich unikać. Było to takie podniecające. W czasie przedstawienia w teatrze przez cały prawie czas mówił tylko do niej, na pozór wcale się do niej nie zwracając ani jej nawet nie widząc. Aileen rozumiała doskonale jego zamiary. Czasami — zupełnie jak w okresie, kiedy poznała Cowperwooda — odczuwała we krwi jakieś mimowolne drżenie. Oczy jej błyszczały. Mogło się zdarzyć, że zakochałaby się w takim mężczyźnie jak ten, chociaż byłoby to okropne. Ale Cowperwooda spotkałby zasłużony los za to, że ją tak nikczemnie zaniedbywał. Jednakże nawet teraz jeszcze duch Cowperwooda unosił się nad nią, chociaż nie mógł stłumić jej pragnienia miłości i zmysłowego zaspokojenia.

W salonach gry zebrane było zajmujące i dość eleganckie towarzystwo — aktorzy, aktorki, członkowie klubów, jedna czy dwie emancypowane panie z wielkiego towarzystwa miejskiego i pewna ilość młodych graczy.

Lord i McKibben zaczęli doradzać swoim paniom numery do pierwszych gier, podczas gdy Lynde pieszczotliwie pochylił się nad upudrowanymi ramionami Aileen.

— Niech mi pani pozwoli postawić to w pani imieniu na quatre premier — poprosił rzucając złotą monetę dwudziestodolarową.

— Owszem, ale niech mi pan pozwoli stawiać własne pieniądze — odpowiedziała Aileen. — Chciałabym grać własnymi pieniędzmi, inaczej nie będę miała wrażenia, że wygrywam albo przegrywam.

— Słusznie, ale to jednak teraz niemożliwe. — Nie może pani grać tutaj papierowymi pieniędzmi. — Aileen wyjęła z torebki plik zwiniętych banknotów. — Muszę je tu pani najpierw kazać wymienić, będzie mi pani mogła wtedy zwrócić moje pieniądze. Zresztą krupier już odwołuje. Tak, teraz już za późno. Niech pani zaczeka chwilę, może pani wygra.

Zamilkł i obserwował małą kulkę, która wirowała obok numerów.

— Niech mi pan pozwoli wyliczyć, ile dostanę, jeżeli wygram na quatre premier.

Usiłowała przypomnieć sobie swoje zagraniczne wiadomości z gry.

— Dziesięć za jeden — odpowiedział Lynde. — Ale niestety nie wygrała pani. Spróbujmy jeszcze raz, zazwyczaj powtarza się to co dziesięć albo dwanaście razy. Nieraz trafiłem już za pierwszym razem. Jak dawno już nie padło quatre premier? — zwrócił się do jakiegoś sąsiada, którego znał.

— Zdaje się, że od siedmiu rzutów, Polk. Od sześciu albo siedmiu. Czy pan ma szczęście?

— Ujdzie — odpowiedział Lynde i zwrócił się znowu do Aileen. — Teraz powinno niedługo nastąpić. Trzymam się zasady, aby za każdym razem podwajać stawki. W ten sposób wcześniej czy później dostaje się zawsze wszystkie swoje stawki z powrotem.

Rzucił dwie dwudziestodolarówki.

— Boże wielki — zawołała Aileen — to będzie dwieście, zupełnie o tym zapomniałam.

Właśnie w tej chwili krupier zawołał, że więcej nie można stawiać, i Aileen skierowała uwagę na kulkę, która biegła przez chwilę dokoła, a potem zatrzymała się nagle.

— Znowu przegrane — powiedział Lynde. — No, w takim razie postawimy osiemdziesiąt — ciągnął i rzucił cztery dwudziestodolarówki. — Żeby zaś wypróbować szczęście, postawimy jeszcze coś na trzydzieści sześć, na trzynaście i na dziewięć.

Ze swobodną miną położył na każdym z tych numerów po sto dolarów.

Ten sposób gry podobał się Aileen, przypominał jej bardzo Franka. Lynde posiadał chłodny temperament prawdziwego gracza. Ojciec jego, który go znał, wyznaczył mu pokaźną kwotę, którą wypłacano mu rocznie. Wyczuwała u niego, jak i Cowperwooda, żyłkę awanturniczą, tylko że tutaj ujawniała się ona na innym polu. Może Lynde skończy jeszcze kiedyś w jakiś szalony sposób — ale cóż to miało za znaczenie? Był gentlemanem i miał zapewnioną sytuację życiową. To bowiem było zawsze potajemną troską Aileen, że jej sytuacja życiowa nigdy nie była i nigdy nie będzie zapewniona.

— O, jestem już bardzo podniecona — zawołała wesoło i zaklaskała głośno w ręce jak mała dziewczynka. — Ile dostanę, jeżeli teraz wygram?

Oglądano się za nią. W tej chwili kulka zatrzymała się.

— Rzeczywiście, wygrała pani! — zawołał Lynde, który obserwował krupiera. — Osiemset, dwieście, dwieście — liczył. — Tylko na trzynastkę przegraliśmy. Doskonale, teraz, po odliczeniu naszych stawek, wygraliśmy prawie tysiąc dolarów. To bardzo ładnie jak na początek, czy i pani nie jest tego zdania? Jeżeli chce pani teraz usłuchać mojej rady, nie będzie pani przez pewien czas grała na quatre premier. Może pani natomiast podwoić trzynastkę, na którą pani przedtem przegrała, i zagrać systcmem Bates‘a. Pokażę pani, co to jest.

Ponieważ Lynde był znany jako odważny gracz, zebrała się już za nim gromadka widzów, a Aileen, która nie znała się na złośliwościach przypadku, ograniczała się do obserwowania go z uniesieniem.

Raz podczas gry Lynde pochylił się ku niej, a widząc, że się uśmiechała, szepnął:

— Jakie pani ma cudowne oczy i włosy! Kwitnie pani jak wspaniała róża. Jest pani po prostu boska!

— O, panie Lynde! Co to za słowa! Czy gra zawsze tak na pana działa?

— Nie, to pani tak na mnie działa. Jak zawsze!

Spojrzał mocnym wzrokiem w jej wzniesione ku górze oczy. Udając ciągle jeszcze, że gra za Aileen, podwoił teraz leżące przed nim pieniądze i dołożył do nich jeszcze tysiąc dolarów w złocie. Aileen poprosiła go, aby grał teraz sam. Ona wołała się przyglądać.

— Będę tylko od czasu do czasu stawiała drobne sumy na rozmaite numery, a pan niech gra wedle jakiegokolwiek systemu, jak pan chce. Zgadza się pan na to?

— Nie, zupełnie się nie zgadzam — odpowiedział z gorącym spojrzeniem. — Pani jest moim szczęściem i chcę grać z panią. Pani będzie mi pilnowała pieniędzy. Jeżeli wygram, kupię pani piękny podarunek, przegraną zaś poniosę sam.

