Pióro dinozaura - Sissel-Jo Gazan - E-Book

Pióro dinozaura E-Book

Sissel-Jo Gazan

0,0

Beschreibung

Naukowe ambicje prowadzące do zbrodni w powieści nowej mistrzyni skandynawskiego kryminału Uniwersytet w Kopenhadze. Przybytek wiedzy, wymiany myśli, twórczej dyskusji. Lecz za fasadą chłodnej naukowej debaty kłębią się emocje, zawiść przeradza się w nienawiść, a urażona duma rodzi żądzę odwetu… Kontrowersyjny profesor zostaje znaleziony martwy w swoim gabinecie. Podejrzani są wszyscy – wybitny paleontolog miał wielu wrogów. Wśród nich jest jego doktorantka Anna. Profesor utrudniał jej obronę przełomowej pracy dyplomowej. Ale komisarz prowadzący śledztwo niespodziewanie właśnie ją prosi o pomoc…

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 598

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.


Ähnliche


Pióro dinozaura

Pióro dinozaura

© Sissel-Jo Gazan 2008

© Copyright polish Edition: Jentas A/S 2023

Tytuł oryginału: Dinosaurens fjer

ISBN: 978-87-428-6048-9

1

Solnhofen, Południowe Niemcy, 5 kwietnia 1877 roku

Anna Bella śniła, że udało się jej znaleźć archeopteryksa, praptaka z Bawarii. Ekspedycja trwała już szósty tydzień i twarze uczestników zdążyły się pokryć kurzem, nastroje były kiepskie. Jedyną osobą, która nie traciła dobrego humoru, był kierujący wyprawą Friedemann von Molsen. Rano, kiedy Anna drżąc z zimna, wyszła zaspana z namiotu, Friedemann siedział przy ognisku i pił kawę. Najwyraźniej zdążył już zjeść śniadanie; na dnie garnka została odrobina przypalonej kaszy. Anna miała dosyć wszystkiego: kaszy, kurzu, a przede wszystkim klęczenia na kolanach i grzebania w ziemi, w której ciągle znajdywali jedynie „młode” kości. Ciekawe, owszem, ale przecież nie dla nich studiowała biologię, a już na pewno nie dla nich zgodziła się spędzić pięć tygodni wakacji w tych prymitywnych warunkach. Był rok 1877 i nagle Anna, śniąc, odniosła wrażenie, że coś się nie zgadza. Miała na sobie puchową wojskową kurtkę i ciepłe, wyściełane futrem buty na gumowych podeszwach. Friedemann von Molsen nie wydawał się tym zdziwiony, chociaż sam ubrany był w trzyczęściowy garnitur z prążkowanego sztruksu, z kamizelką i dewizką, na głowie miał wełniany kaszkiet, który opierał mu się na uszach, a w ustach fajkę.

Dzień mijał szybko. Byli w Solnhofen, na północ od Monachium; poza Anną i Friedemannem von Molsenem w wyprawie uczestniczyło dwóch tragarzy, dwóch studentów oraz złocistobeżowy retriever von Molsena, suka, która wabiła się Anna Bella, co było dość irytujące.

Wyruszyli rano, pokonując te same wzgórza, które pokonywali także dzień wcześniej; von Molsen opowiadał anegdotki. Anna słyszała je tak wiele razy, że nie potrafiła się już z nich śmiać. Nie była też w stanie cieszyć się, że znalazła się w czasie, o którym marzy każdy naukowiec, niejeden pewnie dałby sobie rękę uciąć, by móc tego doświadczyć. Gdy Friedemann von Molsen zaczynał coś mówić, wyjmował cybuch z ust i wskazywał nim w stronę Anglii. Jego spokój burzył bowiem Darwin.

Teoria ewolucji miała już wówczas swoich zwolenników, chociaż nadal nie było zgody co do rządzących nią mechanizmów, i o ile von Molsen był skłonny zaakceptować samą ideę, to kategorycznie odrzucał pomysł Darwina, jakoby selekcja naturalna była jej siłą napędową. Gdy dyskusja sięgała zenitu, zaczynał wymyślać Darwinowi od cierników. Anna nie bardzo rozumiała, dlaczego właśnie ciernik był najgorszym wyzwiskiem, jakie von Molsenowi w tym momencie przychodziło do głowy.

Na początku ekspedycji kilka razy odważnie podzieliła się swoimi uwagami, czym zjednała sobie sympatię von Molsena. Był to bowiem człowiek ceniący sobie ciekawość świata i zainteresowanie zjawiskami przyrody. Podkreślał, że dla dobra dyskusji można nawet zabawić się w adwokata diabła, byle nie dać się zwieść i uwierzyć, że za kilkadziesiąt lat teorie tego ciernika zyskają powszechne uznanie. Uwierzyć, że wszystkie żywe organizmy, tak myszy, jak i ludzie, ptaki czy chrząszcze mają wspólnego przodka, a różnice w morfologii, fizjologii i zachowaniu poszczególnych osobników wynikają w głównej mierze z konieczności dostosowania się i potrzeby rywalizacji.

— Jakie miałoby to konsekwencje? — spytał von Molsen. Wskazał fajką na Annę, lecz zanim ona zdążyła cokolwiek powiedzieć, sam już udzielał sobie odpowiedzi. — Konsekwencje — zaczął wesoło — byłyby takie, że musielibyśmy przyjąć, iż materiał genetyczny nie jest stały. Że może się zmieniać, chociaż nie wiemy dlaczego; jakby wszystko, cała przyroda i nasze istnienie, było jedynie czystym przypadkiem. Toż to szaleństwo!

Darwin, podczas swojego słynnego już wykładu na uniwersytecie w Oksfordzie, stwierdził, że brak dowodów na ewolucję ptaków wynika jedynie z faktu, że do tej pory nie odnaleziono niektórych skamieniałości. Kiedy to nastąpi, a jest to jedynie kwestia czasu, tajemnice ewolucyjnej kabały staną się jasne dla wszystkich, nie tylko dla Darwina i wąskiego grona jego popleczników. Wszyscy zrozumieją, że siłą napędową ewolucji jest właśnie selekcja naturalna.

— Ten człowiek jest szalony — stwierdził von Molsen stanowczo, patrząc uważnie na Annę.

Rozmowa ta miała odbyć się piątego dnia ekspedycji, kiedy to okazało się też, że Anna świetnie gra w szachy. Grali rogowymi pionkami na maleńkiej szachownicy, którą von Molsen wyczarował z lewej kieszeni marynarki — w prawej trzymał fajkę — i rozłożył na prawym udzie. W pewnym momencie Anna popełniła błąd: próbując bronić pomysłów Darwina, wspomniała o pewnej skamieniałości, która miała zostać odkryta dopiero siedemdziesiąt cztery łata później. Chcąc ratować sytuację, pogrążyła się jeszcze bardziej. Wspomniała bowiem o opierzonym dinozaurze, którego dwaj chińscy paleontolodzy mieli odkryć i opisać sto dwadzieścia trzy lata później. Von Molsen wpadł w złość i zbił własną królową. Anna miała ochotę bić głową o drążek podtrzymujący namiot. To jest nauka, nie jakieś żarty czy wygłupy, grzmiał von Molsen, podnosząc królową. Anna się poddała. W końcu był to tylko sen.

Od tamtej pory jednak coraz bardziej podupadała na duchu, a kiedy pewnego ranka von Molsen znów zaczął wymachiwać fajką w stronę Anglii, postanowiła, że dla niej będzie to już ostatni dzień wyprawy. Wróci do Monachium, zje porządny posiłek, a potem wsiądzie do pociągu do Berlina, by stamtąd jak najszybciej pojechać do Kopenhagi. Zacisnęła powieki i próbowała się obudzić. Jednak wiatr nadal szalał na bawarskiej równinie, von Molsen obrócił się o dziewięćdziesiąt stopni w kierunku północnym, gdzieś w oddali widać było stojącego słupka królika, który po chwili zniknął w zaroślach. Anna westchnęła.

W ciągu dnia, kiedy Anna nie spała, był rok 2007, a ona studiowała na Wydziale Nauk Przyrodniczych Uniwersytetu w Kopenhadze, a dokładnie w Zakładzie Biologii Komórkowej i Zoologii Porównawczej Instytutu Biologii. Poprzedni rok zszedł jej na pisaniu pracy doktorskiej, omawiającej trwający bez mała sto pięćdziesiąt lat spór naukowy. Chodzi o to, czy ptaki są współcześnie żyjącymi dinozaurami, czy też pochodzą od jeszcze wcześniejszych, prymitywnych gadów. Niedawno oddała pracę, za dwa tygodnie miała jej bronić.

Z historycznej perspektywy spory naukowe nie były czymś niezwykłym. Zastanawiano się, czy ziemia jest płaska, czy okrągła, czy człowiek jest spokrewniony z małpą i z czego zbudowana jest Droga Mleczna. Spory bywały gwałtowne, ale zwykle kończyły się, gdy jednej ze stron udało się zebrać wystarczające dowody. Ziemia jest okrągła. Człowiek należy do rzędu naczelnych, a Droga Mleczna składa się głównie z ogromnych czerwonych gwiazd. Jednak jeśli chodzi o kontrowersje dotyczące pochodzenia ptaków, sprawy najwyraźniej miały się inaczej. Spory trwały nadal, mimo że z naukowego punktu widzenia wszelka dyskusja była jałowa.

Von Molsen znów zaczął nabijać fajkę i po chwili do nozdrzy Anny dotarł przyjemny, słodki zapach. Ktoś nastawił kawę; słyszała, jak Daniel, jeden z dwójki pozostałych doktorantów, stuka naczyniami. Mówił coś do von Molsena, podciągając spodnie, które miały tendencję do opadania, ponieważ Daniel od pięciu tygodni, czyli od chwili rozpoczęcia wykopalisk, żywił się tym, czym żywili się wszyscy pozostali, czyli fasolą, kaszą, kapustą i kawą. Anna podejrzewała, że Daniel też jest sceptyczny wobec stanowiska von Molsena, stanowczo odrzucającego teorię selekcji naturalnej. Podczas swojej niefortunnej dyskusji z von Molsenem, kiedy strzeliła sobie w stopę, nieopatrznie powołując się na dwie jeszcze nieznalezione skamieniałości, pochwyciła spojrzenie Daniela, który stał w pobliżu, udając, że mocuje linki do namiotu. Dostrzegła w jego oczach coś, co pozwalało jej przypuszczać, że on także ma wątpliwości, czy idee Darwina odnośnie do selekcji naturalnej rzeczywiście są tak niedorzeczne, jak twierdzą niektórzy uznani starsi naukowcy.

