Przyloty na Ziemię - Edward Guziakiewicz - E-Book

Przyloty na Ziemię E-Book

Edward Guziakiewicz

0,0
8,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Ten obszerny tom zawiera dziewięć mikropowieści SF Edwarda Guziakiewicza, napisanych w latach 1995-2011: „Afrodyta”, „Banita”, „Ekscytoza”, „Przerwany lot”, „Genesis”, „Misja: Europa”, „Syreny z Cat Island”, „Supernowa” i „Kasandra”.Są to utwory o podobnej wielkości. Różnią się one znacznie tematyką i czasem akcji, jednakże ich zestawienie nie jest całkiem przypadkowe. Znajdujemy w nich podobny motyw przewodni. Wiążą się one bowiem nie tyle z okrzyczanymi wyprawami w kosmos (odlotami z Ziemi), co raczej z powrotami na planetę matkę.Jaka jest fantastyka, prezentowana w tych utworach? Może ona bawić, wzruszać i śmieszyć. W pierwszej kolejności dostarcza więc rozrywki. Nie brakuje w niej wątków sensacyjnych i kryminalnych. Ze względu na nasycenie erotyką kwalifikuje się ona do tzw. subtelnej różowej serii. Wyobraźnia szukającego nowych doznań czytelnika znajduje tu pożywkę w postaci zaskakujących konwencji i rozwiązań. Nie jest jednak przy tym pozbawiona głębszych analiz o charakterze psychologicznym.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB

Veröffentlichungsjahr: 2015

Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Edward Guziakiewicz

Przyloty na Ziemię

tom mikropowieści SF

Co­py­ri­ght © 2015 Edward Gu­zia­kie­wicz

All ri­ghts re­se­rved

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Roz­po­wszech­nia­nie i ko­pio­wa­nie ca­ło­ści lub czę­ści pu­bli­ka­cji za­bro­nio­ne bez pi­sem­nej zgo­dy au­to­ra.

ISBN 978-83-64865-31-2 (EPUB)

Ob­raz na okład­ce li­cen­cjo­no­wa­ny przezDe­po­sit­pho­tos.com/Dru­kar­nia Chro­ma

Tytułem wprowadzenia

Ten ob­szer­ny tom za­wie­ra dzie­więć mi­kro­po­wie­ści SF Edwar­da Gu­zia­kie­wi­cza, na­pi­sa­nych w la­tach 1995-2011: „Afro­dy­ta”, „Ba­ni­ta”, „Eks­cy­to­za”, „Prze­rwa­ny lot”, „Ge­ne­sis”, „Mi­sja: Eu­ro­pa”, „Sy­re­ny z Cat Is­land”, „Su­per­no­wa” i „Ka­san­dra”.

Są to utwo­ry o po­dob­nej wiel­ko­ści. Róż­nią się one znacz­nie te­ma­ty­ką i cza­sem ak­cji, jed­nak­że ich ze­sta­wie­nie nie jest cał­kiem przy­pad­ko­we. Znaj­du­je­my w nich po­dob­ny mo­tyw prze­wod­ni. Wią­żą się one bo­wiem nie tyle z okrzy­cza­ny­mi wy­pra­wa­mi w ko­smos (od­lo­ta­mi z Zie­mi), co ra­czej z po­wro­ta­mi na pla­ne­tę mat­kę.

Jaka jest fan­ta­sty­ka, pre­zen­to­wa­na w tych utwo­rach? Może ona ba­wić, wzru­szać i śmie­szyć. W pierw­szej ko­lej­no­ści do­star­cza więc roz­ryw­ki. Nie bra­ku­je w niej wąt­ków sen­sa­cyj­nych i kry­mi­nal­nych. Ze wzglę­du na na­sy­ce­nie ero­ty­ką kwa­li­fi­ku­je się ona do tzw. sub­tel­nej ró­żo­wej se­rii. Wy­ob­raź­nia szu­ka­ją­ce­go no­wych do­znań czy­tel­ni­ka znaj­du­je tu po­żyw­kę w po­sta­ci za­ska­ku­ją­cych kon­wen­cji i roz­wią­zań. Nie jest jed­nak przy tym po­zba­wio­na głęb­szych ana­liz o cha­rak­te­rze psy­cho­lo­gicz­nym.

