Tajemnica jeziora Bangweolo - Stefan Barszczewski - E-Book

Tajemnica jeziora Bangweolo E-Book

Stefan Barszczewski

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Tajemnica jeziora Bangweolo” opowiada o niezwykłych przygodach polskiej wyprawy naukowej do Afryki. Profesor Poraj i jego towarzysze podróżujący nowym polskim samolotem „Biały Orzeł” badają okolice tajemniczego jeziora zamieszkanego przez dinozaury. Wrogami polskiej wyprawy okazują się wysłannicy bolszewików. Autor Stefan Barszczewski był polskim pisarzem, tłumaczem, podróżnikiem i działaczem polonijnym. Pisał utwory przygodowe i science fiction. Opublikował także tłumaczenia dzieł H.G. Wellsa, m.in. „Wojna dwóch światów” i „Wojna w przestworzu”.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.


Ähnliche


Stefan Barszczewski

Tajemnica jeziora Bangweolo

Powieść podróżnicza

Warszawa 2020

Rozdział I

Zagłębiony w fotelu przed biurkiem, profesor Tomasz Poraj czytał:

Kochany Panie Profesorze!

W odpowiedzi na list z dnia 21 bm. mamy zaszczyt zawiadomić Pana, że ze względu na wielkie znaczenie naukowe i sportowe zamierzonej przez Pana wyprawy, uznaliśmy za wskazane dać Panu do rozporządzenia jedną z naszych maszyn najnowszego typu, którą ochrzciliśmy w tym celu mianem „Białego Orła”.

Jednocześnie zaznaczamy z rzetelnym zadowoleniem, że Lot Polski, pragnąc przyczynić się w miarę możności do powodzenia wyprawy tak młodej jeszcze placówki naukowej, jaką jest Instytut Przyrodoznawstwa, postanowił udzielić Panu samolotu wraz z jego obsługą na warunkach wyjątkowo dogodnych.

Ufamy, że oferta nasza ułatwi Panu trudną misję i że wkrótce usłyszymy o ostatecznej decyzji Pana, tudzież o terminie startu wyprawy z naszego lotniska, w czego oczekiwaniu prosimy Kochanego Pana Profesora przyjąć zapewnienia naszego głębokiego szacunku

Lot Polski

Rozjaśniło się oblicze czcigodnego kierownika Instytutu Przyrodoznawstwa...

Przechyliwszy się w tył w fotelu, rękę z listem oparł na poręczy, w drugiej zaś, wyciągniętej na biurku, obracał duże, oprawne w róg okulary, utkwiwszy wzrok rozmarzony w rozwieszonym na ścianie wspaniałym zbiorze rogów antylop afrykańskich. Wtem w przedpokoju zabrzmiał dzwonek, a po chwili do gabinetu wpadł dorodny młodzieniec o gęstej, jasnej czuprynie i niebieskich oczach, dziwnie przypominających oczy siedzącego przy biurku przyrodnika.

– Jestem na twe rozkazy, wuju! – zawołał wchodzący.

– Wiesz, o co chodzi – rzekł profesor, zatrzymując w swej dłoni dłoń młodzieńca, który przywitał się z nim serdecznie.

– Naturalnie, choć przyznam ci się otwarcie, kochany wuju, że wyprawa twoja wydaje mi się bardzo ryzykowna, a ów dziwojaszczur – wprost problematyczny.

– Więc się cofasz?

– Ani myślę! Przeciwnie, uśmiecha mi się myśl zobaczenia tak rzadko jeszcze przez globtroterów zwiedzanych okolic Afryki podzwrotnikowej i to w towarzystwie tak wytrawnego przyrodnika i eksploratora jak ty, wuju. Chodzi mi tylko o ciebie. W twoim wieku narażać się na trudy takiej podróży...

– Kochany Stachu! – przerwał mówiącemu profesor. – Botanik szwedzki, Enander, którego dzieło o florze łąk skandynawskich cieszy się uznaniem całego świata naukowego, powróciwszy z kilkuletniej wyprawy do tundr syberyjskich, nie zawahał się ruszyć na trudną wyprawę naukową w Himalaje dla zbadania flory płaskowzgórzy tamtejszych, choć miał wówczas już osiemdziesiąty rok życia. Ja zaś pochlebiam sobie, że jestem o całych dwadzieścia lat młodszy od mego czcigodnego kolegi. Gdy więc zarząd naszego Instytutu zwraca się do mnie z żądaniem, abym się podjął zaszczytnej misji zbadania na miejscu uporczywych pogłosek o istnieniu jeszcze w trzęsawiskach Afryki podzwrotnikowej przeżytka dinozaura, przyznasz, kochany Stachu, że sprzeniewierzyłbym się całej swej dotychczasowej działalności, gdybym tej misji nie przyjął.