Rozumiała doskonale, że nowa teoria ewolucji może być trudna do przyjęcia. Przez wieki uznawano powszechnie, że wszystkie zwierzęta i rośliny stworzył Bóg; że mysz i kot, buk i klon mają ze sobą tyle wspólnego, co pustynia z przestworzami niebieskimi, a słońce z poranną rosą na trawie. Wszystko jest dziełem Pana, jedno nie mogło, ot, tak sobie, przekształcić się w coś drugiego; zwierzęta i rośliny nie mogły też wymrzeć, chyba że Stwórca zażyczył sobie wycofać któreś zwierzę z krainy żywych. W odniesieniu do ptaków oznaczało to, że wróbel nie jest spokrewniony ani z kosem, ani z flamingiem, z burzykiem czy z jakimkolwiek innym ptakiem, a ptaki jako gatunek nie są spokrewnione ani z dinozaurami, ani z gadami czy innymi zwierzętami. Zostały umieszczone na Ziemi w swoim obecnym kształcie przez Boga. Voilà

Idea ewolucji stała w sprzeczności z doktryną głoszącą, że Ziemia i wszystkie żyjące na niej organizmy powstały jednocześnie w boskim akcie stworzenia. Dla wielu była więc nie do przyjęcia. Mieliby uznać, że rozwój następował sam z siebie, tak po prostu, bez ingerencji Boga?

Sen trwał dalej. Słońce stało wysoko nad Solnhofen. Po krótkiej naradzie, dotyczącej dzisiejszych zajęć, i wypiciu filiżanki czarnej jak smoła kawy wszyscy rzucili się w wir pracy. Anna kopała na łagodnym zboczu z tyłu za wszystkimi; wystarczyło, że uniosła głowę, i widziała, kto gdzie jest i co robi. Przed sobą miała duży kawałek wapiennego łupku, leżał przed nią jak ogromny obraz. Usunęła kilka warstw kurzu, odgarnęła pędzelkiem piach i ziemię, zdjęła kurtkę i podwinęła rękawy. Z południa nadszedł nagle samotny powiew wiatru, zamknęła oczy, by chronić je od piachu. Kiedy spojrzała w dół, zobaczyła skamieniałość. Powiew wiatru usunął zalegające na niej ziemię i pył i mimo że trzeba było usunąć kolejne dwie warstwy ziemi, zanim ptak stał się w pełni widoczny, nie było wątpliwości. Przed nią, skąpany w słonecznym świetle, leżał Archaeopteryx lithographica, jedna z najbardziej cennych skamieniałości świata, którą Anna dotąd znała jedynie z literatury. Praptak był nieco mniejszy od zwykłej kury, jedno skrzydło miał przepięknie rozłożone. W pewnym sensie sen był kłamstwem, bo przecież Anna doskonale wiedziała, co znalazła. Widziała tego niewielkiego ptaka na setkach zdjęć i rysunków. Nie dalej jak w zeszłym tygodniu w sali kręgowców Muzeum Zoologicznego oglądała zdjęcia berlińskiego egzemplarza, które łaskawie pozwolono zrobić duńskim paleontologom podczas pobytu studyjnego w Niemczech. Rozpoznała piękne pióra, długi ogon, dobrze wykształcone kończyny i idealnie zbudowaną, nieco odchyloną do tyłu czaszkę, która wyróżniała go wśród dotąd znanych egzemplarzy. W 1861 roku znaleziono inny egzemplarz, który za siedemset funtów został sprzedany Muzeum Przyrodniczemu w Londynie, jednak Anna przed chwilą znalazła najpiękniejszy i najważniejszy ze wszystkich dziesięciu istniejących egzemplarzy, ten, który wkrótce miał zasłynąć jako egzemplarz berliński.

Podniecona, w odruchu radości chciała natychmiast przywołać von Molsena, który stał nie opodal z fajką w ręku, uznała jednak, że powinna działać bardziej przemyślanie. Musi oczywiście dać znać kierownikowi ekspedycji, że znalazła coś niezwykłego, ale powinna zrobić to tak, żeby von Molsen nie domyślił się, że ona wie, co znalazła. W innym przypadku natychmiast stanie się podejrzana.

Kiedy von Molsen usłyszał jej wołanie, odwrócił się i dostojnym krokiem ruszył w jej stronę. Klęknął i dłuższą chwilę przyglądał się skamielinie. Ostrożnie usunął dwie ostatnie warstwy ziemi, po czym w wielkim skupieniu przeciągnął palcem po doskonałym ciele ptaka. Anna wiedziała, że ma ono sto pięćdziesiąt milionów lat.

— Dobrze, moja droga — powiedział w końcu.

Kiedy na nią patrzył, dostrzegła w jego wzroku coś dziwnego: jedno oko mężczyzny było niemal fioletowe. Był wyraźnie wstrząśnięty znaleziskiem.

— Mamo?

Von Molsen odłożył dymiącą fajkę na ziemię, wyjął szkło powiększające i w chwili, kiedy Anna zdecydowanie nie chciała opuścić swojego snu, obraz zaczął się rozmywać.

— Mamo, chcę przyjść do ciebie — rozległ się cienki głos dziecka. Anna zacisnęła dłonie i obudziła się w Kopenhadze.

Sypialnia pogrążona była w półmroku, obok jej łóżka stała Lily, w piżamie i ciężkiej od moczu pieluszce. Anna podniosła ją i położyła obok siebie. Dziecko przytuliło się do niej. Dochodziła szósta. Blade światło poranka wpadało przez okno, ale widno zrobi się pewnie nie wcześniej niż za pół godziny. Pościel była świeżo uprana i przyjemnie skrzypiała, między oknem a zamkniętymi drzwiami stała jakaś postać. Był to Friedemann von Molsen. Anna nie mogla dojrzeć twarzy mężczyzny, ale rozpoznała jego filcowy kapelusz z szerokim rondem, który wkładał, gdy słońce stawało się nie do zniesienia. Serce zaczęło jej bić szybko, chciała, żeby zniknął. Podobnie jak przed chwilą sen wydawał się jej prawdziwy, tak samo prawdziwy wydał się jej teraz von Molsen, stojący w kącie jej sypialni i przyglądający się jej w milczeniu.

Zaczekam trochę, a rozpłynie się w promieniach światła, pomyślała. Wiedziała, że tylko wydaje się jej, że go widzi. Mimo to w szarym świetle poranka widziała go równie wyraźnie, jak wysoką komodę obok drzwi i stojący na niej zielony wazon z liliami, które wczoraj kupiła.

Później, kiedy wracała myślami do tego dnia, wiedziała, co oznaczało pojawienie się von Molsena.

Było ostrzeżeniem.

2

Był poniedziałkowy poranek, ósmego października. Budynek Instytutu Biologii w Parku Uniwersyteckim na Østerbro miał kształt litery H i leżał wciśnięty między Muzeum Zoologiczne a Instytut imienia Augusta Krogha. Główny gmach był wąskim, czteropiętrowym prostokątem, który z jednej strony wychodził na ulicę Jagtvej, z drugiej zaś na brukowany dziedziniec. Anna Bella zostawiła rower przy wejściu do budynku dwunastego, gdzie na drugim piętrze mieścił się Zakład Biologii Komórkowej i Zoologii Porównawczej. Dzień zaczął się źle. Odprowadziła Lily do przedszkola, ale córeczka nie chciała jej puścić i płakała. Stały w szatni. Przez szklaną szybę widziała, jak inne dzieci przynoszą poduszki do siedzenia i szykują się do porannych zajęć. Lily nie miała na nic ochoty. Uczepiła się kurczowo Anny, mocząc jej kurtkę łzami i smarkami.

W końcu pojawiła się jedna z wychowawczyń. Lily zaczęła jeszcze głośniej rozpaczać; Anna czuła narastającą desperację. Spojrzała błagalnie na wychowawczynię, która delikatnie podniosła Lily, tak że mogły teraz razem zdjąć z niej kombinezon.

Anna miała permanentne wyrzuty sumienia. Właściwie córeczką opiekowała się głównie jej matka, Cecilie. Sama to zaproponowała pół roku temu, kiedy sytuacja zrobiła się naprawdę trudna. „Jeśli chcesz wywiązać się ze swojego zadania w wyznaczonym terminie, nie możesz codziennie wychodzić o czwartej, żeby odebrać dziecko z przedszkola”, powiedziała. I tak się zaczęło. Lily uwielbiała babcię, tłumaczyła sobie Anna, więc dlaczego nie? Było czymś naturalnym, że Cecilie zaopiekowała się wnuczką.

Przez kilka ostatnich miesięcy Anna pracowała właściwie na okrągło. W końcu udało jej się skończyć pracę doktorską, ale musiała się przygotować do obrony i do egzaminu końcowego. Tęskniła za córeczką. Wiedziała, że zbyt wiele obowiązków przerzuca na Cecilie, ale w jej napiętym harmonogramie w tej chwili po prostu nie było czasu dla Lily. Poza tym mała świetnie się czuła u babci.

— Przestań, Lily — powiedziała. — Muszę już iść. Po południu odbierze cię babcia. Zostaniesz u niej na noc. Puść mnie — prosiła.

W końcu musiała się oderwać od niej siłą.

— Proszę już iść — przyszła jej na pomoc wychowawczyni. — Poradzę sobie — dodała.

Kiedy Anna stawiała rower na dziedzińcu na tyłach instytutu, dostrzegła Hanne Moritzen pracującą w swoim gabinecie na parterze budynku. Próbowała zwrócić jej uwagę, ale kobieta nie podnosiła głowy, pochylona nad biurkiem.

Hanne Moritzen była parazytologiem, zbliżała się do pięćdziesiątki. Cztery lata wcześniej wykładała na letnim kursie w Brorfelde, w którym Anna brała udział. Pewnej nocy, kiedy obie nie mogły zasnąć, spotkały się w przestronnej kuchni, należącej do uniwersyteckiego laboratorium terrarystycznego. Hanne parzyła rumianek, zaczęły rozmawiać. Początkowo o sprawach zawodowych, ale Anna szybko się zorientowała, że Hanne, w przeciwieństwie do większości profesorów, ma znacznie szersze zainteresowania. Zaczęły dyskutować o książkach, o filmach i Anna uznała, że ją lubi. O świcie stwierdziły zgodnie, że nie ma już sensu się kłaść, i gdy w kuchni zaczęli się pojawiać pierwsi zaspani kursanci, one właśnie zasiadały do partii kart.

