Strażnicy - Wojciech Giedrys - E-Book

Strażnicy E-Book

Wojciech Giedrys

0,0
2,99 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

To nie jest typowy kryminał - choć są zwłoki, jest zagadka, jest policjant i jest nawet zaginiony dziennikarz śledczy lokalnej gazety. Kryminał jest tym przypadku tylko formą i środkiem. To nie jest powieść o toruńskich Żydach, zawłaszczeniu ich mienia, a tym bardziej powieść o torunianach i Toruniu, i ich bezwzględności. Bo ona mogła mieć miejsce w Toruniu i mieć miejsca nie musiała. W tej książce brakuje głównego bohatera. Tylko niektóre wątki nawiązują do prawdziwych wydarzeń. Większość to fikcja - to przede wszystkim poszukiwanie człowieka i jego miejsca na Ziemi, wśród rodziny, znajomych, przyjaciół, na ulicy, na klatce schodowej lub w mętnej wiślanej wodzie i zastygłym spojrzeniu topielca.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.


Ähnliche


Wojciech Giedrys

Strażnicy

© Copyright by Wojciech Giedrys & e-bookowo

Projekt okładki: 

ISBN 978-83-7859-962-3

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2018

Epilog

– Powiedz mi, że mnie tak bardzo kochasz, jak nigdy nikogo nie kochałeś na całym świecie, jak bonie dydy, jak Matkę Boską Częstochowską, jak matkę i ojca, jak… – mówiła coraz ciszej i ciszej. Jej głos mieszał się z leniwie śpiewającymi ptakami, których trele wydobywały się z gorących trzewi. Siedzieli w słońcu, które buchało na nich żarem i lało potoki ognia.

Złapał ją za biodra i przyciągnął do siebie. Ich rozpalone usta przywarły do siebie. Pocałunek był słony. Wszystko dookoła się kleiło. Znów widział w jej oczach dzikie zwierzę. Czasami siadali naprzeciw siebie. Na kanapie. Po kilkunastu sekundach jej twarz się zlewała. Widział tylko jej oczy. Tygrysie.

Usiedli. Rozpięła sukienkę. Nie miała stanika. Spoconymi dłońmi złapał jej piersi od dołu. Pasowały idealnie do jego dłoni, jakby były dla nich stworzone. Potem powoli palcami zataczał kręgi wokół brodawek. Był coraz bliżej i bliżej, ale ich nie dotykał. Wpił się w jedną z nich ustami i delikatnie zaczął lizać. Zamknęła oczy. Byli tylko oni, jej rosnące brodawki, klejące się do ciała parne powietrze, woda delikatnie uderzająca o brzeg, śpiewające ptaki i mnóstw much.

Zrobiło mu się niedobrze. Od kilku dni czuł się tak, jakby cały czas na głowie siedział mu mały Chińczyk. Miał muszki przed oczami.

– Kochanie, co się z tobą dzieje?! – zapytała przerażona.

Patrzył tylko w jeden punkt na Wiśle. Nie mógł od niego oderwać wzroku. Strach sparaliżował jego całe ciało. Nie mógł przełknąć śliny.

Wrzasnęła. Po chwili zwymiotowała. On stanął na równe nogi kilka metrów od brzegu. Między trzcinami na delikatnych falach tańczyła odcięta głowa. Gorące powietrze falowało. Było prawie bezwietrznie. Wszystko to, co ich otaczało w jednym momencie na kilka minut wstrzymało oddech. Denat miał wpółotwarte powieki, pod którymi były już puste oczodoły i mocno rozchylone usta, z których wystawał oleisty i ciemny muł. Sprawiały wrażenie, jakby się uśmiechał. Wokół głowy krążyło mnóstwo much. Choć rozkład był już daleko posunięty, po rysach twarzy było jednak widać, że głowa należała do mężczyzny. Skóra była szara i śliska. W usta miał wetkniętą niewielką foliową torebkę z papierowym zawiniątkiem. List.

Część pierwsza

1.

– Chciałbym zgłosić zaginięcie syna – Karol nerwowo pocierał spocone dłonie. Wiedział, że kiedyś nastąpi ten dzień i skończy na komendzie.

