3,49 €
Józef Bohdan Dziekoński to polski prozaik okresu romantyzmu. Powieści Dziekońskiego w dużej mierze inspirowane były literaturą Hoffmanna, a skupiały się na sferze duchowych zmagań bohaterów, całkowicie oddanych „poszukiwaniu prawdy absolutnej”, wiecznej miłości i urzeczywistnianiu metafizycznych tęsknot. Za największe dzieło Dziekońskiego uznaje się powieść „Sędziwoj”. Jednak większość dzieł Dziekońskiego jest nieznana. Po śmierci autora wszystkie niepublikowane rękopisy spalono zgodnie z jego testamentem, przez co popadł w zapomnienie.
Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:
Veröffentlichungsjahr: 2020
Józef Bohdan Dziekoński
Sędziwoj
Warszawa 2020
[Motto]
Księga waszej przeszłości, o ludzie!
jest tylko księgą marzeń, w której się wasza przyszłość odbija.
Jean Paul
[Dedykacja]
JAŚNIE WIELMOŻNEJ TEOFILI Z PODBIPIĘTÓW KUROWSKIEJ,
chorążynie powiatu dziśnieńskiego,
jako słaby dowód wysokiego szacunku i poważania,
a na pamiątkę roku 1839 tę pracę poświęcam
Prolog
W POŚRODKU EDENU STAŁY DWA cudowne drzewa świata: drzewo wiadomości i drzewo życia. Owoce jednego z nich dozwolono pożywać ludziom, tamtego kosztować dla ich niewinności było im wzbronione. Jeden Feniks, ówczesny król skrzydlatego rodu, gnieździł się śród konarów, on jeden żywił się drzewa mądrości nieśmiertelnym bogów owocem.
Pożądliwie przysunęła się Ewa i chciała go zerwać, gdy Feniks, przedwiecznej prawdy świadek, głos swój wzniósł i wieszczo jej rzekł: „Uwiedziona, gdzież błąkasz się? Co ujrzysz, gdy oczy twoje otworzą się? Rozumiesz, że będziesz boginią, a ujrzysz się nagą, ujrzysz się ubogą!” – Lecz spojrzenie Ewy tkwiło w łudzących owocach i w chytrym zwodzicielu; przestąpiła zakaz Twórcy nie zważając na wieszczy głos ptaka.
A oto wnet na wszystkie twory przyszła śmierć – oddzielony Feniks na wieki pozostać miał niewinnym raju świadkiem. Lecz i on ze wszystkim, co żyło, ustąpić musiał z siedliska niewinności, jak ci, co uwiedzeni byli. Królem nieprzyjaznych już między sobą ptaków pozostać nie żądał; jego szczęsny, spokojny tron zajął srogi, krwiożerczy orzeł. I nieśmiertelność w grubym, zatrutym powietrzu ziemi tylko przemianą utrzymać mógł, przemianą, która go co lat sto szybko i spaniale odmładza.
Gdy godzina jego się zbliża, wolno mu do Edenu przylecieć. Z drzewa życia i drzewa wiadomości obłamuje stare i suche gałęzie, a płomień stosu ciało jego rozwięzuje. Drzewo mądrości zadaje mu śmierć, płomień z drzewa życia nową młodość. I wtedy znów cofa się do pustyni, bolejąc nad utratą raju, do nowego zmartwychwstania – ten piękny, jedyny, na świecie naszym tak rzadko widziany, jeszcze rzadziej słuchany, świadek nieśmiertelnej prawdy.
CZĘŚĆ I. WIEK ZAPAŁU
„Poezja jest bramą mądrości”.
Grzegorz z Sanoka
I. Który można opuścić
„Kiedy się Strzelec z Panną i Wagą przechyli,
Kiedy Rak i Kosa drogę swoją zmyli,
To morowa zaraza, głód, śmierć i zniszczenie,
Zgrzybiałego wieku zbliża odrodzenie”.
Proroctwa Michała Nostradamus
„Na to się zrodziłem, aby roty piekielne wojować
i z diabłem zwodzić harce, dlatego wiele z moich
ksiąg wojną i potrzebą dyszy”.