Potem spotykały się przy różnych okazjach, wymieniały grzecznościowe pozdrowienia, kilka razy umówiły się na lunch. Hanne miała w sobie stanowczość i spokój, budzące podziw Anny. Od ich ostatniego wspólnego lunchu minęło już sporo czasu. Anna obiecała sobie, że jak tylko upora się z obroną pracy, odrobi wszystkie zaległości. Wobec córeczki, wobec Hanne, no i wobec siebie. Nagle kobieta oderwała wzrok od biurka i spojrzała w okno. Uśmiechnęła się do Anny i jej pomachała. Anna odpowiedziała na jej pozdrowienie i szybko weszła do budynku numer 12.

Zakład Biologii Komórkowej i Zoologii Porównawczej składał się z gabinetów i laboratorium, położonych po obu stronach długiego i całkowicie pozbawionego okien korytarza. Pierwszy gabinet należał do Larsa Hellanda, promotora Anny i w zasadzie jej jedynego kierownika naukowego. Był to wysoki, szczupły mężczyzna z twarzą pozbawioną zmarszczek, co było dość niezwykłe jak na biologa, który konsekwentnie nie chronił skóry twarzy podczas prac w plenerze. Jedyne, co zdradzało, że zbliża się do sześćdziesiątki, to nikłe pasma siwizny w zaroście i stojące na jego biurku zdjęcie uśmiechniętej kobiety i nastoletniej córki z aparatem na zębach.

Anna była przekonana, że Helland jej nienawidzi, w każdym razie ona go nie znosiła. W ciągu ostatnich dziesięciu miesięcy właściwie ani razu nie znalazł dla niej czasu, a kiedy w końcu kiedyś udało się jej przyprzeć go do muru i zadać konkretne pytanie, odpowiedział krótko i bez zainteresowania; mówił nie na temat i nie dawał sobie przerwać. Zirytowało ją to. Zastanawiała się nawet, czy nie wnieść na niego skargi. W końcu zrezygnowała, ale zaczęła go unikać. W piątek, zamiast oddać mu pracę osobiście, zostawiła mu ją po prostu w jego przegródce. Za czwartym razem, kiedy do niej zajrzała, pracy nie było.

Drzwi do gabinetu Hellanda były uchylone, Anna przeszła obok nich najciszej jak potrafiła. Przez szparę dojrzała fragment fotela, szare nogawki spodni, stopy w skarpetkach i jeden but odwrócony podeszwą do góry. Typowy obrazek. Kiedy Helland był w gabinecie, zwykle leżał obłożony książkami i czasopismami, piętrzącymi się w nieregularnych stosach wokół jego krzesła, i czytał. Te kilka razy, kiedy udzielił jej jakichś wskazówek, czynił to w pozycji półleżącej, jakby był wielkim panem udzielającym audiencji.

Zaraz, zaraz, Helland nie był w gabinecie sam. Anna usłyszała czyjś podniecony głos i podświadomie nieco zwolniła. Czyżby to był głos Johannesa? Próbowała słuchać, czego rozmowa dotyczy, ale zrezygnowała. Dowie się tego później. Ruszyła pospiesznie korytarzem.

Anna i Johannes dzielili pokój. Johannes właściwie skończył już pisać pracę, ale pozwolono mu zachować biurko, ponieważ on i Helland pracowali razem nad ważnym artykułem. Helland był bowiem także jego opiekunem naukowym. Anna doskonale pamiętała swój pierwszy dzień w zakładzie. Był styczeń. Helland przyjął ją i wskazał jej miejsce w niewielkim pokoiku, niemal celi, który miała dzielić z Johannesem. Natychmiast go rozpoznała, studiowali razem, i w pierwszym odruchu pomyślała: o nie! Potem zastanawiała się nad swoją reakcją. Właściwie nigdy ze sobą nie rozmawiali, ale Johannes nie tylko wyglądał dziwnie, on był dziwny. Miał włosy koloru marchewki, oczy ukryte za okrągłymi niemodnymi szkłami i jakby kleił się do ludzi wzrokiem. Przez pierwsze trzy tygodnie była bardzo niezadowolona, że musi dzielić z nim pokój. Blat jego biurka przypominał pobojowisko, wszędzie stały do połowy opróżnione kubki z herbatą, nigdy nie wietrzył pokoju, nigdy nie sprzątał i codziennie zapominał nastawić swój telefon komórkowy na milczenie; potem co prawda zawsze przepraszał, niemniej było to irytujące. On natomiast zdawał się ze wszech miar zadowolony, że zyskał towarzystwo w swoim pokoju o powierzchni dziesięciu metrów kwadratowych i bez przerwy mówił. O sobie, o sprawach zawodowych, o polityce światowej.

Przez pierwsze trzy tygodnie Anna świadomie trzymała go na dystans. W czasie przerwy obiadowej szła do stołówki sama, mimo że rzeczą naturalną byłoby spytać, czy nie ma ochoty iść z nią; kiedy zadawał jej jakieś pytanie, odpowiadała zdawkowo, by nie przyszło mu do głowy kontynuować rozmowy; odmówiła, gdy zaproponował, że mogliby na zmianę kupować ciasto do kawy. Ciągle wychodził z nowymi propozycjami. Jakby nie zauważał jej zdystansowania. Cały czas coś mówił, opowiadał, śmiał się głośno z własnych dowcipów, przynosił artykuły, które mogły ją zainteresować; zawsze parzył dwie filiżanki herbaty, jedną podawał z mlekiem i z miodem, zabawne, że właśnie taką lubiła najbardziej. Po jakimś czasie Anna zaczęła topnieć. Johannes był ciepły i zabawny i jak nikt inny potrafił ją rozśmieszyć. Nie śmiała się tak od... od wielu lat. Był niezwykle uzdolniony. Anna dała się zwieść jego dziwacznemu wyglądowi. Nieprawda, że klei się do ludzi wzrokiem, jak jej się początkowo zdawało; jego spojrzenie było uważne i otwarte. Patrzył na nią, jakby mu na niej zależało. Jakby to, co ona mówiła, było naprawdę ważne.

— Jesteś umalowany! — wykrzyknęła Anna zdziwiona pewnego dnia wiosną, niedługo po tym kiedy w końcu zostali przyjaciółmi.

Kiedy weszła do pokoju, Johannes siedział już przy biurku. Był ubrany w skórzane spodnie i hawajską koszulę, włosy miał zaczesane do tyłu i ułożone na wosk; jego długie, białe palce leżały na klawiaturze. Okulary znacznie powiększały jego brązowe oczy i kiedy na nią spojrzał, nie miała wątpliwości: był umalowany.

— Jestem Gotem — powiedział, uśmiechając się tajemniczo.

— Kim jesteś?

Anna postawiła torbę na krześle i przyglądała mu się, nic nie rozumiejąc.

— W piątek zabalowałem. Pojechałem po bandzie — ciągnął dalej. — Ale byłem przekonany, że dokładnie zmyłem makijaż. — Chodź, coś ci pokażę — dodał, wykonując zapraszający gest ręką.

Pokazał jej umieszczone w sieci zdjęcia. Powiedział, że klub nazywa się Czerwona Maska, a jego członkowie spotykają się w każdy pierwszy piątek miesiąca. Nazwa została oczywiście zaczerpnięta z tytułu tomu opowiadań Edgara Allana Poe Maska Czerwonego Moru. Członkami klubu są Goci z całej Skandynawii. Widząc malujący się na jej twarzy brak zrozumienia, wyjaśnił, że jest to subkultura, i wskazał palcem na jedno ze zdjęć. Anna nie potrafiła się zorientować, co ono przedstawia. Miała przed sobą kobietę o nieco męskich rysach i rudych włosach; usta kobiety były pomalowane na czarno, oczy — wyraźnie podkreślone. Ubrana była w obcisły czarny gorset, siatkową koszulkę i skórzane spodnie z nitami. „Orlando” głosił podpis pod zdjęciem. Anna patrzyła zdziwiona.

— To ja — powiedział Johannes po chwili.

— Żartujesz! — wykrzyknęła i nagle zdała sobie sprawę, że zachowała się jak kretynka. Johannes był oczywiście gejem!

— Co znaczy Orlando? — spytała.

Spojrzał na nią surowo.

— To oczywiście nawiązanie do tytułowej postaci powieści Wirginii Woolf o tym samym tytule. Orlando jest mężczyzną, który przemienia się w kobietę. Jak ja wraz z zapadnięciem zmroku — roześmiał się.

Anna patrzyła na niego z otwartymi ustami.

— Okej — powiedziała w końcu.

— Co nie znaczy, że jestem gejem — dodał, jakby czytając w jej myślach.

— No to kim jesteś? — wyrwało się jej.

— Jestem stworzony dla kobiet — powiedział, puszczając do niej oko. — No i jestem Gotem. Bywa, że przychodzę na imprezy przebrany za kobietę.

— Bzykacie się na tych waszych balangach?

Popatrzył na nią rozbawiony.

— Masz ochotę się przekonać?

— Przestań. — Anna rzuciła w niego gumką, ale nie mogła powstrzymać śmiechu. — Nie dlatego spytałam, po prostu jestem ciekawa. Wyglądasz, jak jakaś... — powiedziała, zawieszając głos. Wskazała ruchem głowy w stronę ekranu monitora. Johannes podążył za jej wzrokiem.

— Nieźle się odrobiłem — stwierdził zadowolony.

Siedział, stukając palcami o blat biurka, i patrzył na Annę. W jego wzroku było wahanie, jakby się zastanawiał, czy ma siłę wszystko jej tłumaczyć.

— W Czerwonej Masce nie uprawia się seksu — odezwał się nagle. — Ale niektórzy z nas bywają też w klubach fetyszystów. Na przykład ja — dodał, przyglądając się jej uważnie. — Głównym miejscem spotkań tego środowiska jest klub Incognito. Imprezy odbywają się dwa razy w miesiącu. I tam jest seks. Są darkroomy, ludzie przychodzą ubrani w błyszczące skóry, jeśli ktoś chce, może zostać wychłostany.

