Selekcja - Jonathan Kellerman - E-Book

Selekcja E-Book

Jonathan Kellerman

0,0

Beschreibung

Mroczny thriller autora bestsellerów z listy New York Times!Kim jest i co kieruje postępowaniem seryjnego mordercy, którego ofiarami są bezbronne i doświadczone cierpieniem niepełnosprawne dzieci?Alex Delaware wspólnie z detektywem Milo Sturgisem rozpoczyna prywatne dochodzenie w sprawie tajemniczego morderstwa podczas wycieczki szkolnej. Podobno w rezerwacie przyrody nieopodal Los Angeles ktoś bestialsko odebrał życie upośledzonej 15-latce, córce izraelskiego dyplomaty... Dr Alex szybko dochodzi do wniosku, że śmierć niepełnosprawnej Irin to dopiero początek serii absurdalnych morderstw na tle eugenicznym. Przed tobą wciągająca opowieść o obsesyjnym pragnieniu zabijania w imię pseudonaukowych teorii o ograniczeniu reprodukcji słabych osobników i realizacji programu czystości rasowej. Zdaniem krytyków literackich jest to najbardziej prowokacyjna i niepokojąca powieść Kellermana, określanego mianem ,,króla współczesnych kryminałów". Oto dwunasty tom wstrząsającej serii o zagadkach kryminalnych Alexa Delaware'a, można go uznać za oddzielną historię lub czytać bez zachowania kolejności cyklu. SURVIVAL OF THE FITTEST, Copyright © 1989 by Jonathan KellermanSeria thrillerów psychologicznych, których głównym bohaterem jest znany, choć przebywający na wczesnej emeryturze psycholog dziecięcy Alex Delaware. Dr Delaware na prośbę przyjaciela detektywa Milo Sturgisa zostaje specjalnym konsultantem Departamentu Policji w Los Angeles i pomaga mu w rozwiązaniu najbardziej zawiłych spraw kryminalnych.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 466

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Jonathan Kellerman

Selekcja

 

Saga

Selekcja

 

Tytuł oryginału Survival of the Fittest

 

Język oryginału angielski

SURVIVAL OF THE FITTEST, Copyright © 1989 by Jonathan Kellerman

Copyright ©1989, 2023 Jonathan Kellerman i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728540848 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Moim rodzicom,

Davidowi i Sylvii Kellermanom

Specjalne podziękowania

dla detektywów Paula Bishopa i Vica Pietrantoniego oraz dla dr. J. Davida Smitha

DOBÓR NATURALNY

Niech żyje Hollywood.

Wmurowane w chodnik mosiężne gwiazdy lśniły znanymi nazwiskami ludzi kina, lecz prawdziwymi gwiazdami tej nocy byli handlarze narkotyków, specjaliści od stosowania przemocy i piętnastoletni uciekinierzy z domów, które z przybytków rodzinnych wartości zamieniły się w piekło.

Przygarniała ich wszystkich całodobowa kafejka "Go-Ji". Stała przy północnym krańcu Hollywood Boulevard, na wschód od Vine, między salonem tatuażu a barem dla trash-metalowców.

O trzeciej nad ranem, kiedy młody Meksykanin zamiatał chodnik, przed "Go-Ji" zajechał radiowozem Nolan Dahl. Meksykanin nie miał wymaganych dokumentów, ale widok policjanta w najmniejszym stopniu nie zakłócił rytmu jego pracy. Gliniarzom nie w głowie byli imigranci. Z tego, co chłopak zdążył zaobserwować w ciągu miesięcznego pobytu w Los Angeles, tu nikogo nic nie obchodziło.

Nolan Dahl zamknął czarno-biały radiowóz i wszedł do kafejki tak pewnie, jak mógł to tylko zrobić ważący ponad sto kilogramów młody, umięśniony policjant wyposażony w pałkę, pas, radiostację, latarkę i dziewięciomilimetrowy pistolet w kaburze. W środku cuchnęło, a rozciągnięty między oklejonymi pomarańczową taśmą boksami ciemnoczerwony chodnik gęsto pokryty był plamami. Dahl znalazł miejsce daleko w kącie i usiadł tak, by widzieć Filipinkę stojącą przy kasie.

Boks obok zajmował dwudziestotrzyletni alfons z Comptono nazwisku Terrell Cochrane i jedna z jego podopiecznych, Germadine Batts, pulchna szesnastoletnia matka dwójki dzieci pochodząca z Checkpoint w Oklahomie. Kwadrans wcześniej oboje siedzieli w zaparkowanym na rogu białym lexusie terrella, gdzie Germadine podwinęła nogawkę niebieskich cekinowanych legginsów i wstrzyknęła sobie w ledwie widoczną żyłę na kostce działkę heroiny za piętnaście dolarów. Teraz mile oszołomiona siedziała nad drugim wielkim kubkiem coli rozcieńczonej wodą z roztopionego lodu i bawiła się plastikową słomką.

Terrell zaaplikował sobie mieszankę heroiny i kokainy. Czuł się doskonale, a wyczuciem równowagi mógłby konkurować z linoskoczkiem. Rozparł się wygodnie, dziobał widelcem cheeseburgera i ułożył pięć olimpijskich kółek z krążków cebuli. Cały czas starał się nie patrzeć na wielkiego jasnowłosego policjanta.

Nolan Dahl miał gdzieś alfonsa i jego podopieczną, podobnie jak pięć innych rzeczy, które krzątały się po jasno oświetlonej sali. Z głośników sączyła się cicha, spokojna muzyka. Smukła, śliczna kelnerka o skórze koloru melasy przebiegła między stolikami i z uśmiechem na ustach zatrzymała się przy boksie Nolana. Nolan odwzajemnił uśmiech, podziękował za menu i zamówił ciastko z kremem kokosowym i kawę.

- Pierwszy raz na nocnej służbie? - zapytała kelnerka. Pięć lat temu przyjechała do Stanów z Etiopii i mówiła po angielsku wyśmienicie, z przyjemnym dla ucha akcentem.

Nolan ponownie się uśmiechnął i pokręcił głową. Patrolował Hollywood nocą już od trzech miesięcy, ale nigdy jeszcze nie zaglądał do "Go-Ji". Apetyt na słodkości zaspokajał w barze "Dunkin Donuts" przy Highland, poleconym mu przez Wesa Barkera. Gliniarze i pączki. To ci dopiero ubaw.

- Pierwszy raz pana tu widzę, oficerze… Dahl.

- No cóż, życie jest pełne niespodzianek - odparł.

Kelnerka roześmiała się.

- Hmm, no tak.

Odeszła w stronę lady ze słodyczami, a Nolan patrzył za nią niebieskimi oczami. W końcu odwrócił wzrok i napotkał spojrzenie Terrella Cochrane'a.

Obrzydliwa rzecz.

Nolan Dahl miał dwadzieścia siedem lat i w dużej mierze wychował się na telewizji. Nim wstąpił do policji, wyobrażał sobie alfonsów jako gości w czerwonych garniturach z aksamitu i wielkich kapeluszach z piórami. Szybko nauczył się, że wyobrażenia rozmijają się z rzeczywistością.

Rzeczywistość.

Zlustrował wzrokiem Terrella i dziwkę, najprawdopodobniej nieletnią. W tym miesiącu alfons Cochrane ubierał się w niechlujne, za duże koszule w kratę narzucone na czarne podkoszulki. Nad wygolonymi skroniami zwisały mu krótkie dredy. W zeszłym miesiącu gustował w czarnej skórze, a jeszcze wcześniej stylizował się na afrykańskiego księcia.

Spojrzenie gliniarza budziło w Terrellu niepokój. Licząc na to, że policjant przygląda się komuś innemu, alfons obejrzał się w stronę trzech transwestytów chichoczących i szepczących nad talerzem frytek po drugiej stronie sali.

Odwrócił się z powrotem w stronę gliniarza.

Ten uśmiechał się do niego jakoś dziwnie… prawie smutno. Co to, u licha, ma znaczyć?

Terrell zajął się swoim cheeseburgerem, ale poczuł się trochę nieswojo.

Etiopska kelnerka wróciła z zamówieniem Nolana i przyglądała się, jak nabiera kawałek ciasta na widelczyk.

- Świetne - powiedział Nolan po przełknięciu pierwszego kęsa, choć ciastko smakowało jak kiepsko przyrządzona pina-colada, a krem był gumowaty. Ale Dahl miał ogromne doświadczenie w prawieniu nieszczerych kulinarnych pochlebstw. W dzieciństwie musiał jeść wstrętne potrawy przygotowywane przez matkę i mówić wraz z Heleną i ojcem, że są wyśmienite.

- Czy życzy sobie pan jeszcze czegoś, oficerze Dahl?

- Na razie nie, dziękuję.

"Nie macie dla mnie nic."

- Dobrze. W razie czego proszę mnie zawołać.

Nolan uśmiechnął się i kelnerka odeszła.

Ten uśmieszek… cholerny zadowolony sukinsyn. Normalny gliniarz nie ma się z czego cieszyć, chyba że przed chwilą załatwił jakiegoś Murzyna i nikt go przy tym nie nagrywał na wideo - rozmyślał Terrell.

Nolan zjadł jeszcze kawałek ciastka i uśmiechnął się do Terrella. Wreszcie wzruszył ramionami.

Alfons zerknął na Germadine, która prawie odpłynęła nad swoją colą. "Jeszcze parę minut, dziwko, i wracasz na ulicę."

Policjant zjadł ciastko do końca, dopił kawę i wodę mineralną, a kelnerka już stała przy nim gotowa dolać mu kawy.

Suka. Jemu i Germadine przyniosła zamówione jedzenie, po czym zaczęła traktować ich jak powietrze.

Terrell podniósł cheeseburgera do ust i patrzył jak kelnerka mówi coś do policjanta. Ten uśmiechał się tylko i kręcił głową. Suka dała gliniarzowi rachunek, a gdy zapłacił, ona zaczęła rozpływać się w uśmiechach.

Dwadzieścia dolarów napiwku - oto powód.

Cholerni gliniarze zawsze dawali sute napiwki, ale żeby aż tyle? Te wszystkie uśmiechy… pewnie coś świętuje.

Policjant spojrzał w pustą filiżankę.

Nagle spod stolika Dahla coś się wynurzyło.

Policyjny pistolet.

Nolan znów uśmiechał się do Terrella. Pokazywał mu swój pistolet!

Policjant wyprostował rękę.

Terrell poczuł jak wszystko przewraca mu się w żołądku i dał nura pod stół. Nie zdążył nawet przyciągnąć w dół głowy Germadine, choć akurat ten gest miał dobrze przećwiczony.

Pozostali goście zauważyli jak Terrell kryje się pod stolikiem. Transwestyci, pijany kierowca ciężarówki siedzący za nimi i bezzębny sklerotyczny dziewięćdziesięciolatek w pierwszym boksie - wszyscy rzucili się pod stoliki.

Tylko kelnerka z Etiopii rozmawiająca z filipińską kasjerką stała zbyt przerażona, żeby się poruszyć, i patrzyła na policjanta.

Nolan Dahl skinął głową w jej stronę. Uśmiechnął się.

Smutny uśmiech, ciekawe co go gryzie? - pomyślała.

Nolan przymknął oczy, jakby się modlił. Kiedy je otworzył, wsunął do ust lufę broni o kalibrze dziewięciu milimetrów i ssąc ją jak dziecko utkwił wzrok w twarzy ślicznej kelnerki.

Wciąż nie była w stanie się poruszyć. Zauważył jej przerażenie i starał się łagodnym spojrzeniem dać do zrozumienia, że tak jest dobrze, że to jedyne wyjście.

Piękny czarny obraz na sam koniec. Boże, jak w tej norze śmierdzi.

Pociągnął za spust.

Helena Dahl opowiedziała mi wszystko tak, jak czuło to pogrążona w żałobie rodzina. Reszty dowiedziałem się z raportów i od Mila.

Sprawa samobójstwa młodego policjanta zajęła w gazecie raptem pięć centymetrów w jednej szpalcie, bez żadnego przelotu. Jednak niecodzienność tego wydarzenia gdzieś we mnie utkwiła i kiedy po kilku tygodniach Milo poprosił, bym przyjął Helenę, od razu wiedziałem o kogo chodzi.

- Ach, to o nią chodzi. Wiecie już, dlaczego to zrobił?

- Nie. Prawdopodobnie ona właśnie o tym będzie chciała porozmawiać. Rick kazał ci przekazać, żebyś się nie czuł zobowiązany, Alex. To taka półprywatna prośba. Ona jest pielęgniarką w szpitalu Cedars. Pracowała z nim na OIOM-ie i teraz nie chce, żeby maglowali ją tamci psychiatrzy. Ale to żadna bliska przyjaciółka.

- Czy wydział prowadził własne dochodzenie?

