Rozwodu nie będzie - Małgorzata Kasprzyk - E-Book

Rozwodu nie będzie E-Book

Małgorzata Kasprzyk

0,0
4,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Pod wpływem rozczarowania miłosnego Jolanta decyduje się na małżeństwo z rozsądku. Związek układa się nadspodziewanie dobrze aż do momentu, gdy kobieta zaczyna podejrzewać, że jej mąż ma romans ze swoją asystentką. Nie zamierza jednak występować o rozwód. Miałaby zwrócić mu wolność, aby mógł wymienić ją na młodszy model? Nigdy w życiu! Woli się zemścić, więc opracowuje niezwykle perfidny plan…
 

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB

Veröffentlichungsjahr: 2023

Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Małgorzata Kasprzyk

Rozwodu

nie będzie

© Copyright by Małgorzata Kasprzyk & e–bookowo

Projekt okładki: Małgorzata Kasprzyk

Korekta: Marta Bluszcz

Skład: e–bookowo

ISBN e–book 978-83-8166-334-2

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e–bookowo

www.e–bookowo.pl

Kontakt: wydawnictwo@e–bookowo.pl

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I2023

CZĘŚĆ PIERWSZA

WSPOMNIENIA JOLANTY

Pewnego październikowego wieczoru spokojnie czytałam książkę, siedząc w fotelu i popijając pyszną herbatę. Czekałam na ojca, który ostatnio wracał coraz później, ponieważ zajęty był rozkręcaniem firmy. Stanowiło to dla niego nie tylko wyzwanie zawodowe, ale i antidotum na depresję, na jaką cierpiał od czasu śmierci mojej matki. Rozumiałam go, bo sama bardzo przeżyłam jej niespodziewane odejście. Nie robiłam mu zatem wyrzutów, gdy pojawiał się w domu późnym wieczorem. Zawsze przygotowywałam kolację i byłam gotowa ją odgrzać o każdej porze. Chciałam, aby ojciec wreszcie doszedł do siebie, a jeśli własna firma miała mu w tym pomóc, to należało popierać jej rozwój – nawet kosztem życia rodzinnego.

Nagle od lektury oderwał mnie sygnał telefonu. Odebrałam, sądząc, że to ojciec, ale dzwonił Bogdan – mój kuzyn i najlepszy przyjaciel z dzieciństwa.

– Słuchaj, Jola, mam straszny kłopot – powiedział. – Jedna z recepcjonistek złamała nogę i nie będzie jej w pracy przez dwa miesiące. Znajdziesz chwilę, żeby mi pomóc? Proponowałem już pozostałym dziewczynom nadgodziny, ale przecież nie mogę ich zmusić, żeby siedziały w pracy na okrągło.

Sprawa mnie zaciekawiła. Bogdan był zatrudniony jako manager w jednym z najbardziej popularnych fitness klubów mieszczących się w centrum Warszawy. Rzecz jasna nie mógł sobie pozwolić na to, by brakowało mu odpowiedniej obsługi, więc pewnie miał zamiar dobrze zapłacić.

– Jak często musiałabym przychodzić? – zapytałam ostrożnie.

– Dwa, góra trzy razy w tygodniu. Dasz radę?

Przez chwilę się zastanawiałam. Nie byłam jeszcze w pełni dyspozycyjna – właśnie rozpoczęłam ostatni rok studiów. Miałam na głowie pisanie pracy magisterskiej, co zajmowało sporo czasu. Ale dwa lub trzy razy w tygodniu…

– Chyba tak – powiedziałam.

– To świetnie!

Umówiliśmy się, że dostanę umowę-zlecenie i rozpocznę pracę od przyszłego tygodnia. Wynagrodzenie wydało mi się satysfakcjonujące, chociaż było nieco niższe, niż się spodziewałam. Pomyślałam jednak, że przydadzą mi się dodatkowe fundusze przed świętami – będą jak znalazł, gdy pójdę do galerii handlowej po prezenty!