— Jak pan chce. Ja się rzeczywiście znam na tym za mało, żeby grać sama. Ale czy naprawdę dostanę ten piękny podarunek, jeżeli wygram?

— Z pewnością, czy pani wygra, czy przegra — szepnął. — A teraz niech pani stawia pieniądze na numery, które pani powiem. Dwadzieścia dolarów na siedem. Osiemdziesiąt na trzynaście. Osiemdziesiąt na trzydzieści. Dwadzieścia na dziewięć. Pięćdziesiąt na dwadzieścia cztery.

Grał własnym systemem, a białe ramiona Aileen posłusznie zwracały się w różne strony, podczas gdy widzowie stali bez ruchu, gdyż rozumieli, że ta para grała wyższymi stawkami niż ktokolwiek inny. Lynde rozmyślnie grał ryzykownie, gdyż chciał ściągnąć na siebie uwagę. Za jednym zamachem przegrał tysiąc pięćdziesiąt dolarów.

— Ach, tyle pieniędzy! — zawołała Aileen z udanym zmartwieniem, gdy krupier zgarnął monety.

— To nic, dostaniemy je z powrotem — odpowiedział Lynde i rzucił dwa banknoty po tysiąc dolarów urzędnikowi, który wymieniał pieniądze. — Niech mi pan da za to złota!

Urzędnik podał mu dwie garści monet, które Lynde złożył między białymi ramionami Aileen.

— Sto na dwa. Sto na cztery. Sto na sześć. Sto na osiem.

Były to same monety pięciodolarowe i Aileen szybko ustawiała małe, żółte stosiki, które przesuwała na właściwe miejsca. Inni gracze znowu przestali stawiać i przyglądali się tej dziwnej parze. Aileen, z rudawozłotymi włosami, różowymi policzkami, wilgotnymi oczyma, spowita w jedwab i kosztowne koronki, i niewzruszony Lynde w śnieżnobiałej frakowej koszuli, o ciemnej, prawie miedzianej twarzy, ciemnych oczach i czarnych włosach — stanowili istotnie parę rzucającą się w oczy.

— Co się stało? — zapytał Grier, który zbliżył się w tej chwili. — Kto z was gra tak ryzykownie. Czy to pani Cowperwood?

— Nie gramy ryzykownie — odpowiedział Lynde obojętnie. — Próbujemy tylko pewnego systemu... pani Cowperwood i ja. Próbujemy wspólnie.

Aileen uśmiechnęła się. Nareszcie czuła się w swoim żywiole. Zaczęła promienieć, wzbudzała powszechne zainteresowanie.

— Sto na dwanaście. Sto na osiemnaście. Sto na dwadzieścia sześć.

— Boże wielki, do czego to ma prowadzić, Lynde? — zawołał Lord opuszczając panią Grier i zbliżając się do nich.

Pani Grier skierowała się za nim. Także nieznajomi zaczęli się skupiać. Gra osiągnęła teraz punkt kulminacyjny — była godzina druga nad ranem — i wszystkie sale były pełne.

— Jakie to fascynujące! — powiedziała panna Lanman na drugim końcu stołu przestając grać i przyglądając się ich grze.

McKibben, który stał obok niej, zainteresował się także.

— Wysoko grają. Niech pan spojrzy, ile tam pieniędzy! Boże wielki, jaki ona ma zuchwały wzrok... i on także!

Wspaniałe ramiona Aileen poruszały się szybko i okazale.

— Niech pan tylko spojrzy, jakie on zmienia banknoty!

Lynde wyjął właśnie z kieszeni gruby plik żółtych banknotów i zamienił je na złoto.

— Ciekawa z nich para, prawda?

Stół gry był teraz całkowicie pokryty zgrabnymi, małymi stosikami pieniędzy Lyndego. Grał systemem, który nazywał się Mazarin, a który mógł mu przynieść pięć za jeden i w razie powodzenia rozbić bank. Gęsty tłum ludzi tłoczył się teraz dokoła stołu, a wszystkie twarze płonęły w sztucznym świetle. Czasami słychać było wypowiedziany szeptem wyraz zdumienia wobec tak ryzykownej gry.

Lynde był wspaniały w swoim chłodzie i obojętności. Zgrabne jego ciało było wyprostowane, oczy zamyślone, w mocno zaciśniętych wargach trzymał niezapalonego papierosa.

Aileen była podniecona jak dziecko i zachwycona, gdyż znowu stanowiła ognisko powszechnego zainteresowania. Lord obserwował ją życzliwym spojrzeniem. Lubił ją. Niech się raz kiedyś zabawi, to dla niej od czasu do czasu dobre. Ale Lynde był głupcem, że się tak wystawiał na widok i ryzykował tyle pieniędzy.

— Koniec! — zawołał krupier, a mała kulka zaczęła natychmiast wirować.

Wszystkie oczy biegły za nią. Raz po raz przebiegała szybko, a Aileen śledziła ją tak bystrym wzrokiem, jak nikt inny. Twarz jej płonęła, oczy promieniały.

— Jeżeli przegramy tę stawkę — powiedział Lynde — podwoimy jeszcze raz, a jeżeli i wtedy nie wygramy, to przerwiemy.

Przegrana jego dochodziła już do trzech tysięcy dolarów.

— O, oczywiście! Myślę tylko, że powinniśmy już teraz przerwać. Jeżeli teraz nie wygramy, przegrana będzie wynosiła dwa tysiące. Czy nie sądzi pan, że to dosyć? W każdym razie nie przyniosłam panu dużo szczęścia.

— Pani jest szczęściem — szepnął Lynde. — Pani jest całym szczęściem, jakiego pragnę. Jeszcze raz! Niech mi pani pomoże jeszcze przy tej jednej próbie. Jeżeli wygramy, będę skwitowany.

Mała kulka zawarczała właśnie, gdy Aileen potakująco skinęła głową, a krupier, który tu i ówdzie wypłacił kilka małych stosików złota, uroczyście zgarnął do siebie całą resztę; ze wszystkich stron rozlegały się okrzyki współczucia i rozczarowania.

— Ile oni postawili? — zapytała panna Lanman. — Musiało to być dość dużo?

— Może dwa tysiące dolarów. Jak na ten salon, nie jest to nawet bardzo dużo. Tutaj ludzie ryzykują niekiedy osiem i dziesięć tysięcy. Wszystko zależy od okoliczności.

McKibben znajdował się w nastroju, który wszystko wybaczał i wszystko upiększał.

— O, tak, ale nie dzieje się to chyba często.

— Na miłość boską, Polk! — zawołał Rhees Grier zbliżając się i pociągając go za rękaw. — Jeżeli chce pan oddać swoje pieniądze, niech je pan da mnie. Potrafię je schować tak samo dobrze jak krupier. Sprowadzę sobie potem taczkę i zawiozę je do domu, gdzie potrafię je znakomicie zużytkować. Okropność, jak pan dzisiaj gra.

Lynde przyjmował przegraną zupełnie obojętnie.