- Pewnie tak.

- O niczym nie słyszałeś?

- O takich sprawach nie mówi się głośno, a ja nie należę do paczki wtajemniczonych. Facet był spokojny, zamknięty w sobie, czytał książki.

- Książki - powtórzyłem. - No to chyba mamy motyw.

Milo wybuchnął śmiechem.

- Introspekcja jest według ciebie bardziej zabójcza niż magnum?

Ja również się roześmiałem. Zacząłem się jednak zastanawiać nad tym, co powiedział Milo.

Helena Dahl zadzwoniła do mnie jeszcze tego samego wieczoru. Umówiłem się z nią na wizytę następnego dnia rano w moim domowym gabinecie. Zjawiła się punktualnie. Wysoka przystojna kobieta około trzydziestki o bardzo krótkich blond włosach i silnych ramionach uwydatniających się w granatowej bluzce bez rękawów. Dół bluzki wpuściła w spodnie, a na gołe stopy włożyła tenisówki. Twarz miała owalną, równomiernie pokrytą opalenizną, na której tle odznaczały się jasnoniebieskie oczy i wyjątkowo szerokie usta. Nie nosiła biżuterii. Nie zauważyłem też ślubnej obrączki. Uścisnęła mi mocno rękę, próbowała się uśmiechnąć. Podziękowała za to, że ją przyjąłem i w końcu ruszyła za mną.

Nowy dom budowałem z myślą o prowadzeniu prywatnej praktyki. Pacjentów wprowadzam bocznymi drzwiami, potem idziemy przez japoński ogród z oczkiem wodnym, przy którym zwykle przystają na chwilę, by popatrzeć albo przynajmniej wyrazić o nim swoje zdanie. Helena Dahl milczała.

W gabinecie usiadła wyprostowana, ręce położyła na kolanach. Zajmuję się głównie dziećmi, które dostały się w tryby sądowej machiny, więc część gabinetu urządzona jest jak pokój do zabaw. Helena nawet nie spojrzała na zabawki.

- Robię to po raz pierwszy w życiu - odezwała się cichym, niskim, pewnym siebie głosem. - Jako pielęgniarka z OIOM-u na pewno umiała się nim doskonale posługiwać. - Nawet po rozwodzie z nikim nie rozmawiałam - dodała. - Naprawdę nie wiem, czego mogę oczekiwać.

- Może tego, że uda się pani to wszystko zrozumieć - zasugerowałem delikatnie.

- Sądzi pan, że to możliwe?

- Być może będzie pani mogła więcej się dowiedzieć. Część pytań na zawsze pozostaje bez odpowiedzi.

- Przynajmniej stawia pan sprawę uczciwie. Zaczniemy od razu?

- Jeśli jest pani gotowa…

- Tego nie wiem, ale po co marnować czas? To… zna pan z grubsza całą sprawę?

Skinąłem głową.

- To się stało zupełnie niespodziewanie, doktorze Delaware. On był takim…

Nagle wybuchnęła płaczem.

I wyrzuciła z siebie wszystko.

 

- Nolan był mądry - mówiła - naprawdę mądry, błyskotliwy. Wszystkiego można się było spodziewać, ale nie tego, że wstąpi do policji - oczywiście nie chcę obrażać znajomego Ricka, lecz policjant jakoś nie kojarzy się z obrazem intelektualisty, prawda?

Milo miał magisterium z literatury.

- A więc Nolan był intelektualistą? - spytałem.

- Z całą pewnością.

- Jakie miał wykształcenie?

- Dwa lata studiów. Uniwersytet stanowy w Northridge. Wydział psychologii.

- Ale go nie skończył.

- Miał kłopoty… z doprowadzaniem spraw do końca. Może to był bunt… nasi rodzice przykładali dużą wagę do wykształcenia. Może po prostu uczelnia mu się znudziła. Nie wiem. Jestem od niego o trzy lata starsza. Kiedy rzucił szkołę, ja już pracowałam. Nikt się nie spodziewał, że zostanie policjantem. Może stał się skrajnym konserwatystą, prawo i porządek i takie tam rzeczy… To właściwie jedyne wyjaśnienie, jakie mi się nasuwa. Jednak mimo wszystko… Musi pan też wiedzieć, że Nolan zawsze lubił… obrzydlistwa.

- Obrzydlistwa?

- Strachy, mroczne rzeczy. Jako dziecko uwielbiał horrory, takie naprawdę straszne, najstraszniejsze. W ostatniej klasie liceum przeszedł przez fazę fascynacji muzyką heavy metalową. Zapuścił długie włosy, uszy przekłuł w pięciu miejscach. Rodzice byli przekonani, że zadaje się z satanistami albo z jeszcze gorszą sektą.

- A zadawał się?

- Kto to może wiedzieć. Wie pan, jacy są rodzice.

- Starali się wybić mu to z głowy?

- Nie, to nie było w ich stylu. Po prostu przeszli nad tym do porządku dziennego.

- Tolerancyjni?

- Raczej nieasertywni. Nolan zawsze robił to, na co miał ochotę… - urwała w pół słowa.

- Gdzie się wychowaliście? - zapytałem.

- W Valley, w Woodland Hills. Ojciec był inżynierem u Lockheeda. Zmarł pięć lat temu. Matka była opiekunką społeczną, ale nigdy nie pracowała. Ona też już nie żyje. Dostała wylewu rok po śmierci taty. Chorowała na nadciśnienie, lecz nigdy się nie leczyła. Skończyła dopiero sześćdziesiąt lat. Choć z drugiej strony, może miała szczęście - przynajmniej nie wie, co zrobił Nolan.

Zacisnęła ręce w pięści.

- Ma pani jeszcze jakąś rodzinę? - zapytałem.

- Nie, zostaliśmy sami, Nolan i ja. On się nie ożenił, a ja się rozwiodłam. Nie mam dzieci. Mój były mąż jest lekarzem. - Uśmiechnęła się. - Można się tego było spodziewać, prawda? Gary jest pulmonologiem i w gruncie rzeczy przyzwoitym facetem. Postanowił jednak zostać rolnikiem i przeniósł się do Północnej Karoliny.

- A pani nie chciała być żoną rolnika?

- Nie za bardzo. Zresztą, może nawet bym chciała, ale Gary nie prosił, żebym z nim wyjechała. - Wbiła wzrok w podłogę.

- A więc znosi pani to wszystko samotnie - stwierdziłem.

- Ano tak. O czym to ja… a, o tych satanistycznych bzdurach. Nic wielkiego się nie stało. Ten etap w jego życiu nie trwał długo i później wszystko wróciło do normy: Nolan zaczął się interesować szkołą, sportem, dziewczynami i swoim samochodem.

- Czy wciąż lubił te mroczne rzeczy?

- Chyba nie… właściwie nie wiem, dlaczego panu o tym powiedziałam. A co pan sądzi o sposobie, w jaki Nolan to zrobił?

- Chodzi pani o wykorzystanie służbowej broni?

Skrzywiła się.

- Nie, że zrobił to publicznie, na oczach tych wszystkich ludzi. Tak jakby chciał powiedzieć całemu światu, że ma go gdzieś.

- Może właśnie o to mu chodziło.

- Mnie się to wydaje strasznie teatralne - powiedziała, jakby mnie nie słyszała.

- Czy pani brat lubił sztuczki aktorskie?

- Trudno powiedzieć. Był bardzo przystojny, postawny, robił wrażenie - jeden z tych facetów, których nie sposób nie zauważyć, gdy wchodzą do pokoju. Czy to wykorzystywał? Może trochę, kiedy był jeszcze mały. Ale jako dorosły? Prawda jest taka, doktorze Delaware, że straciłam kontakt z Nolanem. Nigdy nie byliśmy sobie bliscy. A teraz…

Kolejne łzy.

- Jako dziecko uwielbiał być w centrum zainteresowania, choć bywały też chwile, że nie chciał mieć z nikim do czynienia. Zaszywał się w kąt.

- Miewał zmienne nastroje?

- To u nas rodzinne. - Potarła kolana rękami i spojrzała gdzieś ponad moim ramieniem. - Kiedy byliśmy w podstawówce, tata przechodził terapię wstrząsową z powodu depresji. Nie powiedziano nam, co się dzieje, tylko tyle, że idzie na kilka dni do szpitala. Dopiero po jego śmierci mama nam wszystko opowiedziała.

- Ile razy go leczono?

- Nie wiem, trzy, może cztery. Kiedy wracał do domu, wyglądał jak po praniu mózgu, miał kłopoty z pamięcią, zupełnie jak pacjenci z urazami głowy. Mówią, że terapia elektrowstrząsowa działa teraz lepiej, ale jestem pewna, że to właśnie zniszczyło jego mózg. W średnim wieku zaczął gasnąć, przeszedł na wcześniejszą emeryturę, siedział, czytał i słuchał Mozarta.

- Musiał być naprawdę mocno przygnębiony, skoro zaaplikowano mu terapię elektrowstrząsową - zauważyłem.

- Zapewne tak, lecz ja tego nie zauważyłam. Był cichy, słodki, nieśmiały.

- Jak wyglądały jego stosunki z Nolanem?

- Trudno mówić o jakichkolwiek stosunkach. Wprawdzie Nolan był niezwykle inteligentny, ale pociągały go raczej typowe męskie rozrywki: sport, surfing, samochody. Tata wypoczywał inaczej… - uśmiechnęła się - czytając i słuchając Mozarta.

- Kłócili się?

- Tata nigdy się z nikim nie kłócił.

- Jak Nolan zareagował na śmierć ojca?

- Na pogrzebie płakał. Potem przez jakiś czas oboje próbowaliśmy pocieszać mamę. Wreszcie Nolan znów się oddalił.

Przygryzła dolną wargę.

- Nie chciałam, żeby Nolanowi wyprawili uroczysty policyjny pogrzeb z salwami honorowymi i podobnymi głupstwami. Nikt z wydziału się nie sprzeciwiał. Tak jakby się cieszyli, że nie będą musieli się tym zajmować. Kazałam ciało poddać kremacji. Zostawił testament, w którym wszystko zapisał mnie, również rzeczy po mamie i tacie. Z całej rodziny tylko ja przeżyłam.

Za duży ból. Wycofałem się.

- Jaka była pani matka?

- Bardziej otwarta niż tata. Nie miewała humorów, zawsze pogodna, pełna optymizmu. Prawdopodobnie dlatego dostała wylewu, bo wszystko dusiła w sobie. - Helena znów potarła kolano. - Nie chcę, żeby pan pomyślał, że byliśmy rodziną dziwaków. Wcale nie. Nolan był normalnym chłopakiem. Chodził na prywatki, uganiał się za dziewczętami. Był tylko inteligentniejszy od innych. Dostawał same piątki, choć wcale nie przykładał się do nauki.

- Co robił po tym, jak przerwał studia?

- Kręcił się to tu, to tam, kilka razy zmieniał pracę. Nagle ni z tego, ni z owego zadzwonił do mnie i obwieścił, że właśnie ukończył akademię policyjną. A nie odzywał się od śmierci mamy.

- Kiedy to było?

- Mniej więcej półtora roku temu. Powiedział, że akademia to dla niego kaszka z mleczkiem. Zdał z najlepszym wynikiem w grupie. Zadzwonił, żeby mi o tym powiedzieć, tak na wszelki wypadek. Żebym nie zdziwiła się, gdybym go kiedyś zobaczyła w radiowozie.

- Czy od razu skierowano go do Hollywood?

- Nie. Najpierw do zachodniego Los Angeles. Dlatego pomyślał, że mogłabym go spotkać w pobliżu Cedars. Mógł na przykład trafić do izby przyjęć z podejrzanym albo ofiarą.

Gdyby zdarzyło mi się go kiedyś zobaczyć. To, co opisywała Helena Dahl, nie przypominało więzów rodzinnych, lecz raczej grupę dobranych przypadkowo ludzi. Ból na twarzy Heleny kazał mi się nieco zmitygować.

- Gdzie pracował, zanim wstąpił do policji?

- Na budowach, w warsztatach samochodowych, na kutrze rybackim łowiącym w pobliżu Santa Barbara. To akurat pamiętam, bo mama pokazywała mi kiedyś rybę, którą dla niej przywiózł. Halibuta. Mama uwielbiała wędzone ryby, a Nolan kazał go uwędzić specjalnie dla niej.

- Jakie były jego związki z kobietami?

- W szkole średniej miał kilka dziewczyn, ale co było potem - nie wiem… Czy nie będzie panu przeszkadzać, jeśli zacznę chodzić?

- Ależ skądże.

Wstała i zaczęła przemierzać pokój małymi energicznymi krokami.

- Nolanowi wszystko przychodziło bez trudu. Może po prostu wybrał najłatwiejsze rozwiązanie. Może właśnie o to chodziło. Nie był przygotowany na to, że nie zawsze będzie mu szło jak po maśle.