***

Fitness klub, którym zarządzał mój kuzyn, był miejscem przeznaczonym dla bogatych klientów. Zorientowałam się w tym już pierwszego dnia, gdy zobaczyłam ekskluzywny wystrój oraz obowiązujące ceny. Kolejne dni tylko to potwierdziły. Przychodzili tu pracownicy wielkich korporacji, biznesmeni, a także przedstawiciele dobrze płatnych wolnych zawodów. Wszyscy nosili markowe ubrania i prawdopodobnie posiadali złote karty kredytowe. Czasami wpadały mi w ucho strzępki ich rozmów oscylujące wokół notowań na giełdzie, wyjazdów na zagraniczne konferencje, szybkich samochodów i kobiet. Być może to dla nich wylewali z siebie pot na siłowni, rzeźbiąc mięśnie i szlifując formę. Tego nie byłam pewna, gdyż zdawałam sobie sprawę, że na wielu z nich kobiety poleciałyby po prostu dla pieniędzy. Może zatem ulegali modzie obowiązującej w ich środowisku? Tam wypadało przecież być typem wysportowanego mężczyzny, ceniącego zdrowy tryb życia.

Już po tygodniu przestałam się nad tym zastanawiać. Wszyscy pozostawali i tak poza moim zasięgiem, więc nie było sensu tracić czasu. Spokojnie wykonywałam swoje obowiązki, ubrana w służbowy mundurek, w którym nie różniłam się niczym od pozostałych dziewczyn. Dla większości klientów byłam chyba niewidzialna – ot, kolejny element wystroju sali i tyle.

Tymczasem w ostatnim tygodniu października wydarzyło się coś, czego zupełnie nie brałam pod uwagę. Późnym popołudniem pojawił się w recepcji młody mężczyzna i powiedział, że chciałby przedłużyć ważność swojej karty klubowej.

– Wygasa z końcem miesiąca – dodał.

Kiedy na niego spojrzałam, zamarłam. Nie wiedziałam, co podziwiać bardziej: smukłą sylwetkę, piwne oczy ocienione długimi rzęsami, ciemne włosy niedbale zaczesane na bok czy może charakterystyczny trzydniowy zarost…

– Oczywiście – powiedziałam, przytomniejąc i biorąc od niego kartę.

Powoli wprowadziłam dane do komputera. Piotr Garczyński, członek klubu od dwóch lat – tyle tylko zdołałam się dowiedzieć. Podejrzewałam, że należy do przedstawicieli wolnych zawodów, bo ci pracujący w korporacjach byli znacznie bardziej „wymuskani” i sztywni. Jednak poza pewnym luzem charakteryzowało go to samo, co ich – markowe ciuchy oraz złota karta kredytowa, za pomocą której dokonał opłaty. Potem podziękował mi i zniknął w szatni. Nie ulegało najmniejszych wątpliwości, że dla niego też byłam niewidzialna.

Od tamtej pory podświadomie oczekiwałam jego przyjścia i za każdym razem, gdy w drzwiach pojawiał się wysoki, ciemnowłosy mężczyzna, odczuwałam przyspieszone bicie serca. Nie znaczyło to, że robiłam sobie jakiekolwiek nadzieje. Piotr był dla mnie niczym piękny obraz lub rzeźba w galerii sztuki: uwielbiałam na niego patrzeć, lecz nie roiłam sobie, że cokolwiek między nami się wydarzy.

Postanowiłam jednak zaspokoić ciekawość i dowiedzieć się o nim czegoś więcej. W końcu miałam do dyspozycji Internet! Kiedy wstukałam w wyszukiwarkę jego imię i nazwisko, doznałam pierwszego zaskoczenia: mój ideał wcale nie należał do przedstawicieli wolnych zawodów. Pracował w rodzinnej firmie GARCZYŃSKI DEVELOPMENT, której siedziba mieściła się dosłownie dwieście metrów od naszego klubu, w nowo wybudowanym wieżowcu. W dodatku kiedyś tam byłam! Na parterze i w podziemiach znajdowało się bowiem niewielkie centrum handlowe, gdzie można było zrobić zakupy, pójść do fryzjera, coś zjeść. Natomiast górne piętra zajmowały biura, do których prowadziło specjalne wejście przez recepcję.