Afrodyta

Rozdział pierwszy

Za­mar­ła przy wej­ściu do wy­ło­żo­ne­go mar­mu­rem wy­so­kie­go sa­lo­nu. W mil­cze­niu sta­ła, z od­da­niem wpa­tru­jąc się w po­chło­nię­te­go my­śla­mi Ra­oula. W ta­kich chwi­lach czas się dla niej nie li­czył. Ten wresz­cie drgnął, sły­sząc ci­chut­ki sze­lest lub ra­czej do­my­śla­jąc się jej obec­no­ści i ma­chi­nal­nie się obej­rzał. Z roz­tar­gnie­niem zlu­stro­wał jej po­stać. Po­jął, że za­du­rzo­na w nim dziew­czy­na ad­o­ru­je go tak już od kil­ku mi­nut, a na jego twa­rzy za­go­ścił za­gad­ko­wy pół­u­śmiech. Z ulgą się prze­cią­gnął i odło­żył na blat błysz­czą­cy pro­spekt, nad któ­rym się za­du­mał. Uzmy­sło­wił so­bie, że bar­dzo do­brze zro­bił, de­cy­du­jąc się na tę dłu­go­no­gą pa­nien­kę. Była war­ta grze­chu. Po­ła­ko­mił się na anie­li­cę z fi­gu­rą Miss Uni­ver­sum i nie miał po­wo­du, by tego ża­ło­wać. Na­tu­ral­nie, mu­siał prze­zwy­cię­żyć w so­bie pew­ne opo­ry, zwią­za­ne z tra­dy­cyj­nym wy­cho­wa­niem. Pa­mię­tał, że po­cząt­ko­wo krę­po­wa­ły go nie­win­ne spoj­rze­nia cha­bro­wych oczu bo­skiej dzie­więt­na­sto­lat­ki i że w pierw­szych ty­go­dniach jej po­sia­da­nia za­cho­wy­wał się wo­bec niej jak nu­wo­rysz wo­bec lo­do­wa­te­go i dys­tyn­go­wa­ne­go lo­ka­ja. Było w tym coś na kształt nie tyl­ko sub­tel­ne­go kom­plek­su niż­szo­ści, ale i spy­cha­ne­go do pod­świa­do­mo­ści po­czu­cia winy. Z mo­ral­ne­go punk­tu wi­dze­nia nie za­słu­gi­wał na ko­goś ta­kie­go jak ona. Na zna­nej z za­moż­no­ści Dia­nie, utwo­rzo­nej z aste­ro­idów mię­dzy Mar­sem a Jo­wi­szem, na­by­wa­nie klo­no­wa­nych dziew­cząt było wszak­że za­le­ga­li­zo­wa­ne — za­tem każ­dy, kto dys­po­no­wał więk­szym szma­lem, a przy tym lu­bił nim sza­stać, mógł so­bie taką za­fun­do­wać. Na in­nych glo­bach Ukła­du Sło­necz­ne­go krzy­wio­no się z ci­cha na tę prak­ty­kę, za­rzu­ca­jąc Dia­na­nom, że han­dlo­wa­nie klo­no­wa­ny­mi hu­ry­sa­mi pach­nie nie­wol­nic­twem. Przy­ga­niał ko­cioł garn­ko­wi. Ci po­pie­prze­ni dy­plo­ma­ci naj­chęt­niej za­mie­ni­li­by cały Układ Sło­necz­ny w szkół­kę nie­dziel­ną! Nic się nie zmie­ni­ło pod tym wzglę­dem od stu­le­ci — szcze­gól­nie na Zie­mi, któ­ra mia­ła opi­nię naj­bar­dziej kon­ser­wa­tyw­nej z pla­net. No, może nie­co ina­czej było na księ­ży­cach Jo­wi­sza i Sa­tur­na. Im da­lej od trze­ciej od Słoń­ca, tym więk­szy luz! On sam po kil­ku­dzie­się­ciu la­tach służ­by osta­tecz­nie po­że­gnał przej­mu­ją­cą gro­zą lo­do­wa­tą bazę na od­le­głej pla­ne­to­idzie i prze­szedł na za­słu­żo­ną eme­ry­tu­rę. Ni­g­dy nie był żo­na­ty i pew­nie dla­te­go wy­sy­ła­no go tam, gdzie dia­beł chi­cho­cząc mó­wił do­bra­noc, czy­li na obrze­ża Ukła­du Sło­necz­ne­go. Na jego kon­cie w Mar­sjań­skim Ban­ku Ko­mer­cyj­nym uzbie­ra­ła się nie­zła sum­ka, któ­ra do­dat­ko­wo uro­sła dzię­ki temu, że poza or­bi­tą Nep­tu­na przy­pad­kiem tra­fił na znacz­ne zło­ża re­te­li­tu, więc mógł się urzą­dzić na spo­koj­nych przed­mie­ściach No­we­go Kon­stan­ty­no­po­la. Ku­pił zbu­do­wa­ną ze sma­kiem kre­do­wo­bia­łą wil­lę z pal­ma­mi w prze­stron­nym atrium i pod­świe­tlo­ną pły­wal­nią z del­fi­nem. Miał dwa mło­de oswo­jo­ne owi­rap­to­ry. W re­zul­ta­cie tego wszyst­kie­go zaj­mo­wał się tym, o czym skry­cie ma­rzył od naj­młod­szych lat. A więc ni­czym. Z na­tu­ry pa­syw­ny, uwiel­biał bło­gą bez­czyn­ność i już jako pod­ro­stek po­tra­fił go­dzi­na­mi wy­le­gi­wać się i wpa­try­wać w bia­ły su­fit lub z rę­ka­mi w kie­sze­niach włó­czyć się bez celu po oko­li­cach mia­stecz­ka i zbi­jać bąki. W głę­bi du­szy nie gar­dził — jak pra­wie każ­dy męż­czy­zna — sub­tel­ny­mi do­zna­nia­mi zmy­sło­wy­mi i nie zmie­ni­ły jego skłon­no­ści wy­ma­ga­ją­ce wstrze­mięź­li­wo­ści lata służ­by w Si­łach Ko­smicz­nych Ukła­du. Co wię­cej, wy­da­wa­ło się, że je jesz­cze wzmoc­ni­ły.