– Zapewne, wuju, zapewne! – odparł Stanisław, potrząsając głową. – Twoje oddanie się wiedzy jest przecież znane powszechnie. Wiadomo światu naukowemu, żeś się nigdy nie cofał przed misjami nawet bardzo niebezpiecznymi. Od ostatniej jednak twojej wyprawy do Australii minęło już lat piętnaście. Od tego czasu podróże twe ograniczyły się do wycieczek na zjazdy naukowe. Powiem więc szczerze, że zaniepokoiłem się nieco, otrzymawszy twe zaproszenie do udziału w tak dalekiej i ryzykownej wyprawie. Skoro jednak odrzucasz z oburzeniem przypuszczenie, że wyprawa ta może już być ponad twe siły, nie pozostaje mi nic innego, jak tylko podziękować ci, drogi wuju Tomaszu, żeś nie zapomniał o mnie... Tylko ten

Dziwojaszczur, ten dinozaur sprzed milionów lat? Czy to możliwe?

Na to przyrodnik, uśmiechając się pobłażliwie, odparł:

– Wprawdzie skończyłeś z odznaczeniem Akademię Handlową w Antwerpii i nabrałeś niemało doświadczenia, odbywając dwukrotnie podróż do Konga, ale nie dostrzegłem u ciebie dotychczas szczególnego zamiłowania do nauk przyrodniczych; nie widzę, aby zajmowały cię tak, jak na przykład ulubiony twój sport wioślarski lub tenisowy. Nie wątpię jednak, że stykając się już kilkakrotnie z morzem, musiałeś słyszeć o wężu morskim...

Stanisław zmarszczył brwi.

– Owszem – rzekł po chwili – przypominam sobie, że czytałem coś w dziennikach o tym potworze, ale przyznam się, że nie przywiązywałem do tego wagi.

– A szkoda, bo liczne fakty świadczą, że potwory takie mogą istnieć. Ostatnimi czasy pewien marynarz angielski poświęcił nawet temu zagadnieniu całą książkę. Pomijam jednak tego węża, choć byłoby tyle do powiedzenia o nim. Wspomnę też tylko o „smokach” z wyspy Komodo, owych waranach olbrzymich, o których świat naukowy dowiedział się dopiero w 1912 roku, a przypominających tak żywo legendy średniowieczne o smokach pożerających ludzi, uważane, jak widać, niesłusznie za wytwór bujnej, przesądnej wyobraźni.

... – Idźmy dalej. Przeskoczywszy linię Wallace’a, ową wąską głębinę przepastną, dzielącą archipelag Sundajski na dwa odrębne światy pod względem fauny, a biegnącą właśnie na wschód od wyspy Komodo, znajdziemy się w dziedzinie fauny australijskiej. Ileż to form życia, nieistniejących już gdzie indziej, obejmuje ta fauna! Nie bez uzasadnienia też zoolog jenajski, Ryszard Semon, nazwał Australię krainą zwierząt kopalnych.

... – Chyba pamiętasz ze szkolnych wykładów zoologii owe stekowce, żyjące wyłącznie w Australii i Nowej Gwinei: dziobaka, posiadającego dziób kaczy, i ową kolczatkę z pyskiem wąskim, bezzębnym, wyciągniętym jak dziób ptaków brodzących, z otworem tylko u końca i językiem wysuwalnym. Czy nie dziwne to istoty? Pierwsza z nich pokryta jest pięknym futerkiem brunatnym, druga kolcami i futrem, na podobieństwo jeżatki, obie zaś znoszą jaja, stanowiąc wyraźny twór przejściowy pomiędzy gadami a ssakami.

... – Wątpię natomiast, abyś słyszał o owej dwudysznej rybie australijskiej ceratodus, zwanej przez krajowców baramundą, a której odkrycie w roku 1870 przez Kreffta w rzece australijskiej Burnett wywołało taką sensację w świecie naukowym jako odkrycie znów jednego z tych brakujących ogniw w łańcuchu przemian świata zwierzęcego. Wszak ryba ta, znana z okazów kopalnych z przed lat milionów pod nazwą ceratodus Palmeri, a dotychczas żyjąca, oddycha przeważnie płucami, zaopatrzona jest jednak także w skrzela, stanowi zatem jakby przejście od płazów i gadów do ryb.

... – A z pewnością już nie słyszałeś nigdy o łupkozębie, haterii, sfenodonie lub tuatarze, jak owo stworzenie nazywają, Maorysi, tworze najdziwaczniejszym z istniejących, wobec którego dinozaury są stworzeniami nowoczesnymi.

– Dinozaury? – szepnął Stanisław zdumiony.