Dr M. Luter
JUŻ Z POŁOWĄ SZESNASTEGO stulecia słońce wiary coraz więcej traciło swoją świetność. Nie wszędzie od zachodniego brzasku jaśniały krzyże wyniosłych świątyni gotyckich; budowle te, wymowne tajemniczymi kształty, ogarniał mrok, stawały się niezrozumiałe dla ludu, reszta uważała je za zyskowne urządzenia polityczne, a rzadko kto spoglądał na ich wieże jaśniejące znakiem Zbawiciela, bo wszyscy zwracali oczy na ziemię, która zaczynała się czerwienić krwią ludzi pierwszy raz biorących się do broni za nowe myśli.
Nad czeską Pragą z głuchym grzmotem zbierały się czarne chmury brzemienne trzydziestu latami mordów i pożogi, które wkrótce całe Niemcy piorunami swymi zapalić miały.
Cały świat dziejowy był zachwiany, bo spólne serce wszystkich uderzone – wiara! Stąd po wszystkich tętnach europejskiego systematu państw przebiegło jedno elektryczne wstrząśnienie. Pojedyncze wulkany otwierały się w różnych miejscach i fale ludu jak wzburzony ocean biły z równin i siół z trzaskiem o dumne kasztele i burgi, i bogate kościoły, jak o skały śród morza. Jedne zawalały się, druzgocząc w upadku zdobywców, inne opierały się potokowi czasu na później zachowane pomniki krwią i dymem malowane. I burze te były jakby symbolami późniejszych wieków odmian, zwiastunami nowej karty dziejów ludzkości.
Przywódcami, na których głos poruszały się tysiące, nie byli ani możni rycerze, ani genialni statyści, ani wielcy książęta, ale albo prosty śpiewak wędrowny, albo mnich, albo chłop wzywał do walki, a znaki ich sztandarów były żyjącym szyderstwem tego, co wieki poważały.
Lecz i świat myślowy nie był pogodniejszy. Kilkuwiekowy mir ze starożytnymi mistrzami zerwany. Poważne starożytności postaci, przystrojone niegdyś w doktorskie birety i togi, wyszydzano, druzgotano, podobnie jak posągi świętych. Scholastyczność tyle lat z Arystotelesem panująca zbledniała, zbliżał się czas, w którym ją werulamski kanclerz wtrącić miał na zawsze w przepaść bibliotek. Na próżno niektóre sekty i klasy podstępnym bojem broniły tego filaru własnej potęgi, najheroiczniejsze lekarstwa z suchot scholastyki uleczyć nie mogły. Już nie przysięgano na słowa mistrza. Wszystko, w co wierzono, wszystko, co od kilkuset lat uznawano za aksjomat, za prawdę, teraz kto chciał rzucał bezkarnie jako problemat i powątpiewanie wpośród legionów uczonych, a każde zdanie stawało się kością niezgody. Wnet tłum rozdzielał się na stronnictwa; szyki pisarzy, dysputujących pod chorągwiami starych mistrzów lub nowatorów, wiodły równie jak orężem zacięte walki. Spory religijne, spory naukowe, spory o życie i swobodę, spory o antymon, o tytuń, o okrągłe periody, o Galena i Hipokratesa, o kozią wełnę, spory o nie z jednostajną zażartością prowadzone były, jakby stara Europa na to resztkę zachowanej rycerskiej energii wydawała. Bandy studentów wędrownych, ostatki dogorywających minstrelów w zwyczajne rzemiosło zamienionych, prorocy, alchemicy, astrolodzy, czarownicy, pielgrzymi wzdłuż i wszerz przebiegali świat a wszyscy krzyczeli: „Ludzie! oto nowe źródła życia, nowe siły wam ukazujemy, słuchajcie!”
I wszyscy jak w ciemnościach macali dokoła siebie, czuli, iż wielka, nowa epoka się zbliża. Nie chcąc czy nie umiejąc tłumaczyć przeczuć mniemali, że trwałe światło ich olśniło, nie uważali, iż niebo zasłonione ciemnym kirem i krwiste błyskawice tylko wzrok zaciemniają.
