Skarb w glinianym naczyniu - Mariusz Kaszyński - E-Book

Skarb w glinianym naczyniu E-Book

Mariusz Kaszyński

0,0

Beschreibung

Warto dotrzymywać obietnic - zwłaszcza tych danych samemu sobie. Dwunastoletni Tomek Kulicki sprowadza się do Dębiej Góry wraz z ojcem, który przed laty obiecał sobie, że nigdy tu już nie wróci. Tajemnicze zaginięcie jego przyjaciela to dawne dzieje, ale historia lubi się powtarzać. W opuszczonej przez turystów nadmorskiej miejscowości dochodzi do kolejnych mrocznych wydarzeń. Ktoś odnajduje w lesie rozszarpaną czapkę lokalnego pijaczka, ośmioletnia dziewczynka "rozpływa się w powietrzu" na placu przed własnym domem. Jedynie miejscowa starucha ma wyjaśnienie na wszystkie te sytuacje. Ale to przecież szalona kobieta! Niebezpieczeństwo wisi w powietrzu i niedługo dosięgnie również Tomka. Miłośnicy powieści Stephena Kinga nie mogą przeoczyć tej książki!

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 352

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.


Ähnliche


Mariusz Kaszyński

Skarb w glinianym naczyniu

 

Saga

Skarb w glinianym naczyniu

 

Zdjęcie na okładce: Midjourney

Copyright ©2008, 2024 Mariusz Kaszyński i SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727147314 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

24 GRUDNIA

Włodek Chrzanowski podniósł butelkę do ust i pociągnął solidny łyk. Alkohol przyjemnie rozlał się w żołądku. Odrobinę go to rozgrzało. Aby przestał trząść się z zimna w tej małej, nieogrzewanej komórce, musiałby obalić całego łyskacza.

Marta by mu tego nie darowała. Nie dzisiaj. Później owszem, uraczy się swoim osobistym prezentem bożonarodzeniowym i może nawet poszuka jeszcze czegoś ekstra, i na amen zaleje pałę, ale teraz musiał być na tyle trzeźwy, żeby odstawić tę szopkę ze Świętym Mikołajem.

Spojrzał z niechęcią na kostium leżący na chwiejnym, odrapanym stoliku. Jak zwykle robił za pajaca. Taki los, już chyba wszyscy mieli go za nieroba i idiotę. Z tym pierwszym ewentualnie mógł się zgodzić, jak zwał, tak zwał, ale tylko durnie marnują życie na harówkę, dzięki której zyskują jedynie ból krzyża i tyle grosza, by odłożyć na przytulną kwaterkę na cmentarzu. Co do drugiego, choć nikt nigdy nie powiedział mu tego prosto w oczy – niechby spróbował! – czuł się głęboko urażony takim postrzeganiem jego osoby. Ale on im jeszcze pokaże. Wszystkim. Kilkuset mieszkańcom tej zatęchłej dziury, uważającym, że są od niego lepsi. Tak, całej cholernej wsi, w tym swojej żonie.

Na myśl o Marcie zatrząsł się z gniewu. Nawet własna baba go nie poważała. Wywyższała się, bo miała robotę. Tylko że on nie zamierzał ruszyć palcem za kilka stów miesięcznie. A w tej dziurze nie mógł liczyć na więcej. Aby zdobyć rozsądne pieniądze, należało postawić chałupę i latem wynajmować ją palantom z Warszawy, z Krakowa i innym co roku najeżdżającym wybrzeże jak jakieś cholerne, odmóżdżone lemingi. Do tego zaś potrzebny był kapitał na start. A skąd on miał go niby wytrzasnąć? Chyba że sprzedałby puste butelki...

Zaśmiał się, zadowolony z żartu. Złość minęła. Chuchnął, z rozbawieniem obserwując chmurkę pary, która wypłynęła mu z ust. Dobra, przebierze się za tego watobrodatego dziwoląga. A co, nie nadawał się? Jego nochal był chyba wystarczająco czerwony.

Sięgnął po whisky. Niech się Marta pieni, powinna zrozumieć, że dobry aktor musi wczuć się w rolę.

Potem przyszła pora na kostium.

Kurtka była w porządku. Szkoda, że tylko kurtka. Spodnie, owszem, szyte na miarę, ale dlaczego ta głupia krowa pożałowała na nie materiału? Powinny być szersze! Zapomniała, że jest grudzień? A może spodziewała się upałów tej zimy? Włodek spróbował włożyć czerwone portki na swoje spodnie, ale udało mu się je naciągnąć jedynie do kolan. Naprawdę, ta baba zwariowała – żeby wbić się w dół kostiumu, musiał się rozebrać.

Kolejny łyk pomógł mu podjąć decyzję.

A niech go szlag, zrobi to. Ale nie dla Marty. Dla dzieciaków. Niech wiedzą, że ojciec o nie dba. Może na świecie zdarzają się lepsi starzy, ale jest od groma gorszych sukinsynów. Takich, co to leżeliby zalani w trupa, zamiast przynieść pociechom prezenty. Albo tak leniwych, by nocą podrzucić ten cały chłam pod choinkę, a później dumnie wykrzywiać ryje w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku.

Włodek wspomniał swego ojca. Może i niezły był z niego skurczybyk – chlał, chodził na boki, czasem znikał na całe tygodnie – ale rozumiał, co to znaczy powinność wobec rodziny. Co roku, a w każdym razie do chwili, gdy jego dzieciaki w końcu pojęły, że to szopka, przebierał się za tego czerwonego niedorozwoja, sadzał je wszystkie po kolei na kolanach i, bełkocząc na wpół zrozumiałe pytania o ich zachowanie, sięgał do torby w poszukiwaniu podarków. O dziwo, zawsze je znajdował. Popękane samochodziki – czasem tylko bez kół – zdekompletowane zestawy klocków, nieco podniszczone lalki i takie tam...

Jaki stąd wniosek? Ano taki, że mikołaj nie musi być święty. Nie musi być nawet trzeźwy, najważniejsze, żeby się pojawił i przytaszczył fanty.

Tylko dlaczego, do cholery, Boże Narodzenie zawsze wypada zimą? Latem Włodek nie martwiłby się, że odmrozi tyłek, zanim wciągnie czerwone portki, w których raczej będzie przypominał pomidora na chuderlawych nóżkach, a nie Świętego Mikołaja. Latem nie musiałby kryć się w komórce o ścianach tak dziurawych, że co kilka dni z jej środka należało usuwać śnieg.

Dobrze, że miał ze sobą coś na rozgrzanie.

Właśnie. Whisky. Fanty to jedyna zaleta tego, że święta są poza sezonem turystycznym. Wystarczyło przejść się po rezydencjach mieszczuchów, by nie tylko zdobyć prezenty, ale i samemu zaopatrzyć się w co nieco. Latem też da się coś zwędzić, ale i łatwiej zostać złapanym. Teraz pies z kulawą nogą nie zagląda na działki.

Włodek wbił się w spodnie. Wyglądał żałośnie. Mikołaj powinien nosić szerokie portki; te ciasno opinały się wokół nóg jak rajtuzy średniowiecznego fircyka. Dobrze, że w tym stroju zobaczą go tylko dzieciaki i żona.

Nałożył czapę (mimo starań sztywno sterczała w górę, jakby dotknięta nieusuwalną erekcją) i brodę z waty na gumce. Zamknął oczy i wyobraził sobie, jak się prezentuje. Nie miał lusterka. Na szczęście.

– Nadchodzę, ho, ho, ho – zaśmiał się, próbując nadać swemu głosowi basowe brzmienie.

Całość zabrzmiała jak kwestia z kiepskiego horroru.

Był gotów.

Odsunął kilka opartych o ścianę desek i odsłonił duże, niemiłosiernie brudne naczynie. Jeszcze jeden śmieć zawalający komórkę, doskonały schowek. Ze środka wyciągnął brązową torbę, skórzaną i wytartą. W torbie był mikser, prezent dla Marty. Kolejny łup z działek. Włodek miał nadzieję, że sprzęt nie jest zepsuty, jakoś nie przyszło mu wcześniej do głowy, by to sprawdzić. Zresztą, co za różnica. Liczy się gest, prawda?

Wyjął urządzenie i wcisnął do sporej papierowej torebki ozdobionej żółciutkimi kurczaczkami. Kolorowe pisanki, z których się wykluły, jednoznacznie wskazywały, że chodzi o inne święta, ale Włodek nie widział w tym nic złego. Najważniejsze, że nie musiał pakować prezentu. Nie znosił tego. Zabawa z papierem, taśmą klejącą względnie z wstążeczką to babska robota. Jak na prawdziwego chłopa przystało, potrafił jedynie zawinąć rybę w gazetę.

Dorzucił mikser do lnianego worka, w którym spoczywały starannie zapakowane prezenty dla dzieciaków. Wszystkim zajęła się Marta; nawet nie wiedział, co w tym roku kupiła. Miał tylko nadzieję, że podpisała pudełka, inaczej znów córce może trafić się robot, a synowi duża lala potrafiąca płakać i, Bóg wie po co, sikać, a tłumaczenia, że mikołaj się pomylił, ponownie zajmą im tydzień.

No dobrze, mógł zaczynać to żałosne przedstawienie. Szybciej zacznie, szybciej skończy. Przecież jeszcze musiał ściągnąć z siebie to wdzianko, znowu narażając się na odmrożenia. Na niebie chyba już lśniła pierwsza gwiazdka, gdzieś tam, w górze, ukryta przed wzrokiem ciekawskich – od kilku dni z niewielkimi przerwami sypał śnieg i gęsty kożuch chmur zasłaniał nawet słońce.