– Tak jest, kochany. Tuatara żyje w nielicznych już egzemplarzach w norach nadbrzeżnych na wysepkach bezludnych nowozelandzkiej zatoki Bay of Plenty. Czworonożne to stworzenie, długości dwu stóp, przypomina zupełnie wyglądem zewnętrznym jaszczurkę. Jaszczurką jednak nie jest. Budowa jej anatomiczna obejmuje cechy krokodyla, węża, żółwia i jaszczurki. Gdy wszakże w ciągu tysiącleci z jej pierwowzoru powstały wskutek przemian wywołanych przystosowywaniem się do otoczenia krokodyle, węże, żółwie i jaszczurki właściwe – pramatka ich tuatara, przedstawicielka prastarego rzędu rhynchocephalia, zachowała kształty takie, jakie przodkowie jej posiadali, według przypuszczeń paleontologów, przed ośmiu milionami lat. A że dinozaury miały zniknąć z powierzchni ziemi przypuszczalnie przed trzema milionami lat, przyznasz więc, kochany Stachu, że żyjąca dotychczas – słowa te profesor wymówił z naciskiem – tuatara jest przynajmniej o parę milionów lat od nich starsza.

– Ale dinozaur, wuju, dinozaur? – zawołał Stanisław, nie mogąc się doczekać dalszego ciągu argumentów.

Profesor nie zdążył jednak odpowiedzieć, bo w tej chwili szyję oplotły mu ręce kobiece, twarz zasłoniły jasne, opadające kędziory modnie przystrzyżonej czupryny, a na łysinę posypał się grad pocałunków.

– Skądżeś tu się wzięła? – spytał wreszcie, oswobodziwszy się z uścisków napastnicy.

– Przyszłam tutaj – odparła zapytana, sadowiąc się na miękkiej poręczy fotela i nadstawiając różowy policzek do pocałunku – bo mam wielką prośbę do wujaszka, ale zajęci rozmową nie zauważyliście mego wejścia, zanim zaś wujaszek zdążył się obrócić, już go dopadłam.

– I przestraszyłam, dodaj.

– Bardzo przepraszam wujaszka.

– No, dobrze, dobrzej Ale cóż to za prośba?

– Niedorzeczna – wtrącił Stanisław. – Pannie Zuzie zachciało się jechać do Afryki.

– Cicho, Stachu! – krzyknęła, rumieniąc się, Zuza, rodzona siostra Stanisława, a ulubienica profesora Poraja – nie prosiłam cię o to.

– Nie, to nie do uwierzenia! – zawołał – jednocześnie profesor, usłyszawszy słowa, siostrzeńca.

– A jednak, wujaszeczku – westchnęło dziewczę – ja bardzo proszę o to!

– Nigdy, moje dziecko, za nic na świecie! – obruszył się przyrodnik. – Spełnienie prośby twojej byłoby wprost szaleństwem, a zanadto cię kocham, abym miał mu ulec. Nie mówmy więc o tym. Wracajmy raczej do dinozaurów, o które tak dopominał się przed chwilą twój brat, sądząc, żem zapomniał o nich.

– Czy nie mówiłem ci, że tak będzie? – szepnął Stanisław do siostry. Ale Zuza nie odpowiadała i skurczywszy się na poręczy fotela, zwiesiła głowę, jakby poddając się pokornie surowemu wyrokowi, dokoła jednak jej ust igrał zagadkowy uśmieszek.

A profesor Poraj, otarłszy tymczasem nerwowo okulary wyjętym z kieszeni fularem, co czynił zwyczajnie w chwilach wzruszenia, nałożył je na oczy i mówił:

– Pytanie twoje, Stachu, wprowadza nas do średniowiecza dziejów ziemi, jak nazwano okres mezozoiczny, ów okres, w którym wszechwładnymi panami stworzenia na planecie naszej stały się olbrzymie gady: ichtiozaury, pleziozaury, mozazaury itd. w oceanach, a dinozaury na lądzie.

... – Potwory te tworzyły ogromną liczbę gatunków, ale ograniczę się tylko do zaznaczenia, że obok dinozaurów roślinożernych istniały też mięsożerne, jak ów straszny, ogromny tyrannosaurus rex, dla którego stworzenie wielkości człowieka starczyłoby zaledwie na jeden kąsek.

... – Dziwną igraszką losu jednego z tych gadów krwiożerczych zaskoczyła jakaś katastrofa żywiołowa w chwili, gdy ogryzał grzbiet zabitego przez siebie, choć znacznie większego, roślinożernego brontozaura i oto szczątki obu potworów w tej postawie, przechowane do naszych czasów, znaleziono w Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej, w złożach wierzchniej formacji jurajskiej środkowego Wyomingu. Świetną rekonstrukcją tego allozaura w czasie żeru, dokonaną według wskazówek znakomitego paleontologa amerykańskiego, profesora Osborna, poszczycić się może amerykańskie Muzeum Historii Naturalnej.

... – Na początku triasu gady te, dosięgłszy najwyższego szczebla rozwoju, znikają nagle, kończąc marnie swe istnienie trwające przez długi szereg tysiącleci. Zjawisko to usiłują paleontologowie wytłumaczyć tym, że gwałtowny rozwój, przy ogromnym wzroście i wyspecjalizowaniu się danego stworzenia pod różnymi postaciami, wywołuje w końcu jego zanik.