- Czy orientuje się pani, jakie konkretnie problemy miał pani brat?

- Nie, nie, o niczym nie wiem - po prostu wróciłam myślami do szkoły. Pamiętam, że zawsze ślęczałam nad zadaniami z algebry, a wystarczyło, że Nolan wpadł do mojego pokoju, zerknął mi przez ramię do zeszytu i od razu podawał rozwiązanie równania. Był ode mnie o trzy lata młodszy - musiał mieć około jedenastu lat - ale potrafił błyskawicznie rozwiązywać te zadania.

Zatrzymała się przed półką z książkami.

- Kiedy Rick Silverman podał mi pańskie nazwisko, opowiedział też o znajomym z policji. Zaczęliśmy rozmawiać na temat policji. Zdaniem Ricka to organizacja paramilitarna. Nolan nigdy nie lubił kryć się w drugim szeregu. Co się stało, że wybrał tak konformistyczne rozwiązanie?

- Może zmęczyła go ta ciągła obecność na pierwszym planie - zasugerowałem.

Stała tak przez chwilę, po czym znów usiadła.

- Może robię to wszystko dlatego, że czuję się winna, iż nie przebywałam z nim bliżej. Ale nie sprawiał wrażenia człowieka, który potrzebuje bliskości.

- Nawet gdybyście byli sobie bliscy, nie zdołałaby pani temu zapobiec.

- A więc twierdzi pan, że odwodzenie kogoś od samobójczych myśli jest stratą czasu?

- Pomoc jest zawsze ważna. Wiele osób, które targnęły się na własne życie więcej już tego nie próbowało. Chyba że ktoś się bardzo uprze, wtedy prędzej czy później mu się uda.

- Nie wiem, czy Nolan był aż tak zdesperowany. Nie znałam go!

Wybuchnęła głośnym szlochem. Kiedy się uspokoiła, podałem jej chusteczkę. Chwyciła ją i przyłożyła do oczu.

- Nie wytrzymuje tego. Nie wiem, czy uda mi się dłużej to znosić.

Nie odezwałem się.

Zerkając w bok, powiedziała:

- Jestem wykonawczynią jego testamentu. Po śmierci mamy, prawnik zajmujący się majątkiem rodziców poradził nam, byśmy oboje spisali testamenty. - Roześmiała się. - Majątek… Ten dom, to kupka nieszczęścia. Wynajęliśmy go i podzieliliśmy się pieniędzmi. Potem, po moim rozwodzie, spytałam Nolana, czy mogę w nim zamieszkać w zamian za pokrycie połowy czynszu. Nie chciał przyjąć tych pieniędzy. Nie potrzebował ich. Niczego nie potrzebował. Czy to był znak ostrzegawczy?

Nim zdążyłem odpowiedzieć, Helena Dahl znów wstała.

- Ile czasu nam zostało?

- Dwadzieścia minut.

- Nie pogniewa się pan, jeśli dziś wyjdę wcześniej?

 

Zaparkowała brązowego mustanga poza terenem posesji, na ulicy, która wiła się zygzakiem od Beverly Glen. Poranne powietrze było gorące i suche. Pobliskich sosny wydawały przeszywający na wskroś, orzeźwiający zapach.

- Dziękuję - powiedziała otwierając samochód.

- Czy chce się pani umówić na kolejną wizytę?

Wsiadła do auta i opuściła szybę. Samochód był nienagannie czysty i pusty, jeśli nie liczyć dwóch białych pielęgniarskich fartuchów.

- Mogę do pana zadzwonić? Muszę sprawdzić swój grafik dyżurów.

W ten sposób pacjenci dawali do zrozumienia: proszę nie dzwonić, sam się odezwę.

- Oczywiście.

- Jeszcze raz dziękuję, doktorze Delaware. Będziemy w kontakcie.

Odjechała, a ja wróciłem do domu, rozmyślając o tej powierzchownej opowieści, jaką mnie uraczyła.

Nolan był za bystry jak na gliniarza. Ale przecież mnóstwo policjantów miało głowę na karku. Reszta opisu - sportowiec, macho, dominujący, zainteresowany mroczną stroną życia - pasowała do stereotypu policjanta. Przez kilka lat błąkał się to tu, to tam, by osiąść na stałe z zagwarantowaną przez władze miasta posadą i emeryturą. Prawicowe poglądy polityczne - szkoda, że nie dowiedziałem się więcej na ten temat.

Helena Dahl opisała też częściowo poważne zaburzenia emocjonalne w rodzinie. Policjant uważany przez kolegów za "odmiennego".

To mogło pogłębić alienację wywołaną samą naturą pracy w policji.

Wyglądało na to, że życie Nolana było pełne alienacji.

A zatem na razie żadnych niespodzianek, choć siostra wyglądała - co zrozumiałe - na mocno zszokowana.

Do tej pory jednak nic nie wyjaśniało, dlaczego Nolan w barze "Go-Ji" włożył sobie do ust lufę pistoletu.

I zapewne już tego nie wyjaśnię, bo sądząc po tym jak się pożegnała, Helena Dahl więcej się ze mną nie spotka.

W moim zawodzie trzeba się pogodzić z tym, że wiele pytań pozostaje bez odpowiedzi.

Dwa dni później o ósmej rano zadzwonił do mnie Milo.

- Właśnie dostałem kolejną beznadziejną sprawę, Alex. Nie jestem pewien, czy będę mógł ci zapłacić, ale poprzednio zarobiliśmy parę punktów, więc może…

Poprzednio chodziło o morderstwo profesora psychologii, którego napadnięto i dźgnięto nożem kilka kroków od jego domu w Westwood. Po kilku miesiącach bezowocnego śledztwa przełożeni Mila uznali, że sprawy nie da się rozwiązać i przydzielili mu ją za karę, gdyż jako jedyny policjant w Los Angeles manifestował swoje skłonności homoseksualne. Wspólnie z Milem poznaliśmy kilka sekretów ofiary i zdołaliśmy rozwiązać zagadkę.

- No, nie wiem - odpowiedziałem. - Dlaczego, u licha, miałbym wyświadczać ci przysługę?

Roześmiał się.

- Może dlatego, że jestem takim miłym facetem?

Wydałem z siebie odgłos przypominający brzęczyk w teleturnieju, kiedy uczestnik poda złą odpowiedź.

- Spróbuj jeszcze raz.

- Może dlatego, że jesteś psychiatrą i uwielbiasz, żeby wszyscy cię lubili?

- Nigdy w życiu nie zgłaszaj się do "Va Banque"! Co to za sprawa?

W słuchawce usłyszałem westchnienie.

- Dziecko, Alex. Piętnaście lat.

- Chryste.

- Wiem co czujesz, ale to bardzo ważna sprawa. Jeśli masz choć ździebko czasu, byłbym ci wdzięczny, gdybyś rzucił na to okiem.

- Jasne - odparłem - możesz przyjechać choćby zaraz.

 

Pojawił się z pudłem pełnym akt pod pachą. Miał na sobie turkusową koszulkę polo, która uwydatniała jego brzuch, wygniecione brązowe dżinsy i pokiereszowane beżowe pionierki. Milo ważył około stu dziesięciu kilogramów, z czego większość umiejscowiła się mniej więcej w połowie jego sylwetki mierzącej metr osiemdziesiąt wzrostu. Włosy miał niedawno przystrzyżone w charakterystycznym dla niego stylu (choć mówienie o jakimkolwiek stylu u Mila było po prostu przestępstwem) - krótkie z boków i z tyłu, potargane na czubku z baczkami sięgającymi płatków uszu. Siwizna powoli wygrywała zmagania z czernią, tak że baczki Mila zrobiły się prawie całkiem białe. Milo jest ode mnie starszy o dziewięć miesięcy i czasami, kiedy patrzę na niego, mam świadomość upływającego czasu.

Postawił pudło na stole w kuchni. Dziobata twarz przybrała kredowobiały odcień, a oczy pozbawione były błysku. Jedna albo nawet kilka nie przespanych nocy. Patrząc na lodówkę, zmarszczył brwi.

- No co, mam to powiedzieć na głos?

- Coś do jedzenia czy do picia? - zapytałem.

- I jedno, i drugie. W końcu ty jesteś lekarzem. - Wyciągnął się i usiadł ciężko, aż usłyszałem skrzypnięcie krzesła.

Zrobiłem mu kanapkę z zimnym rostbefem i podałem ze szklanką mleka. Szybko zjadł i wypił, po czym głośno wypuścił powietrze.

Pudło aż kipiało od papierów.

- Widzę, że masz sporo danych - zauważyłem.

- Nie myl ilości z jakością. - Odsunął talerz i zaczął wyjmować z pudła oprawione teczki i przewiązane gumką pliki dokumentów, po czym układał je równo na stole.

- Ofiarą jest dziewczynka, Irit Carmeli. Miała piętnaście lat, była nieco opóźniona w rozwoju. Trzynaście tygodni temu podczas szkolnej wycieczki w góry Santa Monica ktoś ją porwał i zabił. Dzieciaki wybrały się do jakiegoś rezerwatu należącego do miasta. Szkoła co roku organizuje tam wycieczki, żeby pokazać dzieciom trochę piękna.

- Wszystkie dzieci są opóźnione?

- Każde ma jakiś problem. To szkoła specjalna.

Przetarł ręką twarz, jakgdyby chciał się umyć bez wody.

- Historia wygląda mniej więcej tak: dzieciaki zawieziono wynajętym autobusem i wysadzono przy wejściu do rezerwatu. Potem przewędrowały pieszo niecały kilometr w głąb parku. Prawie od razu robi się tam gęsto od drzew i chaszczy, ale dla początkujących są wyraźnie oznaczone ścieżki. Dzieciaki biegały mniej więcej przez godzinę, coś przegryzły, zrobiły w lesie kupkę i siusiu, po czym wróciły do autobusu. W sumie minęły prawie dwie godziny. Zwołano zbiórkę i okazało się, że nie ma Irit. Zaczęto jej szukać, lecz nie znaleziono. Ktoś zadzwonił na komendę w Westside. Stamtąd wysłano kilka radiowozów z policjantami, ale i oni nie trafili na ślad dziewczynki. Zadzwonili po oddział specjalny. Pół godziny czekali na psy, drugie pół godziny upłynęło, zanim psy wywęszyły ciało. Zwłoki leżały ponad kilometr dalej w sosnowym zagajniku. Nie znaleziono żadnych śladów przemocy, żadnych pręg od uduszenia, żadnych krwiaków pod skórą, żadnej opuchlizny ani śladu krwi. Gdyby nie pozycja, w jakiej leżały zwłoki, pewnie uznano by, że dziecko dostało jakiegoś ataku albo coś w tym rodzaju.

- Ta pozycja miała związek z seksem?

- Nie. Za chwilę pokażę ci o co chodzi. Koroner znalazł obrażenia mięśni gnykowych, mostkowo-gnykowych i krtaniowych. Brak śladów gwałtu.

- Uduszenie - powiedziałem. - Ale dlaczego nie wystąpiły ślady zewnętrzne?

- Koroner mówił, że coś takiego jest możliwe, kiedy siła duszenia zostanie rozłożona na jak największej powierzchni. - Wystarczy użyć czegoś miękkiego, jak zwinięty ręcznik czy ramię w ubraniu. Fachowcy nazywają to łagodnym uduszeniem.

Skrzywił się, wziął teczkę leżącą na wierzchu i otworzył na stronach ze zdjęciami przymocowanymi plastikowymi kawałkami taśmy.

Część z nich przedstawiała las w miejscu zbrodni. Na pozostałych widać było chudą dziewczynkę z jasnymi włosami. Nosiła białą koszulkę z krótkimi rękawami, wykończoną koronkową lamówką wokół kołnierzyka i rękawów, niebieskie dżinsy, białe skarpetki i różowe buty z plastiku. Była bardzo chuda. Ręce i nogi miała cienkie jak patyki. Wyraźnie odznaczały się łokcie, jakby właśnie powiększały się dzięki nagłemu zastrzykowi hormonu wzrostu w okresie dojrzewania. Na oko mogła mieć dwanaście, a nie piętnaście lat. Leżała na plecach na tle brązowej ziemi z rękami ułożonymi wzdłuż tułowia i stopami ściągniętymi razem. Jak na upadek wyglądało to zbyt symetrycznie. Jak gdyby ktoś ją ułożył.

Wpatrywałem się w zbliżenie twarzy. Oczy zamknięte, usta lekko rozwarte, długie, kręcone ciemnoblond włosy rozsypane na ziemi.

Znów ktoś to ułożył.

Sprawca się nie spieszył… bawił się.

Wróciłem do ujęcia całego ciała. Ręce ułożone wzdłuż ud, otwarte dłonie zwrócone wewnętrzną stroną do góry, jakby pytała - dlaczego?