Przełykał właśnie kolejną porcję whisky, uważając, aby przy okazji nie najeść się waty, gdy usłyszał jakieś wycie. O ile mógł się zorientować, dobiegało z bliska. Bardzo bliska.

Położył dłoń na klamce. Co tak zawodziło? W okolicy było sporo lasów, do nieodległej linii drzew w młodości dorzuciłby stąd kamieniem, ale wilki tu nie żyły. Sarny, trochę dzików, to wszystko jeśli chodzi o stworzenia większe od zająca. Żadne z nich nie wydawało podobnych odgłosów. Prędzej był to zdziczały pies.

Włodek pomyślał o Burym. Ich podwórkowy kundel ulotnił się kilka dni temu. Zawsze był z niego łazęga. Taka to chyba męska tradycja w ich domu. Gdyby nie półmetrowe zaspy, w zniknięciu psa nie byłoby nic dziwnego. W tych okolicznościach jednak dzieciaki zdążyły go już opłakać. Najwyraźniej zbyt wcześnie.

Mężczyzna otworzył szeroko drzwi komórki i cofnął się o krok, gdy niesione wiatrem drobiny śniegu uderzyły go w twarz. Cholerna zima. Od paru dni nic tylko pada i pada. Jeszcze trochę, a zasypie całą tę dziurę. Uśmiechnął się. Przed oczami stanęła mu wizja, że jest jedynym ocalałym mieszkańcem Dębiej Góry. Wszyscy inni zginęli, a on, rozgrzewając się różnego rodzaju płynami ratującymi życie, zdołał przetrwać. Jak to mawia miejscowy klecha? Czuwajcie, gdyż nie znacie dnia ani godziny. Święte słowa, grzechem zaniedbania jest nie mieć ukrytego gdzieś małego zapasiku alkoholu.

– Bury! – zawołał, wypatrując ciemnego kształtu.

Wbrew swemu imieniu Bury był bury jedynie krótki czas po urodzeniu. Później z tygodnia na tydzień ciemniał, aż wreszcie stał się smoliście czarny.

To dopiero byłyby święta, gdyby przyprowadził psa. Marta mogłaby się schować ze swoimi prezentami. Święty Mikołaj górą, ot co.

Włodek wyszedł przed komórkę i rozejrzał się wokoło. Mimo że zapadł już zmierzch, nie było ciemno, bo śnieg rozjaśniał okolicę.

W tym roku pogoda dała im się we znaki. Nie dość, że z nieba sypało, jakby rozdarła się ulubiona pierzyna Pana Boga, to słupek rtęci od dawna nie podskoczył powyżej minus dziesięciu.

– Bury... – powtórzył mężczyzna znacznie mniej pewnie.

Jeśli to rzeczywiście był Bury, powinien już dać znak życia. Ich psisko było naprawdę duże, nie ukryłaby go byle zaspa. Poza tym zawsze przychodziło na wołanie.

Mężczyzna odszedł kilka metrów od komórki, do miejsca, gdzie wąska ścieżka w śniegu utworzona dwa dni temu, gdy po gderaniach Marty zgodził się odgarnąć podwórko, raptownie się kończyła. Dalej należałoby brnąć w ponad półmetrowej pokrywie zbitego białego puchu.

– Bury.

Już nie liczył, że przywoła pupila. Z pewnością wył jakiś inny przybłęda. I pewnie wcale nie tak blisko, jak się wydawało. W zimę zdziczałe psy podchodziły bliżej domów, tam zawsze łatwiej znaleźć coś do jedzenia. Odwrócił się, drżąc. Przemarzł do szpiku kości. Kto wymyślił bajkę, że Święty Mikołaj mieszka na biegunie? W takim wdzianku nie wytrzymałby tam nawet godziny.

Włodek nie słyszał teraz nic prócz szumu wiatru. Szybkim krokiem ruszył ku prowizorycznemu schronieniu. Zabierze prezenty i leci do dzieciaków. Prędko, zanim jego nieobecność wyda im się zastanawiająca. Pewnie Łukasz już nie wierzy w te bajki, ale Patrycja to co innego. Młodsza, i do tego dziewczynka, jest znacznie bardziej naiwna. Można wmówić jej wszystko, choć za rok lub dwa i ona nie da się nabrać na podobne sztuczki. Tata znika, a pojawia się Mikołaj – podejrzane, prawda?

Mężczyzna wszedł do komórki i podniósł worek. Nim zdążył zarzucić go sobie na plecy, w ścianę szopy coś uderzyło. Bardzo mocno.

Odruchowo podskoczył. A więc się nie mylił, na zewnątrz coś było. Może nie Bury, ale jakieś zwierzę, Włodek nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości – nie znał dowcipnisia, któremu chciałoby się płatać figle w taką pogodę. Za ścianą musiało być zwierzę, na tyle duże, żeby zatrząść całą komórką.

Powinieneś to sprawdzić, przemknęło mu przez głowę.

Powinieneś, tak postąpiłby prawdziwy mężczyzna...

Tyle że on nie uważał się za cholernego Rambo. Kto wie, co się może czaić po drugiej stronie? Pewnie dzik albo pies szukający resztek lub schronienia, jednak...

Skarcił się w duchu za głupie myśli.

Potwory nie istnieją, zapomniałeś? Ponoć jesteś dorosły... Uciekniesz, wrócisz do domu, a jutro, za dnia, znajdziesz tam zamarzniętego Burego. I jak później spojrzysz w lustro w oczy tej zapijaczonej gębie?

Pociągnął łyk łyskacza, zauważając ze zdziwieniem, że butelka jest prawie pusta, ścisnął mocniej worek i brnąc przez zaspę, zaczął okrążać komórkę. Przypuszczał, że bardziej niż mikołaja przypomina przerośniętego krasnala, śpieszącego zająć swój odcinek frontu pracy przygotowany dlań w planie pięcioletnim. Jak za starych, dobrych czasów wujka Stalina. Nie na darmo krasnale nosiły się na czerwono. Hej ho, hej ho, do pracy by się szło...

Do jego uszu dotarły ciche piski. Brzmiały znajomo.

– Bury, piesku, to jednak ty?

Z niemałym trudem przedarł się przez śnieg i zajrzał za szopę.

Owszem, był tam Bury. Ale zdecydowanie to nie on piszczał.

Włodek zamrugał i szeroko otworzył usta, nie zważając na to, że połyka niesione wiatrem, zimne białe płatki. Miał przed sobą Burego, a raczej to, co z niego zostało. Większa część psa zniknęła już pod nieustannie sypiącym śniegiem. Ponad zaspę wystawał jedynie fragment. Całe szczęście, bo widok i tak był przerażający. Kundel leżał rozpruty i wypatroszony. Ze sterczących w górę żeber zwisały na podobieństwo sopli resztki flaków i sinobrązowe gluty, które prawdopodobnie były zamarzniętą krwią. Włodek zatoczył się, czując nadciągającą falę mdłości. Dziękował Bogu, że pysk psa tkwił głęboko w zwałach śniegu. Widok oczu Burego – pustych i nieruchomych – byłby nie do zniesienia. Alkohol, który jeszcze przed chwilą miło otępiał jego zmysły, gwałtownie wyparował. W gardle mężczyzny narastał krzyk.

Gdzieś z boku ponownie rozległ się cichy pisk.

Ten dźwięk podziałał na niego jak kubeł zimnej wody. Uszy próbowały go przekonać, że to piszczy Bury, jednak oczy zdecydowanie temu przeczyły. Z gardła jego psa już nigdy nie wydobędzie się żaden odgłos.

Jeśli to nie Bury, to co...?

Pisk przeszedł w warczenie i myśl przelatująca przez głowę Włodka urwała się w połowie.

Mężczyzna odwrócił się w stronę, z której dochodził dźwięk, ale nie dostrzegł niczego niepokojącego. Ani śladu krwiożerczej bestii, szykującej się do zrobienia z nim tego, co zrobiła kilka dni wcześniej z czarnym jak smoła i znacznie mniej bezbronnym kundlem.

Ale przecież nie był sam.

Komórka znowu się zatrzęsła. Coś okrążyło ją i zaatakowało.

Chrzanowski ruszył przed siebie. Najbliższym schronieniem był dom, ale żeby do niego dotrzeć, musiałby przejść obok intruza. Równie dobrze mógłby od razu zawołać: „Jestem tutaj! Zjedz mnie!”. Jedyną szansą wydawała się ucieczka przez dziurawy płot na pole graniczące z ich podwórkiem, a później do lasu. Jeśli miał do czynienia ze zwierzęciem – bo przecież to musi być jedynie głupie, może wściekłe zwierzę, które poświęci całą uwagę na rozprawę z szopą – to Włodek zdoła tego dokonać. Nawet jeśli musiałby pokonać sto metrów przez zaspy sięgające do połowy ud.

Zrobi to. Ponoć Bóg sprzyja pijakom.

Mężczyzna dobrnął do płotu i prześlizgnął się na drugą stronę przez dużą wyrwę w ogrodzeniu. Szczęśliwie nigdy go nie zreperował, choć sąsiedzi kategorycznie się tego domagali, zwłaszcza od czasu, gdy Bury podrósł i zaczął przypominać kundla z piekła rodem. Jak go określił Smolarczyk, ten głupi sklepikarz mieszkający dwa domy dalej? Pies Baskerville’ów? Chyba właśnie tak.