— Podwoimy teraz jeszcze raz — powiedział — i odbijemy sobie całą przegraną albo pojedziemy do centrum miasta na króliki z szampanem! Jaki podarunek podooałby się pani najbardziej? No, niech się pani nie trudzi, już ja znam odpowiedni upominek.

Uśmiechnął się i na nowo wymienił pieniądze. Aileen postawiła je z zarozumiałą miną, a jednak z pewnym ubolewaniem. Nie pochwalała właściwie jego ryzykownej gry, a jednak podobała się jej. Nie mogła się uwolnić od podziwu dla jego prawdziwej natury gracza. W ciągu kilku sekund wszystko było postawione — dokładnie w tej samej kombinacji, na te same numery, tylko w podwójnych wysokościach — razem cztery tysiące dolarów.

Krupier krzyknął, kulka pobiegła naprzód i zatrzymała się.

Zaledwie trzysta dolarów wróciło do nich, resztę zabrał bank.

— A teraz idziemy na króliki! — zawołał Lynde obojętnie i zwrócił się do Lorda, który z uśmiechem stał za nim. — Czy mógłby mi pan dać zapałkę? W każdym razie nie szczęściło nam się dzisiaj.

W duchu Lynde nie był tak zadowolony, gdyż w przypadku wygranej mógłby jej część wydać na kupno kolii albo innego upominku dla Aileen. Teraz musiał za to zapłacić. Mimo to sprawiało mu satysfakcję, że przy tak znacznej przegranej okazał się spokojny i obojętny.

Podał ramię Aileen.

— Tak, proszę pani — powiedział — nie wygraliśmy. Mam jednak nadzieję, że gra ta sprawiła nam trochę przyjemności. Gdyby nasza kombinacja udała się, mielibyśmy piękną wygraną. No, następnym razem szczęście będzie dla nas łaskawsze.

Uśmiechnął się wesoło.

— Tak, ale ja miałam przecież być pańskim szczęściem, a nie byłam — odpowiedziała Aileen.

— Pani jest całym szczęściem, jakiego pragnę, jeżeli tylko zechce nim pani być. Czy ma pani ochotę zjeść ze mną jutro śniadanie w Richelieu?

— Niech pan poczeka — odpowiedziała Aileen, która zauważyła jego natarczywy, zbyt wyraźny zapal i dlatego zawahała się. — Nie, nie mogę — oznajmiła wreszcie — już się inaczej umówiłam.

— Więc może we wtorek?

Aileen, której nagle przyszło na myśl, że zbyt poważnie traktowała sprawę, nie mającą tak wielkiego znaczenia, odpowiedziała swobodnie:

— Dobrze, we wtorek! Tylko niech pan do mnie jeszcze przedtem zadzwoni. Możliwe, że się odmyślę albo będę musiała wybrać inną godzinę.

I uśmiechnęła się łagodnie.

Lynde nie miał już teraz sposobności rozmawiać z Aileen samą, ale przy pożegnaniu ośmielił się delikatnie uścisnąć jej ramię. Przeniknęło ją przy tym osobliwe uczucie, które przypisywała własnemu pragnieniu przeżyć i zemsty.

Zrozumiała, że stała wobec decyzji. Czy w istocie iść w tę stronę, czy nie? Oto było ważne pytanie, na które musiała sobie dać odpowiedź. Ale jak się to często w takich sprawach dzieje, okoliczności miały jej dopomóc w powzięciu decyzji, a na wpół zdawała już sobie z tego sprawę, gdy Taylor Lord uprzejmie odprowadził ją do domu.

Rozdział drugi

PAN LYNDE JAKO ZBAWCA

Doniosłe zjawienie się takiego mężczyzny jak Polk Lynde było właśnie w obecnej sytuacji Aileen jedną z owych kapryśnych łask losu, które pozostają w związku z tajemniczymi skojarzeniami, o jakich dotychczas nic jeszcze nie wiemy. I podczas gdy Aileen zastanawiała się nad tym, co powinna zrobić, i walczyła ze swymi skrupułami, Polk Lynde stanął przed nią niby oślepiający i porywający Lothario tego miasta, który jej nastrojowi i jej usposobieniu odpowiadał tak, jak — z wyjątkiem Cowperwooda — żaden inny mężczyzna na świecie.

Lynde był istotnie pod wieloma względami czarujący.

Stosunkowo dość młody jeszcze — nie starszy niż Aileen sama — wykształcony (chociaż nie wychowany) na jednym z najlepszych uniwersytetów amerykańskich, posiadał on, jeśli szło o strój, o przyjaciół i o powszednie drobiazgi życia, wyborowy smak, potajemnie jednak prowadził nędzny tryb życia. Od młodości, a i teraz jeszcze, czuł pociąg do gry, a właściwie pił także bardzo dużo, chociaż nie podkopywał przy tym zdrowia, posiadał bowiem żelazną konstytucję i znosił alkohol prawie bez złych skutków. Żywił on — co Gibbon nazywa „najmilszym z naszych występków“ — namiętność do kobiet, a chłodna, cierpliwa, niemal sceptyczna wytrwałość, z jaką ojciec jego stworzył olbrzymie fabryki żniwiarek, których Polk był prawdopodobnym dziedzicem, obchodziła go niewięcej niżeli misteria świętych praw Chaldejczyków. Wiedział, że fabryki te były znakomitym przedsiębiorstwem. Lubił od czasu do czasu myśleć o olbrzymich rozmiarach ich gruntów, o nieozdobnych, czerwonych budynkach z cegieł, o olbrzymim nagromadzeniu maszyn i przeraźliwych gwizdach syren; ale z nagą rutyną fabryk nie chciał mieć nic wspólnego.

W tych warunkach było dla Aileen niedobrze, że była taka próżna i tak bardzo zaabsorbowana sobą. Bardziej próżna i bardziej zmysłowa kobieta nie mogła wcale istnieć. Dlaczego — zadawała sobie pytanie — miała tu dzień za dniem siedzieć w samotności, myśleć o Cowperwoodzie i dręczyć swoje serce, podczas gdy on bujał swobodnie i gdzie indziej zrywał słodkie owoce życia? Dlaczego nie miała dla pociechy i rozkoszy poświęcić swoich wdzięków — póki je jeszcze posiadała — innym mężczyznom, którzy potrafią je godnie ocenić? Czy w postępowaniu takim nie było by głębszej sprawiedliwości?

Mimo to Cowperwood był dla niej zawsze tak drogi tak jedyny, że z trudnością tylko zdobyła się na to, aby poważnie myśleć o niewierności. Taki był czarujący, taki wspaniały, kiedy chciał być dla niej czuły.

Gdy Lynde zadzwonił w sprawie owego umówionego śniadania, Aileen odmówiła początkowo i może w nieco odmiennych okolicznościach skończyło by się na tym, gdyby właśnie teraz nie zjawiały się co dzień nowe dowody i oznaki niewierności Cowperwooda.