Ponure szarooliwkowe cienie układające się na bladej twarzy niczym pociągnięcia pędzla.

Światło przebijające się przez korony drzew.

Poczułem ucisk w klatce piersiowej i zacząłem zamykać teczkę, kiedy moją uwagę przykuł mały, różowy przedmiot koło prawego ucha dziewczynki.

- Co to?

- Aparat słuchowy. Była także głucha. Częściowo na jedno ucho i całkowicie na drugie.

- Chryste. - Odłożyłem teczkę. - Irit Carmeli. Czy to włoskie nazwisko?

- Izraelskie. Jej ojciec jest wielką szychą w izraelskim konsulacie. I dlatego niezbyt dobrze wygląda, że przez trzy miesiące policja nie potrafiła wpaść na żaden trop.

- Trzy miesiące - powtórzyłem. - Nie przypominam sobie, żebym czytał o tym w prasie.

- Nie pisali o tym w prasie. Zasłona dyplomatyczna.

- Wygląda na to, że sprawa jest z gatunku beznadziejnych.

- Można wpaść w depresję już na samą myśl, że przydzielą ci coś takiego. Masz jakieś przeczucia?

- Sprawca się nie spieszył - zacząłem. - To znaczy, że najprawdopodobniej porwał ją wkrótce po przyjeździe. Gdy widziano ją po raz ostatni?

- Tego nikt nie jest pewien. Kiedy dzieciaki wypuszczono z autobusu, zaczęły biegać po całym lesie i zrobił się ogromny harmider. Zresztą po to zorganizowano tę wycieczkę. Szkoła już wcześniej przywoziła dzieci w to miejsce i uznano, że mogą tam bezpiecznie pohasać.

- Jak morderca mógł dotrzeć niepostrzeżenie?

- Pewnie skorzystał z którejś z bocznych dróg. Pełno ich tam. Dochodzą do lasu z trzech stron: od Valley, od Santa Monica i od Bulwaru Zachodzącego Słońca. Miejsce, gdzie biegały dzieci, jest oddzielone od najbliższej drogi pasem gęstego lasu. Żeby na nie trafić, trzeba dobrze znać teren, co znaczy, że to ścierwo go znało. Przylazł na piechotę albo przyjechał samochodem. Jeśli samochodem, to zaparkował daleko, bo na najbliższych okolicznych drogach nie znaleziono nic, żadnych śladów.

- Parkuje, przedziera się między drzewami, znajduje miejsce, skąd widzi dzieciaki i obserwuje - mówiłem. - Znaleźli jakieś ślady na dalszych drogach?

- Nic, co dałoby się jednoznacznie zidentyfikować, po prostu tam jest za duży ruch. Nie mogę ci też przysiąc, że od razu sprawdzili każdy centymetr kwadratowy parku, bo na początku nie uznano tego za morderstwo, tylko za zaginięcie jednego z dzieci. Oprócz jednostki specjalnej, nauczycieli strażników z parku na miejscu zjawił się też ojciec dziewczynki z całym zastępem pracowników konsulatu i bałagan zrobił się jeszcze większy.

- A co z oględzinami miejsca zbrodni?

- Nie znaleziono niczego, jeśli nie liczyć kilku słomek, które według facetów z laboratorium pochodzą z miotły. Zdaje się, że ten sukinsyn pozamiatał cały teren wokół niej.

- Czyścioszek - stwierdziłem. - Typ obsesyjny. To dlatego tak dokładnie ułożył ciało.

Zmusiłem się, by spojrzeć jeszcze raz na zdjęcia i wyobraziłem sobie pochyloną nad dziewczynką twarz okrutnego monstrum. Ale to nie tak. Zawsze okazywało się, że sprawcą jest człowiek, a nie potwór.

Układanie. Manipulacja.

Zamiatanie.

- Uduszenie i układanie zwłok niemal zawsze mają tło seksualne - powiedziałem. - Na pewno nie zauważono śladów gwałtu?

- Nie. Była dziewicą. Zresztą wiesz, jak gwałciciele zazwyczaj układają ciało: rozsuwają nogi, żeby było widać genitalia. A tu odwrotnie, Alex. Kiedy pierwszy raz spojrzałem na te zdjęcia, miałem wrażenie, że to nie dziewczynka, lecz lalka.

- Zabawa lalkami - odezwałem się niskim, szorstkim głosem.

- Przepraszam, że zawracam ci tym głowę - usprawiedliwiał się Milo.

- Jak bardzo opóźniona w rozwoju była ta dziewczynka?

- Zgodnie z tym, co piszą w aktach "nieco opuźniona".

- Porwana po cichu i zaciągnięta ponad kilometr dalej. Ile ważyła?

- Trzydzieści pięć kilo.

- A więc mamy do czynienia z kimś silnym - stwierdziłem. - Braliście pod uwagę możliwość, że po prostu zboczyła ze ścieżki i miała pecha?

- Między innymi. Jest też druga teoria, że facet z jakiegoś powodu wybrał właśnie ją. To, że niczego nie słyszano, da się łatwo wyjaśnić - wystarczy, że zakrył jej usta dłonią i odciągnął z dala od dzieciaków. Ale jeśli rzeczywiście to zrobił, działał bardzo delikatnie - nigdzie nie znaleźliśmy żadnych śladów palców, żadnych siniaków.

- A zatem nie ma dowodów, że się broniła?

Milo pokręcił głową.

- Czy była tylko głucha, czy głuchoniema?

- Mówiła, lecz niewyraźnie, a jej językiem ojczystym był hebrajski.

- Ale krzyczeć mogła?

- Tak mi się wydaje. - Milo dopił mleko i ścisnął kartonik.

- Obserwował, aż wypatrzył ofiarę - mówiłem. - Osaczył stado i wybrał najsłabszą sztukę. Ile dzieci było w grupie?

- Czterdzieści dwoje. Plus czwórka nauczycieli i dwie osoby do pomocy. Część dzieci porusza się na wózkach i wymaga szczególnej opieki. Między innymi dlatego te dzieci, które mogły biegać, miały dużo swobody.

- Nie do wiary, tylu ludzi i nikt niczego nie zauważył?

Milo znów pokręcił głową i wskazał na akta.

- Z każdym rozmawiano po dwa, trzy razy. Nauczyciele, kierowca autobusu, dzieciaki - o ile tylko mogły mówić.

- Jak często odbywają się wycieczki do tego parku?

- Raz do roku, od pięciu lat.

- Czy wycieczkę uzgodniono z władzami parku?

Skinął głową.

- Wiele szkół tam przyjeżdża.

- A więc ktoś, kto zna ten park, mógł wiedzieć, że przyjadą tam dzieci niepełnosprawne. Łatwe ofiary.

- Gorobich i Ramos, ci dwaj, którzy rozpoczęli tę sprawę, przesłuchali cały personel szkoły i parku, nie wyłączając też byłych pracowników. Jedyny zapis w aktach policyjnych, na jaki natrafili, pochodził sprzed lat i dotyczył dwóch ogrodników, których zatrzymano kiedyś za jazdę po pijanemu. Na ten dzień mieli jednak alibi.

- Wygląda na to, że chłopcy przyłożyli się do pracy.

- Obaj byli bardzo kompetentni, a fakt, że zamordowano dziecko i to dziecko dyplomaty, nadał sprawie szczególnej wagi. Ale nie znaleźli dosłownie nic i w zeszłym tygodniu oddelegowano ich do pracy przy sprawach kradzieży samochodów. Naciski z góry.

- Zamienili dwóch detektywów na jednego? - zapytałem. - Nie przeczę, że jesteś dobry, ale…

- Tak, tak, ja też ich o to zapytałem. Porucznik tylko wzruszył ramionami i powiedział: "Co, Sturgis, chcecie powiedzieć, że nie jesteście geniuszem?" Jedyne wyjaśnienie, jakie mi przychodzi do głowy to takie, że Izraelczycy uznali, że udzielili nam już wszelkiej możliwej pomocy i chcą, żebyśmy sami dalej nad tym główkowali, lecz bez rozgłosu, żeby nie dowiedzieli się o tym arabscy terroryści i nie zaczęli porywać innych dzieciaków z konsulatu. A dlaczego właśnie ja? - Wzruszył ramionami. - Może słyszeli o rozwiązaniu sprawy Devane'a.

- A zatem masz wszystko załatwić szybko i po cichu - stwierdziłem. - Sytuacja nie do pozazdroszczenia.

- Ta sprawa już na pierwszy rzut oka wygląda beznadziejnie, Alex. Z tego co wiem, ktoś po prostu chce mnie wygryźć z wydziału. Porucznik miał gębę uśmiechniętą od ucha do ucha, kiedy mi powierzał to zadanie. - Milo postukał palcami w pudełko.

Wziąłem do ręki drugą teczkę. Strona po stronie spisane przesłuchania członków rodziny, nauczycieli. Mnóstwo nużącej policyjnej paplaniny. Trzeba nie lada hartu ducha, żeby się przez to przedrzeć, ale brak tu rewelacji. Odłożyłem teczkę.

- No i co? - zapytał Milo. - Coś jeszcze?

- Wszystko planuje z góry, podkrada się. Być może lubi przebywać na świeżym powietrzu. Silny. Niewykluczone, że już molestował dzieci. Podglądacz albo ekshibicjonista. Dość inteligentny, by zaczaić się i zaczekać na właściwy moment do ataku. Być może pedantyczny także w życiu codziennym. Nie zgwałcił jej, więc zapewne wystarczyło mu samo podniecenie wywołane pogonią. Osaczenie i porwanie.

Wybrał najsłabszą sztukę ze stada…

- Jeśli przyjmiemy, że wybrał Irit specjalnie, to dlaczego właśnie ją? Przebywało tam mnóstwo innych dzieci, więc dlaczego upatrzył sobie właśnie ją?

- Dobre pytanie.

- Nie sądzisz, że ma to związek ze stanowiskiem jej ojca?

- Ojciec twierdzi, że nie, a ja z kolei sądzę, że gdyby to była sprawa polityczna, Izraelczycy sami by się nią zajęli.

- Córka dyplomaty - powiedziałem. - Czy przeszła w związku z tym jakieś specjalne szkolenie? Czy była w jakiś szczególny sposób bezbronna z powodu swej niesprawności?

- Gorobich mówił, że pytał o to ojca, ale facet go spławił, upierając się, że Irit stała się przypadkową ofiarą, że Los Angeles jest pełne niebezpiecznych psychopatów i nikt tu nie jest bezpieczny.

- A ponieważ jest ważną osobistością, nikt na niego naciskał.

- To raz, a po drugie Gorobich i Ramos przyznali mu rację. Nic nie wskazywało na to, by dziewczynka w jakikolwiek sposób sprowokowała to, co się stało. Po prostu jakiś porąbaniec zaczaił się na nią, porwał ją, a potem posprzątał. Tak jak powiedziałeś - bawił się. Dla niego to była jakaś pieprzona gra. O Boże, nie znoszę, kiedy spotyka to dzieci.

Wstał i przeszedł kilka kroków, otworzył lodówkę, zajrzał do środka i zamknął drzwiczki. Potem wyjrzał przez okno w kuchni.

- Rozmawiałeś już z rodzicami? - zapytałem.

- Dziś poprosiłem o spotkanie i czekam na wyznaczenie terminu.

- Trzy miesiące bez żadnych postępów - rzekłem. - Do tej pory żal mógł się już zmienić w gniew. Teraz może być jeszcze trudniej do nich dotrzeć.

- Tak - odparł Milo. - Tym zajmę się później. Ale drzewa nie są tak wrażliwe, więc może rzucimy okiem na miejsce zbrodni?

Dojazd zajął nam niecałe pół godziny. Należało skręcić z Bulwaru Zachodzącego Słońca w prawo i w Brentwood minąć skrzyżowanie z Pacific Palisades. Żadnych znaków. Czasami ludzie, którzy kochają naturę uważają, że inni nie powinni zakłócać jej harmonii.

Typowa szeroka przedmiejska ulica obudowana po obu stronach drewnianymi domkami średnich rozmiarów zmieniła się w jednopasmową zwężającą się coraz bardziej drogę porośniętą po obu stronach krzewami. W tym miejscu szkolny autobus na pewno ocierał się o głowie.

Metalowa brama wjazdowa do parku pomalowana była na kolor dający się umiejscowić gdzieś między musztardowym a żółtym. Zamknięto ją tylko na skobel, nie na kłódkę. Natknęliśmy się na pierwszy znak - pomarańczową tablicę postawioną przez władze miasta z informacją, w jakich godzinach park jest czynny. Do otwarcia została jeszcze godzina. Wysiadłem, odemknąłem skobel i wróciłem do nie oznakowanego wozu policyjnego, którym przyjechaliśmy. Wjechaliśmy do parku po asfaltowej drodze gęsto obrośniętej roślinnością. Dalej asfalt zmienił się w ubitą ziemią, a krzewy w sosny, cedry, cyprysy i sykomory. Drzewa rosły tak blisko siebie, że tworzyły grube zielone ściany, przechodzące niemal w czerń. Trudno było wręcz dostrzec gałęzie i liście. Tu mógł się ukryć ktokolwiek lub cokolwiek.