A w głębi sceny kolosalna postać Lutra z sarkazmem na ustach, z Biblią w jednej, a garścią popiołu z potępiającego wyroku w drugiej ręce, wznosiła się nad tłumami jak zjawisko nie z tego świata. Głos jego już brzmiał z przeszłości, a jeszcze tak głośno echo brzmienie roznosiło, jak trąba ducha obwołującego zmianę ludzkości. Wyrazy jego proste, grube i zrozumiałe, dotykające tak śmiało tego, czego dawniej nawet myśl nie dotykała, uderzyły gmin – i gmin widząc pierwszy raz, iż wolno mu bezkarnie rozbierać w swej mowie, w swym sposobie to, czego dawniej tylko słuchać, w co tylko wierzyć musiał, nie badał następstwa, nie pytał o koniec, ale w imię jego krwią chrzcił świat nowych wyobrażeń. Gdy raz na wpół uchylono tajemną zasłonę przybytku wiary, lud chciał do samego serca się wedrzeć i zwalając nie pytał, czy budowa na gruzach będzie trwalszą.
Na próżno ostatni sobór w Trydencie ponure zasiadł koło. Olbrzymi pożar objął w ogniste uściski całą kościelną budowę – płomienne języki lizały ostatnie jej zakąty, a poważne grono z zastarzałymi siłami nie domyślało się, iż wszystko stracone; upojeni jeszcze wielkością Hildebrandów, Sykstusów, dumnie patrzeli, jak pękające szczątki zatlone daleko padają, aby ze stu końców zarazem objąć Europę jednym ognistym wirem reformy – czekali cudów, ale cuda nie wsparły żądz ziemskich.
A ci, co poklaskiwali pastwiącym się płomieniom, rozumiejąc, iż z popiołów ludzkość wstanie odmłodzona, dumne tytany, nie mniemali, iż własny rozum tak prędko jeszcze niżej ich strąci.
Tymczasem gdy śród takich walk znużeni opuścić chcieli ręce i spocząć na chwilę, to za mordami, pożogą i kłótnią wstępowały w ślady: głód, fałszerstwa, straszne, nie znane niegdyś choroby, a wreszcie morowa zaraza, wielkimi krokami przechodząc świat, wlokła za sobą całun śmierci i zmiatała nim spustoszone wsie i miasta.
A znów ludzie się porywali, ostatnich sił dobywając; po rynkach, po ambonach ogłaszano koniec świata: i jedni z trwogą, inni z bezsilną apatią czekali drugiego potopu lub uderzenia komety.
Wszystkie myśli udręczone, znużone śmiertelnie, szukały jakby z rozpaczą nowej prawdy, nowej wiary. Szatan, ów diabeł, który się jednemu z nowatorów objawił w tym wieku, był istotą rzeczywistą, prawie widzialną, było to ciągle czynne, złe principium, i kto się boskiej sprawie poświęcał, musiał napady jego koniecznie i wszędzie spotykać. I tenże szatan, jakby na szyderstwo, śród niby powrotów do czystego rozumu dowodził ludom przykładem, iż wiara jest wrosła w duszę człowieka, zmniejszywszy wiarę w tajemnice religii, zaczęli jej szukać, uporczywiej niż kiedy śród marzeń i wysileń, w świecie niewidzialnym.
Lepiej poznany od wojen krzyżowych czarowny Wschód dawno już udzielił Europie ziarn tych wiadomości, które tak dobrze się aklimatyzowały, tak bujno kwitły – były to: magia, astrologia i alchemia.
Jako trzy kolumny tajemniczej świątyni, w której spoczywał niby w grobie „kamień mędrców„.
Lecz nauki te już powszechnie nie pojmowane w duchu mędrców, wewnętrznie, ale jako tajemnice zmysłowe bezideowych sił szczęścia doczesnego. Kamień mędrców uważano tylko trochę więcej, jak cudowną laskę Mojżesza, bo złote zdroje z opok wywodzącą, nadającą ludziom wieczną młodość.
Tysiące nad odkryciem wielkiej tajemnicy pracowało. Niewielu poświęcało się nauce dla nauki, dla prawdy, wierząc, iż każdy postęp jest już kamieniem mędrców dla ludzkości; za to roiły się legiony pseudouczonych, dmuchaczy lub ambitnych panków i władców; oddawali tym badaniom spokojność i majątek, a nie poświęcając się na kapłanów nauki szukali tylko materialnego zysku, chcieli od razu zerwać owoc długich badań, aby złoto i nadludzka potęga przyszły w pomoc ich dumie, egoizmowi i żądzom. Wyzywali gwiazdy, aby przepowiadały ich rozboje i potwierdzały heraldyczne chimery: nikczemni, szukali w diamentowym na niebie piśmie śladu swej chwilowej, brudnej, ziemskiej wędrówki. Lecz przede wszystkim wszyscy szukali złota.