— Dobrze, wystarczy, Johannes — powiedziała Anna, unosząc dłoń.

— W tych kręgach świętoszki mają duże wzięcie. Są bardzo popularne — roześmiał się i rozłożył ręce w zapraszającym geście.

Anna rzuciła w niego leżącym pod ręką czasopismem. Johannes zrobił unik, odchylił się na krześle, uśmiechając się szeroko. Po chwili Anna też się uśmiechnęła. Z Johannesem wszystko było proste.

Jedynie kiedy rozmowa schodziła na Larsa Hellanda, atmosfera stawała się napięta. Niedługo po tym, jak się zaprzyjaźnili, Anna spytała go, czy wie, co gryzie Hellanda? Profesor jest zawsze skwaszony, roztargniony, nie potrafi się skupić. Zaskoczona zauważyła, że Johannes wydawał się szczerze zdziwiony. O co jej chodzi? Helland był znakomitym promotorem, nie mógł mu niczego zarzucić. Naprawdę uważa, że sprawia wrażenie nieobecnego i jest powolny? On tego nie zauważył.

Któregoś dnia niemal się o to pokłócili. Anna rzuciła od niechcenia, że czasem ma ochotę dokuczyć Hellandowi; na przykład zabrać mu jedną z jego ukochanych książek albo poluzować śrubkę w mikroskopie stereoskopowym sfinansowanym przez fundację Carlsberga. Mikroskop wart był kilka milionów koron, poluzowanie jednej maleńkiej śrubki sprawiłoby, że obraz stałby się nieostry albo że Helland miałby trudności z dostosowaniem okularów do rozstawu oczu. Mogli też spróbować wyhodować pleśń na ścianie jego pokoju. Albo wpuścić mu do gabinetu mysz. Byłby zły, to wszystko, nie stałaby mu się żadna krzywda. Denerwował ją.

Chwilę wcześniej Anna i Johannes zrobili sobie przerwę, pili herbatę i rozmawiali o filmie, który niedawno oboje widzieli. Gdy jednak zaczęła głośno opowiadać o swoich fantazjach, Johannes się zezłościł.

— To nie jest zabawne — stwierdził. — Dlaczego mówisz takie rzeczy? To naprawdę nie jest śmieszne.

— Daj spokój. Wyluzuj — powiedziała Anna, ale zrobiło się jej wstyd. Czyżby rzeczywiście miała chorą wyobraźnię?

— Nie wolno w ten sposób dokuczać ludziom — wymamrotał Johannes.

— To były żarty — tłumaczyła mu.

— Nie powiedziałbym — obstawał Johannes przy swoim.

— O czym my właściwie dyskutujemy? — spytała Anna, odwracając się na krześle w jego stronę.

Czuła się urażona. Johannes siedział pochylony nad klawiaturą.

— Naprawdę myślałeś, że rzeczywiście chciałabym zaszkodzić Hellandowi?

— Nie, jasne, że nie — odpowiedział Johannes, ale jego głos brzmiał niepewnie.

— Nie rozumiem, dlaczego zawsze go bronisz — ciągnęła dalej Anna wyraźnie zła.

— A ja nie rozumiem, dlaczego zawsze go atakujesz. — Przyglądał się jej zaciekawiony. — Powinnaś dać facetowi szansę.

— On się w nic nie angażuje — odparła Anna, słysząc, jak głupio to brzmi.

— I dlatego chcesz wpuścić mu mysz do gabinetu?

— To był żart!

Johannes patrzył na nią badawczym wzrokiem.

— Dlaczego czasami jesteś taka surowa? Twój głos brzmi wtedy jak brzytwa. Helland nie jest taki zły. Jest w porządku.

Anna odwróciła się do monitora i zaczęła mocno uderzać palcami w klawisze. Była bliska płaczu. Johannes wstawił wodę na kolejną herbatę.

— Proszę, moja piękna — powiedział czule, stawiając filiżankę na jej biurku. Poklepał ją dobrotliwie po plecach.

— Ja tylko żartowałam — wymamrotała Anna.

— Tyle że to nie było zabawne — zauważył, siadając przy swoim biurku.

Od tamtej rozmowy oboje unikali dyskusji na temat ich promotora. Anna była jednak zdania, że profesor coraz bardziej dziwaczeje. Pewnego wieczoru zostawiła córeczkę u mamy i wróciła do pracy. Zapadał zmierzch, na parkingu za budynkiem instytutu widać było tańczące niebieskie cienie. W powietrzu unosiła się woń gnijących liści, pachniało końcem wyjątkowo chłodnego lata. Obok stojaków na rowery dreptały gołębie i coś dziobały. Gdy jej rower się przewrócił, wzbiły się z hałasem w powietrze. Johannes oczywiście już dawno poszedł do domu, niestety.

Nagle w mroku zmaterializował się Helland. Stał odwrócony do niej plecami, całkowicie nieruchomy, w miejscu, gdzie przed chwilą były gołębie. Przypominał figurę woskową. Anna poczuła dziwny niepokój, z wahaniem ruszyła w jego stronę. Światło znikło już niemal całkowicie. Sądziła, że profesor przynajmniej odpowie na jej pozdrowienie. On jednak nawet się nie poruszył. Po prostu stał nieruchomo, odwrócony do niej plecami. Rozejrzała się za jego samochodem, ale nigdzie go nie dostrzegła. Zaczęła wypatrywać jego roweru, też bez skutku. Zauważyła, że profesor nie ma w ręku kluczyków do samochodu, nie ma też teczki czy torby ani też wierzchniego ubrania. Podeszła bliżej; kiedy znalazła się w jego polu widzenia, chrząknęła. Helland uniósł głowę i spojrzał na nią pustym wzrokiem; otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale wydał tylko kilka dziwnych bulgoczących dźwięków, na jego wargach pojawiła się biała piana.

— Wszystko w porządku? — spytał Anna przestraszona.

— Ydź — wymamrotał i uniósł rękę.

Patrzył na nią wściekły, ale jej nie uderzył. Może po prostu chciał gestem ręki dać jej do rozumienia, że ma zostawić go w spokoju?

— Ydź tąd — powtórzył, tym razem nieco głośniej. Z jego ust oderwało się trochę piany, która rozpłynęła się w ciemnościach.

— Mam sobie pójść? — spytała Anna.

Skinął głową.

— Tak, odejdź stąd — powiedział nagle bardzo wyraźnie.

Anna odeszła. Serce waliło jej w piersi całą drogę do pokoju na drugim piętrze, gdzie znajdowała się kopiarka. Weszła do środka, stanęła w ciemnym oknie, które wychodziło na parking, i obserwowała Hellanda. Profesor stał chwilę, nagle zadrżał, jakby przeszył go gwałtowny dreszcz, pokręcił głową, potrząsnął jedną, potem drugą nogą, i — kierując się w stronę dużego parkingu — zniknął za rogiem.

Następnego dnia Anna postanowiła opowiedzieć Johannesowi o wieczornym incydencie. Johannes najpierw wydał się poirytowany faktem, że złamała ich niepisaną zasadę nierozmawiania o Hellandzie, ale po chwili, ku zdziwieniu Anny, przyznał, że on także zauważył, że profesor nie jest chyba w najlepszej formie. Z Hellandem pracował nad artykułem związanym z tematem swojej pracy doktorskiej, i — niestety — musi przyznać, że profesor ostatnio był jakby mniej sprawny niż zwykle. Wtedy Anna nagle spytała:

— A co on ma w oku?

Johannes spojrzał na nią nierozumiejącym wzrokiem.

— Helland ma coś w oku — powtórzyła Anna, wskazując palcem na kąt własnego oka. — Ma jakąś narośl. Może jest chory — upierała się.

Johannes wzruszył ramionami. Anna nie mogła stwierdzić tego z całą pewnością, bo kiedy spotykała Hellanda, ten zwykle spieszył dokądś korytarzem, wyraźnie zdenerwowany. Czasem, kiedy drzwi były otwarte, zaglądał do ich pokoju, mówił „cześć” i po chwili znikał w windzie.

Johannes pochylił się nad klawiaturą, a ona postanowiła nie drążyć tematu.

Anna przeniosła się do Kopenhagi w 1999 roku, kiedy została przyjęta na studia biologiczne. W Kopenhadze mieszkał Jens, jej ojciec, i to on pomógł jej znaleźć mieszkanie na Florsgade. Rodzice Anny rozwiedli się, kiedy miała zaledwie osiem lat. Została z matką. Zamieszkały w Brænderup, niewielkiej wiosce niedaleko Odense. Miejscowość składała się z pięćdziesięciu domostw, wszystkie rodziny się znały, dla dziecka były tu doskonałe warunki. Anna nie potrafiła powiedzieć, kiedy dokładnie rodzice się rozwiedli, ponieważ ojciec — także po rozwodzie — był częstym gościem w ich domu, jakby wciąż jeszcze miał na coś nadzieję. Anna zdawała sobie sprawę, że taka sytuacja wywoływała irytację kobiet, z którymi ojciec spotykał się po rozstaniu z Cecilie. Nie żeby ona i ojciec rozmawiali dużo o uczuciach, ale sam kiedyś jej o tym wspomniał. Jego partnerki miały mu za złe, że woli spędzać Boże Narodzenie z Cecilie (i z Anną), że woli jechać na urlop z Cecilie (i z Anną), że nigdy nie zapominał o urodzinach Cecilie (o urodzinach Anny zdarzyło mu się zapomnieć, i to dwukrotnie). Wiedziała, że ojciec ją kocha. Natomiast Cecilie ubóstwiał. To było widać.

Anna powiedziała kiedyś Karen, że według niej rodzice bardziej kochają siebie nawzajem niż swoje dzieci. Karen była przyjaciółką Anny, taką od serca. Dziewczynki miały wówczas po dziesięć lat i bawiły się, że mieszkają w jaskini. Na pytanie Anny dlaczego tak się dzieje, Karen odpowiedziała, że w jej przypadku tak nie jest. Jej mama mówi, że najbardziej na świecie kocha właśnie ją; że dorośli mogą ze sobą być albo nie, a dzieci kocha się zawsze, na całe życie. Niewiele brakowało, a byłyby się pokłóciły, ale właśnie w tym momencie Jens zawołał z kuchni, że przygotował grzanki i kakao. Rodzice musieli już wtedy być po rozwodzie, co nie zmieniało faktu, że Jens był w domu, siedział w kuchni i czytał gazetę. No i robił grzanki. Dziewczynki weszły do kuchni i nagle Karen spytała:

— To prawda, że bardziej lubisz Cecilie niż Annę?