Tak więc jednego dnia, kiedy chciała odwiedzić Hagueninów — miała bowiem niezłomny zamiar zachowywania pozorów przyjaźni, póki prawda nie wyszła na jaw — otrzymała odpowiedź, że pani Haguenin „nie ma w domu“. Wkrótce potem Press, która dotychczas była do Cowperwooda życzliwie usposobiona, i którą Aileen z tego powodu chętnie czytywała, nagle zmieniła front i zaczęła go atakować. Początkowo zjawiły się ostrożne napomknienia, że jego postępowanie i jego plany nie służą dobru miasta. Nieco później zamieścił Haguenin artykuł, w którym Cowperwood nazwany był „wyzyskiwaczem“, „awanturnikiem z Filadelfii“, „oszustem bez sumienia“ i tak dalej.

Aileen odgadła natychmiast, co się stało, ale była zanadto zaabsorbowana własnymi myślami, aby powiedzieć coś na ten temat. W tych złorzeczeniach i groźbach zazdrosnego świata Cowperwooda tak samo nie umiała się zorientować, jak nie widziała wyjścia z własnych groźnych trudności.

Pewnego dnia, kiedy przerzucała szpalty owej wiernej kroniki towarzyskiego życia Chicago, Saturday Review, natknęła się na ustęp, który zadał jej cios decydujący.

„Od pewnego czasu“ — czytała — „dużo mówi się w towarzystwie o historyjkach miłosnych pewnego pana, odznaczającego się wielkim bogactwem i wątpliwą sławą, który niegdyś zabiegał poważnie o przyjęcie do chicagoskiego towarzystwa. Nie mamy potrzeby wymieniać nazwiska, gdyż wszyscy, co znają ostatnie wydarzenia życia towarzyskiego w Chicago, wiedzą, kogo mamy na myśli. Najświeższe pogłoski, dotyczące jego i tak już bardzo złej sławy, odnoszą się do dwóch kobiet, z których jedna jest córką, druga żoną poważnych i wybitnych obywateli naszego miasta. Przy tych ostatnich jednak aferach człowiek ten rozpętał widocznie przeciwko sobie wpływy o największym znaczeniu towarzyskim i finansowym, gdyż mąż w jednym wypadku i ojciec w drugim są ludźmi o wielkim poważaniu i znaczeniu. Nieraz już powtarzano, że Chicago nie może i nie chce tolerować takich zbójeckich metod w sprawach handlowych i towarzyskich, chociaż dotychczas nie przedsięwzięto jeszcze żadnych kroków, aby go stąd wypędzić. Wielkie zainteresowanie budzi kwestia, czy żona jego, którą przywiózł sobie ze Wschodu i która — jak powiadają — w bardzo gorszący sposób poświęciła własną opinię i szczęście innej kobiety, aby móc żyć u jego boku, będzie tak postępowała i w przyszłości“.

Aileen rozumiała doskonale, co gazeta miała na myśli. Wymienionym w artykule ojcem był prawdopodobnie Haguenin albo Cochrane — większe prawdopodobieństwo przemawiało za Hagueninem. Ale kto mógł być mężem drugiej kobiety? Nie słyszała nic o skandalu z zamężną kobietą. Nie mogło się to odnosić do historii z Ritą Sohlberg i jej mężem, gdyż to była sprawa bardzo dawna. Musiało to być coś nowego, o czym ona nic nie wiedziała, siedziała więc zamyślona i zastanawiała się. Postanowiła jednak teraz, że jeśli otrzyma nowe zaproszenie od Lyndego, przyjmie je.

 

W kilka dni później Aileen i Lynde spotkali się w złotej sali Richelieu. Co dziwna, Aileen, chociaż postanowiła pozostać obojętna, poświęciła jednak wiele czasu na wyrafinowane zestawienie swojej toalety.

Był to mroźny dzień lutowy, śnieg migotał na zamarzłej ziemi, wybrała więc zupełnie nową, ciemnozieloną suknię z guzikami z lazurytu, fokowy kapelusz w kształcie turbanu ze szmaragdowym piórem, harmonizującym z fokowym futerkiem z wielkimi, srebrnymi guzikami i z brązowymi pantoflami. Jako szczególną ozdobę wybrała lazurytowe kolczyki w kształcie małych kwiatów, na ręku zaś miała gładką, ciężką, złotą bransoletkę.

Kiedy Lynde zbliżył się do niej, na jego pięknej, brunatnej twarzy malował się szczery podziw.

— Czy wolno mi powiedzieć pani, jak pięknie pani wygląda? — zapytał siadając naprzeciwko niej. — Zdradza pani niezwykły smak w doborze odpowiednich kolorów. Kolczyki pani niezmiernie harmonizują z kolorem włosów.

Chociaż Aileen lękała się jego bezwzględności, czuła się jednak oczarowana jego układną męskością — żelazną wolą, jaka kryła się poza jego maską form towarzyskich. Jego długie, brunatne, artystyczne dłonie, mocne i muskularne, zdradzały niezużytą siłę, zdolną do wielu rzeczy. Pozostawały one w zgodzie z jego zębami i podbródkiem.

— Więc jednak pani przyszła? — ciągnął spoglądając na nią mocnym wzrokiem.

Przez chwilę swobodnie wytrzymywała jego spojrzenie, potem ustąpiła i spuściła oczy.

Ciągle jeszcze przyglądał się jej starannie, obserwował jej podbródek, jej usta, jej czarujący nos. Po kwitnących policzkach, po silnych ramionach i barkach, odcinających się pod dobrze skrojoną suknią, poznał silną naturę — to, co lubił u kobiet.

Aby przezwyciężyć tę chwilę zakłopotania, zamówił staroświecki whisky-coctail i nalegał na Aileen, aby także wypiła. Ponieważ była nadal powściągliwa, wyciągnął z kieszeni małe pudełeczko.

— Kiedy ostatnim razem graliśmy wspólnie — powiedział — zgodziliśmy się, że wolno mi będzie przynieść pani jakiś podarunek. Ma to być pewnego rodzaju upominek. Więc niech pani zgadnie.

Aileen spojrzała na niego nieco stropiona i zobaczyła, że w pudełku znajdował się jakiś klejnot.

— O, tego nie powinien pan był robić — zaoponowała. — Było to umówione pod warunkiem, że wygramy. Ponieważ pan przegrał, tym samym umowa ta upadła. Przeciwnie, powinniśmy byli podzielić przegraną. Nie wybaczyłam panu jeszcze, że mi pan na to nie pozwolił.

— Jakież by to było z mojej strony nieszarmanckie! — powiedział z uśmiechem, bawiąc się podłużnym, płaskim etui lakierowym. — Nie chce pani chyba, żebym był nieszarmancki? Ale teraz niech pani będzie dobra, niech pani będzie dobrym kolegą. Niech pani zgadnie, a będzie to należało do pani.

Aileen wydęła wargi wobec tak gorliwych nalegań.

— O, nie trudno mi będzie zgadnąć — powiedziała — chociaż nie przyjmę tego. Mogłaby to być szpilka, kolczyki, bransoletka...