– Proszę poczekać. Zaraz ktoś do pana zejdzie – powiedział dyżurny przez małe okienko. Karol nie mógł ustać w miejscu. Chodził od drzwi do drzwi. Nie mógł się skupić na ani jednym haśle na kolorowych ulotkach prewencyjnych, którymi zawieszona była od góry do dołu tablica korkowa.

Zanim z góry zszedł funkcjonariusz, policjanci wprowadzili do komendy jakiegoś zakapturzonego młodziana zakutego w kajdanki. – Teraz sobie inaczej pogadamy – zawołał jeden z policjantów, szeroko się uśmiechając.

Karol nie mógł się na niczym skupić.

– Dozór – zawołał młody mężczyzna do dyżurnego. Ten od razu otworzył mu przyciskiem drzwi.

Zastukał w okienko dyżurnego. W odpowiedzi nawet nie drgnął i nie spojrzał w jego kierunku. Był wpatrzony w monitor. Otworzył po pięciu minutach.

– Czy pan nie widzi, że my tu pracujemy? Jak powiedziałem, że zaraz ktoś zejdzie, to zaraz ktoś zejdzie. Proszę sobie usiąść tam pod ścianą.

– Ale ja tu kwitnę już pół godziny! Ile można?! – warknął Karol.

– To jeszcze pan pokwitnie! – dyżurny szybko zamknął okienko.

Karol wrócił do chodzenia od drzwi do drzwi. Miał gonitwę myśli. Na żadnej z nich dłużej nie mógł się skupić. Próbował łączyć jakieś fakty, jednakże bez skutku. Cały się trząsł. Nie mógł tego opanować. Tej nocy nie zmrużył oka.

W końcu zszedł ścięty na jeżyka policjant po cywilnemu oraz ciemny blondyn w dżinsowej koszuli, która zlewała się z dżinsowymi spodniami. Obaj wyglądali tak, jakby mieli ostrego kaca albo nie spali całą noc.

Policjant zaprosił go do niewielkiego pokoju, gdzie królowały jeszcze meble z lat 80. Każdy z innej parafii. Wszystkie skrzypiące i ostukane.

– To może potrwać godzinę. Jeśli będzie potrzebować pan przerwy, proszę mówić. Tu jest szklanka i woda – blondyn był wyjątkowo uprzejmy. Wyjął z szuflady kilkustronicowy druk zgłoszenia o zaginięciu osoby. Nie spieszył się. Długo szukał długopisu. – Kim pan jest dla zaginionego?

– Ojcem. Proszę, to jego zdjęcie. Chyba sprzed roku. Ale ma mnóstwo zdjęć na Facebooku i Instagramie. Może tam będą jakieś lepsze.

Starszy aspirant Tomasz Lango wiedział dokładnie, o kogo chodzi.

– Dojdziemy do tego. – Wpisał datę i godzinę zgłoszenia, postawił pieczątkę komisariatu na Rubinkowie i zaczął zadawać Karolowi mnóstwo pytań. Ten odpowiadał powoli, zastanawiając się nad każdym słowem.

– Urbański, Mikołaj, Karol, 80010505195, kawaler, Toruń, ul. Szeroka 44 na 5. Jest tam zameldowany na stałe od 2010 r. Nie ma drugiego imienia. Matka – Teresa. Karol. 5 stycznia 1980 roku w Toruniu. Wykształcenie wyższe. Skończył polonistykę. Dziennikarz. Od 2002 r. pracuje w „Gazecie Toruńskiej”. Nie choruje. Nie bierze leków. Czasami przeciwbólowe. Nałogi? A to konieczne? Pali papierosy. Dużo. Pije rzadko. Nie wymaga żadnej pomocy. Ok. 190 cm, 90 kilogramów, szczupła, brunet, piwne, podłużna, przylegające do głowy, mięsisty, pełne. Znaki szczególne? Chodzi też o tatuaże? Ma jeden na klatce piersiowej, nad prawą brodawką, jakiś czarny napis, ale nigdy mi go nie pokazał. Ubiera się jak nastolatkowie, raczej luźne ubrania, bluzy dresowe, kolorowe trampki, czerwone spodnie, czasami podarte dżinsy, ma turkusową kurtkę puchową i kolorową czapkę akrylową z pomponem, mnóstwo jakiś opasek na prawej dłoni i smartwatcha. Nie mam pojęcia, jak mógł być ubrany w dniu zaginięcia.