Jens odłożył gazetę i spojrzał na nie zdziwiony. Anna była drobna i ciemna, Karen miała jasne kręcone włosy.

— Dlaczego o to pytasz? — chciał wiedzieć Jens.

Zawstydziła się. Nie chciała, żeby ojciec dowiedział się, o czym przed chwilą rozmawiały; nie chciała, żeby Karen komukolwiek to powtórzyła. Stała więc ze spuszczoną głową i wpatrywała się w ceratę na stole. Nie pamiętała dokładnie, co było potem, na pewno nie chciała już bawić się z Karen, nawet kazała jej oddać znaczek, który wcześniej jej podarowała, mimo że przyjaciółka stwierdziła, że tak się nie robi.

Wieczorem przyszedł do niej ojciec i zaczął jej coś tłumaczyć. Mówił, że po urodzeniu się Anny Cecilie zaczęła mieć problemy z kręgosłupem. Miała silne bóle, długo leżała w szpitalu i mimo że Anna ważyła zaledwie trzy kilogramy, Cecilie nie wolno było podnosić dziecka. Było jej bardzo smutno, powiedział Jens. Otulił córeczkę kołderką i pocałował w czoło. Dlatego muszę o nią dbać, tłumaczył jej dalej. Anna pokiwała głową. Też zawsze starała się robić to, o co prosiła ją mama.

— Ale najbardziej na świecie kocham ciebie, córeczko — zapewnił ją ojciec. — Rodzice zawsze najbardziej kochają swoje dzieci, inaczej coś byłoby nie w porządku — dodał, patrząc na nią poważnie.

Następnego dnia Anna zwróciła Karen znaczek. Dała jej też maleńką gumową maskotkę, taką, która sama chodzi po szybie.

Wiosną 2004 roku Anna powiedziała ojcu, że jest w ciąży z Thomasem i że postanowili, że urodzi dziecko.

— Jak to? — spytał Jens krótko.

Siedzieli w kawiarni w Odense. Byli na zakupach; kupili Cecilie szlafrok na urodziny. Przed powrotem do Brænderup, gdzie Cecilie czekała na nich z urodzinową kolacją, poszli na kawę.

Anna spojrzała na ojca wściekła.

— Mam zacząć od kwiatków i pszczółek, czy tyle może już wiesz?

— Po prostu miałem wrażenie, że między wami nie układa się najlepiej.

— Ostatnio jest dobrze.

— Jak długo się znacie?

— Niedługo będzie rok.

— Ile masz lat?

— Zapomniałeś, ile mam lat?

— Dwadzieścia sześć?

— Dwadzieścia siedem.

— Ile brakuje ci do skończenia studiów?

— Trzy lata.

— Dlaczego chcesz teraz mieć dziecko? — spytał znów ojciec. — Kiedy ostatnio się spotkaliśmy, zastanawiałaś się, czy zerwać z Thomasem, ponieważ jest... jak to określiłaś? Zbyt zajęty sobą. Nie byłaś pewna, czy z nim wytrzymasz. Narzekałaś, że za dużo pracuje. Pamiętasz?

— Nie lubisz go.

— Mało go znam.

— Ale na tyle, na ile go znasz, to go nie lubisz.

Jens westchnął.

— Lubię go, Anno. Nic do niego nie mam.

Siedzieli chwilę w milczeniu. Anna zagryzła wargi. Żeby nie zacząć krzyczeć. Nagle Jens przyciągnął ją do siebie.

— Gratuluję — wyszeptał w jej włosy. — Gratuluję, skarbie. I przepraszam.

Następnie poszli do sklepu z rzeczami dla dzieci i kupili granatowy wózek dla wnuka Jensa. Do budki przyczepiony był granatowy parasol. Anna stała i delikatnie nim obracała, podczas gdy Jens poszedł zapłacić. Wózek stał na wystawie i z jednej strony był lekko spłowiały; ekspedientka zaproponowała inny egzemplarz, ale trzeba będzie trochę poczekać. Jens jednak absolutnie nie zamierzał czekać. Powtórzył „moje wnuczę” z dziesięć razy. Ekspedientka zerkała na płaski jak deska brzuch Anny, która nie potrafiła powstrzymać się od śmiechu.

Kiedy przyjechali do Brænderup, w całym domu pachniało pieczenią jagnięcą, a Cecilie stała na stole w kuchni i zawieszała w oknie girlandę z chorągiewek. Jens wjechał wózkiem do kuchni.

— Co to jest? — spytała Cecilie.

— A co ci to przypomina?

— Wózek dziecięcy.

— Bingo!

— Jestem w wieku postmenopauzalnym — powiedziała Cecilie, wypluwając z ust szpilkę.

Anna zaczęła się śmiać. Jens zrobił wózkiem rundkę po kuchni i zawołał do Cecilie:

— Zejdź z tego stołu, babciu! Podejdź do lodówki i wyjmij butelkę najlepszego szampana, jakiego masz. Od dzisiaj możesz się do mnie zwracać: szanowny dziadku.

Dopiero wtedy mama Anny zrozumiała, o co chodzi.

Zeskoczyła ze stołu niczym gwiazda rocka i rzuciła się córce na szyję. Dobre pół godziny później, kiedy butelka szampana została opróżniona — Anna co prawda nie wypiła nawet kieliszka — i nastrój stał się bardziej swobodny, Cecilie nagle spytała:

— Kto jest ojcem?

Anna wyczuła ruch pod stołem i domyśliła się, że Jens próbuje kopnąć Cecilie w kostkę. Siedziała chwilę w milczeniu, patrząc to na jedno, to na drugie.

— Wpędzicie mnie do grobu — powiedziała Anna i poszła do swojego dawnego pokoju oglądać telewizję. Kiedy następnego ranka wstała z łóżka, rodzice siedzieli obok siebie przy monitorze komputera, szukając czegoś w Internecie.

— Przenoszę się do Kopenhagi — oświadczyła Cecilie radośnie.

Jens nadal wpatrywał się w monitor. Cecilie podniosła się z krzesła i poszła odgrzać bułeczki dla Anny.

— Usiądź — poprosiła córkę, stawiając na stole masło, mleko, ser i dżem własnej roboty. Zaparzyła świeżą herbatę i nalała Annie. Odstawiła dzbanek i powiedziała: — Przepraszam, że spytałam o ojca dziecka. Oczywiście, że to Thomas. Chodzi o to, że miałam wrażenie, że ostatnio między wami coś się popsuło. Że właściwie...

— Myliłaś się — przerwała jej Anna.

Cecilie uśmiechnęła się niepewnie.

— Osobiście bardzo go lubię — zapewniła z naciskiem.

Jednak prawda była taka, że między Anną a Thomasem w ogóle się nie układało. Znali się niecały rok i nawet nie mieszkali razem. Teraz to oczywiście miało się zmienić, bo przecież mieli zostać rodzicami.

Poznali się całkowicie przypadkowo w barze przy Vesterbro. Za przystojny dla mnie, pomyślała Anna, kiedy zobaczyła Thomasa stojącego w oknie wychodzącym na podwórze. Stał z rękami skrzyżowanymi na piersi i stopami w pozycji za dziesięć druga; wyprostowany, z papierosem schowanym w dłoni pod pachą. Koszulka, którą miał na sobie, była nieco zbyt opięta, ale jeśli ma się ładne ciało, można sobie na to pozwolić, a on miał. Irytujący facet, pomyślała.

Thomas był lekarzem, pracował w szpitalu w Hvidovre, miał koło trzydziestki i był w trakcie robienia specjalizacji. Miał jasne, krótko ostrzyżone włosy, ładną cerę z mnóstwem piegów i niezwykle przenikliwe spojrzenie. Wyszedł tuż przed drugą, jakby jego stopy wskazały mu godzinę, pomyślała Anna, patrząc, jak opuszcza bar.

Dwa dni później zadzwonił do niej. Zapamiętał jej imię i nazwisko i znalazł ją w sieci, może zjedzą razem obiad? Okej. Od tej pory byli razem.

Niemal natychmiast zaczęło się między nimi źle dziać. Anna nie potrafiła zrozumieć, co właściwie się stało. Nigdy jeszcze nie czuła się tak beznadziejnie nieszczęśliwa jak wówczas, chociaż jednocześnie była szaleńczo zakochana. Wszystko było jedną wielką niewiadomą. Czuła się zagubiona. Thomas ją kochał, tak przynajmniej twierdził. Nie wierzyła mu. Masz lekką paranoję, śmiał się. Ona kochała go nieprzytomnie. Im mniej uwagi jej poświęcał, tym bardziej go kochała. Pół roku po tym jak się poznali, mniej więcej w listopadzie, poczuła się całkowicie zagubiona: nie wiedziała, czy są ze sobą czy nie; czy on ją kocha (twierdził, że tak) czy jej nie kocha (na co wskazywało jego zachowanie; spóźniał się dwie godziny, nie pojawiał się o umówionej godzinie, nie dzwonił). Nie miała pojęcia, czy ich związek ma przyszłość, nie wiedziała, gdzie jest ani dlaczego Thomas mówi to, co mówił, i robi to, co robił; dlaczego czasem zabiera ją na spotkanie do swoich znajomych, a innym razem nie. Po co chcesz ze mną iść?, pytał. Nie potrafiła odpowiedzieć. Chciała z nim być, po prostu.

Mówił, żeby wyluzowała. „Nie psuj tego, co jest między nami”, powiedział jej kiedyś. Starała się, ale bez skutku. Thomas poznał jej rodziców, spotkali się kilka razy, chociaż nie były to szczególnie udane spotkania. Anna nigdy nie poznała jego rodziców. Wiosną Thomas uznał, że powinni zrobić sobie przerwę, dwa tygodnie, żeby mógł wszystko przemyśleć: „Kocham cię, na pewno, tylko mam dosyć tego ciągłego niepokoju”, powiedział, patrząc na nią poirytowany. Kiedyś, po nocnej kłótni, którą ona sprowokowała, był tak zmęczony, że niewiele brakowało, a przepisałby pacjentowi złe leki. W ciągu tych dwóch tygodni, kiedy się nie widywali, Anna zrobiła test ciążowy.