Poszperałam trochę głębiej i udało mi się ustalić, że prezesem firmy jest Henryk Garczyński – prawdopodobnie ojciec Piotra. Natomiast mój ideał zajmował się jej obsługą giełdową. W zarządzie figurował jeszcze jeden mężczyzna o tym nazwisku, co niezbicie dowodziło, że GARCZYŃSKI DEVELOPMENT to rodzinny interes. Ta moja działalność poszukiwawcza przyniosła jeden nieprzewidziany skutek: Piotr nie tylko coraz częściej gościł w moich myślach, lecz zaczął się również pojawiać w snach. Początkowo były to całkiem grzeczne sny – widywałam go na siłowni, w parku, na rowerze. Najbardziej ekscytujący był ten, w którym mój ideał kąpał się w jacuzzi, chociaż widziałam tylko jego klatkę piersiową, gdyż spieniona woda skutecznie zasłaniała wszystko inne. Obudziłam się wtedy rozmarzona i podekscytowana. Przez dłuższą chwilę leżałam z zamkniętymi oczyma, wyobrażając sobie, że wchodzę naga do jacuzzi i kąpię się razem z nim. Dopiero konieczność wstania do pracy przerwała moje fantazje.

Potem naprawdę zaczęłam mu towarzyszyć w tych snach – każdej nocy chodziliśmy razem na spacery, przesiadywaliśmy w kawiarniach, rozmawialiśmy. Czułam się wtedy radosna i szczęśliwa jak nigdy przedtem. Wydawało mi się to całkowicie uzasadnione – w końcu nigdy nie znałam takiego wspaniałego mężczyzny. Wystarczało jego spojrzenie lub dotyk ręki, bym miała wrażenie, że wzlatuję ku obłokom…

Kiedy po raz pierwszy przyśnił mi się pocałunek Piotra, uświadomiłam sobie, że sprawy idą w niebezpiecznym kierunku. Chyba zaczynałam popadać w obsesję na jego tle. Postanowiłam z tym walczyć i bardziej koncentrować się na pisaniu pracy magisterskiej. Przez jakiś czas dotrzymywałam danego sobie słowa, dzięki czemu zostałam pochwalona przez promotora. Być może radość z tej pochwały sprawiła, że całkowicie się odprężyłam i zapomniałam o swoich obawach. Na rezultaty nie trzeba było długo czekać – nocą znów znalazłam się w objęciach Piotra. Tym razem całował mnie śmielej i bardziej zachłannie, a ja poddawałam się temu, omdlewając z rozkoszy. Oczywiście finał mógł być tylko jeden – kilka dni później już kochaliśmy się w moim śnie, szaleńczo, namiętnie, jak para desperatów. W pewnym momencie Piotr szepnął, że mamy dla siebie tylko kilka dni, więc musimy je dobrze wykorzystać. Ten sen mnie zaskoczył, ponieważ nie miałam pojęcia, co oznacza…

***

W drugiej połowie listopada zdarzył się cud – przynajmniej tak to odebrałam. Piotr wszedł do recepcji, rozmawiając przez telefon. Był wyraźnie zirytowany.

– Tak, wiem, że Francuzi powinni dostać odpowiedź jak najszybciej – mówił. – Przygotowałem już pismo, ale trzeba je jeszcze sprawdzić pod względem językowym. Przecież zdarza mi się robić błędy…

To była szansa, której nie mogłam zmarnować!

– Jeśli trzeba, mogę panu pomóc – oznajmiłam. – Jestem studentką ostatniego roku romanistyki. Właśnie piszę pracę magisterską.

Piotr spojrzał w moim kierunku z takim zdumieniem, jakby nie mógł uwierzyć w to, co słyszy.

– Zatrudniłam się tutaj tylko na zastępstwo – wyjaśniłam. – Mój kuzyn zarządza tym klubem i poprosił mnie o wsparcie, kiedy jedna z recepcjonistek złamała nogę. Kończę pracę tuż przed Bożym Narodzeniem. Potem będę przygotowywać się do obrony.

Chyba powoli zaczynało do niego docierać, że mówię serio.

– Naprawdę mogłaby pani mi pomóc? – zapytał.

– Oczywiście, nie ma problemu.

Podszedł bliżej, sięgnął do teczki i wyjął z niej zadrukowaną kartkę papieru.

– Byłbym bardzo wdzięczny, bo to dość pilna sprawa.