Nie powiedział nic, lecz otworzył pudełko i pokazał jej złoty naszyjnik w kształcie latorośli winnej, misternej roboty. Pęczek cudownie wycyzelowanych listków łączył się w wisiorek, z uwodzicielsko błyszczącym opalem pośrodku. Lynde wiedział, że Aileen posiadała dużo klejnotów i że tylko przedmiot o artystycznym kształcie i wielkiej wartości mógłby na niej wywrzeć wrażenie. Uważnie obserwował jej twarz, gdy oglądała bliżej naszyjnik.

— Jakie to cudowne! — powiedziała. — Co za wspaniały opal i jaki niezwykły rysunek!

Głaskała poszczególne listki.

— Nie powinien był pan być tak naiwny, nie mogę tego przyjąć. Mam tak wiele takich rzeczy, a przy tym...

Zastanowiła się, co powiedziałaby Cowperwoodowi, gdyby ją kiedy przypadkowo zapytał, skąd to ma. Cowperwood był przecież taki przenikliwy.

— A przy tym? — zapytał Lynde.

— Nic — odpowiedziała — tylko że naprawdę nie wolno mi tego przyjąć.

— Czy nie zechce pani przyjąć tego na pamiątkę, nawet jeżeli... pamięta pani przecież umowę?

— Nawet jeżeli co? — zapytała Aileen.

— Nawet jeżeli nic potem nie nastąpi? Naprawdę tylko jako pamiątkę?

Chłodną, mocną ręką dotknął jej palców.

O rok, choćby o sześć tygodni wcześniej Aileen byłaby z uśmiechem cofnęła rękę. Teraz zadrżała. Dlaczego miała być wobec innych mężczyzn tak lękliwa, jeżeli Cowperwood był wobec niej taki podły?

— Niech mi pani powie jedno — prosił Lynde, który zauważył jej niepewność i trzymał jej palce w swoich, łagodnie, ale mocno — czy pani sobie w ogóle ze mnie coś robi?

— Lubię pana, owszem. Ale nic więcej.

Mimo to zarumieniła się wbrew woli.

Spojrzał na nią fascynującym, gorącym wzrokiem.

Zmysłowość, która u tak wielu ludzi towarzyszy marzycielstwu, zbudziła się w niej i na chwilę usunęła zupełnie Cowperwooda z jej świadomości. Było to dla niej zdumiewające i oszołamiające przeżycie. I jej oczy zapłonęły, a Lynde uśmiechnął się do niej łagodnie i zachęcająco.

— Dlaczego nie możemy zostać przyjaciółmi, kochana moja? Wiem, że pani nie jest szczęśliwa... widzę to, Ja także nie jestem szczęśliwy, posiadam niespokojne nieszczęsne usposobienie, które zamienia mi życie w piekło. Potrzeba mi kogoś, kto by mnie lubił. Dlaczego nie miałaby to być pani? Jest pani kobietą, jakiej mi trzeba, czuję to. Czyż pani go tak bardzo kocha — była to aluzja do Cowperwooda — że nie może pani kochać nikogo innego?

— Ach... jego! — odpowiedziała Aileen z rozgoryczeniem, niemal pogardliwie. — On już sobie ze mnie nic nie robi, jemu by to było obojętne. Nie o niego idzie.

— Więc o co? Dlaczego pani nie chce? Czy nie jestem dla pani dość pociągający? Nie lubi mnie pani? Czy pani nie czuje, że jestem naprawdę odpowiednim mężczyzną dla pani?

Ręka jego łagodnie szukała jej ręki.

Aileen przyjęła tę pieszczotę.

— Nie, to nie to — powtórzyła podniecona i pomyślała o swoim długim współżyciu z Cowperwoodem, o jego dawnej miłości, o jego płomiennych zaklęciach.

Tak wiele spodziewała się po ich wspólnym życiu, a oto siedziała tutaj w publicznej restauracji i flirtowała z człowiekiem, który był jej prawie obcy. Zabolało ją to nagle głęboko i zamknęło jej wargi. Gorące łzy wbrew woli napłynęły jej do oczu.

Lynde zauważył to. Było mu jej naprawdę bardzo żal, chociaż piękność jej budziła w nim pokusę, aby wyciągnąć korzyść z jej cierpienia.

— Dlaczego pani płacze, najdroższa? — zapytał łagodnie i spojrzał na nią z zaczerwienionymi policzkami i płonącymi oczyma. — Jest pani piękna, jest pani młoda, jest pani godna miłości. On nie jest jedynym mężczyzną na świecie. Dlaczego miałaby pani być mu wierna, jeżeli on pani nie jest wierny! O historii z Handem mówi całe miasto. Jeśli spotyka pani kogoś, kto panią kocha... czy miałaby pani na to nie odpowiedzieć? Jeżeli jemu już na pani nie zależy, istnieją jeszcze inni.

Przy napomknieniu o aferze z Handem Aileen wyprostowała się.

— Historia z Handem? — zapytała z zaciekawieniem. — Co to takiego?

— Więc pani o tym nie wie? — zapytał Lynde, nieco zdziwiony. — Myślałem, że pani wie, inaczej nie byłbym o tym napomknął.

— Ach, wiem mniej więcej, o co idzie — odpowiedziała Aileen z wyższością i z nalotem złośliwego humoru. — Tyle było podobnych spraw. Zdaje się, że to ta historia, do której zrobił aluzję chicagoski Review... z żoną tego wybitnego finansisty. Czy on flirtował z panią Hand?

— Coś w tym rodzaju — odpowiedział Lynde. — Przykro mi, że o tym wspomniałem... przykro mi naprawdę. Nie chciałem rozpowszechniać plotek.

— Rycerze z tego samego pola bitwy? — odpowiedziała Aileen ze swobodnym szyderstwem.

— O, nie, nie dlatego. Proszę, niech pani tak nie mówi. Nie jestem taki zły. To tylko po prostu moja zasada. Wszyscy mamy swoje drobne słabostki.

— Tak, wiem — odpowiedziała Aileen.

Ale myśli jej bawiły przy pani Hand. Więc to ona była ostatnia.

— No, w tym wypadku podziwiam w każdym razie jego gust — powiedziała wyniośle. — Tak wiele ich przecież było. Ona jest tylko jeszcze jedną w tym szeregu.

Lynde uśmiechnął się, i on podziwiał gust Cowperwooda. Potem porzucił ten temat.

— Zapomnijmy o tym — powiedział. — Niech się pani z jego powodu więcej nie martwi. Pani tego zmienić nie może. Niech się pani zdobędzie na siłę. — Przycisnął mocniej jej palce. — Chce pani? — prosił i pytająco uniósł brwi.

— Co mam chcieć? — zapytała Aileen w zamyśleniu.

— O, pani wie. Przede wszystkim naszyjnik.

Oczy jego schlebiały i śmiały się i błagały.

Aileen uśmiechnęła się.

— Pan jest złym człowiekiem — powiedziała wymijająco.