Droga kończyła się na eliptycznej polanie. Wyblakłe białe linie wyznaczały dziesięć miejsc do parkowania. Stanęliśmy na jednym z nich. Za parkingiem ciągnął się trzymetrowej szerokości pas suchego, przyciętego trawnika, na którym stały trzy koślawe stoły piknikowe, kosiarka do trawy i kilka wypchanych i zawiązanych czarnych worków ze skoszoną trawą.

Za trawnikiem znów zaczynał się las.

Poszedłem za Milem przez trawnik do dwóch znaków umieszczonych jeden nad drugim. Tu zaczynała się ścieżka, prowadząca między drzewa. Górny znak głosił: SZLAK TURYSTYCZNY. NIE ZBACZAĆ ZE ŚCIEŻKI. I strzałka skierowana w lewo. Niżej, pod niezbyt przezroczystym plastikiem kryła się tabliczka, na której wymalowano piktogramy liści, jagód, żołędzi, wiewiórek, zajęcy, sójek, węży. Pod rysunkiem grzechotnika znajdowało się ostrzeżenie, że podczas długich upalnych dni węże wypełzają na łowy.

Zaczęliśmy schodzić ścieżką w dół. Spadek był lekki, a szlak miejscami poprowadzono tarasami. Wkrótce od głównego szlaku zaczęły odchodzić inne ścieżki, bardziej strome, węższe. Drzewa wokół rosły tak gęsto, że słońce tylko gdzieniegdzie przebijało się przez ich korony.

Szliśmy szybko, w milczeniu. Dałem upust wyobraźni, snułem różne teorie, a jeden rzut oka na twarz Mila powiedział mi, że on robił to samo. Dziesięć minut później mój towarzysz zszedł ze ścieżki i zagłębił się między drzewa. Woń sosen była tu znacznie silniejsza - sprawiała wrażenie niemal sztucznej, niczym odświeżacz powietrza. Pod naszymi stopami pojawiło się igliwie i szyszki.

Szliśmy długo, aż w końcu Milo zatrzymał się na małej niczym nie wyróżniającej się polance.

Właściwie trudno to było nawet nazwać polanką, po prostu nieco więcej przestrzeni między pniami ogromnych starych sosen pooranymi zmarszczkami szarej kory. Pnie wznosiły się dookoła niczym greckie kolumny. To miejsce wydawało się odgrodzone, jak pokój w środku lasu.

Albo krypta.

Ktoś w ten sposób wyobrażał sobie grobowiec… Powiedziałem to głośno, lecz Milo nie odpowiedział.

Rozejrzałem się dookoła, nasłuchiwałem. Z oddali dochodził śpiew ptaków. W powietrzu brzęczały owady. Wokół nie było widać niczego poza drzewami. Żadnych ścieżek. Zapytałem o to Mila.

Wskazał palcem za siebie.

- Las kończy się około trzysta metrów w tamtą stronę, choć stąd tego nie widać. Wychodzi na otwarte pole, za którym przebiega droga, dalej są góry i znów drogi. Część z nich w końcu dochodzi do autostrad, ale większość prowadzi donikąd. Wczoraj przez cały dzień włóczyłem się po okolicy - samochodem i pieszo. Spotkałem tylko wiewiórki i dwa wielkie jastrzębie. Krążyły w górze, więc zatrzymałem się, żeby sprawdzić czy w okolicy nie ma przypadkiem jakichś innych zwłok. Niczego nie znalazłem, żadnych innych drapieżników.

Popatrzyłem w kierunku, który wskazał Milo. Żadnego prześwitu, najmniejszej choćby nadziei na wyjście.

- Co się stało ze zwłokami? - zapytałem.

- Pochowano ją w Izraelu. Rodzina wyjechała, posiedzieli tam około tygodnia i wrócili.

- Żydowskie obrzędy pogrzebowe trwają tydzień.

Milo uniósł brwi.

- Pracowałem na wydziale onkologicznym - wyjaśniłem.

Milo obszedł polankę. Wyglądał potężnie w tej ciemnej studni między drzewami.

- Odosobnione miejsce - odezwałem się. - Tylko nieco ponad kilometr od autobusu, ale odosobnione. To musiał być ktoś, kto naprawdę dobrze zna tę okolicę.

- Kłopot w tym, że to spostrzeżenie wcale nie zawęża nam listy podejrzanych. To miejsce ogólnodostępne. Wciąż pełno tu turystów.

- Szkoda, że tamtego dnia nie było w pobliżu nikogo.

Milo przystanął.

- Co masz na myśli?

- Sprawę wyciszono. Skąd ewentualny świadek miał wiedzieć, że powinien się zgłosić?

Milo zamyślił się.

- Muszę porozmawiać z rodzicami. Choć teraz pewnie i tak jest już za późno.

- Może uda ci się nakłonić ich do pójścia na kompromis, Milo. Powiadom o morderstwie, nie wymieniając nazwiska Irit. Co prawda muszę się z tobą zgodzić, że po tak długim czasie trudno liczyć na jakiś sukces.

Kopnął mocno w drzewo, pomamrotał i znów zaczął chodzić, rozglądając się na wszystkie strony.

- Coś jeszcze? - zapytał.

Pokręciłem głową i wróciliśmy na parking. Tym razem kosiarka już pracowała. Śniady mężczyzna w kombinezonie koloru khaki i kasku jeździł w tę i z powrotem po trawniku. Na chwilę odwrócił się w naszą stronę, po czym wrócił do koszenia. Twarz osłaniał mu brzeg kasku.

- I co, strata czasu? - zapytał Milo uruchamiając silnik policyjnego wozu i cofając go z parkingu.

- Nigdy nie wiadomo.

- Będziesz miał czas, żeby poczytać akta?

Myśląc o twarzy Irit Carmeli, odparłem:

- Mnóstwo czasu.

Obserwator

 

Nie zwrócili na niego uwagi, był tego pewien.

Po odjeździe nie oznakowanego samochodu policyjnego, odczekał dwadzieścia minut, zsiadł z kosiarki, zawiązał ostatni czarny worek, wsiadł z powrotem na kosiarkę i ruszył w stronę wyjścia z parku. Zatrzymał się w pewnej odległości od żółtej bramy i zepchnął kosiarkę na pobocze. Pracownicy parku nigdy jej nie szukali. Swobodnie interpretowany regulamin.

Bardzo swobodnie. Na nieszczęście dziewczynki.

Ta kosiarka to doskonałe znalezisko. Dobry dodatek do kombinezonu.

Jak zwykle kombinezon okazywał się bardzo przydatny: robotnik pracujący na zlecenie jakiejś oficjalnej instytucji nie rzuca się w oczy.

Samochód - szarą toyotę cressidę na fałszywych numerach - zaparkował trzy przecznice dalej. W schowku w desce rozdzielczej leżała legitymacja inwalidzka, a w pudełku pod siedzeniem kierowcy - półautomatyczny pistolet kalibru dziewięć milimetrów.

Mężczyzna był szczupły i lekki. Szedł szybko. Trzy metry od samochodu wyłączył alarm za pomocą pilota, rozejrzał się wokół, po czym błyskawicznie wsiadł do toyoty i popędził w stronę Bulwaru Zachodzącego Słońca. Kiedy już tam dotarł, skręcił na wschód.

W tym samym kierunku, w którym pojechali ci dwaj.

Detektyw i psycholog, a żaden z nich nawet na niego nie spojrzał.

Detektyw był tęgawy, o masywnych rękach i nogach, obwisłych ramionach. Wyglądał jak przekarmiony byk. Miał workowatą, kostropatą twarz byka - nie, nosorożca.

Nosorożec w depresji. Już wyglądał na zniechęconego.

Jak pogodzić taki pesymizm z jego reputacją? A może wszystko się zgadzało. Facet był zawodowcem, musiał więc wiedzieć, że istnieje bardzo nikła szansa na poznanie prawdy.

Czy będzie przez to rozsądny?

Psycholog był zupełnie inny. Czujny aż do przesady, oczy lustrujące wszystko dookoła.

Skupiony.

Szybszy i mniejszy od detektywa - mniej więcej metr siedemdziesiąt pięć wzrostu. To i tak ponad siedem centymetrów więcej niż mierzył śniady mężczyzna. Nie stał w miejscu. Poruszał się z pewną gracją. Jak kot.

Wysiadł z samochodu, nim detektyw zdążył wyłączyć silnik.

Pełen zapału, żądny sukcesu?

W przeciwieństwie do detektywa psycholog dbał o siebie. Był dobrze zbudowany, miał kręcone ciemne włosy. Nieco długie, ale równo przycięte. Gładka jasna skóra, kwadratowa szczęka. Blade szeroko otwarte oczy.

Bardzo ruchliwe oczy.

Jeśli tak się zachowywał wobec pacjentów, to jak udawało mu się ich uspokoić?

A może nie przyjmował zbyt wielu pacjentów?

Uważał się za detektywa.

W niebieskiej sportowej kurtce, białej koszuli, wyprasowanych spodniach koloru khaki wyglądał jak jeden z tych profesorków, którzy pozowali na luz.

Często luz okazał się fałszywy. Udawali, że wszyscy są równi, ale wyraźnie dawali innym odczuć wyższość wynikającą z hierarchii i pozycji społecznej.

Śniady mężczyzna zastanawiał się, czy psycholog należał właśnie do takich ludzi.

Jadąc w stronę Brentwood, znów przypomniał sobie szybki energiczny krok psychologa.

Było w nim mnóstwo energii.

Do tej pory nikt nawet nie zbliżył się do wyjaśnienia, co stało się Irit.

Psycholog natomiast parł do przodu - może był optymistą.

Albo po prostu amatorem, zbyt naiwnym, by wiedzieć, co go czeka.

Milo podwiózł mnie i wrócił na komendę policji w zachodnim Los Angeles. Kiedy wchodziłem po frontowych schodach, dobiegło mnie z podwórza zawodzenie krajzegi Robin. Zawróciłem i poszedłem do jej pracowni w ogrodzie. Przy wejściu wylegiwał się Spike, nasz mały buldog francuski. Czarna kupka sierści i mięśni wyglądała jak mata przed drzwiami. Spike przestał chrapać tylko na chwilę, by podnieść głowę i spojrzeć, kto idzie. Pogłaskałem go po karku i przeszedłem nad jego cielskiem.

Podobnie jak dom, pracownię w ogrodzie pokryto białą sztukaterią. Był to niewielki, kryty dachówką budynek z mnóstwem okien. Stał w cieniu gałęzi sykomory. Czyste, przestronne wnętrze zalewały promienie słońca wpadającego ukośnie przez okna. W całej pracowni poustawiano gitary w różnych stadiach wykończenia. Powietrze przesiąknięte było ostrym zapachem żywicy ze świeżo ciętego drzewa. Robin przesuwała właśnie po stole krajzegi kawał klonu. Poczekałem aż skończy i wyłączy maszynę i dopiero wtedy podszedłem. Kasztanowe loki Robin upięła w kok. Fartuch miała cały w drzewnym pyle. Koszulka pod spodem była mokra od potu, podobnie jak jej twarz.

Wytarła ręce i uśmiechnęła się. Objąłem ją ramieniem i pocałowałem w policzek. Odwróciła twarz i podała mi usta, po czym odsunęła się i otarła czoło.

- Dowiedziałeś się czegoś?

- Nie. - Opowiedziałem jej o parku i o leśnej krypcie między drzewami.

Otworzyła szeroko oczy i wzdrygnęła się.

- To brzmi jak koszmar. I co dalej?

- Milo poprosił mnie, żebym przejrzał akta.

- Już dawno nie angażowałeś się w takie sprawy, Alex.

- To prawda. Powinienem szybko zabrać się do pracy. - Pocałowałem ją w czoło i wyszedłem.

Patrzyła jak odchodzę.

 

Po trzech godzinach ustaliłem co następuje:

Zev Carmeli i jego żona mieszkali w wynajętym domu przy dobrej ulicy w Beverlywood, teraz już tylko z jedynym dzieckiem, jakie im zostało, siedmioletnim chłopcem o imieniu Oded. Zev Carmeli miał 38 lat, urodził się w Tel Awiwie i zrobił karierę w służbie dyplomatycznej. Jego żona Liora była od niego o cztery lata młodsza, urodziła się w Maroku, ale dorastała w Izraelu. Pracowała jako nauczycielka hebrajskiego w żydowskiej szkole w West Side.