Spokojnie wzięłam od niego tę kartkę, wyszukałam na biurku długopis i przystąpiłam do czytania. Pismo dotyczyło kolejnej inwestycji firmy GARCZYŃSKI DEVELOPMENT. Zawierało wiele standardowych zwrotów, które zostały chyba skopiowane z podręcznika korespondencji biznesowej. Widoczne były zwłaszcza we wstępie i zakończeniu. Natomiast opis sprawy, będący najwyraźniej samodzielnym dziełem Piotra, roił się od błędów w pisowni, niezbicie dowodząc, że francuski nie jest jego mocną stroną. Zwłaszcza prawidłowe rozmieszczenie akcentów sprawiało mu dużą trudność.

Ten widok dodał mi pewności siebie. Śmiało poprawiłam wszystkie potknięcia w tekście, po czym oddałam go Piotrowi.

– Bardzo pani dziękuję – powiedział. – Zaraz naniosę te poprawki do wersji elektronicznej i wyślę. Będę miał sprawę z głowy.

Usiadł w jednym z miękkich, skórzanych foteli, wyjął laptop i przystąpił do pracy. Przyglądałam mu się spod przymrużonych powiek, nie chcąc wydać się natrętną. Nigdy wcześniej nie widziałam go tak długo! Zawsze wchodził, witał się, zabierał przydziałowy szlafrok i ręcznik, a potem znikał w szatni. Natomiast teraz spokojnie siedział i nigdzie się nie spieszył. Wysłanie tego pisma musiało rzeczywiście być dla niego priorytetem.

Kiedy skończył, schował laptop z powrotem do teczki i… uśmiechnął się do mnie. Potem znów podszedł do mojego stanowiska pracy.

– O której pani kończy? – zapytał.

– Za godzinę – odparłam ze zdziwieniem.

– To może w ramach podziękowania pozwoli się pani zaprosić na kawę?

***

W ten sposób rozpoczęła się nasza bliższa znajomość, dzięki której doznałam wkrótce dwoistości uczuć, bowiem Piotr okazał się człowiekiem chłodnym w sposobie bycia i małomównym. Kiedy siedzieliśmy razem w kawiarni, nie usiłował wcale bawić mnie rozmową, lecz głównie zadawał pytania. Zainteresował go nawet temat mojej pracy magisterskiej.

– Jest poświęcona twórczości Honoriusza Balzaka – wyjaśniłam. – Ten pisarz zawsze mnie fascynował, ponieważ doskonale rozumiał kobiety.

– W czym to się objawiało?

– Głównie w treści jego książek. Weźmy na przykład Lilię w dolinie. Jej bohaterem jest młody człowiek, który właśnie się zaręczył. Narzeczona pragnie poznać jego uczuciową przeszłość, więc pyta, czy był kiedyś do szaleństwa zakochany. On odpowiada, że darzył ogromnym uczuciem kobietę, z którą nie mógł się związać, ponieważ była żoną innego. Wtedy ona z nim zrywa…

– Dlaczego?

– Bo niechcący obudził w niej zazdrość, z którą nie potrafiła sobie poradzić. Poza tym nie zrozumiał podstawowej rzeczy: kiedy kobieta pyta mężczyznę, czy wcześniej kogoś kochał, wcale nie chce poznać prawdy. Jedyne, czego pragnie, to usłyszeć: „Nigdy nikogo nie kochałem tak, jak ciebie”. Balzak doskonale o tym wiedział.

– Ciekawe… To ten pisarz, który ożenił się z Polką?

– Tak, jego żoną była Ewelina, hrabianka Rzewuska, primo voto Hańska. Poznał ją, gdy przyjechała ze swoim pierwszym mężem do Szwajcarii.

Tak właśnie wyglądały nasze rozmowy: ja mówiłam, a on odpowiadał półsłówkami albo zadawał krótkie pytania. Czasami czułam się przy nim jak na egzaminie, zwłaszcza gdy uważnie mi się przyglądał. A może to rzeczywiście był egzamin? Może chciał sprawdzić, czy nadaję się na jego dziewczynę?