... – Tak miało być z dinozaurami. Ale nie ma przecież reguły bez wyjątku. Zresztą również amerykański paleontolog, profesor uniwersytetu wirgińskiego, Harry T. Marshall, wystąpił niedawno na łamach pisma The American Naturalist z nową teorią mającą tłumaczyć nagły zanik dinozaurów.

... – Oto okres mezozoiczny odznaczał się straszliwymi, długotrwałymi wybuchami wulkanicznymi. Jeżeli zaś pamiętamy wybuch wulkanu na wysepce Krakatau, w archipelagu Sundajskim, który zdołał w 1881 roku rzucić w przestworza takie masy pyłów wulkanicznych, że jeszcze w kilka lat później pyły te unosiły się w powietrzu, wywołując dziwnie rude, przyćmione wschody i zachody słońca – to jakież masy pyłów musiały unosić się nad ziemią, gdy w różnych jej punktach rozszalały się góry ogniste, ziejąc całymi latami ogniem, dymem, lawą i zmiażdżonymi cząsteczkami skał?

... – Wobec tych kataklizmów musiała – dowodzi profesor Marshall – osłabnąć znacznie intensywność promieni słonecznych, a poza tym gęste chmury pyłów, wciąż zasłaniające niebiosa, nie tylko ochładzały temperaturę, ale także tamowały dotarcie do ziemi promieni ultrafioletowych, wywierających, jak stwierdziły najświeższe badania naukowe, ożywczy wpływ na rozwój organizmów zwierzęcych i roślinnych.

... – Skutek więc tego braku promieni ultrafioletowych był bardzo prosty. Ociężałe, zimnokrwiste, o niezupełnym obiegu krwi, olbrzymie gady, wymagające dla swego istnienia wysokiej temperatury i silnego działania promieni ultrafioletowych, ulegają zwyrodnieniu, podlegają chorobom, i wydają coraz nieliczniejszych, rachitycznych potomków. Niedługi szereg pokoleń wystarczył, aby w takich warunkach dinozaury zmarniały zupełnie i zanikły.

... – Jak zatem widzicie, Marshall przypisuje zanik dinozaurów nie prawu paleobiologicznemu o związku pomiędzy zanikiem pewnych rzędów stworzeń a ich szybkim rozwojem i zróżnicowaniem, lecz brakowi promieni ultrafioletowych właśnie w chwili, gdy olbrzymie gady osiągnęły najwyższy stopień rozwoju. Macie więc już dwie teorie zaniku dinozaurów.

Profesor odpoczął chwilę, zapalił cygaro i puściwszy pod pułap kilka cieniutkich smug dymu, tak argumentował w dalszym ciągu:

– W epoce, w której dinozaury panowały nad innymi stworzeniami, na kuli ziemskiej rozpościerały się dwa ogromne lądy: północny i południowy, przedzielone morzem, któremu paleografowie nadali nazwę Mezogejskiego. Jakże zmieniła się od owych czasów postać kuli ziemskiej! Znaczne połacie wspomnianych lądów pogrążyły się w falach oceanów, inne znów powyrastały z głębin mrocznych. Niektóre wszakże z tych dziś nieistniejących lądów znikły stosunkowo tak niedawno, że przetrwały o nich liczne legendy, jak ta o owej bajecznej Atlantydzie, znana wśród ludów śródziemnomorskich, lub o owym ogromnym lądzie sięgającym od Australii zapewne do dzisiejszej Ameryki Południowej, znana ludom Polinezji i Melanezji.

... – Gdy wszakże inne części świata uległy zmianom olbrzymim, gdy fale południowego Atlantyku pochłonęły Gondwanę, ów ląd, który według niektórych paleontologów miał łączyć Amerykę Południową z Afryką, Afryka podzwrotnikowa przetrwała w stanie tak mało zmienionym, że niedawno podniosły się nawet głosy uczonych, iż nie w azjatyckiej pustyni Gobi, ani też na wyżynach Pamiru, lecz w afrykańskiej pustyni Kalahari należy szukać szczątków najstarszych przedstawicieli świata zwierzęcego.

... – Ponieważ zaś chodzi nam głównie o dinozaury, to zaznaczę, że szczątki tych jaszczurów znaleziono w Afryce podzwrotnikowej już w roku 1908. W roku tym kolonista niemiecki, Sattler, trafił zupełnie przypadkowo, prawie na powierzchni gruntu pokrytego przed tysiącleciami przez rozległe moczary i trzęsawiska, w pobliżu miejscowości Tendaguru, w ówczesnej Niemieckiej Afryce Wschodniej, a na dzisiejszym terytorium angielskim Tanganiki, na zbiorowisko olbrzymich kości. Sattler, będąc człowiekiem inteligentnym, zrozumiał, na szczęście, znaczenie naukowe dokonanego przez siebie odkrycia i natychmiast zawiadomił o nim bawiącego wówczas w Afryce wschodniej paleontologa niemieckiego, profesora wszechnicy stuttgarckiej, Eberharda Fraasa. Uczony niemiecki pośpieszył na miejsce wskazane przez Sattlera, a stwierdziwszy wielką istotnie doniosłość odkrycia swego rodaka, zwrócił na nie uwagę niemieckich władz państwowych, wskutek czego już następnego roku wyruszyła do Tendaguru wyprawa naukowa pod kierownictwem doktora Jannenscha. Owoce jej prac częściowo przesłano już do Berlina, gdy wybuchła wielka wojna światowa.