– Może zrobimy przerwę i napije się pan wody?

– Nie. Chcę mieć to za sobą. Dłużej tu nie wytrzymam. To marnowanie... – Uspokoił się nieco. – Proszę nalać. Nic nie miałem od wczoraj w ustach.

– Kiedy ostatni raz pan go widział? Kiedy rozmawialiście?

– Widzieliśmy się tuż przed świętami. Przyniósł mi prezent. Nie mógł się doczekać wyjazdu do Czech. Mówił coś chyba, że jest wypompowany pracą i od wakacji nie miał ani dnia wolnego. Potem z życzeniami dzwonił w sylwestra. O 20 już był pijany. I ostatni telefon w święto Trzech Króli. Tuż przed wyjściem z domu na pociąg. Sam nigdy nie jeździł samochodem tak daleko. Zawsze meldował się po przyjeździe. Próbowałem się dodzwonić w niedzielę. Ale miał wyłączony telefon lub był poza zasięgiem. Nie pamiętam już. Trochę się zdenerwowałem. Ale różnie to bywa z telefonami za granicą. Uspokoiłem się, kiedy wrzucił jakiś wpis na Facebooka w poniedziałek. Ale w środę zadzwonił do mnie jego przyjaciel i powiedział, że jest coś nie tak. Że jakiś znajomy do niego napisał na Messengerze i wysłał zdjęcie forda. Trudno go pomylić: ma belki na dachu, przyciemniane szyby z tyłu, a za szybą włożone logo Gazety Toruńskiej. Ford nie stał tak jak zawsze – Mikołaj mało nim jeździł w tygodniu – na parkingu podziemnym na pl. św. Katarzyny. Był zaparkowany przy dworcu głównym. Nie wiem, jakim cudem. To niedorzeczne. Chłopak jedzie na tydzień za granicę, cofa się na parking podziemny, żeby dwa przystanki podjechać na dworzec i zostawić samochód pod dworcem. To się kupy nie trzyma. To nie w jego stylu. Mikołaj jest bardzo oszczędny. Ma to po mnie. Liczy każdą złotówkę.

– Może był spóźniony? Może się spieszył na pociąg? Miał duży bagaż?

– Zwykle brał ze sobą duży plecak. Zarzucał go i jechał. Miał kilka ulubionych kwater w Czechach. Ciągnęło go tam. Tam jest jakoś inaczej. Czas płynie też inaczej. Nie powiem, że jest lepiej. On w Czechach najlepiej odpoczywał. Zaraziłem go tym. A pojechał sam, bo jak tłumaczył, chce się od wszystkiego odciąć i zresetować. Czasami tak miał. Potrzebował ciszy. Zamykał się w pokoju na cały dzień, a potem wychodził uśmiechnięty.

– Czy jest samotny? Ma kogoś? Jest z kimś związany?

– Miał kogoś bardzo długo, ale… – Karol zawiesił głos. Nie wiedział, jak ubrać to w słowa. Zawsze miał problem, gdy ktoś go o to pytał. – Mikołaj jest homoseksualistą. Tylko proszę, żeby to się nie wydostało poza komisariat. On nigdy się do tego publicznie nie przyznał. To by mogło mu zniszczyć życie. Dobrze? Miał przez wiele lat przyjaciela. Grzegorza. Porządny chłopak. Ale od roku już nie mieszkają razem. Byli sobą zmęczeni – tak tłumaczył to Mikołaj. Dali sobie kilka miesięcy czasu, żeby odpocząć, ale razem podjęli decyzję, że to nie ma sensu. Ale się przyjaźnią. To właśnie Grzegorz poinformował mnie o tym samochodzie przed dworcem.

Karol podyktował blondynowi: Bączkiewicz, Konopnickiej 31. Podał też numer telefonu. – Jest cały czas pod telefonem. To on mnie wysłał do pana. Ja nie miałem siły. Byłem zbyt rozbity. Grzegorz wszystkim się zajął. Zbiera znajomych, żeby przeszukać okolice dworca i Kępę Bazarową. Nie chce czekać na policję. Już mają gotowe plakaty, tylko czekają, aż dam sygnał.