W rezultacie z dwóch pierwszych spotkań wróciłam nieco rozczarowana. Jakoś wcale nie wydawały mi się romantyczne! Jednak wkrótce po rozstaniu zaczynałam tęsknić za Piotrem i zapominałam o tym, jak mnie irytował, a w nocy... znów o nim śniłam. W tych snach był zupełnie inny niż w rzeczywistości: namiętny, obsypujący mnie szalonymi pieszczotami i szepczący mi do ucha gorące wyznania. Kiedy się budziłam, potrzebowałam dłuższej chwili, by odzyskać przytomność i uświadomić sobie, że te senne marzenia prawdopodobnie nigdy się nie spełnią, bo stanowią po prostu moje pobożne życzenie…

W sumie najlepiej czułam się na naszej trzeciej randce, kiedy poszliśmy do teatru. Niewiele brakowało, by w ogóle do niej nie doszło! Umówiliśmy się wtedy u mnie w domu i Piotr przyjechał punktualnie, ale gdy przypadkiem sięgnął do kieszeni swojego płaszcza, krzyknął:

– Kurczę, zapomniałem biletów!

Okazało się, że zostawił je w domu, więc musieliśmy tam podjechać, gdyż szanse na kupienie nowych były praktycznie zerowe – przedstawienie cieszyło się bardzo dużą popularnością. Na szczęście odległość nie była duża, toteż dojechaliśmy w kwadrans. W rezultacie udało nam się również dotrzeć do teatru na pięć minut przed podniesieniem kurtyny.

Tego wieczoru wreszcie czułam się swobodnie, zapewne dlatego, że zajęty oglądaniem sztuki Piotr nie miał możliwości zadawania mi pytań. Tylko w czasie antraktu zainteresował się moimi wrażeniami i – o dziwo – sam też sporo mówił o swoich. A kiedy po przedstawieniu odwiózł mnie do domu, po raz pierwszy wspomniał, że bardzo miło spędził czas.

– Ja też wspaniale się bawiłam – odparłam najzupełniej szczerze. W końcu sztuka była z tych lekkich i przyjemnych, zaś aktorzy grali znakomicie.

– To świetnie – powiedział, po czym pochylił się i… pocałował mnie.

Ten pocałunek stanowił chyba największe zaskoczenie w moim życiu. Był właśnie taki, jak sobie wymarzyłam: zdecydowany i namiętny. Usta Piotra bez trudu odnalazły moje, a jego język zatańczył szalony taniec, który kompletnie pozbawił mnie przytomności. Instynktownie odwzajemniałam pieszczotę, tonąc w jego ramionach i omdlewając z rozkoszy – jak we śnie…

Kiedy wreszcie oderwaliśmy się od siebie, Piotr westchnął głęboko.

– Jaka szkoda, że właśnie teraz musimy się rozstać – powiedział lekko schrypniętym głosem.

– Niestety nie mogę zaprosić cię na górę – odpowiedziałam, uśmiechając się do niego. – Tata pewnie jest już w domu.

– Nie w tym rzecz… Po prostu jutro wyjeżdżam. Lecę na miesiąc do Kanady.

Przez chwilę miałam wrażenie, że źle go zrozumiałam.

– Jak to? Masz zamiar spędzić tam święta?

Piotr skinął głową.

– I sylwestra. Wrócę kilka dni po Nowym Roku. Musiał zauważyć moją minę, chociaż nie zapaliliśmy światła w samochodzie.

– W Toronto mieszka moja ciotka, która wyszła za mąż za Kanadyjczyka. Obiecałem, że ją odwiedzę. Wziąłem urlop na cały grudzień, bo nie opłaca się lecieć za ocean na kilka dni. Zresztą, kiedy podejmowałem decyzję, jeszcze nie wiedziałem, że cię poznam.

Jego ostatnia wypowiedź uświadomiła mi, że mówił poważnie. A najgorsze było to, że nie miałam żadnych podstaw, aby się gniewać.

***

Początek grudnia stanowił dla mnie najgorszy okres w roku. Do pracy chodziłam niechętnie, bo wiedziałam, że nie zobaczę Piotra. Po przylocie do Toronto przesłał mi wiadomość, że dotarł szczęśliwie i odezwie się, gdy wróci. Do tego dołączył życzenia wesołych świąt. To zakrawało wręcz na kpinę – zbliżające się święta nie cieszyły mnie ani trochę. Kiedy widziałam ludzi kupujących prezenty i słuchałam kolęd puszczanych we wszystkich sklepach, czułam zazdrość. Oni mieli w planach spotkania z bliskimi, a ja właśnie rozstałam się z facetem, który zawrócił mi w głowie!