Cała rodzina przybyła do Los Angeles cztery lata temu z Kopenhagi, gdzie Carmeli pracował przez trzy lata jako attach(w ambasadzie Izraela. Dwa lata przed Kopenhagą oddelegowano go do ambasady w Londynie. Wtedy też otrzymał magisterium ze stosunków międzynarodowych na uniwersytecie londyńskim. Zev Carmeli, jego żona i syn Oded mówili płynnie po angielsku. Irit mówiła "bardzo dobrze, zważywszy na okoliczności" - twierdził jej ojciec.

Wszystkie cytaty w aktach pochodziły z ust ojca.

Kłopoty dziewczynki ze zdrowiem zaczęły się od przypominającej grypę choroby, jaką przeszła w wieku sześciu miesięcy. Carmeli mówił, że jego córka była "trochę niedojrzała, ale zawsze dobrze się zachowywała". Określenie "niedorozwinięta" nie pojawiło się w aktach ani razu, ale w opinii dostarczonej przez szkołę Irit, Ośrodek na rzecz Rozwoju, wymieniano "różnorakie problemy w nauce, obustronne uszkodzenie słuchu, całkowitą głuchotę w prawym uchu oraz niewielkie lub średnie opóźnienie w rozwoju".

Tak jak powiedział Milo, Carmeli upierał się, że nie ma wrogów w Los Angeles i zdawkowymi odpowiedziami zbywał wszelkie pytania na temat pracy i sytuacji politycznej na Bliskim Wschodzie.

Detektyw E.J. Gorobich napisał: Ojciec ofiary oświadczył, że w konsulacie zajmuje się "koordynacją wydarzeń". Kiedy poprosiłem go o przykład, powiedział, że wiosną organizował paradę z okazji Dnia Niepodległości Izraela. Gdy spytałem o inne wydarzenia, które koordynował, odparł, że było ich wiele, ale parada była głównym osiągnięciem. Po pytaniu o możliwe powiązania między tym, co przydarzyło się Irit a jego stanowiskiem i sytuacją polityczną, stał się wyraźnie podenerwowany i oświadczył: "To nie miało nic wspólnego z polityką, to był jakiś szaleniec! Przecież w tej waszej Ameryce roi się od szaleńców!"

Ośrodek na rzecz Rozwoju okazał się małą prywatną szkołą w Santa Monica, specjalizującą się w uczeniu dzieci z wadami w rozwoju psychicznym i fizycznym. Czesne było tu wysokie, a na każdego nauczyciela przypadało zaledwie kilku uczniów.

Szkolny autobus zabierał Irit każdego ranka o ósmej i odwoził o trzeciej po południu. Pani Carmeli uczyła tylko rano i zawsze była w domu, by otworzyć drzwi, kiedy córka wracała ze szkoły. Młodszy brat Oded uczęszczał do szkoły, w której uczyła matka i miał lekcje do czwartej po południu. Przed morderstwem Irit przywozili go rodzice kolegów albo pracownik konsulatu. Po tragedii, jaka spotkała Irit, pan albo pani Carmeli odbierali syna ze szkoły osobiście.

Informacje na temat postępów Irit w nauce były skąpe. Żadnych stopni, żadnych testów sprawdzających, tylko ocena jej nauczycielki Kathy Brennan, że Irit "czyni ogromne postępy".

Panią Brennan przesłuchiwał partner Gorobicha, detektyw Harold Ramos.

 

Świadek oznajmiła, że czuje się "cała rozbita" i "winna" tego, co się przydarzyło ofierze, choć wracając myślami do wydarzeń tamtego dnia, nie znajduje niczego, co mogłaby zrobić inaczej. Może tylko tyle, że nie spuszczałyby ofiary z oka, co byłoby niemożliwe, gdyż w parku przebywało czterdzieści dwoje dzieci, z czego kilka wymagało dodatkowej opieki (poruszały się na wózkach itp.). Pani Brennan stwierdziła także, że szkoła od lat regularnie organizuje wyjazdy do parku i zawsze uważano go za bezpieczne miejsce, gdzie "dzieci mogą przez chwilę pobiegać samopas i być po prostu dziećmi". Świadek oświadczyła, że nie widziała nic podejrzanego, choć "od myślenia omal jej się mózg nie przegrzał". Świadek powiedziała następnie, że denatka była "naprawdę miłym dzieckiem, takim słodkim, w ogóle nie sprawiającym kłopotów. Dlaczego zawsze muszą cierpieć najmilsi". Po tych słowach pani Brennan załamała się i zaczęła płakać. Zapytana czy wiadomo jej o innych przypadkach cierpienia najmilszych, powiedziała: "Nie, nie. Wiecie o co mi chodzi. Wszystkie dzieci są miłe, wszystkie mają kłopoty. To po prostu niesprawiedliwe, że ktoś robi coś takiego dziecku!"

 

Potem miały miejsce rozmowy w cztery oczy ze wszystkimi nauczycielami i wolontariuszami, którzy brali udział w wycieczce oraz z nauczycielami, którzy zostali w szkole, z dyrektorem Ośrodka na rzecz Rozwoju, dr. Rothsteinem, kierowcą autobusu Alonzo Burnsem i kilkoma uczniami z klasy Irit. Nie załączono transkrypcji rozmów z dziećmi. Zamiast tego Gorobich i Ramos przedstawili czterdzieści dwa identyczne streszczenia:

 

Świadek Salazar Rudy, lat dziewięć, niewidoma, przesłuchana w obecności rodziców, twierdzi, że nic nie wie.

Świadek Blackwell Amanda, lat sześć, niesprawność kończyn dolnych, nie opóźniona w rozwoju, przesłuchana w obecności rodziców, twierdzi, że nic nie wie.

Świadek Shoup Todd, lat jedenaście, opóźniony w rozwoju, porusza się na wózku inwalidzkim, przesłuchany w obecności matki, twierdzi, że nic nie wie.

 

Koniec tej teczki.

Grubsza teczka zawierała przesłuchania pracowników parku i wyniki obchodu wszystkich domów w okolicy. Dwudziestu ośmiu pracowników parku i blisko setka osób mieszkających w sąsiedztwie. Gorobich i Ramos ponownie kontaktowali się z nimi telefonicznie dwa tygodnie później. Niestety, z tym samym rezultatem: nikt nie widział ani nie słyszał niczego niezwykłego w parku, ani w okolicy.

Jeszcze raz przeczytałem sprawozdanie koronera, krzywiąc się na widok określenia "delikatne uduszenie". Potem wziąłem się za opasły plik kartek zadrukowanych przez komputerową drukarkę. Pierwsza strona nosiła pieczęć stanowego Departamentu Sprawiedliwości z siedzibą w Sacramento. Wydruk przygotowała sieć informacji o groźnych przestępstwach.

Dalej znalazłem pięć oddzielnych spisów nazwisk, każdy starannie ułożony, opatrzony odpowiednim akronimem i podtytułem - OBSZAR UJĘCIA. We wszystkich pięciu zestawieniach obok kodu pocztowego rejonu, gdzie znajdował się park, i kodów trzech sąsiadujących rejonów, wpisano następujące skróty:

1. SAR (Rejestr przestępstw na tle seksualnym).

2. SHOP (Spis notorycznych przestępców seksualnych).

3. ACAS (Rejestr przypadków molestowania dzieci).

4. ISU (Spis szczególnie groźnych przestępstw).

5. SRF (Lista osób na zwolnieniu warunkowym lub pod kuratelą).

Pięć baz danych pełnych informacji na temat gwałcicieli. Naliczyłem dwieście osiemdziesiąt trzy nazwiska. Powtarzające się zakreślono czerwonym długopisem. Dziewięćdziesięciu siedmiu, z czego czterech powtarzało się na różnych listach, zatrzymano i przebywali w areszcie. Dwa turkusowe zakreślenia oznaczały morderców dzieci przebywających na zwolnieniu warunkowym. Jeden mieszkał niespełna pięć kilometrów od parku, drugi w Bell Gardens.

Gorobich i Ramos natychmiast przesłuchali obu zabójców i sprawdzili ich mocne alibi na dzień, w którym popełniono morderstwo. Detektywi skorzystali następnie z pomocy trzech innych oficerów śledczych, dwóch urzędników cywilnych i trzech policjantów-ochotników, by zlokalizować stu osiemdziesięciu sześciu innych przestępców znajdujących się na wolności. Jednak żadne z nazwisk podanych przez Departament Sprawiedliwości nie przypominało nazwisk pracowników parku, sąsiadów, nauczycieli, dyrektora czy kierowcy.

Trzydziestu jeden mężczyzn naruszyło zasady zwolnienia warunkowego i poszukiwano ich. Odręczna notatka w aktach informowała, że jedenastu już ujęto. Z innymi nawiązano kontakt - wszyscy przedstawili alibi o różnym stopniu wiarygodności. W raporcie Ramos nie wymieniał żadnych podejrzanych, bowiem "żadna z poznanych już metod działania tych morderców nie pasuje do rozpatrywanego zabójstwa. Zważywszy na brak gwałtu czy innych wyraźnych oznak nie jest nawet pewne czy było to w ogóle przestępstwo na tle seksualnym".

Przeczytałem uważnie informacje dotyczące metod działania ujętych morderców.

Za wyjątkiem kilku ekshibicjonistów, ci molestujący dzieci bili swoje ofiary, gwałcili je, mieli z nimi fizyczny kontakt. Większość z nich znała wcześniej ofiary: córki, synów, siostrzenice, bratanków, wnuki, pasierbów, dzieci narzeczonych, kumpli od kieliszka, sąsiadów.

Obaj mordercy, którzy dostarczyli alibi, zabili znane sobie dzieci. Jeden okładał pięściami dwuletnią córeczkę swojej narzeczonej dotąd, aż ją zabił. Drugi, a właściwie druga - bo była to kobieta - z premedytacją utopiła własnego syna w wannie.

Blisko dwieście drapieżników biegających na wolności na stosunkowo niewielkim obszarze…

Dlaczego podano spisy tylko z czterech rejonów pocztowych?

Bo detektywi nie mogli być wszędzie i gdzieś trzeba było poprowadzić granicę.

Czy podwojenie, potrojenie, a nawet czterokrotne powiększenie sił policyjnych przyniosłoby jakieś efekty?

Los Angeles to rozpostarty szeroko moloch, w którym króluje samochód. Daj złoczyńcy trochę pieniędzy na benzynę i kawę, a może pojechać dokądkolwiek, być wszędzie.

Wystarczy wskoczyć na autostradę, zostawić za sobą koszmary i można jeszcze zdążyć na wieczorny dziennik. A potem objadając się chipsami onanizować się z oczami wlepionymi w czołówki wiadomości, w nadziei na sławę.

Jeżdżenie bez celu było jedną z charakterystycznych cech sadystycznych gwałcicieli.

Ale Irit nie torturowano.

A może jednak mieliśmy do czynienia z podróżnikiem, kimś kto lubi boczne drogi. Być może zabójca był już na Alasce i łowił łososie, albo przechadzał się promenadą w Atlantic City lub objadał się zupą gumbo we francuskiej dzielnicy Nowego Orleanu.

Obserwując…

Mimo cyfrowej dokładności wydruki wydały mi się prymitywne. Odłożyłem je i wziąłem do ręki cienką, czarną teczkę.

Wciąż rozmyślałem o dwustu drapieżnikach na obszarze zaledwie czterech stref pocztowych. Co to za społeczeństwo, które wypuszcza na wolność gwałcicieli i zabójców dzieci?

"Już dawno nie angażowałeś się w takie sprawy."

W czarnej teczce znajdowały się lotnicze zdjęcia miejsca zabójstwa - gęste ciemnozielone korony drzew. Sztuczne i odległe niczym szkic architektoniczny.

Ciemne wstążki przy górnej krawędzi zdjęcia to drogi. Naczynia krwionośne karmiące góry, wąwozy i leżące za nimi miasto. Z fotografiami sąsiadował śnieżnobiały list na papierze firmowym FBI. Korespondencja z nagłówkiem "Szanowny Detektywie Gorobich" pochodziła od agentki specjalnej Gail Gorman z regionalnego biura Wydziału Nauk Behawioralnych FBI w San Diego.

Gorman potwierdzała przyjęcie fotografii lotniczych, danych dotyczących miejsca zbrodni i wypełnionego kwestionariusza, ale z żalem stwierdzała, że informacji jest za mało, by można było określić dokładny portret zabójcy. Dodawała jednak, że najprawdopodobniej złoczyńca jest białym mężczyzną po trzydziestce, o średnim lub nieco większym ilorazie inteligencji, typ niemaniakalny, prawdopodobnie obsesyjny perfekcjonista, o nienagannym, schludnym i niczym nie wyróżniającym się wyglądzie. Teraz prawdopodobnie pracujący, ale w przeszłości zwalniany z wielu posad.