– Próbował pan jeszcze dzwonić do syna? Był pan w jego mieszkaniu?

– Dzwoniłem. Telefon cały czas milczy. Nie mam klucza do mieszkania. Nikt nie ma. Grzegorzowi od razu go zabrał. Czego miałbym tam szukać?

– Wróćmy jeszcze do formularza. Jeszcze sporo zostało…

– Nie pamiętam grupy krwi. Nigdy nie robił takich numerów. Przecież powiedziałem na wstępie, że pierwszy raz coś takiego się zdarzyło. Nie znam przyczyny. Źle mu nie było. Zawsze chciał być dziennikarzem. Na pewno pan go zna. Tyle głośnych spraw opisał, że każdy go w tym mieście zna. Tyle razy mu mówiłem, że pakuje się w kłopoty. Ale on mnie nie słuchał. Drążył tematy. Wsadził parę osób do więzienia. Niektórzy potracili stołki. Zniszczył życie paru osobom, ale to w większości były jakieś tępe gnidy. Należało im się. Może teraz chcą się zemścić. Ja nie wiem, nad czym teraz pracował. Niech pan zapyta w jego redakcji. Ale on zawsze chodził swoimi drogami i często przynosił gotowe artykuły. Wolał pisać w domu.

– Czy miał jakieś próby samobójcze? Muszę o to zapytać.

– Kiedy poinformował nas, że jest homoseksualistą. Miał wtedy 15 lat. Nie wiem dlaczego, ale zrobił to podczas niedzielnego obiadu. Sam go ugotował. Nie wiedzieliśmy z początku, co się dzieje. Nigdy się tak nie zachowywał. Chciał, żeby było odświętnie. Żona coś tam podejrzewała – jak to matka – ale mnie totalnie zamurowało. Nie wiedziałem, co mam powiedzieć. Czekał na moją reakcję. Zapytałem go w końcu, czy to jest jakiś jego kolejny głupi żart. Trzasnął drzwiami i krzyknął, że sobie podetnie żyły. Żona od razu za nim pobiegła. Pokrzyczał sobie i na tym się skończyło. Nigdy do tematu nie wróciliśmy. Dopiero po śmierci żony. Od dziecka był wrażliwy. Śmierć mojej żony i dziennikarstwo go zmieniły. Ale zawsze tak miał – ze skrajności w skrajność. Szybko się zapalał i szybko gasł.

– To już wszystko. Jeszcze proszę o podpis. Proszę być pod telefonem. Za kilka godzin ktoś do pana zadzwoni – starszy aspirant mówił jak z kartki.

– Jak to wszystko? Ja myślałem, że my od razu pojedziemy do niego do mieszkania. Że zabiorę się z wami... – Karol był wyraźnie pobudzony.

– Dobrze. Proszę poczekać przy wyjściu. Zobaczę, co da się zrobić.

2.

Pół godziny później radiowóz wyruszył w kierunku Starówki. Karol siedział na tylnym siedzeniu. Ostatni raz jechał radiowozem w latach 80., kiedy milicjanci zgarnęli go razem z kolegami z manifestacji pod pomnikiem Mikołaja Kopernika. Warunek był jeden: miał niczego nie komentować i słuchać się poleceń funkcjonariuszy. Drugim autem jechali kryminalni, którzy mieli wziąć po drodze ślusarza. Podjechali pod wejście. Przez Szeroką, mimo mrozu, przetaczały się tłumy pieszych. Strumień ludzi rozlewał się na całej długości deptaka, a później w dość niejasnych okolicznościach zanikał i rozmywał się przy Wielkich Garbarach.

Karolowi serce uderzało w rytm ciężkich kroków na drewnianych schodach. Ślusarz już doskonale wiedział, którędy ma się dostać do mieszkania Mikołaja. Gdyby nie Karol, musiałby się nieźle napocić przy antywłamaniowych drzwiach, za które Mikołaj dał kilka tysięcy złotych. Do mieszkania można było się dostać tylnymi drzwiami. Mało kto wiedział, ale w kamienicy była druga, niewielka klatka schodowa od strony oficyny. Można się było dostać na nią od podwórza lub przechodząc przez strych. Wybrali strych, gdzie akurat schło pranie sąsiadki Mikołaja z naprzeciwka.