„Złoto – mówił Krysztof Kolumb – jest wyborną rzeczą: złoto tworzy skarby, za pomocą złota można dostąpić wszystkiego, czego się żąda na świecie”.
I w istocie, w epokach przychodu i fermentacji złoto jest bogiem świata. Cały trud tylko polegał na wywołaniu tego leniwego złota z ukrytych tajników, w których spoczywało. Nie pojmując jeszcze wtedy owej wielkiej idei nowożytnej, iż człowiek może stworzyć bogactwo zamieniając podłą materię na przedmiot bogaty, nadając mu bogactwo, które w nim leży, bogactwo formy, sztuki, woli rozumnej, szukano bogactwa w samej materii. Przyczepiano się do materii, dręczono naturę zapamiętałą miłością, żądając od niej nawet życia, nieśmiertelności. Lecz pomimo rozgłaszanych tyle razy bogactw Lulliuszów, Flamelów, znajdowane złoto ukazywało się, aby uciekać, uciekało, zostawując dmuchacza znużonego; niemiłosiernie topiło się, a z nim istota człowieka, jego dusza, życie włożone na dno tygla.
Wtedy, nieszczęsny, tracąc nadzieję w ludzkiej potędze, zapierał się sam siebie, abdykował wszystko dobro, duszę i Boga. Wyzywa złe: diabła. Jako król podziemnych otchłani, on miał być zapewne monarchą złota. Patrzcie na kościołach średniowiecznych smutne przedstawienie biedaka, który duszę swoję za złoto sprzedaje, który staje się lennikiem diabła, klęka przed potworem i kosmate szpony całuje. Do niego udawał się gmin, był to fałszywy przemysł, niezdolny do zdobycia skarbów, jakie wola zgodna z naturą dać są w stanie, starał się zyskać gwałtownością i zbrodnią to, co tylko praca, cierpliwość i rozum dać są w stanie.
Oskarżenia i procesa tłumem się tłoczyły, a czarnoksięstwo było do wszystkich wmieszane, tworzyło ich okrasę pociągającą i przerażającą.
II. Laboratorium
„Mercurius: Powiedz mi, czego szukasz?
czego żądasz? co robić myślisz?
Alchemista: Kamień filozoficzny”.
Scedivogius, Dialogus Mercurii Alchymistae et Naturae
ALPY ZASŁONIŁY SŁOŃCE, olbrzymi cień rzuciły na doliny, tylko wierzchołki wiecznym śniegiem pokrytych skał i lodowców rubinowym jaśniały blaskiem, z drugiej strony noc już rozciągała krepowy płaszcz na sklepienie nieba i w odwiecznym porządku rozpalała gwiazdy. Z wysokiej wieży kościoła Panny Marii uderzył zegar dwadzieścia cztery razy, a ponad mury i dachy Bazylei uleciał dźwięk w ciszę wieczoru, w dolinę poważnego Renu.
Było to na początku roku tysiąc sześćset trzeciego, kiedy postać miast stosowną była do czasu, w którym siły gwałtu i oręża nawet w pokoju obawiać się trzeba było.
Światła z wolna gasły, a w ciemne, wąskie i kręte ulice, wysokimi otoczone domami, rzadko kto wieczorem odważył się zapuszczać. Tu i owdzie tylko spiesznym krokiem sunął do domu opóźniony mieszczanin z latarnią i laską okutą w ręku. Później jeszcze z wrzawą przebieży czereda włóczących się studentów z gromadą dziadów i żebraków, do nich przyłącza się niejeden milicjant miejski z rohatyną, woląc porozumieć się z nocną gawiedzią, jak staczać krwawe i niepewne bitwy w ciemności. Gdy i ci przeminęli, łańcuchy przez puste ulice rozciągnięto i posępny róg z wieży zawyje, wtedy wychodzi stróż nocny. W brunatnej opończy, dziwnie upstrzonej biało naszytymi trupimi głowami, dzwoniąc w rozbity dzwonek, woła jednotonnym grobowym głosem:
„Wy, którzy śpicie, módlcie się za umarłych!”