—Po­dejdź­że, ko­cha­nie, nie prze­szka­dzasz mi — życz­li­wie za­chę­cił dziew­czy­nę. — Już skoń­czy­łem...

Afro­dy­ta była pierw­szą i je­dy­ną nie­wol­ni­cą, na jaką mógł so­bie w ży­ciu po­zwo­lić. By­wa­ły chwi­le, w któ­rych wąt­pił w to, czy psy­chicz­nie doj­rzał do jej po­sia­da­nia. Ja­kaś część nie­go nie po­go­dzi­ła się bo­wiem z tym, że mo­del­ka o fe­no­me­nal­nej uro­dzie nie po­sia­da przy­ro­dzo­nych praw, na­leż­nych ży­wej isto­cie ludz­kiej. Przez pierw­szy ty­dzień tłu­mił w so­bie żą­dze, nie chcąc po­su­wać się wo­bec niej za da­le­ko i trak­tu­jąc ją nie­omal jak da­le­ką ku­zyn­kę, któ­ra na krót­ko za­trzy­ma­ła się pod jego go­ścin­nym da­chem. Za­cho­wy­wał się jak za­du­rzo­ny sztu­bak i skwa­pli­wie za­bie­gał o jej wzglę­dy. In­stynk­tow­nie grał rolę, któ­ra mu od­po­wia­da­ła i ja­koś go uspra­wie­dli­wia­ła we wła­snych oczach. Obiek­tyw­nie bio­rąc, jego za­wsty­dza­ją­ce za­lo­ty i że­nu­ją­ce umi­zgi nie mia­ły naj­mniej­sze­go sen­su i sta­no­wi­ły bez­spor­ną stra­tę cza­su. Afro­dy­ta bo­wiem była do nie­go bez­wa­run­ko­wo przy­sto­so­wa­na, a wsz­cze­pio­ne w nią stan­dar­do­we pro­gra­my z wy­ra­fi­no­wa­nym klu­czem ero­tycz­nym za­ła­twia­ły spra­wę. Rzad­ko kie­dy za­wo­dzi­ły. Psy­cho­tro­ni­ka sta­ła wy­so­ko na Dia­nie i w mózg klo­no­wa­ne­go cia­ła, w któ­rym aż ro­iło się od im­plan­tów i mi­kro­pro­ce­so­rów, wpi­sa­no zło­żo­ny ze­spół za­cho­wań za­do­wa­la­ją­cych na­wet naj­bar­dziej wy­bred­ne­go ko­chan­ka. Blon­dyn­ka o fi­gu­rze Ma­ri­lyn Mon­roe była więc na wpół elek­tro­nicz­ną ma­szy­ną do upra­wia­nia sek­su i za­spa­ka­ja­nia mę­skiej chu­ci. I wła­ści­wie ni­czym wię­cej. Z praw­ne­go punk­tu wi­dze­nia po­zo­sta­wa­ła an­dro­idem kla­sy ze­ro­wej. Czło­wiek wol­ny po­sia­dał na­tu­ral­nych ro­dzi­ców, drze­wo ge­ne­alo­gicz­ne i miał tro­chę ina­czej po­ukła­da­ne w gło­wie.