Ślusarz szybko uporał się z dwoma zamkami. Dwaj policjanci, którzy weszli jako pierwsi, poczuli uderzenie gorąca. W środku było prawie jak w saunie. Odkręcone na maksa wszystkie kaloryfery. Mikołaja nigdzie nie było. Szukali wszędzie. W szafach, pod łóżkami. Zero śladu. Mieszkanie wyglądało jak z katalogu. Stylowo urządzone. Nowoczesne. Na ścianach wisiały wielkie obrazy z nachlapaną, kolorową farbą. Mnóstwo przestrzeni. Niewiele mebli. Absolutny porządek. Wszystko było niemal pod linijkę. Mikołaj był pedantem. To również miał po matce. Codziennie sprzątał inną część mieszkania. Na stoliku pośrodku salonu leżał telefon. Mikołaj bez niego nigdzie się nie ruszał. – O mój Boże – westchnął Karol.

Nagle zrobiło się wielkie zamieszanie. Policjanci usłyszeli jakiś hałas w przedpokoju. Ktoś mocował się z zamkiem. Wszyscy tam ruszyli. Karol trzymał się z tyłu. Policjanci trzymali ręce na pistoletach.

Drzwi się otworzyły. Stała w nich niska kobieta po pięćdziesiątce. Aż podskoczyła na widok policjantów. – O Jezu! Co się stało?! – wydarła się. Od razu było słychać, że to Ukrainka. – Ja tu tylko sprzątam co tydzień.

Policjanci w mundurach od razu zaczęli przesłuchiwać sprzątaczkę, a Karol chodził po mieszkaniu krok w krok za kryminalnymi. Milczeli. Szukali jakiegokolwiek punktu zaczepienia. Jakiejś rysy. Jakiegoś tropu.

– Czy coś zniknęło z mieszkania? – starszy aspirant zapytał Karola.

– Nie wiem, rzadko tu bywałem – odpowiedział Karol, rozglądając się dokoła. – W poprzednim mieszkaniu Mikołaj miał mnóstwo papierów. Segregatorów. Książek. Gromadził wiele materiałów. Tego mi tu brakuje.

– Mówię ci, w Toruniu to zawsze ich ciągnie coś do Wisły. Tracą głowę nad rzeką – mruknął starszy aspirant, kiedy Karol wyszedł na chwilę do łazienki. – Jedziemy na dworzec. A ci niech się wezmą za sąsiadów. Na rano załatw nurków.

3.

– Nosz kurwa! – zaklął Marek, zastępca naczelnego Toruńskiej.

– Cicho bądź, bo dzieciaki pobudzisz. Co się stało? – zapytała żona Marka. Leżeli w ciemnościach. Twarze rozświetlały ekrany smartfonów.

– Mikołaj zaginął! Zawsze coś się sypie, jak Michał idzie na urlop!

Marek wykręcił od razu numer do oficera prasowego. Wyszedł w piżamie na balon. Mimo siarczystego mrozu było mu bardzo ciepło. Zapalił papierosa. Oficer nie odbierał. Oddzwonił jak Marek zapalał drugiego.

– Marku, jeśli to jakaś stłuczka, to cię zabiję… – żartował zaspany Krzysztof Przybyszewski, wieloletni oficer prasowy toruńskiej policji.

– Mikołaj zaginął. Cały Facebook się grzeje. Jego znajomi już wrzucili jego zdjęcie z rysopisem. Setki udostępnień. Ludzie piszą do nas maile, pytania, dlaczego milczymy i nic nie wrzucamy na swoją stronę. Nie mam pojęcia, co się dzieje. Trzy godziny nie było mnie w sieci – Marek wszystko wyrecytował na jednym wdechu papierosa. Krzysztof nic nie wiedział.

Oddzwonił po kilku minutach. Chciał wybrać numer do Michała. Ale zrezygnował. Redaktor naczelny na pewno już słodko spał gdzieś na Malcie, gdzie poleciał ze swoją nową kochanką. Prędzej dostałby po głowie. Tym bardziej że Mikołaj wykręcał im różne numery. To mógł być blef.