Właściwie miałam do niego cichy żal o ten pożegnalny pocałunek – nie mogłam pogodzić się z tym, że doszło do niego w ostatniej chwili. Czułam się jak ktoś, komu dano spróbować kawałek pysznego tortu, a resztę schowano do lodówki. Czy naprawdę musiałam się przekonać, że pod tą chłodną, nonszalancką powłoką kryje się namiętny mężczyzna? Czy nie byłoby lepiej, gdybym się w ogóle o tym nie dowiedziała? Wtedy mogłabym zapomnieć o Piotrze, bo przecież trochę mnie rozczarował. Tymczasem teraz ciągle myślałam o nim i o tym, co mnie ominęło…

Tydzień po jego wyjeździe snułam się bez celu po mieszkaniu, gdy nagle usłyszałam głos taty:

– Okropna ta pogoda! Zero śniegu, zero mrozu. Kto to słyszał, żeby w grudniu było tak ciepło?

– Mówią, że klimat się zmienia – odparłam.

Dzięki tej krótkiej wymianie zdań wpadłam na pomysł, aby przejechać się rowerem. Zawsze byłam zapaloną cyklistką, lecz zazwyczaj jeździłam od wiosny do jesieni. Dopiero uwagi taty odnośnie do pogody uświadomiły mi, że wprawdzie mamy grudzień, lecz warunki na zewnątrz przypominają raczej październik. Wskoczyłam zatem w sportowe ciuchy, chwyciłam kask i wybiegłam z mieszkania. Potem wyprowadziłam rower z piwnicy i postanowiłam jechać bez celu – dla czystej przyjemności. Czułam, że to mi dobrze zrobi.

Po prawie godzinie beztroskiego pedałowania uświadomiłam sobie, że dotarłam do ulicy, przy której mieszkał Piotr. Chyba przywiodła mnie tu tęsknota. Uznałam jednak, że mogę przejechać obok jego domu, a potem spokojnie wrócić do siebie. Może dzięki temu moja tęsknota się zmniejszy?

Podjąwszy decyzję, ruszyłam dalej, zastanawiając się, dlaczego niektórzy kierowcy bezczelnie wjeżdżają na ścieżki rowerowe. Nasunął mi tę myśl samochód pewnej firmy kurierskiej zaparkowany właśnie przed domem Piotra. Kiedy się do niego zbliżyłam, odruchowo zahamowałam, a potem przez dłuższą chwilę patrzyłam przed siebie, nie wierząc własnym oczom: Piotr stał przed furtką i spokojnie kwitował odbiór przesyłki. Nie patrzył w moją stronę, zresztą i tak nie miał szans mnie rozpoznać w kasku. Potem podziękował kurierowi i wrócił do domu, a samochód odjechał. Tylko ja zostałam na ulicy, zdumiona jak nigdy w życiu…

***

Dwa kolejne dni przypominały koszmar. Ciągle miałam przed oczyma widok, który stanowił dowód na to, że zostałam oszukana. Piotr wcale nie wyjechał, tylko nadal był w Warszawie, co dowodziło, że postanowił nie kontynuować naszej znajomości – widocznie w jakiś sposób go zawiodłam. W dodatku był taki perfidny, że zakończył tę znajomość pocałunkiem, zupełnie jakby chciał ze mnie zakpić.

Na myśl o tym nagle poczułam bunt. Co on sobie myślał, do cholery? Przecież byłam atrakcyjną, inteligentną dziewczyną, która bez wątpienia mogła podobać się mężczyznom. Codziennie przekonywało mnie o tym lustro, ukazujące smukłą szatynkę o regularnych rysach i pięknych, błękitnych oczach. Poza tym znałam języki (francuski na pewno lepiej od niego), pisałam pracę magisterską, planowałam studia podyplomowe… Co właściwie miał mi do zarzucenia?!

Przez ten czas prawie nie sypiałam, a kiedy udawało mi się zdrzemnąć, Piotr już mi się nie śnił. Nie kochaliśmy się jak szaleni, nie drżałam z rozkoszy w jego ramionach, nie szeptałam mu namiętnych wyznań… Mój sen był płytki i niespokojny, jakbym nawet w nocy nie mogła zapomnieć, że zostałam upokorzona i porzucona. Poza tym miotał mną gniew na Piotra. Zaczęłam nawet żałować, że nie podeszłam wtedy do niego i nie zapytałam, dlaczego jest w Warszawie, a nie w Toronto. Ciekawe, jaką by miał minę, gdyby mnie zobaczył?

Dopiero po pewnym czasie przyszło mi do głowy, że sprawdzenie tego w dalszym ciągu jest możliwe. W wieżowcu, w którym mieściła się siedziba firmy GARCZYŃSKI DEVELOPMENT, była przecież na dole mała galeria handlowa, a w niej food court otoczony knajpkami. Można tam było zjeść tradycyjne polskie dania, skosztować przysmaków kuchni azjatyckiej lub po prostu zaspokoić głód gorącą kanapką. W porze lunchu te knajpki były chętnie odwiedzane przez pracowników mieszczących się na górze biur, co miałam okazję zauważyć, gdy kiedyś robiłam tam zakupy. Wtedy jeszcze nie znałam Piotra.

Teraz uznałam, że nasze spotkanie w tym miejscu wypadłoby w miarę naturalnie. Pracowałam zaledwie dwieście metrów dalej, więc mogłam też przyjść na lunch i przypadkowo natknąć się na niego. Na wszelki wypadek wolałam jednak wybrać dzień, kiedy nie byłam zajęta w klubie. Wysiadłam z autobusu, wracając z uniwerku. Weszłam do części handlowej i tuż przed dwunastą nabyłam sałatkę, z którą ulokowałam się w strategicznym miejscu. Nikt z nowo przybyłych nie miał szans umknąć memu uważnemu spojrzeniu.

Piotr zjawił się dopiero godzinę później. Spokojnie stanął w kolejce po tajskie jedzenie, nie rozglądając się dookoła i nie rozmawiając z nikim. Ten widok ponownie mnie zdenerwował, więc potrzebowałam dłuższej chwili, aby dojść do siebie. Na szczęście amatorów tajskiej kuchni było sporo, dzięki czemu miałam prawie dziesięć minut na opanowanie drżenia rąk i przybranie zdumionego wyrazu twarzy. Kiedy odebrał zamówione danie, wstałam i podeszłam do niego.

– Cześć, Piotrze – powiedziałam. – Co za spotkanie!

Na jego twarzy najpierw zagościł wyraz zdumienia, a potem… uśmiech.

– Ja jestem Paweł – oznajmił. – Piotra nie ma teraz w Warszawie. Poleciał na święta do Kanady.

Nie wiem, jaką miałam minę, gdy to usłyszałam, ale musiał bez trudu zauważyć, że bardzo mnie zaskoczył.

– Mogę się do ciebie przysiąść? – zapytał. – Straszny tłok dzisiaj.

Bezwiednie wskazałam mu ręką stolik, na którym wciąż stała niedokończona sałatka. Ustawił na nim swoje jedzenie, potem usiadł, a ja opadłam na krzesło naprzeciw niego. Po chwili znów się do mnie uśmiechnął i powiedział:

– Niech zgadnę: on cię w ogóle nie poinformował, że ma brata czy tylko zapomniał wspomnieć o tym, że jesteśmy bliźniakami?

– W ogóle…

– No tak, mogłem się tego spodziewać. Nigdy nie był specjalnie wylewny.

Nie mogłam oderwać wzroku od jego twarzy. Widziałam te same ciemne włosy, te same rysy, nawet ten sam trzydniowy zarost, a jednak… Wszystkie te atrybuty należały do innego mężczyzny, nie do Piotra. Trudno mi było w to uwierzyć do momentu, gdy przypadkiem zerknęłam na jego ręce: na lewej w okolicach przegubu miał niedużą bliznę. Czyli musiał być kimś innym, bo ręce Piotra były idealnie gładkie – zwróciłam na to uwagę już pierwszego dnia, gdy przedłużałam mu ważność karty klubowej.

Paweł zdawał sobie chyba sprawę z tego, że muszę dojść do siebie, ponieważ spokojnie jadł swojego kurczaka z ryżem. A może po prostu był głodny? W każdym razie dał mi trochę czasu na opanowanie zdumienia, nim zapytał:

– Pracujesz tu na górze? Nigdy wcześniej cię nie widziałem.

Pokręciłam przecząco głową.

– Pracuję w fitness klubie dwieście metrów stąd. Właśnie tam poznałam Piotra.

– Jesteś trenerką?