Wiadomość o pani Hand zbudziła w niej potrzebę wytchnienia.

— Niech mi się pan pozwoli zastanowić. Nie powinien pan żądać, abym dzisiaj przyjęła ten naszyjnik. Nie mogłabym. W każdym razie nie mogłabym go nosić. Spotkam się z panem znowu.

Niezdecydowanie poruszyła pulchną ręką, a on pogłaskał jej przegub.

— Czy nie ma pani ochoty zwiedzić ze mną atelier jednego z moich przyjaciół? — zapytał Lynde zupełnie obojętnie. — Posiada on cudowny zbiór krajobrazów. Wiem, że interesuje się pani malarstwem. Mąż pani także ma przecież piękne obrazy.

Aileen natychmiast zrozumiała instynktownie, czego Lynde chciał. Tak zwane atelier musiało być kawalerskim mieszkaniem.

— Nie dzisiaj — odpowiedziała bardzo podniecona i oszołomiona. — Nie dzisiaj, kiedy indziej. A teraz muszę iść. Ale spotkam się z panem znowu.

— A to? — zapytał Lynde podnosząc naszyjnik.

— Zachowa pan to, aż przyjdę — odpowiedziała Aileen. — Potem może to przyjmę.

Uspokoiła się trochę i cieszyła się, że zdołała tak bezpiecznie odejść. Ale nastrój jej nie był bynajmniej niechętny, a myśli jej mknęły jak smagane wichrem chmury. Chciała tylko zyskać na czasie — trochę zyskać na czasie — nic więcej.

Rozdział trzeci

ODWET HOSMERA HANDA

Oczywiście dzięki zawziętej nienawiści Handa, nie mówiąc o namiętnym oburzeniu Haguenina, gniewie Redmonda Purdy‘ego, który przed całym światem użalał się na swoje nieszczęście, i wściekłości młodego MacDonalda i jego towarzyszy z Powszechnego Towarzystwa Chicagoskiego, wytworzyła się atmosfera, naładowana wszystkimi możliwościami dramatycznego rozwoju. Elementem najniebezpieczniejszym był w tej chwili Hosmer Hand, który przy swoim olbrzymim bogactwie i jako kierownik wielu spośród najwybitniejszych przedsiębiorstw handlowych i finansowych w mieście był w stanie wyrządzić Cowperwoodowi poważną szkodę.

Hand kochał bardzo swoją młodą żonę. Ponieważ w istocie mało wiedział o kobietach, budziło w nim zdumienie i wściekłość, że taki mężczyzna jak Cowperwood mógł się ośmielić z taką beztroską naruszyć jego prawa i mieć dla niego tak mało szacunku. Płonął teraz niepohamowaną żądzą zemsty.

Kto ma choćby najmniejsze pojęcie o świecie pieniądza i wielkiej spekulacji, ten wie także, jak ważną jest przy tym opinia przyzwoitości, solidności i stateczności, podstawa tak wielu cieszących się powodzeniem przedsięwzięć. Ludzie, którzy sami nie są bezwzględnie sumienni, pragną nimi przynajmniej być i mają zaufanie do sumienności innych. Żadna klasa nie wie o sobie nawzajem więcej, nie zbiera staranniej każdej słomki pogłoski, która mogłaby w dobrym lub złym sensie wpłynąć na finansowe i handlowe powodzenie jakiejś osobistości, nie ukrywa staranniej własnej niedoskonałości i nie śledzi czujniej występków sąsiada.

Cowperwood posiadał dotychczas dobry kredyt, ponieważ wiedziano, że robił „dobre interesy“ z tramwajami chicagoskimi, że punktualnie płacił swoje zobowiązania, że stał na czele grupy, która opanowała Chicago Trust Company oraz Północno- i Zachodnio-Chicagoskie Towarzystwa Tramwajowe, i że Lake City Bank, którego prezesem ciągle jeszcze był Addison, uważał jego weksle za dobre.

Mimo to istniały już wówczas wrogie elementy w rodzaju Schryharta, Simmsa i innych, którzy mieli wielkie wpływy w Douglas Trust Company i przy każdej sposobności powtarzali ludziom, że Cowperwood jest niebezpiecznym intruzem, którego droga utorowana była przez kruczki i podstępy polityczne i towarzyskie, ba, przez finansową nieuczciwość. W istocie też Schryhart, który niegdyś wraz z Handem, Arneelem i innymi zasiadał w dyrekcji Lake City National Banku, złożył niedawno swój urząd i wycofał swoje wkłady, ponieważ — jak twierdził — przekonał się, że Addison bez żadnej podstawy faworyzował pożyczkami Cowperwooda i Chicago Trust Company, nawet jeśli to wcale nie było korzystne dla banku.

Ale zarówno Arneel, jak Hand, którzy w owym czasie nie mieli żadnych osobistych zatargów z Cowperwoodem, uważali ten zarzut za nieuzasadniony. Addison obstawał przy tym, że pożyczki te ani nie były niezwykle wysokie, ani nie znajdowały się w sprzeczności ze zwykłą polityką kredytową banku. Ofiarowane gwarancje były pierwszorzędne.

— Nie chcialbym się sprzeczać ze Schryhartem — podkreślał Addison — ale skargi jego wydają mi się nieusprawiedliwione. Usiłuje on za pośrednictwem Lake City National Banku dać upust swoim osobistym niechęciom. Ale na to niech sobie poszuka innej drogi.

Zarówno Hand, jak Arneel, którzy byli ludźmi rozważnymi, zgadzali się z nim, gdyż cenili Addisona, i na tym się sprawa skończyła. Schryhart jednak nieustannie dowodził im, że Cowperwood stara się po prostu rozbudować Chicago Trust Company kosztem Lake City National Banku, aż przedsiębiorstwo to stanie się dostatecznie silne, aby móc egzystować bez pomocy. Wtedy Addison wycofa się, a bank będzie musiał sam myśleć o tym, jak się ratować. Hand nigdy temu poglądowi nie uległ, ale zastanawiał się nad tym.

Dopiero kiedy stosunki pomiędzy Cowperwoodem a panią Hand zostały ujawnione, sprawy i pod względem finansowym przybrały inne oblicze. Hand, którego duma została zraniona do głębi, myślal teraz tylko o nieubłaganym odwecie.

Kiedy niebawem po tak przykrej dla niego rewelacji spotkał się na posiedzeniu jakiejś rady nadzorczej ze Schryhartem, powiedział do niego:

— Przed kilku łaty, Normanie, gdy mi pan mówił o tym Cowperwoodzie, sądziłem, że pan jest tylko zazdrosny — że jest pan niezadowolonym rywalem. Ostatnio jednak dowiedziałem się rozmaitych rzeczy, które skłaniają mię do zmiany poglądu. Wydaje mi się teraz zupełnie jasne, że człowiek ten jest od stóp do głowy na wskroś zły. To hańba, że miasto musi go tolerować.