Co do odpowiedzi na pytanie o seksualne podłoże zabójstwa, agentka Gorman znów posłużyła się oficjalną wymówką, iż ma zbyt mało danych, po czym napisała, że "mimo oczywistej premedytacji, z jaką popełniono zbrodnię, brak elementów sadystycznych czy brutalnych oraz brak jakichkolwiek śladów gwałtu skłania raczej ku stwierdzeniu, że nie było to zabójstwo na tle seksualnym. Gdyby jednak pojawiły się kolejne zabójstwa o podobnym charakterze, bylibyśmy wdzięczni za nadesłanie o nich informacji".

List kończył się sugestią, że "należy dokładniej przeanalizować charakterystykę ofiary: wiek, grupę etniczną, szczególne wady rozwoju. Być może to zabójstwo popełnił ktoś obcy - z premedytacją lub bez. Nie można jednak wykluczyć możliwości, że ofiara znała zabójcę. Właśnie tę ewentualność należy zbadać, choć - jak powtarzam - to tylko propozycja, a nie konkretny wniosek. Argument przeciwko znajomości między ofiarą a zabójcą, to porzucenie ciała w łatwo dostępnym miejscu, gdzie prędzej czy później ktoś musiał je znaleźć. Argumenty przemawiające za taką znajomością to duszenie przy użyciu siły rozproszonej (delikatnej), dbałość o to, by zwłoki nie zostały uszkodzone".

"Średni lub nieco większy iloraz inteligencji. Zorganizowany, obsesyjny, perfekcjonista."

To pokrywało się z moim pierwszym wrażeniem.

Działa według planu - to ktoś, kto czerpie dumę z wymyślania łamigłówki i patrzenia jak jej elementy wskakują na swoje miejsca.

Nie spieszy się - odciągnął Irit tylko ponad kilometr od autobusu właśnie dlatego, by mieć dużo czasu.

To dowodziło pewnej swobody - pewności siebie? Arogancji?

To był ktoś, kto wierzył, że jest inteligentny.

Czy dlatego, że już wcześniej coś takiego uszło mu na sucho?

Żaden z opisów znanych zbrodni zamieszczonych w aktach policji stanowej nie pasował do tego, co spotkało Irit.

Czy uniknął wykrycia, bo ukrywał inne zwłoki?

A teraz postanowił dać światu znać o sobie?

Poczuł się bardziej pewny siebie?

Mój umysł analizował dane na wszystkie możliwe sposoby.

Czy to ktoś, kto chciał wszystko kontrolować, bo jako dziecko sam był kontrolowany, być może brutalnie?

A może wciąż znajdował się pod czyimś wpływem? Uciskany pracownik, a może nieśmiały małżonek?

A jeśli on tylko udaje pewność siebie?

Potrzebował wyzwolenia.

"Pracujący, ale w przeszłości zwalniany z wielu posad…"

Agentka Gorman uciekała się do żelaznej logiki psychologicznej, bowiem osiągnięcia psychopatów prawie nigdy nie nadążały za ich nadętym mniemaniem o sobie.

To prowadziło do rozdźwięku. Rodziło napięcie.

Potrzeba wyzwolenia, władzy absolutnej.

Przypomniał mi się zabójca, którego poznałem na studiach. Jak się okazało, był to dusiciel, zamknięty na jednym z oddziałów szpitala ogólnego. Czekał aż system sądowniczy oceni jego poczytalność. Profesor, który dorabiał w sądzie jako biegły, zabrał nas do izolatki mordercy.

Na pryczy leżał dusiciel - chudy, niemal szkieletowaty mężczyzna około trzydziestki, z zapadniętymi policzkami, o rzadkich siwych włosach. Do łóżka przypięty był szerokimi skórzanymi pasami.

Jeden z moich kolegów zapytał go, co czuł, kiedy zabijał. Chudy mężczyzna z początku zignorował pytanie. Potem jednak powoli rozszerzył usta w uśmiechu. Jego ofiarą była prostytutka, której nie chciał zapłacić. Nawet nie wiedział jak się nazywała.

"Co czułem? - powiedział w końcu niepokojąco miłym głosem. - Nic nie czułem. Zabić to, kurwa, nic wielkiego, ty dupku. Zresztą nie chodzi o samo zabijanie, liczy się to, że jesteś do tego zdolny, dupku."

Władza…

Z premedytacją lub bez niej.

Czy zabójca Irit wiedział wcześniej o corocznej szkolnej wycieczce do lasu, czy też po prostu wiedział, że do parku często przyjeżdżają dzieci?

Czy państwo Carmeli mieli rację, że tragedia, jaka spotkała Irit, była wyłącznie dziełem przypadku?

Drapieżnik czai się, kiedy dzieci wysiadają z autobusu.

Czuje słodkie zadowolenie, jak lis na widok grzebiących w ziemi kur.

Koszmar każdego z rodziców.

Wybiera najsłabszą sztukę ze stada, ale dlaczego właśnie Irit?

Agentka specjalna Gorman sugeruje, że ma to coś wspólnego z niedołęstwem dziewczynki, lecz problemy Irit dla postronnego obserwatora nie są widoczne na pierwszy rzut oka. Wprost przeciwnie, Irit była atrakcyjną dziewczynką. Zresztą na miejscu nie brakowało dzieci z widocznym kalectwem.

Czym się kierował? Czy wybrał ją dlatego, że wyglądała normalnie?

Wtedy przypomniałem sobie o aparacie słuchowym, który leżał na ziemi przy zwłokach dziewczynki.

Mimo całego wysiłku, jaki włożył w ułożenie ciała.

To nie przypadek. Im dłużej o tym myślałem, tym bardziej byłem tego pewien.

Zostawił różowy krążek specjalnie - czyżby wiadomość?

Co chciał w ten sposób przekazać?

Znów chwyciłem teczkę z opisami zbrodni. Szukałem przestępstw popełnionych na głuchych. Nie znalazłem ani jednego.

Czy aparat słuchowy Irit przekonał go, że dziewczynka jest najłatwiejszym celem, bo nie usłyszy go, dopóki nie stanie za jej plecami, i dlatego nie będzie krzyczała?

Nie była niema, ale może zabójca uważał, że nie potrafi mówić.

Delikatne uduszenie.

To sformułowanie napawało mnie odrazą…

Poświęcił sporo wysiłku i czasu, by nie uszkodzić ciała… Na miejscu zbrodni nie stwierdzono żadnych śladów czynności seksualnych, ale może odszedł kawałek dalej, żeby sobie ulżyć, masturbować się wspominając, jak to często czynią zabójcy z zaburzeniami seksualnymi.

Lecz tacy mordercy najczęściej przywołują wspomnienia używając fetyszy: kawałków ubrań, biżuterii. Lubią też kolekcjonować w tym celu części ciała, zwłaszcza piersi.

Ciało Irit pozostawiono nietknięte. Nic nie zniknęło. Zostało wręcz przyzwoicie upozowane. Najwyraźniej aseksualnie.

Jak gdyby zabójca chciał dać wszystkim do zrozumienia, że jej nie tknął.

Że jest inny?

A może jednak zabrał coś, co nie rzuca się w oczy, na przykład pasemko włosów?

A może pamiątkami były same obrazy?

Fotografie zrobione na miejscu zbrodni i odłożone na później.

Wyobraziłem go sobie, bez twarzy, jak stoi nad nią, upojony władzą i układa jej ciało w pozy. Pstryk, pstryk.

Robi zdjęcia do jakiegoś straszliwego tableau.

Zdjęcia polaroidem. A może ma własną ciemnię, gdzie dopieszcza fotograficzne niuanse.

Samorodny artysta?

Odciągnął Irit na tyle daleko od ścieżki, by nikt nie usłyszał trzasku migawki, nie zobaczył błysku lampy.

Posprzątał po sobie… typ obsesyjny, ale nie maniakalny.

"Przecież w tej waszej Ameryce roi się od szaleńców!"

Przeczytałem jeszcze raz list agentki specjalnej Gorman i pozostałe materiały z pudełka.

Mimo setek stron dokumentów, czegoś jeszcze brakowało.

Nie przesłuchano znajomych i sąsiadów rodziny Carmeli. Nie przesłuchano też żony Carmeliego, a jego samego przepytano tylko dwa razy i to pobieżnie.

Szacunek dla pogrążonych w żałobie, czy taryfa ulgowa dla dyplomaty?

Teraz, po kilku miesiącach śledztwo utknęło w martwym punkcie.

Bolała mnie głowa, w płucach czułem żar. Siedziałem nad tym blisko trzy godziny.

Kiedy wstałem, by przygotować sobie kawę, zadzwonił telefon.

Telefonistka powiadomiła mnie:

- Doktorze, mam na linii niejaką panią Dahl.

- Odbiorę, dziękuję.

- Doktor Delaware? Mówi Helena. Właśnie dostałam plan dyżurów na ten tydzień, więc pomyślałam, że może spróbuję umówić się na wizytę. Czy znajdzie się wolny termin za dwa dni? Najlepiej około dziesiątej rano.

Zerknąłem do kalendarza. Miałem dostarczyć dla sądu kilka raportów.

- Może o jedenastej?

- Doskonale, o jedenastej. Dziękuję.

- Jak się czujesz, Heleno?

- Och… tak jak można się było spodziewać… Zdaje się, że teraz zaczynam naprawdę za nim tęsknić. Bardziej niż bezpośrednio po tym co się stało… Dziękuję, że zgodziłeś się mnie przyjąć. Do widzenia.

- Do widzenia.

Zapisałem wizytę Heleny Dahl. Oto ile warte są moje przeczucia dotyczące pacjentów. Jaką mogłem mieć pewność, że powiedzie mi się w sprawie zamordowanej dziewczynki?

- Ile udało ci się przeczytać? - zapytał Milo następnego ranka. Była dziewiąta i piliśmy sok pomarańczowy w moim gabinecie.

- Wszystko. - Podniosłem wydruk komputerowy. - Nowy system?

- Ufundowany przez władze stanowe w odpowiedzi na postulaty ruchu na rzecz praw ofiar. Doskonały pomysł, ale informacje spływają nieregularnie, a wiele miast - w tym Los Angeles - nie ma jeszcze dostępu do tych danych. Poza tym większość gliniarzy boi się komputera jak diabeł święconej wody, więc najlepsze informacje uzyskuje się wciąż za pomocą tam-tamu i teleksu. Co sądzisz na temat listu z FBI?

- Nie ma w nim niczego, z czym bym się nie zgadzał, ale agentka Gorman bardzo się pilnowała, żeby nie powiedzieć za dużo.

- To już wiem. Masz coś nowego?

Powiedziałem mu o swojej koncepcji zabójstwa Irit. O tym, że być może morderca robił zdjęcia.

- Polaroidem czy zwykłym? - zapytał. - Zawodowy fotograf?

- Albo dobry amator. Ktoś z artystycznymi pretensjami - w samej zbrodni jest coś pretensjonalnego, prawda, Milo? Ułożenie ciała, sprzątanie. Psychopata, który chce wierzyć, że jest kimś innym. Ale wszystko trzyma się kupy tylko wtedy, gdy założymy, że było to zabójstwo na tle seksualnym.

- A twoim zdaniem nie było?

- Być może Gorman ma rację twierdząc, że Irit raczej nie była przypadkową ofiarą, lecz wybraną ze względu na swoje pochodzenie. Gorobich i Ramos solidnie przyłożyli się do pracy, lecz czegoś mi w tym raportach brakuje. Dokładnie przepytali wszystkich mieszkających w okolicy parku, ale nikogo z Beverlywood. Z ojcem Irit rozmawiali dwukrotnie, z matką ani razu.

Milo otarł twarz.

- Myślisz, że to sprawa rodzinna?

- Większość dzieci ginie z rąk krewnych.

- Zauważyłeś coś podejrzanego w zachowaniu rodziców?

- Podejrzane jest tylko to, jak mało poświęcono im uwagi i jak niewiele informacji udzielili.

- Jeśli w lesie ukrywało się któreś z rodziców, musiał to być ojciec, bo matka nie miałoby dość siły, by przenieść Irit tak daleko. A wiem na pewno, że nie mógł to być ojciec, bo kiedy zadzwoniono z wieścią, że dziewczynka zaginęła, był w konsulacie na jakimś spotkaniu.

- W porządku - odparłem. - Czy miała innych krewnych oprócz młodszego brata?