– Tak, to prawda. Dziś po południu jego ojciec zgłosił zaginięcie w komisariacie na Rubinkowie. Na razie tylko tyle udało mi się ustalić. Na skrzynce zaraz będę mieć zdjęcie, rysopis i wyślę komunikat do mediów.

Marek od razu się rozłączył. Zapalił trzeciego. Wrócił do salonu i otworzył laptopa. – No chyba nie zamierzasz tego sam pisać! – warknęła żona. – Masz tylu ludzi, zleć to komuś wreszcie! Po cholerę jesteś szefem!

Nie odpowiedział. Zalogował się do portalu i założył nowy artykuł. „Zaginął Mikołaj Urbański, nasz dziennikarz. Prosimy o pomoc!” Po chwili go skasował. „Pilne! Zaginął nasz dziennikarz. Prosimy o pomoc”. Wkleił to, co dostał od Przybyszewskiego, wrzucił zdjęcie, podpiął posta, który opublikowali przyjaciele Urbańskiego, i od razu wypuścił artykuł. Zajawił go też na Facebooku. Choć pora była późna, zasięgi i odsłony rosły jak szalone. Post udostępniło prawie tysiąc osób. Do rana artykuł odsłonił się 10 tys. razy. Do południa 20 tys. razy. A wieczorem już 50 tys. razy.

4.

Na Facebooku już w niedzielny poranek zaroiło się od komentarzy.

„O mój Boże?! Coś się stało, panie Mikołaju?! Będę się za Pana modlić tak gorliwie, jak Pan pomógł mi w mojej walce z zakładem pracy”.

„Na szczęście ta gnida już nie będzie psuć wizerunku Torunia. Ten dziennikarzyna nie napisał nigdy ani jednego dobrego słowa o Toruniu”.

„Jak możesz tak pisać? Przecież to wszystko czyta jego rodzina, bliscy. Jaki z ciebie człowiek, żeby coś takiego pisać. Bydlę jesteś zwyczajne!”.

„Gdyby nie ten dziennikarz, to nadal mielibyśmy prezydenta, który kroi po 20 procent z przetargu. Widocznie ta nasza toruńska spółdzielnia miała go już dosyć. Był taki jeden dziennikarz kiedyś w Bydgoszczy. Też tak podskakiwał. Wszędzie sobie narobił wrogów. Do dzisiaj go nie znaleźli”.

„Ja to wam mówię, że to na pewno czarni. Pewnie pozbyli się go za ten budynek na Słowackiego, kościelną pralnię pieniędzy. Ale nasza władza jest rąsia w rąsię z Kościołem. Zamietli sprawę pod dywan. A siedzieć poszedł szeregowiec. Więcej takich dziennikarzy w Toruniu nam potrzeba”.

„To byłby koniec toruńskiego dziennikarstwa. Może i ten człowiek zachowywał się jak buldożer, pisał o wszystkich i o wszystkim, szybko, czasami po łebkach, nie sprawdzał niektórych faktów, robił mnóstwo błędów. Ale trzeba oddać, że brał się czasami za tak beznadziejne sprawy, że głowa mała. I zwyciężał. Nie dla siebie. Ale dla zwykłych ludzi”.

„Nie zesraj się. Robił to dla sławy i kasy. Też pewnie brał do łapy”.

„Ci, którzy go nie znają, niech tu nie piszą. Porządny człowiek. Może trochę uprzedzony za bardzo do władzy, ale porządny człowiek. On jeden z tych pismaków może spojrzeć sobie w lustrze w oczy. Modlę się, żeby się znalazł. Dlaczego wciąż tak mało wiadomo o tej sprawie? Czy koledzy pana Mikołaja z Toruńskiej zasnęli? O innych zaginionych zawsze się tak obszernie rozpisywali, a tu wielka cisza. Nic nie podają, co, gdzie i kiedy robił, kiedy urwał się z nim kontakt. Żadnych informacji. To chore!”

„Gdybyście zobaczyli, gdzie on mieszka, to byście inaczej gadali”.

„Mały Polaczku, stul pysk. Już od dawna cię tutaj obserwuję”.