A stąpanie jego wolne rozlega się długo po kamieniach. Tymczasem wszystkie już światła pogaszone i znowu dziki jęk rogu uderzy z wieży kościelnej: to znak, iż znowu jednę godzinę czasu pochłonęła wieczność.
Cała Bazylea, w dzień tak głośna i żywa, teraz jakby wymarła. W jednym tylko z domów na końcu górnego miasta, w wąskim, zakratowanym okienku, pod ostrym szczytem miga krwawe światło. Raz gaśnie, to znów się zmaga, zmienia barwę, a z wysokiego komina, śród gęstego dymu, sypną czasem iskry i ulecą, znikną w ciemności; a wtedy blaszane smoki chorągiewek i rynien na dachu błyszczą w ciemności, zdają się żywe. Ten dom bezpieczny, wieczorem każdy go mieszkaniec omija; strzeże go podanie niedawne, tym więc łacniej znajdujące wiarę.
Przez kilkanaście lat pracownia była opuszczoną, teraz parę miesięcy już, jak co noc błyszczała światłem.
Mieszkał w niej młody Polak, nieznany, lecz imię jego wkrótce w całym świecie zasłynąć miało. Naumyślnie wybrał ten zakąt, by swobodnie mógł się oddawać pracom, dla których opuścił dom rodzinny, poświęcił młodość i wszystkie jej przyjemności. Nazywał się Michał Sędziwoj i liczył wtedy lat dwadzieścia cztery.
Niewielką izbę oświecała lampa, na kominie słabym błękitnym blaskiem gorzały węgle obłożone wkoło trójkątnego tygielka. Obok na ławie siedzący sługa Sędziwoja, Jan Bodowski, znużony pracą, czuwaniem i nudami drzymał oparty o ścianę, z głową na piersi spuszczoną i wyciągniętymi nogami.
Przed stołem zastawionym naczyniami szklanymi i metalicznymi różnego kształtu, otoczony stosami ksiąg, spoczywał młody alchemik. Przed nim rozwarty foliał, traktaty Bazylego Valentyna. Utopił w nim wzrok, ale wzrok ten, łatwo byś dostrzegł, nie w tych wyrazach szuka teraz myśli; zarzucony jak kotwica, gdy uwaga spoczywa na powierzchni, w głębi duszy roją się tłumem potworne marzenia.
– Nic i nic! – głucho zawołał wreszcie, uderzając ręką w księgę z głębokim zniechęceniem niewiary, a rozżarzone długim natężeniem myśli zaczynały coraz jaśniej pryskać i buchać w mimowolne słowa.
– Tyle lat pracy, tyle dni bez przerwy i nocy bez spoczynku żyję tym jednym światłem, a dokoła ciemniej niż kiedy!
– Adelo! od czasu jak ciebie ujrzałem, natchniony tą myślą, nią oddycham, w nią patrzę, jak w gwiazdę zbawienia, a gwiazda w błędny ognik zmieniona wodzi mię po bezdrożach kłamstwa!
– Nadzieja! szatański wymysł! Hydra, której doświadczenie co godzina sto głów urywa, a ta w następnej wnęca nas do labiryntu własnych marzeń, aby potem szydzić, gdy w rozpaczy nie umiemy wrócić na świat, wrócić między zwyczajne ludzkie myśli, którym staliśmy się obcy! Od czasów wielkiego Hermesa – Egipcjanie, Grecy, Rzymianie, Arabowie, pierwsze potęgi umysłów, cały zaszczyt świata rozumnego, poświęcali swe trudy wielkiej tajemnicy. – I cóż z prac tylu, z tylu wieków za ślady? – Słowa! słowa, a nigdzie światła prawdy! – Ten łudził kilkadziesiąt lat siebie, po śmierci, jakby przez zemstę, łudzi innych pismami! – Ów nie wierzył, szydził w głębi duszy z tajemnic, szczęśliwy kuglarz, głoszony za adeptę, poza grobem ukradzioną sławę zagadkami przedłuża – wszędzie obłuda, bluźnierstwo! – A ja, mamże, młody, żywić szaloną myśl odkrycia prawdy w samym jej przysionku!