— Tak, więc i pan doszedł już do tego wniosku, Hosmerze? — odpowiedział Schryhart. — No, nie powiem, że to panu przepowiedziałem, w każdym jednak razie przyzna mi pan chyba, że odpowiedzialni ludzie w Chicago powinni coś przeciwko temu uczynić.

Hand, człowiek bardzo poważny i milczący, spojrzał na niego tylko.

— Chętnie coś zrobię — powiedział — jeśli tylko będę wiedział, co i jak powinno być zrobione.

Nieco później Schryhart spotkał się z Duanem Kingslandem i dowiedział się prawdziwej przyczyny niechęci Handa wobec Cowperwooda. Pośpieszył powtórzyć tę piękną historyjkę Merrillowi, Simmsowi i innym.

Merrill dotychczas na swój sposób lubił Cowperwooda, chociaż Cowperwood wzbraniał się poprowadzić swoją pętlę z tunelu na La Salle Street obok jego domu towarowego. W duchu podziwiał jego odwagę i przedsiębiorczość — ale teraz był bardzo oburzony.

— Tak, Ansonie — powiedział Schryhart — ten człowiek jest zły. Ma on serce hieny, a uprzejmość skorpiona. Słyszał pan, jak postąpił z Handem?

— Nie — odpowiedział Merrill — nie wiem o tym nic.

— Podobno było tak...

Schryhart pochylił się do przodu i szeptem opowiedział poufale panu Merrillowi do lewego ucha całą historię.

Merrill uniósł brwi.

— Naprawdę? — zapytał.

— A sposób, w jaki ją poznał — dodał Schryhart pogardliwie — był taki. Początkowo przyszedł do Handa, żeby sobie pożyczyć dla Zachodnio-Chicagoskiego Towarzystwa Tramwajowego dwieście tysięcy dolarów. Ohydne, co? Nie mam słów oburzenia!

— Co też pan mówi — rzekł Merrill sucho, chociaż w duchu był raczej zainteresowany i zachwycony, gdyż pani Hand zawsze mu się podobała. — Nie dziwię się.

Przypomniał sobie, że jego własna żona nalegała niedawno, aby kiedyś zaprosić Cowperwooda.

Wkrótce potem Hand, który przypadkowo spotkał się z Arneelem, napomknął mu mimochodem, że Cowperwood usiłuje zrywać uświęcone więzy. Arneel był oszołomiony i przygnębiony. Wystarczyło mu, iż usłyszał, że Hand był boleśnie dotknięty.

Postanowili teraz wspólnie zakomunikować Addisonowi jako prezesowi Lake City National Banku, że wszelkie stosunki z Cowperwoodem i Chicago Trust Company muszą być zerwane. Wynik był taki, iż Addison zgodził się niebawem na wypowiedzenie Cowperwoodowi wszystkich pożyczek, a potem złożył swoją godność — aby w siedem miesięcy później zostać prezesem Chicago Trust Company.

Odstępstwo to wywołało wówczas wielkie podniecenie i stropiło nawet tych, co liczyli się z taką możliwością. Gazety były pełne wiadomości o tym.

— Doskonale, niech sobie idzie — powiedział Arneel zgryźliwie do Handa, gdy Addison zakomunikował zarządowi Lake City Banku o swoim zamierzonym ustąpieniu. — Jeżeli chce zerwać stosunki z takim bankiem jak nasz, aby pójść z takim człowiekiem, to jego własna sprawa. Może tego jeszcze kiedyś pożałuje.

Przypadkowo w tym czasie miały w Chicago znowu nastąpić wybory, a Hand postanowił wraz z Schryhartem i Arneelem, którzy przez przyjaźń dla Handa połączyli z nim swoje siły, zwalczać Cowperwooda na tym polu.

Hosmer Hand, który czuł, że ciąży na nim wielkie zobowiązanie, nie zastanawiał się długo. Ilekroć coś pobudziło go do działania, był zawsze szermierzem stanowczym i zręcznym. Ponieważ w zbliżającej się rozgrywce politycznej potrzebny mu był przedstawiciel, wybór jego padł wreszcie na człowieka, który ostatnimi czasy odgrywał w polityce chicagoskiej nieco podejrzaną rolę — na niejakiego Patricka Gilgana, tego samego Patricka Gilgana, z którego usług korzystał Cowperwood w czasie swojej wojny gazowej w Hyde Park.

Pan Gilgan był teraz człowiekiem względnie zamożnym. Dzięki swojej niezwykłej umiejętności obcowania z wszelkiego rodzaju ludźmi, dzięki swojej dyskrecji, brakowi rozsądku i płynącemu stąd brakowi sumienia w sprawach dobra publicznego (o tyle, o ile odnosiło się ono do tak zwanych praw ludu) — musiał on osobiście jako polityk mieć bezwarunkowo powodzenie. Lokal jego był najpiękniejszy na całej Wentworth Avenue. Połyskiwał jasno w świetle nowych żarówek, których blask odbijał się bogato od luster ze szlifowanymi krawędziami. Dzielnica jego była zabudowana niskimi, zapadłymi domkami, które tłoczyły się przy na wpół zabrukowanych ulicach. Ale Patrick Gilgan był teraz senatorem stanowym, wysuniętym jako kandydat na najbliższe wybory do kongresu. Może stanie się kiedyś następcą potężnego Johna J. McKenty‘ego i dyktatorem miasta, jeśli tylko partia republikańska zdobędzie większość.

(Hyde Park przed włączeniem do miasta było zawsze republikańskie, a chociaż miasto samo było na ogół demokratyczne, Gilgan nie mógł jednak zmienić partii).

Hand dzięki przedwyborczym konferencjom politycznym dowiedział się, że Gilgan jest najpotężniejszym politykiem strony południowej, i kazał go wezwać do siebie.

Osobiście Hand znacznie mniej sympatyzował z prawnie - czcigodnym postępowaniem takich ludzi, jak Haguenin, Hyssop i inni, którzy ograniczali się do kazań o moralności i dążyli tylko do osiągania zysków z mocy dobra, niżeli z chłodną, świadomą celu logiką takiego człowieka, jak Cowperwood. Jeśli Cowperwood zdołał osiągnąć tak wielkie wyniki przy pomocy McKenty‘ego, to on, Hand, mógł znaleźć kogoś, kto stanie się tak samo potężny jak McKenty.

— Panie Gilgan — powiedział Hand, kiedy tęgi, średniego wzrostu Irlandczyk o przebiegłych, mrugających oczkach i owłosionych rękach wszedł do jego gabinetu — nie zna mnie pan...

— Dosyć o panu słyszałem — odpowiedział uśmiechając się Irlandczyk z lekkim nalotem swego rodzinnego dialektu. — Nie potrzebuje się pan przedstawiać, żeby ze mną mówić.

— To doskonale — powiedział Hand i wyciągnął rękę. — I ja słyszałem o panu, możemy więc z sobą porozmawiać. Idzie o sytuację polityczną w Chicago, o której chciałbym z panem pomówić. Ja sam nie jestem politykiem, ale interesuję się do pewnego stopnia tym, co się dzieje. Rad bym bardzo wiedzieć, jakiego wyniku należy się spodziewać przy obecnych stosunkach w naszym mieście.