„Ludzie przestańcie w końcu. Sprawa jest bardzo poważna. Podobno Urbański miał wyjechać na długi urlop i z niego nie wrócił. Nie dotarł jednak do pensjonatu. Znaleźli jego samochód pod dworcem na Kujawskiej. To musiało się stać gdzieś tutaj za mostem. Tak mówią”.

„Widziałam, jak policja podjechała do jakiegoś samochodu samotnie stojącego na parkingu w kierunku drogi na punkt widokowy. Długo tam stali. Do późnego wieczora. To może to ten jego samochód. Taki duży”.

„Duże mieszkanie na Starówce. Duży samochód. Pięknie żyje sobie ta nasza klasa dziennikarska. Mówię wam, że on musiał brać w łapę. O niektórych sprawach w ogóle nie chciał pisać. Byłem kilka razy u niego. Zlał mnie. Groził policją. Taki z niego chojrak. Taki wasz bohater”.

„Stały bywalec gejowskich klubów. Tyle mam do powiedzenia”.

„Co za rynsztok i kanał! Tak ma wyglądać ta nasza polska wrażliwość! Ludzie weźcie się w końcu w garść! Nieważne, kim był, czy kradł i z kim spał w łóżku! Zaginął człowiek! Trochę szacunku dla niego i jego rodziny! Jeśli nie chcecie pomóc, to się przynajmniej zamknijcie na chwilę!!!”

„O, nawet pan radny go broni. A pamięta pan, jak pan zagłosował kilkanaście lat temu w sprawie JAR-u? Bo coś zdaje mi się, że chciał go pan przekazać za bezcen dla o. Rydzyka? Taki z pana teraz obrońca?”

„A co ma Rydzyk do rzeczy i JAR? Chyba pan nie jest w temacie”.

„Nie w temacie? Przecież Urbański nakręcił całą tę histerię na JAR-ze. Cała Polska się wtedy z nas śmiała. Ile razy torunianie musieli przez niego świecić oczami, jak zjeżdżały się tu telewizyjne ekipy i pół Polski się z nas nabijało. Nie wspomnę już o nauczycielu ze śmietnikiem na głowie. Jemu to tylko na sławie zależało i na kasie. Wszystko pod publiczkę. Amen”.

„Szanowni Czytelnicy, na razie nie podajemy żadnych dodatkowych szczegółów w tej sprawie, ponieważ nie pozwala nam na to trwające właśnie śledztwo. Jest to dla nas wyjątkowa sytuacja, bo Pan Mikołaj Urbański jest naszym wieloletnim i bardzo zasłużonym dziennikarzem, kolegą i przyjacielem. W ciągu kilku najbliższych godzin opublikujemy krótki raport dotyczący poszukiwań naszego redakcyjnego kolegi. Na razie jednak wszystkich, którzy mogą coś wiedzieć w tej sprawie, prosimy o kontakt z policją. Ważny jest każdy najdrobniejszy szczegół. Prosimy podajcie dalej ten artykuł. Im więcej osób dowie się o zaginięciu Mikołaja, tym większa szansa na jego odnalezienie. Mikołaju, odezwij się! Czekamy! Marek Lebioda, zastępca redaktora naczelnego Gazety Toruńskiej”.

„Panie, nie kłam pan, bo na pewno nic nie wiecie i mydlicie nam oczy. Toruńska bez Urbańskiego jest jak bez nogi. To już wasz koniec!”.

5.

Na parking przy Kujawskiej, gdzie stał samochód Mikołaja podjechali ok. 20. Karol nie chciał ich odstępować ani na krok. Przy kryminalnych czuł się pewnie. Czuł, że jest w środku wydarzeń. Że ma nad nimi kontrolę. Karol użył zapasowego kluczyka. Wiedział, gdzie trzyma go Mikołaj. Od razu uruchomiły się lusterka, które w ułamku sekundy ustawiły się w pozycji do jazdy. Włączyło się radio. Trójka – ulubiona stacja Mikołaja.

Jego samochód był równie sterylnie czysty i pachnący jak mieszkanie. Odkurzał go co kilka dni. Zwłaszcza teraz, gdy chodniki po ostatnim ataku zimy były zakryte grubą warstwą piachu. Policjanci założyli rękawiczki.