... – Trzeba z uznaniem zaznaczyć, że Anglicy, zająwszy terytorium Afryki wschodniej, nie potraktowali jako łupu wojennego skrzyń z wykopaliskami, których Jannensch nie zdążył już wysłać do Niemiec, lecz zwrócili je rządowi niemieckiemu. Ponadto przedsięwzięli dalsze poszukiwania w Tendaguru, powierzywszy je wytrawnemu paleontologowi kanadyjskiemu, W.E. Cutlerowi, profesorowi uniwersytetu w Manitobie. Od tego czasu już kilkadziesiąt skrzyń szczątków olbrzymich dinozaurów powędrowało z terytorium Tanganiki do muzeum South Kensington.

... – To jednak – powiecie zapewne – są szczątki wykopaliskowe sprzed lat milionów, wcale nie dowodzące, że przeżytek olbrzymich jaszczurów z epoki mezozoicznej dotrwał do czasów naszych. Tymczasem właśnie dowód taki mam w ręku!

Tu znów urwał, jakby chcąc sprawdzić, jakie wrażenie ostatnie jego słowa sprawiły na młodocianych słuchaczach.

Ale Zuza i Stanisław milczeli zakłopotani, spoglądając na wuja z niedowierzaniem.

Rozdział II

– Nie ulega wątpliwości – odezwał się wreszcie prof. Poraj – że wiele z istniejących w Afryce ogromnych jezior moczarzystych pamięta w samej rzeczy średniowiecze Ziemi. Wprawdzie niektóre z nich już wyschły zupełnie, zamieniając się w typowy busz afrykański, jak pod Tendaguru, a inne wysychają, jak owo, tak długo tajemnicze, jezioro Czad we francuskiej Afryce podzwrotnikowej, albo Rukwa, na wschód od jeziora Tanganika i inne. W takich mokradłach dinozaury musiały wyginąć już przed setkami tysięcy lat. Powiem nawet więcej. I w dzisiejszych czasach zdarzają się podobne katastrofy. Oto, na przykład, przed kilku zaledwie laty wyschły od razu wskutek upałów nadzwyczajnych rozległe moczary Lorian, na północ od Kenii, pociągając za sobą gromadne wyginięcie hipopotamów żyjących w tych mokradłach od czasów przedwiecznych. Niemniej to, co pozostało z tych mokradeł afrykańskich, zajmuje jeszcze przestrzenie, dorównujące obszarem niejednemu z państw europejskich.

... – I oto dowód, o którym wspomniałem, stwierdza, że na jednym z tych moczarów, obejmującym setki kilometrów kwadratowych, znalazł się rzeczywiście przeżytek dinozaura.

Zuza i Stanisław, usłyszawszy te słowa, zawołali prawie jednocześnie:

– Czy być może?

– Tak jest, moje dzieci – potwierdził profesor, spoglądając na nich z uśmiechem.

– Jakimże sposobem – przemówiła wreszcie Zuza, ochłonąwszy pierwsza ze zdumienia – dowiedziałeś się, wujaszeczku, o tym dziwojaszczurze bajecznym?

– Dowiedziałem się – rzekł profesor po chwili namysłu, jakby hamując ogarniające go wzruszenie – z listu przyjaciela, starego łowcy zwierząt Patryka Murphy’ego, który dostarczył już naszemu instytutowi wielu rzadkich okazów fauny afrykańskiej. Słyszeliście zapewne o nim.

... – Otóż od kilku już lat utrzymuję z nim korespondencję. Irlandczyk ten dziwnie przywiązał się do mnie i często w listach swych wyraża szczerą radość, że Polska, kraj katolicki, o którym przed wojną prawie że nie słyszał, odzyskała niepodległość i stała się wielkim państwem w Europie. Ja mu się też staram odwzajemnić. Niedawno, na przykład, pomogłem mu uzyskać od rządu belgijskiego pozwolenie na schwytanie w parku przyrody imienia króla Alberta, na zboczach wulkanów Virungi, w północnowschodnim kącie Konga belgijskiego, pary młodych goryli.