Jakie zwierzę mogło rozpruć tak rosłego psa?

Postanowił się nad tym nie zastanawiać. Ta wiedza raczej nie była mu potrzebna. Nie w tej chwili. Teraz powinien skupić się na uciążliwej przeprawie przez zaspy. Las wydawał się na wyciągnięcie ręki, jednak to było złudzenie. Latem to co innego, dostałby się tam w minutę, dziś byłby szczęśliwy, gdyby dotarł między drzewa w ciągu kwadransa.

Odważył się obejrzeć dopiero wtedy, gdy pokonał połowę drogi. Wyraźnie widział oświetlone podwórko, komórkę – czy mu się wydawało, czy przestała się już trząść? – ale nie dostrzegł ani śladu zwierzęcia. Nie słyszał też żadnych niepokojących odgłosów. Ani przy obejściu, ani za sobą.

Uratuje się, na pewno, las był coraz bliżej, a bestia – czymkolwiek była – nie zauważyła go i nie podjęła pościgu.

Dopiero teraz uświadomił sobie, że w garści wciąż ściska wór z prezentami. Po raz kolejny lękliwie zerknął za siebie. Nic go nie goniło. Pękaty worek może nie był wygodny do niesienia, ale szkoda go porzucić na środku pola. Sypało tak, że być może odnalazłby go dopiero przy wiosennych roztopach. Zresztą cóż byłby z niego za Święty Mikołaj, gdyby wyrzucił podarki?

Nieco uspokojony dobrnął do linii drzew. Przedzieranie się przez zaspy wyczerpało go. Prawie żałował, że nie czuje już paniki, która dodawała mu sił tuż po odkryciu zwłok Burego. Wtedy nie myślał o zmęczeniu i zimnie, jedynie o tym, jak uratować swój tyłek.

W lesie przystanął. A więc udało się! Spojrzał na ślady szybko napełniające się świeżym śniegiem. Za godzinę nie zostanie nawet najmniejszy znak świadczący o tym, że ktoś tędy szedł. No i dobrze, wraz z odciskami stóp powinien zniknąć i zapach. W każdym razie miał taką nadzieję. To coś, co zabiło Burego – pewnie zdziczały, głodny pies – nie odnajdzie go.

Pomyślał o Marcie. Może powinien ją ostrzec? Z pewnością wkrótce zacznie go szukać. Wyjdzie przed dom i jak nic nadzieje się na ich podwórku na przybłędę. Głupia jest, czasem wredna, ale to zawsze własna baba, nawet jeśli Włodek właził na nią nie częściej niż raz w miesiącu. Tylko jak miał ją uprzedzić? Wrócić do domu? Odrzucił ten pomysł: nie nadawał się na bohatera. Przeciętniak taki jak on nic nie mógł zrobić. Taka prawda. Chociaż... Odetchnął głęboko. Pójdzie do Zenka. Tak, ta myśl od razu mu się spodobała. Pójdzie do Zenka, a po drodze wstąpi do kogoś i zadzwoni do Marty. Pal licho głupi strój i nieuniknione pytania (już widział te kpiące uśmieszki). Jakoś to przeżyje. A później Zenek poczęstuje go czymś rozgrzewającym. Jeśli w tej wsi Chrzanowski mógł kogokolwiek nazwać przyjacielem, to właśnie Zenka. Ostatniego z mieszkańców, któremu pieniądze turystów nie uderzyły do głowy.

Włodek skręcił w lewo, gdy dobiegło go głuche warczenie. Zatrzymał się przerażony. Przecież nic za nim nie szło... Nagle zrozumiał. Burego nie rozszarpał jeden głodny pies, nie dałby rady, ale cała wataha zdziczałych kundli. Pewnie przyczaiły się w lesie, a najodważniejszy lub najbardziej zdesperowany dziś ponownie zabłąkał się na podwórko.

Mężczyzna cicho zaklął.

A on, dureń, sam przyszedł do nich. Danie główne z dostawą pod pyski.

Rozejrzał się nerwowo dookoła, szukając wśród lichych sosenek jakiegoś większego drzewa. Jeśli psy czegoś nie potrafiły, to wspinać się. To była jego szansa, ukryć się wysoko na pierwszej lepszej gałęzi i mieć nadzieję, że nim zamarznie, ktoś usłyszy jego wołanie.

Nieco na prawo rósł solidny dąb. Włodek z trudem wypatrzył go w mroku.

– Dobre pieski, dobre, poczekajcie jeszcze chwilę – szepnął bezgłośnie, wolno przesuwając się w kierunku drzewa.

Ostrożnie upuścił worek z prezentami i starając się nie wykonywać gwałtownych ruchów, krok po kroku zbliżał się ku swej jedynej nadziei. Nie widział psów, nie słyszał już nawet warczenia, wiedział jednak, że zwierzęta są gdzieś w pobliżu. Bardzo, bardzo blisko.

Jeszcze tylko metr...

Gwałtownym susem doskoczył do drzewa, chwycił jeden z konarów i podciągnął się. Miał dzisiaj cholernego farta, choć byłoby o wiele lepiej, gdyby teraz rozdawał dzieciakom paczki uszykowane przez Martę. Wystarczyło przecież, żeby nie marudził tyle podczas przebierania się w ten głupi kostium.

Życie ludzkie zależy od drobnostek, zwyczajnych pierdół. Krótka chwila decyduje o wszystkim. Gdyby wyszedł z komórki minutę wcześniej, to siedziałby teraz w ciepłym domku. Może nawet i on by coś tam dostał – Marta w czasie świąt traciła nieco ze swej zołzowatości, choć nie aż tyle, by nie patrzeć na niego krzywo, kiedy pił. A tak prawdopodobnie czekało go spędzenie kilku ładnych godzin na drzewie. Wiedział, że nie wytrzymałby tu całej nocy, nie przy tej temperaturze. Nim ktoś rano w końcu wypatrzyłby wśród gałęzi Świętego Mikołaja, byłby sztywny. Dzieciaki na całym świecie wylałyby ocean łez za swoim ulubieńcem. Już nikt nigdy, wstrętne bachory, nie przylezie przez komin, by przynieść wam trochę chłamu.

Mimo zdecydowanie niewesołej sytuacji zaśmiał się chrapliwie.

Zamarznięty mikołaj, może nawet pokazaliby go w telewizji. Ot, taka ciekawostka na zakończenie Wiadomości.

Śmiech urwał się jak ucięty nożem. Aby przeżyć, musi stąd wkrótce zleźć. Wszystko byłoby w porządku, gdyby udało mu się zwrócić czyjąś uwagę. W przeciwnym wypadku... Jeśli psy nie odejdą... Wzdrygnął się. Zrozumiał, że już po nim. Jaki dureń włóczyłby się przy lesie po zmroku, w śnieżną zawieruchę, dwudziestego czwartego grudnia? I to w dziurze nieliczącej nawet tysiąca mieszkańców?

Otworzył usta do krzyku, ale wołaniu o pomoc, które narastało mu w gardle, nie udało się wydostać na zewnątrz. Gdzieś nad nim coś cicho warknęło. Włodek wbił wzrok w ciemność, ale dostrzegł jedynie głęboki cień, a w nim jakby parę oczu. Nie był tego pewien, oczy wydawały się takie blade...

Istota, która tkwiła na gałęzi powyżej niego, poruszyła się.

Wątpliwości prysły. Wpatrywały się w niego ślepia rzucające białe, zimne światło.

Kundle nie potrafią łazić po drzewach – to była jego pierwsza myśl.

A potem pomyślał o niedokończonej whisky (wolałby wódkę, ale nie należał do wybrednych). O butelce, którą znalazł w jednym z domów sezonowych mieszkańców Dębiej Góry. Zrozumiał, że już jej nie dokończy.

Szkoda.

To była ostatnia myśl.

Zdążył jedynie mrugnąć, gdy zwarty cień runął na niego z góry, jednym ruchem oddzielając głowę Włodka od jego wciąż kurczowo trzymającego się konaru ciała.

27 GRUDNIA

Ferie świąteczne to świetna sprawa. Zazwyczaj. Dni wolne zaczynają się przed Bożym Narodzeniem, a do szkoły trzeba wrócić dopiero po Nowym Roku. Całkiem sporo laby, trochę mniej lub trochę więcej w zależności od tego, jak to się ułoży w kalendarzu.

Niby super, ale...

Tomek Kulicki sięgnął pamięcią do zeszłorocznych ferii. Czy wtedy też się tak nudził? Nie. Mieszkali w Gdyni i byli szczęśliwsi. On, bo miał mnóstwo przyjaciół, rodzice, bo nie musieli tkwić na tym zadupiu. Może nie do końca musieli – mama, gdy miała gorszy dzień, a to ostatnio zdarzało się coraz częściej, kłóciła się o to z tatą; chciała wracać lub choćby wyjechać gdzieś indziej. Sprzeczki zmieniały się w awantury, krótkie, ale gorące. Krótkotrwałe gejzery złości. Czasami tak żarli się ze sobą, że Tomka nachodziła obawa, że mogliby zdecydować się rozstać. W Gdyni miał kolegów, których rodzice się rozwiedli – nie było czego zazdrościć.

Nie myśl o tym, złajał się. Po co się martwić na zapas, są ferie.

Właśnie, rok temu mógł przynajmniej bez przeszkód wyjść na dwór.

Zerknął przez okno, chyba po raz setny, choć dobiegała dopiero dwunasta. Śnieg, śnieg, śnieg. Wokół tylko śnieg. Podwórka, trawniki, a nawet jezdnię z chodnikiem pokrywały pokłady zbitej lodowatej substancji, która nie miała nic wspólnego ze wspominanym przez poetów białym puchem. Tomkowi ten zimny twór przypominał raczej twaróg. Grubą warstwę białego sera, z wydrążonym labiryntem przejść, w których dorośli brnęli po pas, a dwunastoletni chłopcy, tacy jak on, po pierś.

Nie byłoby tak źle – wąskie przejścia stanowiły dogodne okopy do prowadzenia Pierwszej Wojny Śnieżkowej, transzeje ciągnęły się przez całą miejscowość, a amunicji też było w bród – gdyby nie ta temperatura. Minus piętnaście. W południe!

Nie pozwolą mu wyjść. Tak jak wczoraj i przedwczoraj.

Odwrócił się od okna i sięgnął po leżący na biurku bogato ilustrowany album o Gwiezdnych wojnach. Prezent od mikołaja, czy może raczej od starych, osobiście skłaniał się ku tej drugiej wersji. Na świecie nie było potworów, więc nie powinno być także cudaków w rodzaju Świętego Mikołaja, Zębowej Wróżki, elfów i tak dalej. Za nich wszystkich – w razie potrzeby – całą robotę odwalali dorośli. Jeszcze kilka lat temu nie wydawało mu się to oczywiste, ale teraz wyzbył się złudzeń. Był sam, opuszczony przez przyjaciół, w obcej miejscowości – starał się jak mógł nawet w myślach nie używać słowa wieś. Magia świąt gdzieś uleciała. Ulotniła się jak powietrze z przebitego balonika.

Wziął książkę do ręki i niedbale przewrócił kilka kartek. Gwiezdne wojny, średni film. Owszem, mieli parę niezłych gadżetów, choćby te swoje miecze, ale tak ogólnie nie było się czym zachwycać. Starzy pewnie kupili ten album pod siebie, nieraz słyszał, jakim miłośnikiem Lukasa był jego ojciec, gdy miał dwanaście lat. Szkoda, że nie zauważyli, że ich syn wolał inne filmy. No cóż, po prostu dorośli, ślepi i głusi. Jak zawsze z klapkami na oczach.

Jego myśli przerwał dzwonek do drzwi. Odłożył książkę i wyjrzał zaciekawiony z pokoju.

Ku swemu zaskoczeniu usłyszał głosy kolegów z klasy, Bartka Wójcika i Wiktora Smolarczyka. Może nie mógł ich jeszcze nazwać przyjaciółmi – podświadomie czuł, że po czterech miesiącach znajomości jest na to za wcześnie – ale byli to jego najlepsi kumple. Najlepsi tutaj, w Dębiej Górze.

– Jest Tomek?

– Czy może wyjść?

Oba pytania zabrzmiały prawie jednocześnie.

– Was rodzice puścili?

Ten głos należał do matki. Tomek westchnął. Nic z tego, nie wyjdzie, nawet jeśli po dworze chodzili jego rówieśnicy. Może inni nie byli więźniami jak on, może na innych tyle się nie dmucha i nie chucha?

– To sytuacja awaryjna – powiedział poważnym głosem Bartek.

Był wysoki, czarnowłosy i zawsze sprawiał wrażenie niezwykle skupionego. Zupełnie jakby był już dorosły, a w każdym razie znacznie starszy niż w rzeczywistości.

– A co się stało?

Tomek podszedł bliżej, żeby lepiej słyszeć. Nie chciał się pokazywać. Wolał, by matka nie odprawiła kumpli w jego obecności. To byłoby zbyt upokarzające. Mały dzidziuś nie może wyjść, mamusia nie pozwala.

– Anecie rano uciekł pies – odparł Bartek. Najwyraźniej wziął na siebie próbę przekonania matki Tomka. – Musimy go odnaleźć, zanim... No, wie pani, jest bardzo zimno...

Teraz zacznie się przesłuchanie, przemknęło Tomkowi przez głowę. Kim jest Aneta? Co to za pies? Po co wychodziła z nim w taki mróz? I dlaczego szukają go dzieci, a nie dorośli?

Żadne z tych pytań nie padło.

– To ładnie, że chcecie pomóc koleżance – zaczęła ostrożnie kobieta – lecz pogoda raczej nie sprzyja...

– To bardzo mały psiak – Bartek nie pozwolił jej dokończyć. – Jeszcze szczeniak. Wskoczył na zaspę i pobiegł po zmarzniętym śniegu. Aneta próbowała iść za nim, ale się zapadła. Felek, to znaczy jej pies, tymczasem czmychnął i tyle go widziała.

– I gdzie zamierzacie go szukać?

Tomek nie mógł uwierzyć własnym uszom. Głos matki zmiękł, stał się wyraźnie mniej zdecydowany.

– Gdzie się da. To znaczy tam, gdzie jest odśnieżone. Liczymy na to, że przyjdzie na wołanie. To straszny pieszczoch, im więcej osób będzie go szukać, tym szybciej się znajdzie.

– I na pewno nie poniesie was do lasu?

Chłopcy musieli odpowiedzieć ruchem głowy, gdyż żaden się nie odezwał. Matka Tomka zastanawiała się przez chwilę.

Tomek stał na korytarzu, wciąż niepewny, czy powinien się pokazać. Przedłużająca się cisza niepokoiła go. A może nikogo tam nie ma? Nikt nie przyszedł. Może wszystko to sobie wymyślił. Podejdzie do drzwi, a te okażą się zamknięte.

– Prosimy.

Głos Bartka przywołał go do rzeczywistości. Jasne, że mu się to nie przywidziało. Nie był przecież jakimś szurniętym szajbusem.

– No dobrze, zawołam go. Będzie mógł z wami pójść, ale tylko na godzinkę. Nawet jeśli nie znajdziecie w tym czasie psa, ma wrócić do domu. Obiecujecie, że nie będziecie go namawiać, żeby został dłużej?

__________

– Nie wiedziałem, że Aneta ma małego psa – powiedział Tomek Kulicki, gdy znalazł się przed domem.

– Bo nie ma. Nie chodzi o Anetę Trzcińską z naszej klasy, ale o moją ciotkę – wyjaśnił Wiktor Smolarczyk. – Stwierdziliśmy jednak, że lepiej tego nie mówić twojej mamie.

Tomek parsknął śmiechem. Para buchnęła mu z ust i skropliła się na szaliku zasłaniającym dolną część twarzy.

– Mieliście rację – przyznał.

Wyszli przed posesję. Słoneczna – jedna z głównych ulic w Dębiej Górze – była nieco dalej zasypana i nieprzejezdna. Rodzice Tomka należeli jednak do tych szczęśliwców, którzy mieszkali przy jej odśnieżonym fragmencie. Tam, gdzie pługi nie dotarły, przy chodniku przekopano przejście. Korytarz wydrążony w śniegu był tak szeroki, że mogło nim iść obok siebie dwóch chłopców. Zaczynał się przy kościele, a kończył w pobliżu lasu, tuż za ostatnimi domami. Nie był to jedyny taki korytarz w Dębiej Górze, ale z pewnością najczęściej używany.

– Więc dokąd teraz? – spytał chłopiec.

– Na Leśną, moja ciotka tam mieszka, zaraz przy Morskiej – odparł Wiktor. – Nie wiem, po co wychodziła z Felkiem z podwórka, w każdym razie głupi szczeniak wyrwał się jej i uciekł w stronę drzew.

– Do lasu? – upewnił się Tomek.

Jasne że tak, natychmiast odpowiedział sobie w myślach. Gdyby psiak pognał w kierunku tych kilku marnych topól, które rosły przy szkole, nie byłoby problemów ze złapaniem go.

– Mieliśmy nie zbliżać się do lasu – wyraził wątpliwość.

– Ty. Ty miałeś tam nie wchodzić – uściślił Bartek Wójcik. – Zresztą to ostateczność. Wcale mi się nie uśmiecha brnąć przez zaspy. Mam nadzieję, że Felek przyjdzie na wołanie.

Tomek wahał się tylko sekundę. Na razie nie łamał zakazu. A nawet gdyby koledzy postanowili dotrzeć aż do linii drzew, to przecież jego matka i tak raczej się o tym nie dowie. Inaczej czekał go powrót do domu i kolejne godziny nudy wypełnione wpatrywaniem się w ozdobioną szronem szybę.

Ulica Morska zaczynała się przy szkole – gdzie łączyła się ze Słoneczną, przy której Tomek mieszkał – i prowadziła w siną dal. Dosłownie. Jej przedłużenie, wzdłuż lasu, a miejscami przez las, ciągnęło się do następnej wsi oddalonej o kilka kilometrów. Latem droga była uroczym szlakiem turystycznym, teraz, zimą, niemal cała ginęła pod śniegiem. Wąski korytarz przekopany przez zaspy nie biegł dalej niż dwieście, może dwieście pięćdziesiąt metrów od Słonecznej i kończył się przy starej, na wpół rozwalonej chałupie. Tomek nie miał zielonego pojęcia, do kogo ruina należała, ale sądząc z wyglądu tego najbardziej wysuniętego na wschód domu w Dębiej Górze, jej właściciel nie był ani zamożny, ani nawet zbyt pracowity. Jeśli w ogóle próbował naprawiać rozliczne szkody, jakie budynkowi wyrządzała kapryśna pogoda, to jego wysiłki pozostawały bezowocne.