– Proszę pod żadnym pozorem niczego nie dotykać. Niedługo zjawią się tu nasi technicy – zawołał jeden z policjantów i otworzył bagażnik.

A tam... leżał wielki plecak Mikołaja. Ubrania, jakieś zaległe reportaże, które chciał od dawna przeczytać, ale nigdy nie miał na to czasu, okulary do pływania, kąpielówki – na urlopie zawsze namiętnie pływał. I tyle.

Karol zauważył telefon Mikołaja. Wciśnięty pomiędzy siedzeniami z tyłu. Rozejrzał się i kiedy kryminalni nie byli zajęci przeglądaniem bagażnika, schował go do kieszeni. Odszedł kilka metrów od samochodu.

– Chodź! Chyba coś mam – zawołał głośno starszy aspirant, który zabrał się za schowki w przedniej części kabiny. – Jest list pożegnalny! Tu jest też jakaś krew! Dzwoń szybko po tych techników! Będzie dużo roboty!

Śladów krwi w samochodzie Mikołaja było znacznie więcej.

Karol był zwrócony w stronę Majdanów. Patrzył w próżnię. Nie wierzył, a raczej nie chciał wierzyć w słowa wypowiadane przez aspiranta. “Co się stało, synku?” – powtarzał w myślach. Nie mógł wydobyć z siebie żadnego głosu.

– Może wezwać do pana pogotowie? Blady pan się zrobił. Proszę wsiąść do naszego samochodu. Zaraz wyślę po pana kogoś. Zabiorą pana do domu. Mam pana telefon. Od razu zadzwonię, jak czegoś się dowiemy.

Karol nic nie odpowiedział. Ruszył tylko w kierunku policyjnego auta. Dopiero po godzinie wyjął telefon i zadzwonił do Grzegorza.

6.

Policjanci nie wiedzieli, co się dzieje. Na parking przy Kujawskiej wjechało kilkanaście aut. Niektóre wypełnione po brzegi. W sumie jakieś 30-40 osób. Z latarkami. W grubych czapkach i rękawiczkach. Kozakach.

– A co się tu dzieje? Co państwo robią? – rzucił do nich starszy aspirant.

– Przyszliśmy szukać Mikołaja – powiedział pewnym głosem Grzegorz i przyciągnął do siebie Karola. Ten wtulił się w niego i zaczął płakać.

– Zadepczecie nam tam wszystkie ślady. Nasi od rana tu przyjadą. Z psami. Czy mogą się państwo wstrzymać kilka godzin? – zapytał.

– A pan chce jutro przeczytać o tym, jaka niemrawa jest toruńska policja? Tu się może liczyć każda minuta! – Zaatakował Grzegorz.

Aspirant milczał. Szybko wybrał numer do swojego dowódcy. Pierwsi znajomi Mikołaja i znajomi znajomych, czasami przypadkowe osoby skrzyknięte przez Facebooka, wyruszyły w kierunku punktu widokowego.

– Ja nie jestem w stanie ich zatrzymać! – krzyczał aspirant do słuchawki.

Godzinę później na miejscu był już komendant miejski z zastępcami. Z łóżek ściągnięto 30 policjantów i psa, którzy zaczęli przeczesywać Kępę Bazarową, głównie w pobliżu brzegu Wisły. W rezerwacie było mnóstwo powalonych drzew, jeszcze sporo mokrego śniegu, poza tym wiał silny wiatr. Co chwilę było słychać nawoływanie: „Mikołaj!”, „Mikołaju!”

Karol miał przemoczone buty. Nie czuł palców u stóp, mimo to szedł krok w krok za Grzegorzem. Ten pędził jak szalony. Miał mocną latarkę, ale widzieli niewiele. Tylko kilka metrów przed siebie. Grzegorz nic mówił. W skupieniu pokonywał kolejne przeszkody. Spodziewał się najgorszego.

– Oni znaleźli jakiś list w samochodzie Mikołaja – powiedział bez przekonania Karol. – Boję się, że to pożegnanie. Kiedy ich zapytałem, to nic mi nie powiedzieli. Ja czuję, że on żyje. Nie wiem dlaczego. Ale czuję, że jest blisko. Proszę, odwieź mnie do domu. Zaraz padnę i nie wstanę.