—Ni­czym wię­cej? — za­py­tał swo­je­go nie­wy­raź­ne­go od­bi­cia w for­ni­tu­rze czar­ne­go for­te­pia­nu, gdy pod­niósł się z wy­ście­ła­ne­go mięk­ką skó­rą fo­te­la. — Ni­czym?!

Do­pie­ro te­raz po­de­szła do nie­go, nie ro­zu­mie­jąc jed­nak­że rzu­co­nych pół­gło­sem słów. Nie była Ali­cją z Kra­iny Cza­rów i nie mo­gła przejść na dru­gą stro­nę lu­stra. Tym nie­mniej umia­ła wo­dzić go na po­ku­sze­nie i po­sia­da­ła prze­wy­bor­ny dar zrzu­ca­nia z sie­bie w jego to­wa­rzy­stwie i tak z re­gu­ły ską­pe­go odzie­nia. Owiał go osza­ła­mia­ją­cy za­pach jej dro­gich per­fum.

—Tak, Ra­oulu? — za­py­ta­ła, a jej nie­win­nie spo­glą­da­ją­ce nie­bie­skie oczy wy­da­wa­ły się wy­ra­żać po­trze­bę od­ga­dy­wa­nia jego naj­skryt­szych pra­gnień. — Coś cię nie­po­koi?

Ogar­nął ją ra­mie­niem i przy­tu­lił do sie­bie. Lu­bił cie­pło jej cia­ła i je­dwa­bi­stą gład­kość jej skó­ry.

—Nie, zu­peł­nie nic — wes­tchnął. — Je­steś słod­ka jak cu­kie­re­czek — po­ca­ło­wał ją w ucho, od­gar­nia­jąc furę ja­snych wło­sów. — Jak zwy­kle.

Za­mru­cza­ła jak kot­ka i lek­ko się od nie­go od­su­nę­ła.

—Czy wie­czo­rem gdzieś ra­zem wy­cho­dzi­my? — z cie­ka­wo­ścią za­py­ta­ła.

Zer­k­nął na wmon­to­wa­ny w ścia­nę cy­fer­blat ze­ga­ra, po­ka­zu­ją­ce­go czas na wszyst­kich pla­ne­tach i księ­ży­cach Ukła­du Sło­necz­ne­go i wy­ło­wił wzro­kiem Nowy Kon­stan­ty­no­pol.

—Może tak, a może nie — ziew­nął, dys­kret­nie przy­sła­nia­jąc dło­nią usta. — Po­go­dę mamy jak wy­ma­luj i nie za­po­wia­da­no na dzi­siaj desz­czu — skon­sta­to­wał, ale bez prze­ko­na­nia. Na po­łu­dniu zna­czy­ły się roz­le­głe pola upraw­ne, więc kro­pi­ło tam czę­ściej niż gdzie in­dziej. Na­gle się oży­wił. — Wiesz, o czym du­mam? Ni­g­dy byś nie zga­dła.

Na tak po­sta­wio­ne py­ta­nie Afro­dy­ta mia­ła za­wsze go­to­wą tyl­ko jed­ną od­po­wiedź.

—Chcesz się te­raz ko­chać? — gdy się z tym do nie­go zwra­ca­ła, jej lek­ko wi­bru­ją­cy ak­sa­mit­ny głos wy­da­wał się znie­wa­lać.

—Nie — po­krę­cił prze­czą­co gło­wą. — To zna­czy, tak — po­pra­wił się z oży­wie­niem. — Ale nie o tym my­śla­łem, wspo­mi­na­jąc o mych naj­skryt­szych ma­rze­niach. — Za­wa­hał się. — Lata lecą, ka­len­darz jest nie­ubła­ga­ny, więc do­pó­ki jesz­cze mogę chciał­bym wy­brać się na Zie­mię — zdra­dził wresz­cie z pew­ny­mi opo­ra­mi. Zaj­rzał z nie­po­ko­jem jej w oczy, jak­by li­cząc na to, że prze­słod­ka przy­ja­ciół­ka oce­ni ten za­mysł z jej punk­tu wi­dze­nia. — Tam się prze­cież wy­cho­wa­łem, spę­dzi­łem dzie­ciń­stwo i mło­dość, cho­dzi­łem do szko­ły i stu­dio­wa­łem. Stąd sen­ty­men­ty. Ech, dużo by opo­wia­dać!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!

Lesen Sie weiter in der vollständigen Ausgabe!