Chłopcy dotarli na Morską w kilka minut. Dom, w którym mieszkała ciotka Wiktora, znajdował się niedaleko szkoły (w tak małej miejscowości właściwie wszystko znajdowało się niedaleko czegoś). Stał przy piaszczystej dróżce prowadzącej do lasu (zapewne z tego powodu szumnie ochrzczonej mianem ulicy Leśnej) i dalej – choć już jako wąska ścieżka – aż nad brzeg morza.

– Felek! – zawołał Wiktor.

Odpowiedziała mu cisza. Jedynym dźwiękiem docierającym do ich uszu był na wpół słyszalny odgłos przejeżdżającego w oddali samochodu. Pojazd zapewne sunął Jeziorną lub Turystyczną, jedną z dwóch w całości odśnieżonych ulic w Dębiej Górze.

– Nie słyszy nas – stwierdził Bartek. – Musimy podejść bliżej.

Przekopane w śniegu przejście urywało się przy trzecim i zarazem ostatnim domu na Leśnej. Dalej ciągnęły się zaspy. Jeśli nawet ktoś niedawno próbował tedy przebrnąć do oddalonego o mniej niż sto pięćdziesiąt metrów lasu, to padający niemal codziennie śnieg dawno zatarł wszelkie ślady.

– I co teraz? – spytał Tomek. – Będziemy tu sterczeć jak kołki i drzeć japę?

Chłopiec uważnie obserwował linię drzew, ale nie dostrzegał niczego, co mógłby wziąć za zbiegłego psiaka. Prawdę mówiąc podejrzewał, że Felek zniknął na zawsze, a przynajmniej do roztopów.

– Pomóż mi. – Wiktor wyciągnął rękę.

– Co chcesz zrobić?

Tomek podał mu dłoń. Wiktor złapał ją i wykorzystując jako swoiste rusztowanie, a jednocześnie zabezpieczenie, wgramolił się na zaspę. Zapadł się, ale na zaledwie dwadzieścia centymetrów. Pod cienką warstwą śniegu leżała zmarznięta lodowa skorupa.

– Wytrzyma – oznajmił tryumfalnie.

– Ciekawe jak długo? – mruknął Tomek, idąc w ślady kumpla.

Bartek spojrzał na kolegów i uśmiechnął się krzywo. Był z nich największy i najcięższy. Ryzykował najbardziej. Wiedział, że gdyby utknął na środku pola zagrzebany po pierś, w domu czekałoby go solidne lanie. Stary by mu nie darował. Co prawda rzadko obrywał od ojca, ale gdy się to już zdarzyło, siniaki na tyłku nie pozwalały mu siedzieć przez kilka dni.

– Idziesz? – spytał Wiktor.

Zastanawiał się jedynie ułamek sekundy.

– Pewnie.

Tomek i Wiktor pomogli mu wdrapać się na zaspę. Na górze Bartek trochę się od nich odsunął i tupnął. Lodowa skorupa wytrzymała. Podskoczył. Skostniała pokrywa śnieżna zatrzeszczała, ale nie puściła. Kiwnął głową z satysfakcją. Czuł, że przy następnej próbie mogłoby się to skończyć już nieco gorzej. Ale przecież nie zamierzał tutaj biegać ani skakać.

– Znajdźmy tego pieprzonego psiaka i zmywajmy się stąd – rzekł.

Wiktor popatrzył na Bartka z podziwem, ale na Tomku zakazany wyraz nie zrobił wrażenia. Gdy mieszkał w Gdyni, część jego rówieśników na co dzień używała słów, od których jego obecni towarzysze zaczerwieniliby się po czubki uszu.

– Chodźmy – powiedział tylko.

Uczestniczył w prawdziwej ekspedycji. Niebezpiecznej, bo w każdej chwili któryś z nich mógł zapaść się w śnieg co najmniej po pas i – co ważniejsze – zakazanej. Tomek z zadowoleniem pomyślał o nieświadomych niczego rodzicach. Matka nie pozwoliłaby mu chodzić po lodowej skorupie nawet pod jej czujnym okiem. Tym większą czuł frajdę, robiąc to teraz wraz z kolegami.

– Felek – zawołał Wiktor.

Psiaka nie było widać ani słychać.

Chłopcy powoli zbliżali się do lasu, który ogołocony z liści i obsypany śniegiem wydawał się miejscem martwym. Choć mieszające się z drzewami liściastymi sosny sprawiły, że nie wyzbył się całej zieleni, to jednak sprawiał posępne wrażenie. Najbardziej przerażała cisza. Prócz chrzęstu śniegu pod nogami nie słyszeli nic. Nie było żadnych ptaków. Długotrwałe mrozy spowodowały, że nawet wrony gdzieś zniknęły. Większość z nich pewnie zamarzła, a reszta przeniosła się w okolice, w których łatwiej o pożywienie.

– Myślisz, że on tu w ogóle gdzieś jest? – spytał Bartek.

– Nie, poszedł popływać w morzu. – Wiktor spojrzał na kolegę z ukosa. – Ale zaraz powinien wracać...

– Chciałem tylko...

– Felek może być wszędzie. – Wiktor nie pozwolił mu dokończyć. Gdy rozmawiali z dorosłymi, to Bartek przejmował inicjatywę, ale w grupie rówieśników Wiktor stawał się znacznie śmielszy. – Nie zamierzam do wieczora biegać po całym lesie za głupim psem. Rozejrzymy się i wracamy. Jak się nie znajdzie, to trudno.

Słysząc te zapewnienia, Bartek nieco się uspokoił. Nie był tchórzem, ale łażenie po zmarzniętym śniegu wcale mu się nie podobało. I nie chodziło o lańsko, które mógł sprawić mu ojciec. Raczej...

Nie potrafiłby tego wyjaśnić. Po prostu czuł, że to nie najlepszy pomysł. Nie dzisiaj. Każdego innego dnia owszem, ale teraz, dokładnie w tej chwili, powinni trzymać się z daleka od ośnieżonych pól i (zwłaszcza!) od lasu.

– Felek – Wiktor chyba po raz dwudziesty spróbował przywołać psa.

– Chwileczkę. – Tomek się zatrzymał. – W którym miejscu on uciekł twojej ciotce?

Wiktor najpierw wzruszył ramionami, a dopiero później się zastanowił.

– Mniej więcej tam, gdzie weszliśmy na śnieg – bąknął w końcu. – No może ciut bliżej jej domu. A bo co?

– Tam powinniśmy zacząć. Znaleźć ślady i iść za nimi.

Przyjaciele jak na komendę pokręcili głowami. Dlaczego żaden z nich wcześniej o tym nie pomyślał? Przecież wydawało się to oczywiste.

– Skręćmy w prawo, może je znajdziemy. – Bartek machnął ręką trochę na oślep.

Rzeczywiście, po chwili natknęli się na wyraźne odciski czterech łap. Ślady biegły prawie równolegle do trasy, jaką wcześniej podążali, i kierowały się wprost do lasu.

– Idziemy za nim? – Bartka ponownie ogarnął niepokój. Coś mu mówiło, że powinni zawrócić, ba, rzucić się do ucieczki.

Wiktor potwierdził skinieniem. Teraz wiedzieli przynajmniej, gdzie szczeniak był jakiś czas temu. Prawdopodobnie zdążył się już oddalić, ale i tak zawężało to obszar poszukiwań.

– Mam wrażenie, że coś nas obserwuje, może... – zaczął niepewnie Bartek.

– Jasne, śledzą nas – przerwał mu Wiktor szeptem. – Głodne i gotowe na wszystko... – zamilkł na moment, po czym prawie krzyknął: – wściekłe, krwiożercze zające!

Wiktor zaczął się śmiać. Bartek poczerwieniał. Tomek zdawał się nie słyszeć żartu. Wpatrywał się w linię drzew. Od pewnego czasu i on odczuwał jakiś wewnętrzny niepokój, lecz nie potrafił określić jego przyczyny. Najchętniej wróciłby między zabudowania, ale za każdym razem, gdy zamierzał już wypowiedzieć tę myśl na głos, w jego wyobraźni pojawiał się obraz zagubionego i przemarzniętego psiaka. Przy tej temperaturze szczeniak nie miał żadnych szans. Jeśli szybko go nie znajdą, będzie po nim.

– Chodźmy do lasu – powiedział poważnie. – Po śladach. Pokręcimy się tam chwilę, ale jeśli Felek nie przyjdzie na wołanie, spadamy stąd.

– Niech tak będzie – zgodził się Wiktor, widząc, że Bartek odruchowo przytakuje.

On jeden nie miał ochoty wracać do wsi. Poszukiwania były ekstra. Dzięki nim na moment mógł poczuć się policjantem, takim jak na filmach, rozpracowującym groźny gang lub przeczesującym teren w poszukiwaniu zaginionego dziecka. Dzięki zadaniu stał się ważniejszy i jakby bardziej dorosły. Jego zdaniem, mogli szukać Felka nawet i do zmroku. Z drugiej strony nie zamierzał naciskać na kolegów. Zabawa zabawą, ale tak naprawdę nie lubił tego psiaka. Głupi spaniel. Z jego oczu wyzierało coś odpychającego. Kalosz – zwykły, pospolity mieszaniec, którego Wiktor dostał na urodziny dwa lata temu – to był prawdziwy pies. Inteligentny i posłuszny. I co z tego, że prezencją ustępował Felkowi? Nie wygląd jest najważniejszy.

– A swoją drogą, co za głupi pies, żeby tak daleko odbiec od właściciela – rzucił Tomek.

Wiktor posłał mu uśmiech, który i tak był niewidoczny zza przesłaniającego usta szalika. Właśnie o tym samym myślał. Telepatia, jak nic.

Pierwsze zarośla były już na wyciągnięcie ręki. Latem prawie nie do przebrnięcia, teraz zamieniły się w sterczące, nagie badyle niezbyt trudne do pokonania. Dopiero za nimi rosły drzewa i zaczynał się prawdziwy las.

Tomek rozejrzał się wokoło. Gdzieś tu schowana pod grubą warstwą śniegu biegła dróżka, którą można było dojść nad samo morze. Nie potrafił jej odnaleźć. Sprowadził się z rodzicami do Dębiej Góry na początku września. Szkoła i paskudna, mokra jesień spowodowały, że nie poznał jeszcze dobrze okolicy. Jego kompani z pewnością orientowali się w terenie znacznie lepiej.

– Felek! – Wiktor ponownie zawołał psiaka.

Ślady prowadziły prosto, jakby szczeniak wybrał się na małą kąpiel w Bałtyku.

– Idziemy dalej? – spytał Tomek. Pomysł, by zagłębić się w las, wcale mu się nie podobał.

– Tam coś leży. – Bartek pokazał coś między drzewami, na prawo.

– Pies? – Wiktor zmrużył oczy, starając się dostrzec, co takiego zwróciło uwagę przyjaciela.

– Nie, coś czerwonego.

Z wahaniem ruszyli w kierunku porzuconego przedmiotu. Żaden nie miał ochoty podążać śladami Felka. Teraz i Wiktor poczuł się nieswojo i tylko honor dwunastolatka nie pozwoliłby mu się do tego przyznać.

Podeszli bliżej. Na śniegu, zaplątana w ośnieżone zarośla, leżała czapka, podarta, nieco przysypana, bez białego pomponu, który kiedyś zdobił jej zakończenie. Bez wątpienia była to jednak czapka – czapka Świętego Mikołaja.

Bartek przyklęknął i uniósł znalezisko. Rozdarcia były długie, wykonane czymś ostrym. Zupełnie jakby poszarpało je pazurami dzikie zwierzę. To skojarzenie nasunęło się całej trójce, ale nikt go nie wypowiedział.

– Ktoś wyrzucił – mruknął Bartek z powątpiewaniem.

– Nie leży tu dłużej niż kilka dni. – Głos Wiktora był słaby. Chłopiec odchrząknął i dopiero po chwili kontynuował: – W przeciwnym wypadku przykryłby ją śnieg.

– Jest upaprana śniegiem... – Bartek spojrzał błagalnie na Tomka, jakby czekał na pocieszenie, a przynajmniej na potwierdzenie własnych słów.

– Tylko trochę, a pada codziennie. Faktycznie, leży tu najwyżej parę dni.

To nie były słowa, na które Bartek liczył.

– Ale to, co ją tak urządziło, odeszło...? – szepnął.

Tomek popatrzył na towarzyszy. Ich twarze stały się blade, niemal białe.

– O co chodzi? Co się stało? – spytał.

– Nie słyszałeś? – Wiktor pochylił się w jego stronę. Wydawał się zdumiony faktem, że kolega o niczym nie wie.

Tomek zaprzeczył ruchem głowy. Z powodu mrozów od tygodnia – dokładnie od rozpoczęcia ferii – był właściwie odcięty od rówieśników. Jeśli w tym czasie zdarzyło się coś interesującego, nie mógł o tym słyszeć. Bo niby skąd? W jego przypadku rodzice, a zwłaszcza matka, stanowili najlepszy urząd cenzury na świecie. Na pewno nie przekazaliby mu żadnej strasznej wiadomości. Traktowali go jak trzylatka.

– Co się stało? – powtórzył.

– Ojciec Łukasza Chrzanowskiego zniknął – wyjaśnił Wiktor.

– Mój stary twierdzi, że pewnie się narąbał i usnął w rowie – dorzucił Bartek. – To pijaczyna, nie byłby to pierwszy raz. Ale, biorąc pod uwagę pogodę, z pewnością ostatni.

– Wciąż nic nie rozumiem – powiedział Tomek.

– Facet zaginął w wigilię. Poszedł do szopy przebrać się za mikołaja i nikt go więcej nie widział. Ani jego, ani stroju. – Wiktor wymownie wskazał na podartą czapkę.

Tomek cofnął się dwa kroki.

– Myślicie, że..?

Wszystkim nagle przyszło do głowy to samo.

...że gdzieś tu leży?

Bartek ze wstrętem odrzucił znalezisko. Czapka przeleciała metr i zahaczyła o jedną z gałęzi.

Myśl, że obok mogą znajdować się zwłoki, przyprawiała o ciarki.

Wiktor nerwowo rozejrzał się dokoła. Oczami wyobraźni widział już wystającą spod śniegu, kurczowo zaciśniętą, martwą dłoń, blisko, zaledwie kilka kroków od siebie. Co z tego, że w rzeczywistości jej nie dostrzegał? Mogła tu być!

– Mówiłeś, że coś nas obserwuje – rzucił cicho do Bartka.

Jego przyjaciel westchnął.

– Mówiłem tylko, że mam takie wrażenie. – Najchętniej by zaprzeczył, ale nie mógł. To uczucie wcale nie minęło. Wprost przeciwnie, przybrało na sile.

Tomek poczuł spływające wzdłuż kręgosłupa gorące krople potu. To nie było przyjemne doświadczenie. Wydawało mu się, że ktoś na niego patrzy, a wyobraźnia podsuwała naprzemiennie dwa obrazy. Jeden, że obserwuje ich nieżyjący od trzech dni ojciec Chrzanowskiego, lodowy zombie, który błąka się po lesie szukając zemsty; Bóg wie za co i na kim. Drugi, że przygląda się im stwór, który tak starego Chrzanowskiego urządził. Bo facet nie zamarzł tak po prostu po pijaku, prawda? Coś go rozerwało na strzępy, jego i jego czapkę, przecież znaleźli dowód.

– Wiecie, co ja o tym myślę? – szepnął. – Sądzę, że powinniśmy stąd wiać.

Dostrzegł zrozumienie w oczach kumpli. W pełni się z nim zgadzali. Pewnie w innych okolicznościach naraziłby się na drwiny. Ale nie tu i nie teraz. Porzucona na odludziu rozszarpana czapka nieboszczyka studziła wszelką wesołość.

Gdzieś z lewej strony trzasnęła gałązka. Z drzewa poderwał się duży ciemnobrunatny ptak. Pierwsze ptaszysko, jakie dziś spotkali. Tomek zauważył jedynie silne żółte nogi zakończone pazurami, nim drapieżnik zniknął mu z pola widzenia, skryty za koronami drzew. Jednak nie odleciał – powietrze przeszył złowieszczy krzyk opierzonego myśliwego – lecz krążył gdzieś nad nimi.

– W nogi!

Krzyk Wiktora spowodował, że pobiegli w kierunku wsi.

Za drzewami rozległ się hałas, a po nim urwane szczeknięcie.

– To psiak twojej ciotki.

Bartek zatrzymał się pierwszy. Cały drżał i co chwila nerwowo zerkał w niebo. Na szczęście ptaszysko już się nie pojawiło.

– Felek, ale mnie wystraszyłeś. – Wiktor zaśmiał się sucho.

Gwizdnął cicho i spomiędzy drzew wybiegł szczeniak. Sprawiał wrażenie nieco spłoszonego i jednocześnie wielce uradowanego widokiem ludzi, a zwłaszcza znanego mu chłopca. Psiak zbliżył się do Wiktora i niestrudzenie machając ogonem, oparł przednie łapy na jego spodniach.

– Zmarzłeś, co? Chodź, wracamy do twojej pani. Masz szczęście, że nie stałeś się czyimś obiadem, taka jedna kupa piór już się na ciebie szykowała.

– Znaleźliśmy psa, więc spływajmy.

Tomek mimo wszystko chciał jak najszybciej wydostać się z lasu. Nawet jeśli rzeczywiście z krzaków śledziły ich jedynie ślepia Felka i ptaszyska czającego się na szczeniaka, to nie należało zapominać o czapce. Z miejsca, w którym stał, wciąż ją widział. Czerwony strzęp materiału zawieszony na kołyszącej się lekko gałęzi. Wolał nawet nie myśleć o jej właścicielu.

Bartek skinął głową. I on pragnął się stąd wynieść.

Szybkim krokiem ruszyli ku zabudowaniom. Maszerowali w milczeniu. Żaden nie przyznałby się do tego, ale lęk wcale ich nie opuścił. Zelżał, to prawda, ale nie odszedł. Wszyscy żałowali, że tego dnia w ogóle wyściubili nosy z domu. Tęgi mróz stanowił wystarczającą wymówkę, by spędzić kilka długich godzin przed komputerem lub telewizorem.

– Twoja ciotka wyznaczyła jakąś nagrodę? – spytał Tomek, chcąc przerwać ciszę.

Oprócz odgłosu kroków do uszu chłopców nie docierał najcichszy nawet dźwięk. Milczały nawet rozkrzyczane zazwyczaj ptaki. Gdzie one się, do licha, podziały?

– Tak, da ci się popieścić – mruknął Wiktor, ale żart przeszedł bez echa. Żadnemu z przyjaciół nie było do śmiechu.

– Brzmi interesująco... – orzekł Tomek.

Byle to ciągnąć, byle coś mówić. Boże, spraw, by świat przestał milczeć! Niech rozlegnie się wycie klaksonu, niech zaszczeka pies, niech się stanie cokolwiek. Chłopiec miał wrażenie, że nawet ich kroki brzmią nienaturalnie cicho.

I niech te cholerne zarośla się wreszcie skończą!

– Bo jej nigdy nie widziałeś – skwitował Bartek.

– Aż tak źle?

– Źle to nie jest właściwe słowo. Wyobraź sobie King Konga skrzyżowanego z wielorybem. Ona...

Przerwało mu szczeknięcie Felka. Drepczący obok nich psiak odwrócił się i zjeżył sierść. Wyglądał na przestraszonego.

– Tam ktoś jest – szepnął Wiktor, lustrując las.

Nikogo nie dostrzegł. Jeśli ktoś ukrywał się między drzewami, robił to naprawdę po mistrzowsku.

– Może to tylko ten ptak?

– Albo to coś, co załatwiło ojca Łukasza... – Tomek natychmiast pożałował, że powiedział to na głos.

Że też dał się wyciągnąć na tę eskapadę! Dlaczego matka się na nią zgodziła? Akurat wtedy, kiedy nie powinna, przestała udawać Matkę Teresę z Kalkuty gotową wziąć w ramiona swego schorowanego, bezbronnego i słabowitego synka, by dmuchać nań i chuchać, aż będzie się świecić – jak mawiał jeden z jego dawnych przyjaciół z Gdyni – jak psu jajca.

– Twoja ciotka pewnie siedzi teraz wygodnie w domu i ogląda telewizję – szepnął.

– Pewnie tak – zgodził się Wiktor.

Zamierzał dodać, że ostatnio jest to niemal jedyne jej zajęcie. Tyle że była usprawiedliwiona. Złamała nogę i gips ledwie pozwalał jej chodzić. Od czasu do czasu upierała się jednak, by pomóc, w wyniku czego zwykle przysparzała roboty innym. To podczas jednego z takich właśnie przypływów aktywności uciekł jej pies.

Pragnął powiedzieć to wszystko, ale głos uwiązł mu w gardle. Gdzieś nieopodal zachrzęścił śnieg.

– Chodu!

Tomek nie wiedział, czy krzyknął Bartek, czy Wiktor. Liczyło się tylko to, że w pełni popierał ten pomysł. Nie zamierzał sprawdzać, co tak zdenerwowało psa. Może skrzydlaty drapieżnik, a może zbłąkany zając lub dziwnym trafem zbudzona z zimowego snu wiewiórka. Może...

A może podążający ich śladem nieboszczyk lub głodny stwór pragnący wrzucić coś na ząb (zresztą jedno nie wykluczało drugiego).

Nieprawdopodobieństwem tych przypuszczeń zajmie się, stojąc obiema nogami na Morskiej. Wtedy może wydadzą mu się śmieszne. Teraz w głowie Tomka tłukła się tylko jedna myśl: uciekaj!

Na szczęście chłopcy byli na obrzeżach lasu i ściana drzew urwała się nagle i niespodziewanie. Wyminęli sterczące badyle gołych zarośli i znaleźli się na łące. Nie zatrzymali się. Biegli co sił, a za nimi, czasami na krótko wysuwając się naprzód, pędził Felek.

Tomek zwalczył w sobie chęć obejrzenia się. Kiedy gnali przez las, chrzęst śniegu pod ich nogami niemal zlewał się z ledwie słyszalnym chrzęstem śniegu pod nogami prześladowcy. Trudne, ale możliwe do wychwycenia odgłosy świadczyły o tym, że ktoś ich ściga. Na polu wystarczył jeden rzut oka, żeby to sprawdzić. Może ktoś wciąż podążał ich śladem, a może jednak nie.

Nim zdołał podjąć decyzję, biegnący tuż przed nim Bartek wydał z siebie krótki okrzyk i w jednej chwili znalazł się po pas w zaspie. Tomek prawie na niego nadepnął. W ostatnim momencie przeskoczył nad kumplem. Wylądował chwiejnie, czując, że nie uda mu się utrzymać równowagi. Zamachał w powietrzu rękoma i runął jak długi na plecy. Zerwał się i spojrzał za siebie. Pole było puste. Zostali sami. Kimkolwiek był ich prześladowca – jeżeli nie stanowił jedynie wytworu zbiorowej histerii – zniknął.

– Wiktor! – zawołał.

Wiktor zwolnił. Zerknął do tyłu i dopiero wtedy się zatrzymał.

– Pomóż mi, sam go nie wydobędę.

Chłopiec, ociągając się, wrócił do przyjaciół. Choć dzieliło ich od lasu już około pięćdziesięciu metrów, nawet na moment nie spuszczał wzroku z linii drzew. Ciężko dyszał.

– To... – wyjąkał – zostało...

Tomek otrzepał się ze śniegu.

– Już nas nie goni – potwierdził – ale lepiej szybko się stąd wynośmy.

Podeszli do Bartka i złapali go za ręce. Wyciągnięcie kolegi wcale nie było proste. On sam niewiele mógł zrobić. Utknął jak rodzynek w cieście.

– Może sprowadzę pomoc? – Wiktor wsparł się pod boki. Był zmęczony i pragnął jak najszybciej wrócić między zabudowania. Tam mógłby poczuć się bezpieczny.

W oczach Bartka pojawiły się łzy.

– Ojciec mnie zabije – powiedział.

– Damy radę sami. – Tomek skinął głową.

Zdawał sobie sprawę, że Bartek równie mocno boi się reakcji ojca, jak tego, że to coś z lasu może w każdej chwili wrócić. Zjawić się, zanim nadejdą dorośli gotowi wydostać go z zaspy.

– Spróbujmy jeszcze raz. A ty się nie szarp, leż spokojnie. Może się uda.

Chłopcy chwycili kolegę i zaparłszy się mocno, pociągnęli ku sobie. Przez sekundę lub dwie nic się nie działo, po czym Bartek, szorując brodą po śniegu, wjechał na zmarzniętą skorupę.

Już bez przeszkód dotarli na Leśną.

– Muszę odprowadzić go ciotce – Wiktor gestem wskazał Felka. – Niech się nie martwi.

– Poczekaj. – Tomek zatrzymał go w miejscu. – Co z naszym znaleziskiem?

Kumple spojrzeli na niego wyczekująco.

– Mówimy komuś o poszarpanej czapce i... – nie wiedział, jak ma to ująć – o tym, że ktoś nas gonił?

– Stary zleje mnie na kwaśne jabłko.

Słowa Bartka nie były zaprzeczeniem, stanowiły raczej stwierdzenie suchego faktu.

– Ja dostanę szlaban na co najmniej miesiąc. – Tomek uśmiechnął się wymuszenie.

– Więc bądźmy cicho – Wiktor wypowiedział to, o czym wszyscy myśleli. – Przecież znaleźliśmy tylko kawałek podartej szmaty. To wszystko. A coś między drzewami... kto wie, co to mogło być... Może dzik albo jeszcze jeden zbłąkany pies? Dlatego... Nigdy nie byliśmy w lesie. Zgoda?

Chłopcy przytaknęli. Gdyby się odwrócili, mogliby zauważyć, że nad drzewami wciąż krąży, z tej odległości śmiesznie mały, czarny punkt.

__________

Wiktor Smolarczyk energicznie zatupał, strząsając śnieg z butów. Dopiero gdy uznał, że je w miarę oczyścił, wszedł do domu. Matka nie cierpiała kałuż na podłodze. Po to jest wycieraczka, mówiła, żebym nie musiała po tobie sprzątać. Już nieraz oberwał burę za oblepione śniegiem podeszwy. No cóż, na świecie nie ma normalnych ludzi, a zwłaszcza normalnych dorosłych.

Zdjął buty i kurtkę. Marzył tylko o tym, żeby zaszyć się w swoim pokoju. To coś w lesie porządnie napędziło im stracha. Jeśli to nie był ptak, to może jakiś zbłąkany pies lub coś podobnego. Nie zamierzał teraz się nad tym zastanawiać. Pragnął o wszystkim zapomnieć. Nie było ich w lesie. Koniec, kropka.

– Wiktor, to ty? – usłyszał głos ojca. – Jak Felek, znalazł się?

Wiktor wszedł do salonu. Ojciec siedział w fotelu i czytał gazetę. Rzadki widok, mężczyzna zwykle całe dnie spędzał w sklepie, który prowadził.

– W porządku, w końcu go znaleźliśmy.

– Znaleźliście?

– Tak, wziąłem do pomocy kolegów. Ciocia nie dzwoniła?