— A więc będziemy mieć dziecko — powiedział Thomas, uśmiechając się, kiedy znów się spotkali.

— Cieszysz się? — spytała Anna, patrząc mu w oczy.

— Wybrałbym inny moment.

Na krótko przed porodem zamieszkali razem. Od tamtego czasu minęły prawie trzy lata.

Tuż za Instytutem Biologii, właściwie na jego przedłużeniu, znajdowało się Muzeum Zoologiczne. Górowało nad pozostałymi gmachami jak wielki, odświętnie przystrojony prom. Dwa najwyższe piętra zajmowały dostępne dla zwiedzających sale muzealne, na pozostałych mieściły się laboratoria i pokoje pracowników, symetrycznie rozlokowane wokół ognioodpornego trzonu budynku, gdzie przechowywano tworzone przez wieki i opisane przez duńskich naukowców zbiory owadów, mięczaków oraz kręgowców. Na trzecim piętrze mieścił się gigantyczny zbiór kręgowców, piętro niżej — dwa działy bezkręgowców, zaś na samym dole była piwnica, w której można było obejrzeć pełnowymiarowy szkielet fiszbinowca — walenia.

Erik Tybjerg, zewnętrzny opiekun naukowy Anny, specjalizował się w morfologii kręgowców; badał ewolucję kości podniebienia ptaków i był dokładnym przeciwieństwem Hellanda. Miał rzadkie brązowe włosy, ciemne oczy, był niski, krępy, a kiedy pracował, miał na nosie grube okulary w rogowych oprawkach. Anna śmiała się, że sprawiał wrażenie, jakby był przebrany za samego siebie. Był nieśmiały i zawsze niesłychanie poważny. Nigdy nie odwoływał umówionych spotkań, zawsze stawiał się przygotowany, przynosił książki, które omawiali podczas poprzedniego spotkania, czy kopię artykułu, o którym jej wcześniej wspominał. Mówił staccato i początkowo miał trudności z patrzeniem jej prosto w oczy; pił czarną jak węgiel herbatę z imponującą ilością cukru i zamykał się w sobie jak małż, gdy Annie zdarzyło się spytać go o cokolwiek, co nie miało żadnego związku z jej pracą.

To właśnie Erik Tybjerg po raz pierwszy pokazał Annie zbiór kręgowców.

— Nie nauczysz się niczego o kościach, gapiąc się w książki — powiedział jej, kiedy szli korytarzem prowadzącym do jednej z sal muzealnych. — Nigdy nie wolno wnioskować czegokolwiek o kościach na podstawie rysunków czy zdjęć, nigdy! — dodał, patrząc na nią surowo.

Otworzył drzwi do magazynu, wszedł i zniknął między rzędami szafek. Anna stała chwilę oszołomiona obcym jej zapachem wypreparowanych zwierząt, zanim odważyła się podążyć za nim. W pomieszczeniu nie było ani jasno, ani ciemno, jak w toalecie mającej odstraszać narkomanów, gdzie było dość światła, żeby znaleźć papier toaletowy, ale nie żyłę.

Zbiory mieściły się w dużym pomieszczeniu, w którym pod ścianami stały szafy ze szklanymi drzwiczkami skrywające wypchane zwierzęta oraz szafy z szufladami pełnymi pudełek i różnej wielkości kasetek, w których składowano oczyszczone, wygotowane kości. Tybjerg poruszał się swobodnie między rzędami szaf, nagle się zatrzymał, mniej więcej na środku sali.

— Tutaj mamy ptaki — oznajmił zadowolony.

Wentylacja pomieszczenia najwyraźniej nie była całkiem sprawna, bo Anna poczuła lekki odór. Zajrzała do szafy, gdzie stały wypchane ptaki. Strusie, dront dodo i dużo różnych wróbli. Tybjerg skręcił w korytarz po lewej stronie i zniknął za rogiem.

— To święte miejsce — odezwał się w ciemnościach.

Anna słyszała stukanie drzwi szafek. Podeszła do jednej z nich i niemal oparła się nosem o szklane drzwiczki, usiłując dojrzeć, jaki ptak stoi w środku. Był duży, brązowy, z okazałym ogonem. Miał rozpostarte skrzydła, jakby w chwili gdy umarł, miał wzbić się w powietrze lub właśnie chwilę wcześniej wylądował. Anna zauważyła małą myszkę, umieszczoną w jego dziobie. Zasięg jego skrzydeł wynosił co najmniej dwa metry; pozostałe ptaki wyglądały obok niego jak stado przerażonych piskląt.

— Orzeł cesarski — powiedział Tybjerg.

Anna wzdrygnęła się, mężczyzna podszedł do niej od tyłu, stał teraz obok niej, trzymając w ręku dwie podłużne drewniane skrzynki. Anna oparła się dłonią o jedną z szaf.

— Uważaj na szkło, to prawdziwy kryształ — ostrzegł Tybjerg. — Dlatego jest taki wypukły — dodał.

— Dlaczego jest tu tak ciemno? — spytała Anna.

— Chodź. — Zignorował jej pytanie.

Podążyła za nim. Gdy znów znaleźli się na korytarzu, drżały jej nogi.

— No to popatrzmy — powiedział Tybjerg głośno, rozkładając się przy jednym ze stolików przy oknie. — To jest Rhea americana, czyli nandu szare — oznajmił, biorąc delikatnie do ręki ptasią czaszkę. — Jest to nielot, którego szkielet pod wieloma względami przypomina szkielet drapieżnych dinozaurów i dlatego świetnie nadaje się do ćwiczeń. U nielotów łatwiej bowiem wyodrębnić poszczególne kości. U pozostałych ptaków są one jakby zrośnięte. Kości nielotów są podobne do kości ptaków pierwotnych. Przyjrzymy się im dokładniej.

Anna usiadła wygodniej przy stoliku, patrząc, jak Tybjerg wyjmuje poszczególne kości z pudełka i układa je na stole. Ptasia układanka. Powoli zaczął je składać. Anna, która sama nie bardzo się w tym orientowała, przyglądała mu się zaintrygowana. Zwróciła uwagę na delikatne ruchy jego rąk.

Siedzieli przy oknie prawie dwie godziny. Tybjerg poprosił, żeby złożyła szkielet, pokazawszy jej uprzednio kilka razy, w jakiej kolejności należy łączyć kości. Podkreślił, że musi poznać kolejne uproszczenia i regresje szkieletu ptaka, by móc uczestniczyć w toczącej się dyskusji. Istnieje bowiem grupa naukowców odmawiających uznania, że ptaki to współczesne dinozaury. Jej główną postacią jest słynny ornitolog Clive Freeman. Czy Anna o nim słyszała? Skinęła głową. Jest profesorem ornitologii w Zakładzie Ewolucji Ptaków, Paleobiologii i Systematyki na Uniwersytecie British Columbia, wydał też wiele obszernych i uznanych dzieł o ptakach.

— Jest cenionym ornitologiem — podkreślił Tybjerg. — Zna się na swoim fachu. Jeśli chcesz pokonać go jego własnymi argumentami, musisz być biegła w anatomii i fizjologii ptaków. Freeman bez przerwy odnosi się do obu dziedzin, upierając się, całkowicie bez sensu, że ptaki nie są dinozaurami.

Tybjerg siedział i patrzył przed siebie.

— Clive Freeman i jego zespół nie mają żadnych naukowych podstaw, na których mogliby oprzeć swoje wywody — ciągnął dalej. — Bowiem zarówno skamieliny, jak i uznane metody systematyki potwierdzają bliskie pokrewieństwo ptaków i dinozaurów. Mimo to obstają przy swoim. Dlaczego? — zakończył Tybjerg swój wywód.

Anna siedziała i, trzymając w ręku kilka kości, usiłowała dojść, z których zbudowana jest klatka piersiowa ptaka. Tybjerg najwyraźniej zaakceptował jej wybór, bo podał jej kolejną kość, łopatkę. Przyglądając się jej uważnie, stwierdził nagle:

— Dwieście osiemdziesiąt sześć apomorfii.

— Słucham?

— Dwieście osiemdziesiąt sześć cech apomorficznych, które oni mają w nosie.

Anna westchnęła, starając się przypomnieć sobie wszystko, co wie o apomorfiach. Tybjerg siedział, obracając w palcach niewielką ostrą kość.

— Musisz poznać wszystkie argumenty, ich i nasze, i je porównać. Wtedy go przygwoździmy — stwierdził.

Ostre słowa w ustach Tybjerga zdziwiły Annę. Wyjrzała przez okno na park.

— Wydamy książkę — ciągnął dalej Tybjerg. — Rodzaj manifestu. Ostateczny dowód — stwierdził z triumfującym spojrzeniem.

Anna wstała, szykując się do odejścia, kiedy nagle Tybjerg rzucił jakby od niechcenia:

— Byłbym zapomniał.

Położył na stoliku srebrny klucz. Anna miała wrażenie, że wy padł mu z rękawa. Wzięła go do ręki.

— Nie dałem ci przypadkiem przed chwilą klucza uniwersalnego?

— Nie, na pewno nie — zaprzeczyła, chowając go szybko do kieszeni.

Tybjerg dał jej klucz, którego studiujący zwykle nie dostają. Teraz mogła otworzyć każde drzwi.

Opuszczała budynek muzeum, rozmyślając o Tybjergu. Postanowiła porozmawiać o nim z Johannesem.

— Wielu go nie lubi — odpowiedział jej spontanicznie.

— Dlaczego?

Anna była szczerze zdumiona, a Johannes wyglądał, jakby żałował swojego wybuchu.

— Nie lubię rozsiewać plotek — zaczął się tłumaczyć.

— Przestań, do diabła — przerwała mu.

Johannes wyraźnie się wahał.

— No dobrze — zaczął. — Spróbuję wyrazić to zwięźle. Tybjerg jest podobno niezwykle utalentowanym badaczem. Już jako uczeń pracował w muzeum przy porządkowaniu zbiorów. Ma pamięć jak gąbka, chłonie wiedzę. Ale źle funkcjonuje społecznie, prawdę mówiąc, nie jest lubiany. Tybjerg i Helland przez lata współpracowali ze sobą — ciągnął dalej Johannes. — Kiedy był młodszy, prowadził zajęcia ze studentami. Mnie też uczył. Zaczęto się jednak na niego skarżyć.

— Dlaczego?

— Nie potrafi uczyć — stwierdził Johannes.