... – Nie spodziewałem się nawet, że za tę przysługę będę tak hojnie wynagrodzony! Wyobraźcie sobie ze uradowany uzyskanym pozwoleniem poczciwy łowca zwierząt nie tylko podziękował mi serdecznie, ale ponadto nadesłał wiadomość, która mnie wprost zelektryzowała i zniewoliła na stare lata do wyprawy w głąb Afryki. Oto donosi mi, że wybrawszy się nad jezioro Bangweolo, dokąd jeszcze nie docierał, dowiedział się od zamieszkującego południowe wybrzeża jeziora plemienia Lobisów o istnieniu w jeziorze straszliwego potwora, którego Lobisowie przezwali słoniem-pytonem i którego tak się boją, że za nic nie chcieliby zapoznać się z nim bliżej. Gdy zaś Murphy nie chciał im wierzyć, wskazali mu miejsce, gdzie potwór ma niekiedy wychodzić na ląd nocami, zwłaszcza przy pełni księżyca.

... – Pomimo ostrzeżeń łowca zwierząt popłynął tam z dwoma towarzyszącymi mu synami i ujrzał zdumiony istną drogę szerokości kilkunastu jardów, wyżłobioną wśród lasu trzcin pokrywających w tym miejscu jezioro, a na miękkim gruncie wybrzeża wyraźne, choć już stare, ślady przewyższające znacznie rozmiarami ślady słonia. Zauważył też na rosnących tam krzewach i drzewach połamane gałęzie i poobgryzane liście, skąd wniosek, że potwór jest stworzeniem roślinożernym.

... – Podniecony takimi dowodami istnienia potwora urządził nawet na wybrzeżu zasadzkę na niego i spędził w niej kilka nocy, niestety bezowocnie. Że zaś miał zobowiązania terminowe, musiał zaniechać dalszych usiłowań.

Po tych słowach profesor zamilkł na chwilę, po czym spytał:

– A teraz powiedzcie mi, czy się domyślacie, co to za zwierzę istnieje dotychczas w jeziorze Bangweolo.

Zuza i Stanisław milczeli.

– Muszę więc wam powiedzieć, że Lobisowie opisali jak najdokładniej Murphy’emu może ostatni już przeżytek jednego z największych dinozaurów, olbrzymiego brachiozaura. I nie może tu być pomyłki, bo żadne ze znanych mi zwierząt kształtów takich nie posiada. Patrzcie!

Mówiąc to, sięgnął po gruby tom i otworzywszy go, wskazał umieszczoną tam ilustrację. A gdy młodzi pochylili się zaciekawieni nad obrazkiem przedstawiającym potworne stworzenie, dodał:

– Jak więc widzisz, kochany Stachu, obawy twoje są nieuzasadnione i chyba przyznasz, że nie mogłem nie skorzystać z tej niebywałej okazji, choćby kosztem całego swego majątku. Niezwłocznie tedy napisałem do Murphy’ego, prosząc o zachowanie tajemnicy i zapowiadając nasz przyjazd. Stąd nasza wyprawa, w której stary łowca zwierząt służyć nam będzie za przewodnika. Obiecał mi to solennie i gdy tylko zawiadomię go o dniu naszego przyjazdu, oczekiwać nas będzie w Taborze...

W tej chwili Zuza, zeskoczywszy z poręczy fotela, na której dotychczas siedziała skurczona, stanęła równymi nogami na podłodze.

– Wuju – zawołała głosem drżącym ze wzruszenia – ja tego ostatniego przeżytka dinozaurów muszę zobaczyć! Wujaszku drogi, pozwól mi towarzyszyć sobie!

– Ależ moje dziecko – perswadował profesor, ujmując ręce upartej dziewczyny – powiedziałem ci już, że to niemożliwe. Trudy tej wyprawy byłyby ponad twe siły...

– O, nie! – przerwała mu Zuza. – Jestem silna i zdrowa. Gdy ojciec zabrał mnie, jak wiesz wujaszku, do Callao, aby mi pokazać Kanał Panamski, ani razu nie zapadłam na chorobę morską, choć napotkaliśmy burze na obu oceanach.

Należy tu dodać, że ojciec Zuzy i Stanisława, Jan Poleski, syn zasłużonego uczestnika powstania 1863 roku, zesłańca na Syberię, sam zmuszony do opuszczenia w młodym wieku ziemi rodzinnej z powodu udziału w tajnych organizacjach patriotycznych, znalazłszy się we Francji, wstąpił do marynarki handlowej i przeszedłszy wszystkie szczeble hierarchii służbowej, zdobył żelazną pracą i wytrwałością dyplom kapitana okrętowego au longs cours. W tym już charakterze przebył wielką wojnę, gdy zaś odrodzona Polska zaczęła tworzyć własną flotę handlową, pośpieszył do wskrzeszonej ojczyzny i już od lat kilku dowodził parowcem Poznań Towarzystwa Żeglugi Polskiej.

Jeszcze we Francji kapitan Poleski poznał i poślubił pannę Zuzannę Porajównę, przebywającą tam na studiach z bratem swoim, młodym wówczas przyrodnikiem polskim Tomaszem Porajem. Niestety, w kilka lat po wojnie pani Poleska, wyczerpana strasznymi przejściami wojennymi, zakończyła życie osierocając Stanisława i Zuzę.

Od tego czasu głównie profesor zajmował się siostrzeńcami.

– Niestety – odparł profesor tonem żartobliwym – nie możemy korzystać, moja panno, z twego doświadczenia nautycznego, choćby już z tego względu, ze wyprawa nasza udaje się do Afryki nie morzem, lecz drogą powietrzną.

– A nie słyszałem – wtrącił Stanisław przekornie – aby siostrzyczka moja posiadała też dyplom pilotki.

– Stachu – zawołała Zuza niecierpliwie – proszę cię bardzo, nie wtrącaj się do mojej rozmowy z wujaszkiem! Wprawdzie – dodała szybko – pilotką nie jestem, ale chyba wiesz, że skończyłam kurs pielęgniarstwa, że znam się na pielęgnowaniu chorych i na niesieniu pomocy doraźnej, pod tym więc względem mogłabym się przydać wyprawie wujaszka.

– To jeszcze nie powód – zawołał przyrodnik – aby cię, panno, wystawiać na trudy, niebezpieczeństwa i znoje takiej wyprawy. Byłoby zbrodnią narażać twe życie bez istotnej potrzeby i słusznie mógłby twój ojciec mieć żal do mnie, że uległem twej fantazji.

– To nie fantazja, wujaszeczku! – broniła Zuza wytrwale swej sprawy. – To może pragnienie, któremu uległo już tyle innych dzieci odrodzonej Polski, pragnienie ekspansji imienia polskiego po świecie, powetowania tych strat, które ponieśliśmy podczas niewoli. Wszak i ty, wujaszku, uległeś pragnieniu, aby Polska zyskała na sławie. Jakże wyprzedzili nas pod tym względem Anglicy, Francuzi, Niemcy, młodzi Amerykanie, a nawet ci boerowie holenderscy, którzy skolonizowali niemal całą Afrykę południową!

– A czy wiesz, panienko – spytał profesor – jak krwawe były dzieje przenikania w głąb Afryki tych trecków burskich?

– Wiem, wujaszeczku, i wiem także, iż trudy krwawe nie odstraszyły ani żon, ani córek, towarzyszących mężom i ojcom w tych wędrówkach znojnych. A zresztą, daleka to już przeszłość. Dzisiaj inaczej! Wszak niedawno młoda żona sir Allana Cobhama towarzyszyła swemu mężowi w nużącej, długiej podróży powietrznej dokoła całej Afryki, lądując przy tym nieraz wśród dzikich, którzy nigdy jeszcze nie widzieli samolotu, a jednak również szczęśliwie powróciła z tej wyprawy. Ale przypomnę ci, wujaszeczku, przykład jeszcze wymowniejszy, mianowicie córkę owego mizantropa, artysty fotografa, przyrodnika i słynnego myśliwego, pana Bernarda de Wateville’a, zabitego przez lwa na pograniczu Ugandy i Konga Belgijskiego.

– I cóż się stało z jego córką?

– Otóż panna de Wateville towarzyszyła ojcu w niebezpiecznej wyprawie mającej również na celu zbieranie fotografii z życia dzikich zwierząt afrykańskich, po tragicznej zaś śmierci ojca nie zaniechała rozpoczętej przez niego pracy, pozostała w puszczy i jeszcze przez trzy lata prowadziła dzieło ojcowskie. A przecież i ona żyje dotychczas...

– Jak widzę – zauważył, potrząsając głową, czcigodny kierownik Instytutu Przyrodoznawstwa – przygotowałaś cały arsenał broni do walki z wujem. Może jeszcze jaki pocisk ukrywasz w zanadrzu?

– Tak, wujaszeczku drogi – potwierdziła, uśmiechając się, zapytana, której rumieńce podniecenia wykwitły na policzkach – przestudiowałam też przyrodę afrykańską.

Tu wskazała palcem na zbiór rogów antylop afrykańskich, rozwieszony naprzeciwko biurka profesora, i mówiła dalej:

– Na przyktad, niech mnie wujaszek wyegzaminuje, do jakich gatunków antylop należą rogi rozwieszone na tej tablicy.

Szanowny profesor uśmiechnął się niedowierzająco, bo na tablicy wisiało ze dwadzieścia par rogów najrozmaitszych kształtów i wielkości, i wskazując na wiszące pośrodku tablicy ciężkie, grube, jakby zrośnięte u podstawy grubymi naroślami rogi, rozchodzące się poziomo, a następnie zakrzywione ku górze, zapytał:

– Niechże panienka mi powie, do jakiego gatunku antylopy należą te oto rogi?

– Przepraszam pana profesora – zawołała, śmiejąc się, Zuza – to nie są rogi antylopy, lecz dzikiego bawołu kafryjskiego, bos albo bubalus caffer, postrachu myśliwych.