Ojciec Wiktora się zaśmiał. Tak naprawdę właścicielka Felka nie była ich krewną, lecz jedynie bliską przyjaciółką matki chłopca, Jolki. Na tyle bliską, że Wiktor mówił do niej ciociu. Była u nich częstym gościem, a od kiedy złamała nogę, bez przerwy dzwoniła. Już wcześniej miała na tym punkcie fioła, ale teraz przechodziła samą siebie. Jolka na plotkowaniu z nią spędzała długie godziny. Od dawna po domu krążyło powiedzonko, że jeśli ciocia któregoś dnia nie zadzwoni, to znaczy, że umarła. Matka Wiktora krzywiła się na te słowa, ale nie próbowała z nimi walczyć. Jej dwaj mężczyźni mieli sporo racji.

– Dzwoniła tylko rano, gdy prosiła o pomoc, później już nie.

– Jeszcze zadzwoni.

– Nie założyłbym się z tobą o to.

– Jasne, bo byś przegrał.

– Nie będę się sprzeczał. – Ojciec odłożył gazetę i spojrzał na chłopca. Nagle spoważniał. – Z kim szukałeś Felka?

– Z Bartkiem i Tomkiem.

Mężczyzna zmarszczył brwi.

– To ten nowy? Kulicki, tak? – spytał.

Wiktor skinął głową.

– Chciałbym, żebyś się z nim nie spotykał.

– Chodzimy do jednej klasy.

– Wiem. Szkoła to szkoła, ale nie chcę, żebyś bawił się z nim po lekcjach.

Wiktor zerknął na ojca zdziwiony. Mężczyzna odrobinę poczerwieniał, wydawał się zdenerwowany. Z pewnością nie żartował.

– Jest w porządku.

– Nie interesuje mnie twoja opinia. Masz się po prostu z nim nie spotykać! Zrozumiano?

Wiktor odwrócił się, nie zamierzał o tym dyskutować. Czuł, że i tak nie dowiedziałby się, co ojciec ma przeciw Kulickim. Poszedł w stronę swojego pokoju.

Zatrzymał się dopiero przy schodach.

– Oni są stąd – powiedział, jakby tym argumentem mógł coś jeszcze wskórać. – Tata Tomka pochodzi z Dębiej Góry.

– Wiem.

__________

Darek Kulicki szedł wolno wzdłuż ogrodzenia szkoły. Nie musiał się spieszyć. Ferie świąteczne kończyły się dopiero za kilka dni i budynek za siatką nie był celem jego wędrówki. Po prostu spacerował. Nawet utrzymującej się od dłuższego czasu paskudnej pogodzie nie udało się zmusić go do rezygnacji ze zwyczajowej popołudniowej przechadzki.

Dobrze znał tę miejscowość. Tutaj się urodził. Jego rodzice już nie żyli, ale został po nich dom. Dotąd wynajmowany, zyskał teraz nowych lokatorów. Trójkę. Jego, Iwonę i ich syna, Tomka. Zamieszkali w Dębiej Górze we wrześniu, z myślą, że to tylko tymczasowy azyl, ale kto tak naprawdę mógł to wiedzieć? Owszem, pragnęli się stąd wynieść. Tomek, bo zostawił w Gdyni szkolnych przyjaciół; Iwona, bo życie w dziurze liczącej niespełna tysiąc mieszkańców przerażało ją na równi z pogrzebaniem żywcem; on, bo to miejsce budziło zbyt wiele wspomnień.

Tych dobrych i tych złych.

Odkąd trzymał mróz, raczej tych złych.

Wtedy także było zimno. Zima stulecia, w każdym razie tak ją zapamiętał. Pustki, jaką pozostawiła w jego duszy, nie uczyniłyby nawet wichry Antarktydy. Z trudem zdołał ją wypełnić. Pozornie nie pozostał żaden ślad, pozornie...

Ile to już lat?

Dwadzieścia dwa. Nie musiał liczyć. Wiedział. Czuł pod skórą, jakby każdy kolejny rok odkładał się w jego ciele niczym nowy pierścień w pniu drzewa.

Odpędził od siebie ponure myśli. Dotarł do końca Słonecznej i mógł albo skręcić w Morską, albo nieco dalej w Polną. Wybrał tę pierwszą. Nieopodal mieszkał niegdyś jego dobry kumpel. Może nie tak dobry jak Czarek, ale i tak naprawdę bliski.

Czarek...

Darek zadrżał. Nie miał pojęcia, czy podmuch lodowatego wiatru, który wywołał dreszcz, owiał go na zewnątrz, czy może raczej od środka.

Nigdy wcześniej ani później nie miał tak dobrego przyjaciela. Czuł, że łącząca ich nić przetrwałaby do chwili obecnej.

Gdyby tylko tamtego dnia nie poszli do tego cholernego lasu...

I znów, znów o tym myślisz...

Chciał zawrócić, ale jakaś siła pchała go naprzód. Brnął tunelem przekopanym w śniegu, podświadomie zmierzając do konkretnego miejsca. Wiedział dokąd. Mógłby zamknąć oczy, dać się ponieść stopom, a gdyby ponownie uchylił powieki, ujrzałby dokładnie to, czego się spodziewał.

Dom, w którym prawie ćwierć wieku temu mieszkał z rodzicami Zenek Nowak.

Darek nie zamknął oczu, dlatego wypatrzył go z daleka. Ostatni dom na Morskiej. Nawet to się nie zmieniło. Zdumiewające, jak czas potrafi zwolnić w małych miejscowościach. Odkąd stąd uciekł, odwiedził Dębią Górę jedynie dwa razy – przyjechał na pogrzeb ojca, a dwa lata później na pogrzeb matki – ale gdy jesienią ściągnął tu z rodziną, miał wrażenie, że wszystko jest po staremu, a jego nieobecność trwała co najwyżej tydzień. W rzeczywistości zaszło tu wiele zmian, dokoła porosły pensjonaty i domki z pokojami czekającymi na turystów, ale to, co najważniejsze, co stanowiło esencję tego miejsca, pozostało niezmienne.

Nie miał pojęcia, czy to źle, czy dobrze.

Z początku sądził, że dobrze, ale teraz...

Teraz wokół leżał śnieg, przywołując koszmary.

Dom Zenka – o ile jego dawny kompan wciąż tu mieszkał, bo Darek nie zebrał się na odwagę, by to sprawdzić – wydał mu się jakiś dziwny. Coś było z nim nie tak. Musiał jednak podejść bliżej, by zrozumieć, co się stało.

Drzwi i okna zostały zabite deskami. Z tyłu znajdowało się jeszcze jedno wejście (w każdym razie tak było, gdy byli nastolatkami), w tej chwili pewnie jedyna droga do środka domu.

Darek dłuższy czas przyglądał się zrujnowanej chałupie. W tych nierównych deskach, nieco chaotycznie poprzybijanych do framug, kryło się coś złowieszczego. One same nie wydawały się złe, złe było raczej przesłanie, które ze sobą niosły.

Zacznijcie się bać...

To wróciło!

Mężczyzna mrugnął i wrażenie prysło. Znów miał przed sobą tylko na wpół rozsypującą się ruderę. Z pewnością nadal zamieszkaną (najprawdopodobniej przez jakiegoś szaleńca). Myśli Darka ponownie pobiegły do Zenka. Gdy jako osiemnastolatek wyjeżdżał z Dębiej Góry, by, jak mniemał, nigdy więcej tu nie wrócić, jego przyjaciel wciąż jeszcze nie doszedł do siebie. A przecież od tej cholernej zimy, podczas której znikł Czarek, minęły już wtedy trzy lata.

Kupa czasu, ale nie znaleziono ciał. Ani jednego, choć Czarek wcale nie był jedyną ofiarą.

Uznali ich za zmarłych, zwalili wszystko na zbieg okoliczności, twierdząc, że zaginieni ulegli bliżej niesprecyzowanemu wypadkowi, i pewnie tak się właśnie stało. Ludzie snuli różne przypuszczenia. Że utopili się w morzu podczas głupiej zabawy, że zabłądzili w lesie i zamarzli, a nawet że porwał ich jakiś zwyrodnialec. Jaka była prawda? Trudno powiedzieć...

Darek tego nie wiedział, choć w końcu niewiele brakowało, a i on nie wróciłby do domu.

Z lasu...

Odwrócił się gwałtownie, pragnąc uciec z tego miejsca. Od popadającej w ruinę chałupy, od jej zabitych okien, przez które i tak sączyły się wspomnienia. Pamięci nie są w stanie powstrzymać żadne barykady. Znika, kiedy chce, i powraca, gdy tego pragnie. Od września nieraz spacerował Morską, nieraz spoglądał na dom, w którym wychował się jego dawny przyjaciel. I co? I nic, widział jedynie budynek, któremu przydałby się solidny remont. A teraz, nagle, poczuł się, jakby...

Ta myśl utkwiła mu w głowie i nie chciała odejść.

...jakby coś znów się zaczęło.

__________

Elżbieta Krukowska stała w oknie swego domu i obserwowała opatuloną w grubą szarą kurtkę postać, która zatrzymała się przy bramie. Z tej odległości nie mogła być pewna, ale wydawało się jej, że ma przed sobą tę plotkarę, Jadwigę Morawską. Choć w podstawówce chodziły do jednej klasy, nigdy za nią nie przepadała (zresztą z wzajemnością), jednak nigdy żadna nie okazywała drugiej otwarcie wrogości. Ot, tolerowały się, wychodząc z założenia, że wysłanie kilku sztucznych uśmiechów jeszcze nikomu nie zaszkodziło.

Po parosekundowym wahaniu Jadwiga – jeśli to rzeczywiście była ona – pchnęła furtkę i weszła na podwórko.