— Dziwne. Spędziłam z nim całe przedpołudnie i muszę przyznać, że bardzo dobrze tłumaczy.

— Nie, kiedy ma przed sobą większe grono studentów. Wtedy się denerwuje i wygłasza kazanie, a nie wykład. Jakby recytował teksty, których nauczył się na pamięć. Osobiście uważam, że ma coś nie tak z głową, naprawdę. Trzymają go tylko dlatego, że wie wszystko o tutejszych zbiorach. Więcej niż ktokolwiek inny. To jakby zatrudnić autystyka do pilnowania ogromnego zbioru płyt. Wie, gdzie co jest, jak się nazywa, ale nikt nigdy nie zatrudni go na stałe. Ktoś, kto pracuje na Uniwersytecie Kopenhaskim, musi umieć wykładać.

Johannes milczał chwilę, po czym dodał:

— Na pewno jednak nie jest po prostu zwykłym dziwakiem.

— Ale mam szczęście — skwitowała Anna, kładąc głowę na klawiaturze.

— O co ci chodzi?

— Mój promotor jest do niczego, a mój zewnętrzny opiekun naukowy to dziwak.

— Nie zaczynaj — wszedł jej w słowo Johannes. — Już to przerabialiśmy. Helland jest w porządku.

— Tak mi się wyrwało.

— Rozumiem, ale spróbuj nad sobą panować.

Wszystkie wypowiedzi w kontrowersyjnej kwestii pochodzenia ptaków były stanowcze i jednoznaczne, twarde jak kamień, pomyślała Anna. Zaakceptowała, że za punkt wyjścia musi przyjąć stanowisko Hellanda i Tybjerga, jeśli w ogóle chce cokolwiek zrozumieć z trwającego sporu i w przyszłości wyrobić sobie własne zdanie na ten temat. Szczerze mówiąc, nie potrafiła pojąć, dlaczego Helland i Tybjerg mają rację, a Clive Freeman, według Hellanda i Tybjerga, jej nie ma.

„Ptak to współczesny dinozaur”, napisała na kartce. „Ptaki są bezpośrednimi potomkami dinozaurów”, dopisała. Narysowała dwie piłki, mające przedstawiać głowy Hellanda i Tybjerga, i powiesiła kartkę na ścianie. Następnie wzięła inną kartkę, na której narysowała jedną głowę, mającą przedstawiać Clive’a Freemana, i napisała na niej: „Ptak nie jest współczesnym dinozaurem” i dopisała: „Współczesne ptaki i wymarłe dinozaury to grupy pokrewne, aczkolwiek wywodzące się od wspólnego przodka”. Jak on się nazywał? Sprawdziła i dopisała „Archozaur”. Powiesiła kartkę na ścianie.

„Archozaury, gady naczelne, w szerszym rozumieniu — diapsydy”. Poirytowana zamknęła oczy. Co to właściwie znaczy? Sprawdziła. „Podgromada gadów, w których czaszkach rozwinęły się dwie pary otworów skroniowych, w przeciwieństwie do synapsydów i anapsydów, które...”. Zagryzła wargi. Otwór skroniowy. Co to dokładnie jest? Otworzyła podręcznik. „Otwór w tylnej części czaszki, za oczodołami, do którego przyczepione są mięśnie żuchwy; rozróżnia się otwory części przedoczodołowej...” Co to za część? Anna znów musiała sięgnąć po podręcznik.

W ten sposób mijały jej dni. Była coraz bardziej sfrustrowana. Pisała pracę doktorską, nie wypracowanie na dowolny temat. Z założenia powinna wnieść coś nowego, nie ograniczać się do zreferowania powszechnie znanego sporu, przepisując fragmenty opublikowanych wcześniej artykułów. Próbowała wytłumaczyć matce, że przeczytanie czterech stron zajęło jej trzy dni. Cecilie spojrzała na nią, jakby urwała się z choinki. A tak właśnie było. Cały czas natrafiała na nieznane jej słowa i pojęcia, sprawdzała ich znaczenie, pojawiały się kolejne, sprawdzała je, aż w końcu miała wokół siebie tyle otwartych książek, sprawdziła tyle odnośników, że nie bardzo pamiętała, od czego wszystko się zaczęło. Słowa nigdy nie były jednoznaczne, za nimi często kryły się skomplikowane procesy życiowe. Wiele z nich poznała już wcześniej, podczas kursu podstawowego, ale nie pamiętała ich znaczenia. Wszystko musiała sprawdzać. Minął miesiąc, frustracja zamieniła się w przerażenie, wręcz strach. Czyżby była głupia? Skoro nie potrafi pojąć sedna sporu, który tak rozpalał zarówno Tybjerga, jak i Hellanda.

W akcie desperacji postanowiła przeczytać dzieło Freemana Ptaki od deski do deski. Tybjerg wspominał o nim kilkakrotnie. Kiedyś stwierdził sucho, że kiedy Anna będzie w stanie rozłożyć je na czynniki pierwsze, będzie to znak, że jest gotowa przystąpić do egzaminu. Od tygodni książka leżała na jej biurku; codziennie, zbierając się do domu, wkładała ją do torby. Zamierzała ją przeczytać, ale co wieczór, po siedmiu linijkach lektury, po prostu zasypiała. W końcu nie miała wyboru. Pocieszając się, że kiedy w końcu przez nią przebrnie, elementy układanki trafią na swoje miejsce, zaczęła czytać.

Praca Freemana okazała się arcydziełem. Zawierała wspaniałe zdjęcia i kolorowe ilustracje, a argumentacja zdawała się w każdym punkcie logiczna i przemyślana. Autor wyciągał wnioski, odsyłał do literatury, nie próbował na siłę rozwiewać wszystkich wątpliwości. Gdyby nie niezachwiane przekonanie Hellanda i Tybjerga, że Freeman się myli, Anna kupiłaby jego teorię na pniu. Freeman był niewątpliwie człowiekiem, który wie, o czym mówi. Czyżby to właśnie jego miała przygwoździć raz na zawsze?

Kiedy skończyła czytać, miała osiemdziesiąt dwie strony odręcznych notatek, co jednak bynajmniej nie znaczyło, że czuła się mądrzejsza. Była przerażona czekającym ją zadaniem. Z książką w objęciach i z mocno bijącym sercem udała się do Tybjerga.

Czekał na nią w kawiarni Muzeum Zoologicznego. Ledwie zdążyła usiąść na krześle, wyrzuciła z siebie:

— Zupełnie nie rozumiem, dlaczego Freeman nie ma racji. Jego argumentacja wydaje się przekonująca.

Tybjerg wydął wargi.

— Chyba nie doczytałaś do końca — powiedział chłodno.

— Przeczytanie Ptaków zajęło mi trzy tygodnie — oświadczyła Anna zrezygnowana.

— Po co na litość boską to czytałaś? Wystarczyłoby, gdybyś ją przekartkowała. I to byłoby za dużo — stwierdził Tybjerg, biorąc od niej Ptaki.

— Ta książka zaburza ostrość widzenia — dodał, przerzucając strony podręcznika. Nagle się uśmiechnął. — Rozumiem cię. Freeman wydaje się przekonujący, ponieważ sam jest przekonany o słuszności własnych teorii. Tacy zawsze są najgorsi.

Położył książkę przed Anną i się zamyślił.

— Daj sobie z nią spokój — odezwał się w końcu. — W zamian przeczytaj piętnaście artykułów przedstawiających argumenty za tezą, że ptaki pochodzą od dinozaurów, i piętnaście argumentujących przeciwko temu. Wtedy zyskasz jasność. Od książek trzymaj się na razie z daleka. Jest dużo dobrych i do nich możesz potem wrócić, ale ta to nic innego jak upiększona propaganda — stwierdził, waląc egzemplarzem Ptaków o blat.

Anna wypuściła powietrze przez nos.

— I jeszcze jedno — dodał Tybjerg, przyglądając się jej uważnie. — Musisz wyjść z założenia, że to ja mam rację. Z czasem się o tym przekonasz, teraz po prostu trochę mi zaufaj. Inaczej szybko pójdziesz na dno.

Dał jej do zrozumienia, że zakończył spotkanie. Anna pokiwała głową.

Przez następne trzy dni przeszukiwała katalog artykułów wydziałowej biblioteki uniwersyteckiej na Nørre Alle. Pamiętając, oczywiście, że Tybjerg ma rację.

Pierwszy dzień był jak wędrówka przez pustynię. Znalazła mnóstwo artykułów z argumentami zarówno za, jak i przeciw, ale żadnego, który przekonałby ją, że argumentacja Hellanda i Tybjerga jest bardziej przekonująca niż Freemana. Drugiego dnia nastąpił przełom. Przejrzała kilkadziesiąt kolejnych artykułów, zrobiła kopie, rozłożyła je przed sobą na stole i znów poczuła frustrację. Nagle jednak w ciemnościach dojrzała promyk światła.

Jeśli Tybjerg ma rację, jeśli rzeczywiście jest tak wiele dowodów potwierdzających pokrewieństwo ptaków z dinozaurami, jak twierdzą Tybjerg i Helland — szybko przeliczyła artykuły — około dwudziestu pięciu naukowców z całego świata zgadzało się z nimi, to wygląda na to, że ich punkt widzenia ma jednak więcej zwolenników, a jeśli tak, to dziwne, że tak renomowane pisma jak „Nature”, „Science”, a w szczególności „Scientific Today”, dla których wiarygodność była podstawą istnienia, nadal udostępniały swoje łamy autorom kwestionującym tę tezę. Anna nadal nie wiedziała, co o tym myśleć, ale nagle kwestia ta stała się drugorzędna. Sytuacja byłaby inna, gdy istniały jakieś wątpliwości. Gdyby ptaki były dinozaurami, gdyby nadal brakowało dowodów w postaci skamielin, tak jak to było w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, albo gdyby w 2000 roku nie znaleziono czwartego sinozauropteryksa, a następnie — w 2005 roku — czwartego tyranozaura. Było mnóstwo skamielin, a wspomniane wyżej dinozaury istniały. Z artykułów dowodzących bliskiego pokrewieństwa ptaków i dinozaurów wynikało wyraźnie, że ich autorzy są przekonani, że ptaki to współczesne dinozaury. Całkowicie przekonani.

Anna patrzyła przed siebie.

Tybjerg mówił jej kiedyś, że zespół redakcyjny czasopisma naukowego zwykle składa się z pięciu redaktorów naukowych, co znaczyłoby, że piętnaście osób w redakcjach trzech czołowych periodyków naukowych: „Nature”, „Science” i „Scientific Today” decydowało, jakie informacje naukowe mają docierać do czytelników. Piętnaście osób. Chcąc zachować właściwe proporcje, musieli dbać, by publikacje odzwierciedlały prawdziwy stan i zakres prowadzonych na świecie badań. Natomiast w tej kwestii coś się nie zgadzało. Mimo że dowody zdawały się wskazywać, iż ptaki to współczesne dinozaury, to niemal w co drugim numerze znajdywała artykuły, podejmujące kwestię pochodzenia ptaków. Była coraz bardziej podniecona. Błyskawicznie podzieliła artykuły na dwie kupki, zaznaczyła na żółto nazwiska autorów i zadowolona odchyliła się w krześle. Miała przed sobą dwadzieścia cztery artykuły i kilka mniejszych notatek, których autorzy opowiadali się za pokrewieństwem ptaków i dinozaurów, i dwadzieścia trzy artykuły autorów, którzy byli odmiennego zdania. Erik Tybjerg i Lars Helland byli autorami pięciu artykułów, pozostałe szesnaście było autorstwa innych naukowców, właściwie z całego świata. Wyglądało to dość przekonująco.

Następnie przejrzała drugą kupkę. Dwadzieścia trzy artykuły były autorstwa trzech naukowców. Byli nimi Clive Freeman, Michael Kramer i Xian Chien Lu, przy czym dwaj pierwsi byli autorami dziewiętnastu z dwudziestu trzech artykułów. Usiadła do komputera i wyszukała w Internecie informacje o Xian Chien Lu. Okazało się, że był on chińskim paleontologiem, który zmarł w ubiegłym roku. Szukając dalej, dowiedziała się, że Michael Kramer w marcu 1992 roku został doktorantem w Zakładzie Ewolucji Ptaków, Paleobiologii i Systematyki na Uniwersytecie British Columbia, w następnym roku otrzymał stypendium naukowe, napisał i obronił doktorat, a w czerwcu 2000 roku został zatrudniony na etacie profesora. Przejrzała pozostałe informacje i szybko znalazła to, czego szukała: promotorem pracy doktorskiej Michaela Kramera był profesor Clive Freeman. Po raz pierwszy od dawna poczuła, że poszczególne elementy układanki zaczynają tworzyć całość.

Anna zdążyła zdjąć kurtkę i włączyć komputer, kiedy doszły do niej jakieś dziwne dźwięki. Nadstawiła uszu. Znała wszystkie odgłosy instytutu. Dźwięk alarmu, reagującego na podejrzane zapachy, głosy studentów, przychodzących na ćwiczenia w poniedziałki, wtorki i czwartki, odgłos pospiesznych kroków Hellanda i powolnych, ślimaczących się Johannesa; rozpoznawała też kroki Svenda i Elisabeth, dwojga pozostałych profesorów instytutu. Dźwięk, który teraz docierał do uszu Anny, nie pasował do żadnych jej znanych.

Ktoś biegł, nagle się zatrzymał; usłyszała zduszone wołanie Johannesa, wzywającego Elisabeth, i znów odgłos biegnących stóp, potem głos Elisabeth, a po chwili krzyk Svenda. Anna wstała od biurka i zdziwiona wystawiła głowę na korytarz. Przed laboratorium Svenda stał Johannes i machał rękami.

— On tam leży! Chyba nie żyje. To okropne. Już jadą, to znaczy karetka już jedzie, tak mi powiedzieli. Prosili, żebym nie ruszał się z miejsca, ale ja nie mogę na niego patrzeć. Język... jego język...

Anna wyszła na korytarz i ruszyła w stronę stojącej nieco dalej grupki ludzi. Nagle wszyscy zaczęli biec. Pobiegła za nimi. Dziesięć sekund później wszyscy zatrzymali się przed gabinetem Hellanda. Drzwi były otwarte.

Chwilę stali jak sparaliżowani. Profesor leżał w swoim fotelu. Miał na sobie szare spodnie, które Anna pięć minut temu widziała przez szparę w drzwiach. Ręce zwisały mu bezwładnie wzdłuż boków, oczy miał szeroko otwarte. Na jego kolanach leżała praca dyplomowa Anny, najwyraźniej właśnie ją czytał. Była poplamiona krwią. I w tym momencie Anna zobaczyła jego język.

Leżał na klatce piersiowej. Z jednej strony wyglądał jak zwykły język, z drugiej był zakrwawiony, poszarpany jak kawałek zbitego mięsa. Johannes pojękiwał głośno. Anna, Elisabeth i Svend niemal jednocześnie wycofali się na korytarz.

— Cholera, co za widok. Byliśmy umówieni na spotkanie w sprawie artykułu — tłumaczył, zacinając się, Johannes. — Przyszedłem punktualnie. Zapukałem, nikt nie odpowiedział, więc pchnąłem drzwi i wtedy go zobaczyłem. Leżał na podłodze, z wywalonym językiem.

Johannes opowiadał, że chwycił profesora, zobaczył białka jego oczu i wpadł w panikę; puścił ciało, pobiegł do pokoju obok i wykręcił numer ratunkowy 112.

Svend ruszył biegiem do toalety leżącej dokładnie naprzeciwko gabinetu Hellanda i zwymiotował.

— Musimy tam wrócić — stwierdziła Anna. — A jeśli on żyje? Jeśli nie umarł? Musimy spróbować mu pomóc.

— Ja pójdę — odezwała się Elisabeth stanowczym głosem.

— Tylko niczego nie dotykajcie! — zawołał Johannes.

— Uspokój się! — krzyknęła Anna.

Chciała przywołać go do porządku, ale nagle poczuła, że kręci się jej w głowie. Svend wyszedł z toalety biały jak kreda. Dotarł do nich sygnał zbliżającej się karetki.

— Niech to diabli — odezwał się Svend, masując powiekę wierzchem dłoni.

Sygnał stawał się coraz głośniejszy, po chwili usłyszeli hałas i zobaczyli dwóch umundurowanych policjantów i lekarza, wbiegających po schodach. Lekarz natychmiast zniknął w gabinecie Hellanda; po niespełna minucie pojawiło się kolejnych dwóch funkcjonariuszy. Jeden wszedł do gabinetu, pozostali próbowali rozeznać się w sytuacji. Na pytanie, co się stało, Svend i Elisabeth zaczęli opowiadać, wchodząc sobie bez przerwy w słowo. Anna spuściła wzrok; stała, wpatrując się w guzik leżący na pokrytej linoleum podłodze. Elisabeth i Svend zniknęli z jednym z policjantów. Anna nadal przyglądała się guzikowi i nagle zrobiło się jej gorąco, domyśliła się, że Johannes patrzy na nią.

— Musimy porozmawiać — powiedział jeden z funkcjonariuszy, zwracając się do Anny i Johannesa.

Rozmowa trwała pięć minut. Johannes powtórzył to, co mówił już wcześniej; Anna przedstawiła się i poinformowała, że kiedy niedawno szła korytarzem, widziała przez szparę w drzwiach nogawkę spodni profesora. Słyszała też podniesione głosy; tak, możliwe, że był to tylko jeden podniesiony głos; nie, nie słyszała słów; nie wie, o czym rozmawiano. Johannes nie odrywał od niej wzroku. Anna wyciągnęła rękę i zaczęła jej się przyglądać. Ręka drżała.

W drzwiach pojawił się lekarz i cichym głosem zdał sprawozdanie policjantom, którzy pokiwali głowami. Jeden z nich podszedł do Anny i Johannesa. Wskazał im dwa krzesła i poprosił, żeby usiedli.

— Proszę tu chwilę zaczekać. Wrócę za kilka minut — powiedział i zniknął w gabinecie Hellanda.

Anna patrzyła, jak policjanci wygradzają gabinet profesora i kawałek korytarza czerwono-białą plastikową taśmą.

Wkrótce zjawili się kolejni funkcjonariusze, umundurowani i w cywilu. Dwóch włożyło cienkie białe kombinezony i weszło do gabinetu. Do Anny i Johannesa podszedł wysoki mężczyzna i przedstawił się jako komisarz Søren Marhauge. Miał ciemne oczy, piegi i krótko ostrzyżone włosy. Spojrzał Annie w oczy.

Za radą Anny przeszli do niewielkiego pomieszczenia bibliotecznego, znajdującego się między laboratoriami Svenda i Hellanda, gdzie mogli swobodnie rozmawiać. Søren Marhauge mówił powoli, jakby najpierw sam musiał wszystko dokładnie przemyśleć. Anna była wyraźnie poirytowana, miała wrażenie, że ciągle wypytuje ją o to samo, i kiedy po dwudziestu minutach rozległo się pukanie do drzwi, zdążyła już ochrzcić go Najbardziej Irytującym Policjantem Świata. Jakiś funkcjonariusz zajrzał do pokoju i szeptem przekazał coś komisarzowi, który natychmiast ich przeprosił i przerwał rozmowę. Anna wróciła do swojego pokoju. Na korytarzu kłębił się tłum ludzi. Złapała się za głowę, za dwa tygodnie miała się bronić, a jej praca leżała teraz poplamiona krwią w gabinecie Hellanda.

3

Wczesnym rankiem ósmego października Søren był w drodze do Kopenhagi. Był najmłodszym komisarzem w historii duńskiej policji, pracował w komisariacie numer 3 w podkopenhaskim Bellahøj, podlegającemu wydziałowi A Stołecznej Komendy. Było powszechnie wiadomo, że swoją karierę zawdzięcza temu, że potrafi „dziergać wstecz”. Miał niezwykle przenikliwy umysł; podejmował bardzo odważne decyzje, którymi potem szczycił się jego macierzysty wydział. W wieku trzydziestu lat awansował na komisarza. Było to siedem lat temu.

Søren postanowił wyprzedzić jadącą przed nim czerwoną hondę, był spóźniony. A wszystko dlatego, że zatrzymał się w Vangede, żeby zjeść śniadanie z Vibe. On i Vibe byli parą siedemnaście lat, rozstali się trzy lata temu. Kiedy byli razem, mieszkali na Nørrebro, potem jednak Søren zamieszkał w Humlebaek, a Vibe ze swoim mężem w domu przy Nymosen, w Vangede.