- Nie wiem. - Milo przyłożył swoje wielkie łapska do ścianki pudełka i zakołysał nim. - Zresztą, to za bardzo niedorzeczne, Alex. Sam wiesz, że kiedy dzieci giną z rąk krewnych, dzieje się to najczęściej w domu albo podczas jakiego rodzinnego wyjazdu. Jeszcze nie słyszałem, żeby ktoś tak dybał na życie własnego dziecka. Zdaję sobie sprawę, że Gorobich i Ramos nie zrobili wszystkiego, co powinni, ale twierdzą, że w zachowaniu Carmelich nie było niczego podejrzanego. Wyglądali po prostu jak rodzice przygnieceni najgorszą z możliwych tragedii. Pamiętaj, że Gorobich i Ramos mieli do czynienia z ważną osobistością. Sam rozumiesz, dlaczego za bardzo na niego nie naciskali.

- To wyjaśnienie trzyma się kupy - przyznałem mu rację. - Czy Carmeli oddzwonił do ciebie?

- Nie. A ja nie mogę się już doczekać rozmowy z nim. Wyobraź sobie tylko, moi na dyplomatycznych salonach.

Uśmiechnąłem się, wyobrażając sobie ten widok.

- O co chodzi? - zdziwił się Milo. - O ten krawat?

Mianem krawata Milo określał wąski, pozbawiony jakiegokolwiek kształtu skrawek niebiesko-zielonego sztucznego jedwabiu, zbyt krótkiego, by opasać wydatny brzuch Mila i sięgnąć mu do pasa. Poza tym miał zagięty do góry koniuszek i doskonale komponował się z beżową koszulą w czarne paski oraz wypłowiałą sportową kurtką w kolorze oliwkowym.

Do niedawna sądziłem, że Milo ubiera się tak, bo jest pozbawiony gustu. Ale kiedy miesiąc temu wybraliśmy się z nim i Robin do muzeum sztuki, zauważyłem, że Milo patrzył na obrazy jak ktoś, kto rozumie sztukę, mówił jak bardzo lubi szkołę Ashcan i jak nie znosi fauwizmu z powodu wulgarnej palety. Więc po wielu latach zacząłem podejrzewać, że Milo ubiera się tak specjalnie, by wszystkich zmylić i sprawić, żeby uważali go za niedorajdę.

- Ten krawat mógłby wywołać międzynarodowy skandal - odparłem. - A co, zamierzasz wpaść z wizytą do konsulatu?

- Wiesz przecież jaki bywam spontaniczny.

- Kiedy?

- Jak najszybciej. Chcesz pójść ze mną? Ty na pewno masz odpowiednią dyplomatyczną muszkę. A propos - możesz jakąś pożyczyć? I skoro już wstałeś, dolej mi jeszcze soku pomarańczowego.

 

Pożyczyłem mu stonowaną, dobrze dobraną kolorystycznie apaszkę i wsiedliśmy do nie oznakowanego wozu.

Izraelski konsulat mieścił się przy Wilshire, w pobliżu Crescent Heights, na ostatnim piętrze szesnastopiętrowego wieżowca. Pierwsze trzy kondygnacje zajmował parking. Milo wjechał do środka, zignorował tabliczkę PROSZĘ CZEKAĆ NA OBSŁUGĘ i zaparkował przy windzie. Włożył kluczyki do kieszeni, dał banknot zaskoczonemu chłopakowi z obsługi, machnął mu przed nosem policyjną odznaką i krzyknął:

- Miłego dnia.

Pojechaliśmy windą na górę i wyszliśmy na wąski, biały, pozbawiony jakichkolwiek ozdób korytarz. Nad naszymi głowami ciągnął się niski, szary dźwiękochłonny sufit, na którym tu i ówdzie widać było zacieki wody. Podłogę pokrywała miętowozielona wykładzina w delikatne kropki. Zarówno ścianom jak i wykładzinie od dawna należało się czyszczenie. Gdzieniegdzie, w miejscach połączeń, tapeta zaczynała się odklejać. Wzdłuż korytarza - mnóstwo drzwi, większość pomalowanych na biało, nie oznaczonych żadnymi tabliczkami.

Na końcu korytarza umieszczono kamerę wycelowaną w ostatnie drzwi. Brązowa tabliczka z plastiku oznajmiała, że mieści się za nimi konsulat i izraelskie biuro podróży. Niżej podano godziny przyjęć w sprawie wniosków wizowych. Na prawo - kolejna tabliczka z niebiesko-białą flagą Izraela. Poniżej szyba z przyciemnianego szkła i metalowa obrotowa taca, jak w kasie. Obok przycisk dzwonka i głośnik.

W okienku siedział młody mężczyzna w niebieskim blezerze, białej koszuli i krawacie. Miał ostre rysy twarzy i gęste czarne włosy przycięte krótko przy skórze. Czytał jakieś czasopismo i nie zwracał na nas uwagi, dopóki Milo nie zadzwonił.

- Słucham?

- Do pana Carmeliego.

- Panowie są umówieni? - zapytał z bliskowschodnim akcentem.

Milo znów wyjął odznakę.

- Proszę położyć to na tacy.

Odznaka uderzyła ze stukiem w metalową tacę i zniknęła za szybą. Zatrzasnęły się metalowe drzwiczki za otworem w szybie. Strażnik obejrzał odznakę, popatrzył na Mila, podniósł palec, wstał i odszedł. Na ladzie zostawił czasopismo "Sports Illustrated".

Za budką strażnika widać było kilka białych boksów. Przy komputerach pracowały dwie kobiety i jeden mężczyzna. Na ścianach wisiało kilka turystycznych plakatów reklamowych. Wszystko wyglądało jakoś dziwnie, jak za mgłą. Zupełnie jakbym oglądał świat przez kilkucentymetrowej grubości szybę.

Strażnik wrócił po chwili.

- Teraz ma spotkanie…

- Przyszliśmy w sprawie…

Wartownik uśmiechnął się i podniósł palec.

- Ale wkrótce będzie wolny - dokończył.

Usiadł na swoim krześle i wrócił do wiadomości z piłkarskiego świata.

- Robi nam wielką łaskę - mruknął pod nosem Milo.

Nad naszymi głowami rozległ się niski jęczący dźwięk. Kamera obróciła się i jej obiektyw spoglądał teraz prosto na nas.

Milo jeszcze raz wcisnął guzik dzwonka. Strażnik podniósł głowę.

- A moja odznaka?

- Jest u pana Carmeliego.

Staliśmy w korytarzu, wartownik czytał magazyn sportowy. Zza rogu wyszła tęga Murzynka w niebieskim blezerze i szarych spodniach. Szła korytarzem oglądając wszystkie drzwi. Zobaczyła nas i odwróciła się na pięcie.

Minęły trzy minuty, cztery, pięć. Strażnik podniósł słuchawkę telefonu, czegoś wysłuchał i odłożył ją na widełki.

Po kolejnych pięciu minutach otworzyły się białe drzwi i na korytarz wyszedł wysoki blady mężczyzna, przygarbiony, z obwisłymi ramionami. Miał 38 lat, ale wyglądał dziesięć lat starzej. Ubrany był w szary dwurzędowy garnitur, błękitną koszulę i bordowy krawat. Kołnierzyk koszuli był za duży, a garnitur zwisał na nim jak worek. Na jastrzębiej twarzy uwagę zwracały wystające kości i zapadnięte policzki. Elegancko przycięte falujące brązowe włosy rzedły mu na czubku głowy. Nosił grube dwuogniskowe okulary w czarnych oprawkach.

- Zev Carmeli.

Wymieniliśmy szybkie uściski dłoni. Miał długie i bardzo zimne palce.

Milo zaczął mówić, Carmeli mu przerwał oddając odznakę i wskazując na koniec korytarza. Podprowadził nas do kolejnych białych drzwi, otworzył je kluczem i zaprosił do pokoju bez okien. W środku stała brązowa sofa, stolik do kawy z drewna tekowego, na którym leżała mosiężna popielnica oraz dwa fotele z chromowanej stali i brązowego tweedu.

Podłogę pokrywała niebieska wykładzina. Na ścianach pusto, podobnie jak na korytarzu. Za sofą widać było kolejne białe drzwi zamknięte na dwa zamki.

Milo i ja usiedliśmy w fotelach, a Carmeli zaryglował drzwi. Sięgnął do kieszeni marynarki i położył na stole kartonową paczkę dunhilli i zapałki, na których widniał napis: NAUCZ SIĘ W DOMU ZAWODU SPRAWOZDAWCY SĄDOWEGO.

Carmeli usiadł na sofie i zapalił papierosa. Zaciągnął się głęboko wpatrując się w fakturę blatu stolika. Wykonywał nieśpieszne, pewne ruchy, jakby wszystko wymagało dokładnego planowania. Cały czas palił. W końcu spojrzał na nas. Oczy miał czarne jak oprawki okularów, wzrok spokojny, nie zdradzający żadnych emocji. Pokój wypełnił się dymem. Nagle włączyła się klimatyzacja i dym zaczął się unosić ku sufitowi.

Carmeli podciągnął spodnie, odsłaniając czarne skarpetki. Opuszki palców miał bursztynowe od nikotyny.

- A więc to pan jest tym nowym detektywem - zwrócił się do Mila. Mówił z mniej wyraźnym akcentem niż strażnik. Bliskowschodnia wymowa wygładzona podczas pobytu wśród londyńskiej śmietanki.

- Nazywam się Milo Sturgis. Miło mi pana poznać.

Carmeli zerknął na mnie.

- To jest doktor Delaware - przedstawił mnie Milo. - Nasz konsultant w dziedzinie psychologii.

Spodziewałem się jakiejś reakcji, ale Carmeli nie zareagował. W końcu podniósł wzrok i zaczął się we mnie wpatrywać czarnymi oczami bez wyrazu. Zaciągnął się dymem z papierosa.

- Witam, doktorze.

Wszystko robił z opóźnieniem. Z wysiłkiem. Widziałem już wiele rodzin, które straciły dzieci, więc mnie to nie zdziwiło.

- Będzie pan analizował psychikę mordercy, doktorze?

Skinąłem głową.

- I wszystko inne w razie potrzeby - dorzucił Milo.

Carmeli nic nie powiedział.

- Bardzo nam przykro z powodu tego, co państwa spotkało.

- Dowiedzieliście się czegoś?

- Na razie nie, proszę pana. Dopiero przekazano mi akta. Pomyślałem, że zacznę, jak to mówią, od pierwszej bazy…

- Od pierwszej bazy - powtórzył cicho Carmeli. - Gramy w baseball… Pańscy poprzednicy również zaczynali ze mną od pierwszej bazy. Ale, niestety, nie trafili w piłkę.

Milo nie odpowiedział.

Carmeli zdusił wypalonego do połowy papierosa. Obie stopy - wąskie i długie, obute w świeżo wypolerowane czarne półbuty numer dziewięć - trzymał płasko na podłodze. Teraz przysunął je bliżej sofy. Przez materiał spodni wyraźnie widać było kościste kolana. Kołnierzyk koszuli za duży co najmniej o jeden numer. Wielkie jabłko Adama miało niezwykle ostry kształt, wyglądało niczym ostrze, które za chwilę przebije mu od spodu skórę na gardle. Chudy mężczyzna, który nagle stracił mnóstwo kilogramów.

Kolejny papieros. Pod oczami Carmeliego zauważyłem ciemne smugi. Ściskał papierosa tak mocno, że niemal wygiął się w literę L. Druga ręka spoczywała na sofie zaciśnięta w pięść.

- Na razie bez punktów - odezwał się. - A więc… zaczynamy od pierwszej bazy. Co chciałby pan wiedzieć, panie Sturgis?

- Po pierwsze, czy jest coś, co pan chce mi powiedzieć?

Carmeli popatrzył na niego.

- Cokolwiek, co zdarzyło się od czasu pańskiej rozmowy z detektywami Gorobichem i Ramosem - wyjaśnił.

Nie odrywając wzroku od Mila Carmeli wyprostował papierosa, zapalił go i pokręcił głową.

- Nie - powiedział niemal bezgłośnie przez zaciśnięte wargi. - Nic.

- W takim razie zadam panu kilka pytań. Proszę zrozumieć, że część z nich może być powtórzeniem…

Carmeli przerwał mu machając papierosem. Dym zaczął wić się w kształcie wstążek.

- Niech pan pyta, niech pan pyta, panie Sturgis.

- Chodzi o pana pracę. O sytuację na Bliskim Wschodzie. Zapewne od czasu do czasu otrzymuje pan groźby…

Carmeli zaśmiał się, nie zmieniając wyrazu twarzy.

- Nie jestem Jamesem Bondem, panie detektywie. Pełnię funkcję wicekonsula do spraw kontaktów ze społecznością. Czy pańscy poprzednicy nie wyjaśnili panu co to znaczy?

- Mówili coś o organizacji różnych imprez. O paradzie z okazji Dnia Niepodległości Izraela.

- Parady, obiady, spotkania w synagogach, pogadanki u kobiet z Hadassah 1  . Wie pan co to jest Hadassah?

Milo skinął głową.