– Miałożby to być fałszem? Miałażby ludzkość tak długo przed sobą kłamać, aż wreście, jak stary łgarz, uwierzyła własnemu kłamstwu i rzuciła niby dla dzieci zabawkę – zadanie kamienia mędrców?
– A te stosy foliałów, gdzie jeden pomysł na tortury brany wydaje głosy, o których mu się nie śniło! – A te chełpliwe zaręczenia tylu tysięcy uczonych – a te oczewiste świadectwa całej powagi historii – wszystkoż to ma być złudzeniem albo zwodniczym kuglarstwem? – Ha! wtedy, cała uczona ludzkości, nawet byś wzgardy niewarta!
– Ale nie! – człowiek upaść może, lecz ludzkość nie błądzi! – Jedno kłamstwo trzydzieści wieków żyć nie zdoła! – Gdy rozum odmawia świadectwa, to wiara ożywi nadzieję – poważne cienie, przebaczcie! – Wierzę, z głębi duszy wierzę w istnienie wielkiej tajemnicy, ja jej dojdę albo zginę!
– Abu Izmaelu! mistrzu mój, prześladowany męczenniku prawdy, ty mi ją objaw! – nie zdradzę – na lepszy cel i ty byś jej nie użył!
– Nie jestże to szalony los – gardzić złotem, całymi ziemi bogactwami, a krwią własną, zbawieniem chcieć go się dokupić! – Tłum wielbi cierpliwość; patrząc na głębokie znaki, jakie dręczące zagadki przedwcześnie na czole wyryją – pobłaża nienasyconej chuci – z twoich oczu stara się wyczytać nadzieję złotego plonu dla siebie. – A potem – jak drugiego Kolumba po odkryciu złotych krain wiecznej młodości – rzuci cię jak narzędzie już niepotrzebne!
– Adelo! bylebyś ty mnie zrozumiała, Jedno twoje spojrzenie budzi we mnie nieznane siły. Twoja miłość uwieńczy szczęśliwe natchnienie, a co oni dla żądzy złota zbadać nie mogli, to ja dla jego wzgardy odkryję! – Odkryję, aby je zniszczyć! – Aby wam pokazać, iż ten bożek, przed którym klękacie, jest tyle wart, co bryła podłego ołowiu! – Aby całą waszą wielkość w ręku waszych, pod zamkami chowaną, jednym słowem zniweczyć – bo i czymże by się stał ten świat potężnych mocarzy, gdyby im odebrać ich złoto! A wtedy, odrodna ludzkości, uznasz jedyną, prawdziwą wielkość na ziemi – potęgę geniuszu i miłości!
I w zamyśleniu opuścił głowę na ręce, duch jego marzeń niemą z przeczuciami kończył rozmowę. W piecu pracowni prażony w tyglu metal mocniej począł szumieć, Sędziwoj obejrzał się i patrząc łagodnie na śpiącego sługę sam poruszył miechem, ale Jan się ocknął i przecierając oczy wrócił do swej roboty.
– Panie – rzekł po chwili – ten dym węglowy, ten szum wiatru w kominie, to człeka rozmarza, nieznacznie usypia. Bo to u nas, prostych ludzi, nie tak jak u pana, co w głowie kręci się rozmyślanie i zasnąć nie daje, u mnie chyba raz w tydzień, w niedzielę, zatumani coś w mózgu, dziś zasnąłem, wybacz pan. I tak mi się coś dziwne rzeczy roiły...
– Mów, Janie, sny szczersze i mędrsze nieraz od życia na jawie. I ty we śnie innym jesteś człowiekiem.
– Mnie się zdało, że byłem w Krakowie, i znowu, jak dawniej na dworcu rodzica pańskiego, huczno grali surmacze, zdało mi się, że panicz wesoły, jak niegdyś, hasał wesoło, jakby chciał nagrodzić tę długą tęsknicę. I drużyna, i wszystkie twarze znajome, nasze, szczerym witały uśmiechem. – Dalibóg, paniczu, we śnie mi się zdało, że byłeś szczęśliwy – i ja także...
– Tu ci nudno, Janie, tęsknisz do swoich, wróć się do Krakowa...