– Jak to – spytał profesor zdumiony – więc i nazwy łacińskie pamiętasz?

– Naturalnie, wujaszku. Przecież to uzupełnienie konieczne.

– Brawo! – krzyknął profesor, klasnąwszy w dłonie, po czym zwracając się do siedzącego nieruchomo siostrzeńca, dodał: – Stachu, śpiesz mi na pomoc, jeżeli nie chcesz, abym skapitulował!

Ale widocznie w młodzieńcu, zdumionym nie mniej od jego wuja, przemówiło, pod wpływem zapału i wiedzy pięknej siostrzyczki, serce męskie i odeszła go chętka do dalszego jej docinania, bo nie śpieszył bynajmniej z odsieczą oblężonemu wujowi i uśmiechał się tylko pod przystrzyżonym wąsem.

Na okrzyk wuja, wzywający pomocy Stanisława, w oczach Zuzy błysnął wyraz niepokoju. Gdy jednak zamiast zwykłych docinków spotkał ją życzliwy uśmiech brata, kończyła już spokojnie:

– Mógłby wujaszeczek wyegzaminować mnie także z innych działów przyrody, a także z geografii Afryki. Bo od czasu, gdy wujaszek prowadzi z panem Murphym korespondencję w sprawie tej wyprawy, o której właściwym celu dowiedziałam się dopiero teraz, tylko Afrykę mam w głowie.

– Przyznajesz więc, że już dawno knułaś spisek przeciwko wujowi?

– Przyznaję, że jak tylko wujaszek postanowił wyjechać do Afryki, powzięłam myśl towarzyszenia mu w tej wyprawie i że zaraz napisałam do ojca o moim zamiarze, adresując mój list do Lizbony, gdzie jego Poznań ma się zatrzymać. Zapewne już w tych dniach nadejdzie odpowiedź i nie wątpię, że będzie przychylna, boć drogi mój ojciec, jako marynarz, musi zrozumieć duszę swej córki, a wie przy tym, że ciocia Weroncia zastąpi mnie doskonale w zarządzie naszym domkiem; wreszcie, co jest może najważniejsze – pod opieką wujaszeczka nie może mi się stać nic złego...

Podczas całej tej przemowy profesor nie przestawał spoglądać błagalnym wzrokiem na Stanisława, młodzieniec jednak wciąż milczał zawzięcie, uśmiechając się do siostry.

Cóż pozostało wobec tego czcigodnemu profesorowi, jeżeli nie kapitulacja?

 

*     *

 

*

 

W miesiąc po tej rozmowie dzielny Krakus, parowiec Żeglugi Polskiej, płynący właśnie z Gdyni do Lourenco Marquez w portugalskiej Afryce wschodniej z ładunkiem polskich podkładów kolejowych i kopalniaków, przeznaczonych dla kolei i kopalni w Transwalu, wziął też na pokład bagaże wyprawy profesora Poraja, zapakowane i posegregowane ze skrupulatnością prawdziwie kobiecą przez Zuzę, której profesor powierzył dział gospodarczy wyprawy, aby je wyładować w Dar-es-Salamie i wysłać stamtąd koleją centralną terytorium Tanganiki do Tabory.

Gdy zaś minęły trzy tygodnie od chwili opuszczenia portu gdyńskiego przez Krakusa, wzbił się w powietrze wspaniały Biały Orzeł Lotu Polskiego, unosząc w daleką i niebezpieczną podróż prof. Poraja, dwu jego preparatorów, a zarazem strzelców i wiernych towarzyszy pracy, panów Akackiego i Zimę, wreszcie Zuzę i Stanisława.

Wprawną ręką prowadzony samolot pędził znanymi szlakami z szybkością przeszło 150 km na godzinę. Ale szybkość ta nie sprawiała wrażenia na jego pasażerach. Przywykli już do szybszych nawet przelotów, tak jak ojcowie ich musieli w końcu oswoić się z szybkością pociągów pośpiesznych, choć z początku szybkość ta przejmowała ich strachem przesądnym. A przy tym wszyscy tak byli zajęci niezwykłym celem wyprawy, że nie zważali na przesuwające się pod nimi krajobrazy Europy. Dopiero wówczas oczy ich zabłysły żywiej i w kabinie zapanowało ożywienie, gdy po noclegu w Atenach ujrzeli w purpurowych promieniach zachodzącego słońca zbliżające się szybko wyniosłe mury cytadeli Kairu ze strzelającymi spośród nich minaretami meczetu Mehmeda Alego, tego jakby herbu stolicy Egiptu, dalej zaś rozpływające się już w mroku wieczornym zarysy widmowe piramid Cheopsa i Chefrena.

Zuzę ogarnęło wzruszenie.

Zdawało się jej, że z ciemnobłękitnych wód Nilu unosi się ku samolotowi szmer słów tajemniczych hymnu powitalnego sprzed tysiącleci...