Gilgan, który nie miał najmniejszego powodu ujawniać swoich osobistych przekonań politycznych przed człowiekiem, którego celów nie znał, odpowiedział tylko:

— O, sądzę, że republikanie mają bardzo duże widoki. Wszystkie gazety, z wyjątkiem jednej czy dwóch, stoją po ich stronie. Pomijając to, co czytam albo słyszę od ludzi, niewiele wiem o tym.

Pan Hand wiedział, że Gilgan grał komedię, i ucieszył się, że ma do czynienia z człowiekiem ostrożnym i rozważnym.

— Domyśla się pan chyba, panie Gilgan, że nie po to prosiłem pana tutaj, aby rozmawiać z panem o polityce w ogólności. Chciałbym omówić z panem pewną szczególną kwestię. Czy pan przypadkowo zna pana McKenty‘ego albo pana Cowperwooda?

— Nigdy z żadnym z nich nie rozmawiałem — odpowiedział Gilgan. — Pana McKenty‘ego znam z widzenia, a pana Cowperwooda pokazano mi kiedyś.

Więcej nic nie powiedział.

— No, dobrze — rzekł pan Hand — przypuśćmy, że grupa wpływowych ludzi tu w Chicago połączyłaby się i zagwarantowałaby dostateczną sumę na walkę, która objęłaby całe miasto. Gdyby pan posiadał bezwarunkowe poparcie gazet i miał za sobą partię republikańską, czy potrafiłby pan wtedy tak zorganizować opozycję, aby partia demokratyczna została tej jesieni pobita? Idzie tu nie tylko o burmistrza i ważniejszych członków zarządu miejskiego, ale o samo miasto, o radnych miejskich. Pragnąłbym tak ukształtować stosunki, aby po wyborach grupa McKenty—Cowperwood nie mogła już kupić ani jednego radnego albo urzędnika miejskiego. Chciałbym, aby partia demokratyczna została tak bezapelacyjnie pokonana, by co do tego nie mogły już pozostać najmniejsze nawet wątpliwości. Pieniędzy będzie na ten cel dosć, jeżeli tylko będzie pan mógł mnie, a raczej grupie ludzi, którą mam na myśli, dowieść, że sprawa ta może być przeprowadzona.

Pan Gilgan w zadumie mrugnął oczyma. Potarł kolano, wsadził wielkie palce za wycięcia kamizelki, wyjął z kieszeni cygaro, zapalił je i z rozmarzeniem spojrzał w sufit. Zastanawiał się intensywnie.

Wiedział, że pan Cowperwood i pan McKenty byli ludźmi potężnymi. Udawało mu się zawsze we własnym okręgu oraz w kilku sąsiednich, jak również w osiemnastym obwodzie senackim, który reprezentował, powstrzymywać opozycję McKenty‘ego. Ale pokonać go w samym Chicago — to była inna sprawa.

W każdym razie zagrzewała go myśl o wielkich pieniądzach, jakimi mógłby dysponować, i o możliwości wydarcia McKenty‘emu kierownictwa zarządu miejskiego przy pomocy tak zwanych czynników moralnych miasta.

Pan Gilgan był prawdziwym politykiem. Wybory, intrygi i przekupstwo lubił w tym samym niemal stopniu dla przyjemności, jaką mu sprawiały, jak z innych powodów. Przybrał teraz bardzo poważną minę, za którą krył się jednak doskonały humor.

— Słyszałem, że w swoim okręgu i obwodzie posiada pan bardzo silną organizację?

— Osiągnąłem tyle, że potrafię się utrzymać — odpowiedział Gilgan z dumą. — Ale zdobycie całego Chicago — ciągnął po chwili milczenia — to jednak zadanie bardzo trudne. Tym razem ma być ponownie obsadzonych trzydzieści jeden miejsc w Chicago. Z wyjątkiem ośmiu należały one dotąd do demokratów. Znam większość dotychczasowych radnych, a niektórzy z nich są ludźmi bardzo przebiegłymi. Przede wszystkim ten Dowling z rady miejskiej niełatwo da się przez kogoś wodzić za nos, o tym mogę pana zapewnić. Dalej są tacy jak Duvanicki, Ungerich, Tiernan, Kerrigan... same tęgie głowy.

Wymienił czterech najpotężniejszych i najwytrawniejszych radnych miejskich.

— Wie pan, panie Hand, jak się sprawy przedstawiają. Demokraci mają w swoim ręku urzędy i nikomu nie dają posad. Już przez to samo mają mnóstwo współpracowników. Dzięki temu mogą zbierać pieniądze wśród urzędników, aby sobie zapewnić ponowny wybór. To jest ich dalsza bardzo wielka przewaga.

Uśmiechnął się.

— Poza tym ten Cowperwood zatrudnia w tej chwili co najmniej dziesięć tysięcy urzędników, a każdy przywódca partyjny, stojący po jego stronie, może wysłać bezrobotnych, dla których znajdzie posadę. To bardzo silna pomoc, kiedy się chce zapewnić sobie oparcie. Wieszcie nie wolno też zapominać o pieniądzach, jakie ludzie w rodzaju Cowperwooda i innych mogą rozdawać w czasie wyborów. Cokolwiek pan powie, panie Hand, ostatecznie są to banknoty dwu, pięcio i dziesięciodolarowe, a banknoty te, rozdane w ostatniej chwili przy szynkwasach i w lokalach wyborczych, robią swoje. Niech mi pan da dość pieniędzy... — przy tej wspaniałej myśli Gilgan wyprostował się i lekko uderzył jedną ręką o drugą trzymając przy tym na wpół wypalone cygaro tak ostrożnie, że się nie oparzył — a będę mógł zdobyć wszystkie obwody wyborcze w Chicago bez wyjątku. Jeżeli będę miał tylko dość pieniędzy... — powiedział jeszcze raz z uroczystym naciskiem...

Znowu wsadził cygaro do ust, mrugnął bezczelnie oczyma i przechylił się na krześle.

— Doskonale — powiedział Hand. — Ale ile pieniędzy?

— Ba, to znowu inne pytanie — odpowiedział Gilgan podnosząc wzrok. — Jedne obwody potrzebują więcej, inne mniej. Pomińmy te osiem, które już teraz są republikańskie, w takim razie musiałby pan zdobyć osiemnaście, aby osiągnąć większość w radzie miejskiej. Nie wiem, czy obeszło by się mniejszą kwotą jak dziesięć do piętnastu tysięcy dolarów na obwód. Właściwie trzeba by się liczyć z trzystu tysiącami dolarów, a suma ta wcale by nie była za wysoka.

Pan Gilgan trzymał cygaro w ustach i dymił mocno siedząc przechylony na krześle i podniósłszy znowu wzrok.

— A jakby te pieniędze były dzielone? — zapytał pan Hand.