– O! pan tego nie myśli, cóż by ja, biedny sierota, sam począł? Gdzie jest panicz, tam mój dom, wasze szczęście – moje szczęście. Rodzic wasz mnie podjął z ulicy, jemu winienem życie; z wami chowałem się, wam winienem mą służbę. Bo człek, choć prosty, czuje, że za dobre dobre – tak każe święta wiara. Ale dlatego też smutno mi nieraz, gdy patrzę, jak panisko z daleka od swoich po obczyźnie się tuła i tak nędznie tyra swoją młodość. Juści to, chwała Bogu, pięć lat minie na świętego Jakuba, kiedyśwa ostatni raz porzucili Kraków. Ja wiem, dobre to jest alchemika; ja wiem, pan wielkie rzeczy buduje, ale abo to potrzebne koniecznie? Jest ci scheda po rodzicu niezgorsza, i kamienica piękna w Krakowie, i stolnie pod Kromołowem bogate, toć na życie szlacheckie wystarczy, paniczu! – A teć tam, z tyglów bogactwa, bez obrazy pana, nie wiem czy to Pan Jezus przenajświętszy błogosławi – mnie się nie tak widzi! – Albo i te barony! ani słowa, pan sam lepiej wie, do kogo się udać, aleć nieraz ja słyszał, że córki nie dadzą – nieraz ich dworskich przekąsy...
– Przestań – przerwał niechętnie Sędziwoj – już mówiłem, abyś o tym nie wspominał. Lubię słuchać twej mowy, to mi strony rodzinne na pamięć przywodzi! Ale jeśli nie chcesz milczeć, o baronie ani słowa!
– Wybacz pan, ja szczere, nieuczone mam serce, i co słyszę i czuję wypowiadam szczerze, ale jeśli obrażam, przestanę. Bo jak pan wyjdzie na miasto, mnie samego ostawi, to tak nudno i strasznie w tym domisku zaklętym, że co tchu umykam do karczmy: a tam człek nieraz nierad co usłyszy. Ale bo też wybrał pan sobie mieszkanie! – a chociaż to całe heretyckie gniazdo, to w całej Bazylei nie ma straszniejszego. Dom cały czarny, jakby z kuźni wywleczony, a te smoki na dachu, te gadziny kamienne nad drzwiami – człowiek co spojrzy, to żegnać się musi. Jakeśwa się tu tylko wprowadzili, ja spojrzał na ten obraz i zaraz mi coś szepnęło, że nie święty to człowiek, co tu malowany. – I niech no pan patrzy, jakie oczy, z całej twarzy tak mu coś świeci, jakby za żywota trochę ducha z ciała w malowidle się utaiło.
I gadatliwy Jan wziął łuczywo z komina, zaświecił przed dużym, w całej postaci portretem, co wisiał na przeciwnej ścianie.
Sędziwoj powstał, przystąpił i długo wpatrywał się w obraz. Wystawiał on człowieka, co może już zaczął drugą połowę wieku. Czoło wypukłe i łyse, ocienione z boków kępami rzadkich, siwych włosów; spod czarnych brwi przenikliwe oczy zdawały się utkwione w patrzącego, usta szyderczym uśmiechem rozwarte, kręta broda i wąsy spadały na piersi. Jedną rękę trzymał na kaftanie, widna w niej była złota puszka; w drugiej, spuszczonej, miał zwój papieru, a postać cała zdawała się z obrazu zstępować naprzód.
– To, panie – mówił dalej służący – był także alchemik, on dom ten cudacki zbudować kazał i tu cały żywot w tej izbie przepędzał. Miał to być niegdyś pan bardzo możny i bogaty. Ale cóż z tego, kiedy to człek zawsze chce mieć więcej; tak i on, tu na tym kominie topił, prażył, gotował dopóki nie przealchemajował wszystkiego. Żona mu zachorzała, i nie dziwota, albo to nie boli patrzeć, jak wszystko tak marnieje? – A jego to nie poruszyło, tylko ciągle dmuchał na węgle. Ale wreszcie, gdy ludzką mądrością nic nie mógł zyskać, pożyczył diabelskiej – otóż to taki koniec.
Tu opowiadacz pobożnie przeżegnał się i przybliżywszy obejrzał dokoła i ciszej mówił: