Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Druga część trylogii o dziejach Gdyni i jej mieszkańcach. Tak trzymać! – komenda, która ma na celu utrzymanie obranego kursu jest moralnym kompasem dla bohaterów rzuconych w wir historii pierwszej połowy XX wieku. Łącznie na prawie dwóch tysiącach stron autorka opowiada historię rodzącego się portu i rozwoju osady w miasto. Niezwykle poruszająca opowieść o ludzkich dramatach i konsekwencjach trudnych decyzji. Literacka fabuła miesza się z faktami, a postacie fikcyjne z realnymi bohaterami historycznych wydarzeń. Fleszarowa-Muskat stworzyła wciągającą opowieść o przestrzeni, nie zapominając przy tym o jednostkach, od których zależał los przyszłych pokoleń.
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 717
Veröffentlichungsjahr: 2019
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Stanisława Fleszarowa-Muskat
Saga
Tak trzymać tom 2: BrzegZdjęcie na okładce: Shutterstock Copyright © 1996, 2019 Stanisława Fleszarowa-Muskat i SAGA Egmont Wszystkie prawa zastrzeżone ISBN: 9788726288308
1. Wydanie w formie e-booka, 2019
Format: EPUB 2.0
Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą SAGA Egmont oraz autora.
Z całej nowej egzystencji najbardziej zdumiewała Konkową winda. Winda w wysokim domu, który Łucka wybudowała pod Kamienną Górą na jednym z placów wykrojonych z ojcowskiego pola. Można się było przenosić nią bez męczenia starych nóg z piętra na piętro, nawet na to najwyższe, na piąte, gdzie obok pralni i suszarni miała Konkowa swoje własne, osobne mieszkanie, gar-so-nie-rę, jak je nazwał odwiedzający Grabieniów pan kapitan Jazowiecki, który dla Krzysztofa i jego rodziny był nadal dawnym Wołodią, zatrącającym wciąż jeszcze z rosyjska, choć już nie tak mocno jak przed piętnastu laty, kiedy zjawił się w Gdyni. Mimo że przybywało mu złota na rękawach munduru, a na ulicy salutowali mu marynarze, bosmani i porucznicy marynarki, nie miało to żadnego wpływu na zmianę jego stosunku do siebie samego, nie przydawało mu ani powagi, ani nie hamowało żywiołu, którym wciąż jeszcze był. Teraz przychodził co czwartek na karty do pana Słubickiego, prezesa Carbopolu, który sam, tylko ze służącym Karolem, zajmował całe pierwsze piętro od ulicy i od podwórza. W karty grano tam ostro i gdy dziś opuściło Wołodię jego zwykłe szczęście, a Krzysztofa i Łucki nie było akurat w domu, zawitał zdyszany do Konkowej – po pożyczkę.
Powiedziała mu, że przecież jest winda, dlaczego to pan kapitan biegł po schodach jak knop jaki, nie wiedzący, że na dole można guzik nacisnąć, i już się jest na górze, ani człowiek zdrowaśki zacząć nie zdąży.
– Rzeczywiście – powiedział kapitan w roztargnieniu – jest winda. Nie odebrał jednak należycie intencji tej informacji, nie spełnił nadziei konkowej na podziw dla tego niezwykłego komfortu –nie mogła wiedzieć, że jeszcze przed wojną jeździł w Kijowie windą wysłaną czerwonym taszkienckim dywanem, o ścianach z luster, sprawiających, że gdy się do niej wsiadało, miało się zawsze ochotę ukłonić się sobie samemu; nie mogła o tym wiedzieć i, być może, nie zdołałaby ukryć urazy, gdyby Wołodia natychmiast nie naprawił swego nietaktu. Stanąwszy na progu podniebnego pokoju Konkowej, który od zgiełkliwości ulicy oddzielony był szerokim tarasem z balustradą płonącą czerwonymi pelargoniami, zagwizdał cichutko i powiedział: – Ależ garsoniera!
– Że co? – zapytała, wstrzymując oddech.
– Gar-so-nie-ra! – powtórzył kapitan: Zajrzał do łazienki i małej kuchni po drugiej stronie przedpokoju, pochwalił spiżarnię w ścianie z dopływem świeżego powietrza, zapalił gaz, żeby sprawdzić ciśnienie, po czym wyszedł na taras, odetchnął wieczornym chłodem i jakby na dobre zapomniał, po co tu przyszedł i dlaczego tak się śpieszył, wspinając się po schodach.
Z sąsiedniego tarasu, należącego także do piątego piętra kamienicy Łucki i także obwiedzionego czerwonym płomieniem pelargonii, dochodził przytłumiony dźwięk radiowego koncertu. To panna Loewe, przybyła tu z Gdańska wraz z filią swojej firmy maklerskiej, słuchała muzyki przy wieczornej toalecie. Pojawiła się na chwilę przy drzwiach, w szlafroku, żeby je zamknąć pośpiesznie, gdy z dołu, z ulicy, buchnął niepohamowany męski śpiew – środkiem jezdni, spleceni ramionami, szli jacyś marynarze, Holendrzy albo Anglicy, nie można było zrozumieć, w jakim języku śpiewają. Za nimi – ale już w milczeniu – podążała truchtem grupka Chińczyków w brudnobiałych koszulach, wyrzuconych na szerokie, przykrótkie spodnie, spod których widać było ich chude łydki. Wszyscy razem wtargnęli po chwili do nocnego lokalu na rogu, przez śpiew przedarł się jazzowy jazgot, krótkie lśnienie światła z otwartych drzwi prześlizgnęło się po czarnych warkoczach Chińczyków. Z pobliskiego stoku Kamiennej Góry dochodziła przenikliwa woń świeżej, majowej zieleni, nie obeschłej jeszcze po niedawnym deszczu.
– Czuje pani, jak świat pachnie? – spytał kapitan z mroku. Nie odpowiedziała, więc powtórzył: – Świat pachnie, pani Konkowa, nie czuje pani?
– Ano, jak każdej wiosny – odrzekła wreszcie. – Teraz dopiero pan kapitan to zauważył?
– Tak, to śmieszne – powiedział po długim milczeniu (i jak przedtem nie widziała jego twarzy, zasłoniętej przez mrok w nocnej głębi tarasu) – to śmieszne i dziwne, że tak bardzo zauważyłem to dopiero tego roku.
Potem zaczął mówić o czymś innym i już przypomniał sobie, że się śpieszy, że na dole na niego czekają, ale niesporo było mu od razu zacząć o pożyczce, więc jeszcze zapytał, ile wynosi czynsz za tę garsonierę panny Loewe i tę trzecią obok, którą zajmowało młode małżeństwo z Warszawy, pracujące w Komisariacie Rządu. Sto dwadzieścia – powiedziała, a on się zdziwił, uprzejmie się zdziwił, że tak tanio, że cena taka przystępna za tej klasy gar-so-nie-rę.
Zapytał jeszcze, czy płacą? No tak, to było najważniejsze, jakie znaczenie miałoby posiadanie domu, gdyby lokatorzy zalegali z komornym – ale tu Konkowa musiała się zająknąć, bo panna Loewe była akuratna jak nikt, jej jednej z całej kamienicy nie trzeba było przypominać, że już pierwszy, ale tamci z Warszawy... Ludzie z Warszawy nie mieli w ogóle tej życiowej punktualności, nastawionej jak dobry zegar na rzetelność i solidność w spełnianiu zwykłych obowiązków. Może wydawały im się nudne, może niewarte uwagi, a w dodatku ci z trzeciej gar-so-nie-ry, ci Arciszewscy z Warszawy, byli młodzi i wciąż czegoś im się zachciewało, nieprzydatnego, niepotrzebnego, cali byli jakby w nierozsądku i niepraktyczności, no i jeszcze to kasyno w Sopotach za wcześnie ich podkusiło, mieli na to przecież czas, z jakie dobre dwadzieścia lat, ażby obrośli w piórka, ażby mieli w szafie trochę prześcieradeł i powłok i nie trzeba by było suszyć na słońcu albo na kaloryferach wciąż tej samej zmiany, która wcale zmianą nie była, bo była jedna. Urzędnikom z Gdańska wstęp do kasyna był wzbroniony, ale urzędnikom z Polski nie, od razu poczuli się tak bogaci, tak zabezpieczeni przed losem, że niepotrzebne wydawało im się grzanie złotówek w rękach, nawet takim Arciszewskim, takim nieopierzonym Arciszewskim z jednym prześcieradłem i jedną powłoką...
– Płacą? – spytał kapitan jeszcze raz.
– Różnie – bąknęła Konkowa, żeby nie wdawać się w szczegóły, żeby nie rozgadać się niepotrzebnie d tajemnicach kamienicy, o której opinię trzeba było dbać tak samo, jak o czystość tynku i okien.
– Jak się stąd wyniosą, wynajmę od pani tę garsonierę – powiedział Wołodia. – W lecie spałbym na tarasie, oddychałbym tym zielonym zapachem świata, który pani daje lokatorom za sto dwadzieścia złotych miesięcznie, podczas gdy ja za sto dwadzieścia pięć oddycham rybim smrodem, budzony o każdym świcie krokami rybaków zdążających do portu.
– Dobrze, panie kapitanie – powiedziała westchnąwszy, nie wiadomo: z zachwytu czy z przykrego zaskoczenia, bo zaraz potem poprosił ją o dwadzieścia złotych, które mu dala, pocieszając się równocześnie, że jeśli nie on, to Krzysztof będzie musiał przecież jej te pieniądze oddać. Zwiozła go windą na dół i odstawiła do samych drzwi pana prezesa Carbopolu, z których – gdy się otwarły – buchnęła na całą klatkę schodową woń dobrej kawy i dobrych cygar, a także nieznanych jakichś przypraw, używanych przez Karola, kamerdynera i kucharza do potraw podczas czwartkowych przyjęć. Konkowa wciągnęła ją głęboko w nozdrza, starała się przez chwilę wyobrazić sobie, co i jak się je tam za tymi drzwiami, których próg w jej własnym domu był jakby dla jej nóg za wysoki. Bez interesu nie mogła go przestąpić, choć dla gołego kapitana z dwudziestoma pożyczonymi od niej złotymi w kieszeni był w sam raz, a może nawet trochę za niski, bo nazwisko Wołodi brzmiałow towarzystwie pierwszopokoleniowej portowej finansjery. Krzysztof dość dawno jej to wyjaśnił, kiedy się dziwiła, czemu pan Słubicki na przykład jego nie zaprasza. Nie trzeba było chcieć za wiele; w tej całej zdumiewającej zmianie, jaka spadła na piaszczysto-torfiasty skrawek nadmorskiej ziemi, na którym od wieków rodzili się, żyli i umierali Konkowie, wśród takich samych jak oni, Konkowa usiłowała zachować pokorę. Trzymała się jej niekiedy jak ostatniej deski ratunku przed szaleństwem, które mogło przyjść z nagłego dostatku, z pychy, z utraty dawnego gruntu pod nogami, jakim była zawsze ta sama, zawsze pewna, nadmorska, rybacka bieda i myślenie przede wszystkim o chlebie, o niczym więcej.
Odeszła od drzwi, ale wciąż jeszcze przy nich była, kuszona tym, co przed nią kryły, a co było splendorem kamienicy, i nie warto było udawać nawet przed samą sobą, że nim nie jest – tu przecie, gdzie Augustyn kiedyś siał żyto, zatrzymywały się najpiękniejsze w mieście samochody i tu wchodziły najważniejsze osoby, stąd i z Gdańska, i ze Śląska, i z samej Warszawy, wchodziły do tego domu, który na miejscu Augustynowego żyta wyrósł, od razu taki, jak być powinien, dla najlepszych lokatorów, z pokojami do słońca, z kuchniami i służbówkami od podwórza, i z windą, z obszerną, cichą, nie psującą się nigdy i tak sprzyjającą starym nogom windą. Wróciła do tej windy z ulgą, odżegnując się od myśli sprzed chwili, dobrych dla tych, którzy z podniesionymi w górę pięściami maszerowali ulicą każdego pierwszego maja, a nie dla kogoś, kto jeździł własną windą przez pięć własnych pięter i mógł to robić, ile razy przyszła mu na to ochota, z dołu do góry i z góry na dół, jeszcze raz i jeszcze raz, dopóki któryś z lokatorów nie wezwał windy, co o tak późnej porze zdarzało się rzadko. Konkowa więc po raz czwarty nadusiła guzik parteru, zjechała na dół, znowu pomyślała, że nie trzeba chcieć za wiele, gdy i tutaj dosięgły ją wonie bijące z mieszkania na pierwszym piętrze, potem zastanowiła się, czy nie trzeba by zajrzeć do Łucki na drugie piętro, sprawdzić, czy dzieci nie śpią przy świetle i czy Anula, którą sama przywiozła Łucce do pomocy aż spod Pucka, nie stoi na schodach albo w bramie z marynarzem – ale nie wiadomo dlaczego nie wydało jej się to dostatecznie ważne, ważniejsze od tego, co zamierzała na tę i następną chwilę dla siebie, tylko dla siebie, bo jakoś znowu nacisnęła guzik piątego piętra i przymknąwszy z lubością oczy, pojechała na górę.
Co powiedział kapitan, stojąc na tarasie? Że świat pachnie. Zapytał ją, starą kobietę, czy to czuje? Nie chodziło już o to, jakimi woniami jej się objawiało życie, ale dlaczego on akurat teraz to powiedział? Żadnej innej wiosny tego nie zauważył? Powiedziała mu to, a on odrzekł, że takbardzo zauważył to dopiero tego roku.
Nacisnęła znowu guzik sprowadzający windę na parter. Nie, pomyślała, nie wynajmę mu tej gar-so-nie-ry, nawet gdybym wymówiła Arciszewskim. Może by nie płacił, tak samo jak oni, i nawet upomnieć by się nie wypadało, dosyć było tego kontredansa z panem Słubickim, który nigdy nie raczył pamiętać, czy zapłacił za mieszkanie, czy nie. Taki wielki pan pewnie miał prawo do roztargnienia, już samo myślenie, skąd, z jakiej spółki należą mu się pieniądze, musiało być uciążliwe i zajmować dużo czasu, ale jak człowiek ma komuś dać pieniądze, to nie powinien być przy tym bardziej roztargniony niż wtedy, gdy je sam bierze – a tego właśnie pan Słubicki nie raczył rozumieć; kapitan, gdyby zarabiał tyle pieniędzy co on, byłby taki sam. Ale nie zarabiał i nie wiadomo było, czy to dobrze, czy źle, skoro i tak miał nie płacić za mieszkanie...
Winda od dłuższego już czasu stała na parterze, więc Konkowa znowu nacisnęła guzik piątego piętra. Oparła się o ścianę, ręce splotła na piersiach. To wszystko było żartem ze strony kapitana, bo przecież miał się żenić, wreszcie miał się żenić i, jak mówił Krzysztof, choć niezbyt w to wierzył, miał się żenić ostatecznie. W ciągu tych wszystkich lat, kiedy się przyjaźnili, a dzieci Łucki i Krzysztofa – Julitka i Tomaszek – przychodziły na świat i rosły, ożenek Wołodi był bezustannym tematem ich rozmów. Ze cztery już razy Łucka, zapraszana na wesele, szyła suknię, Krzysztof oddawał do prasowania swój czarny garnitur, a kapitan zjawiał się niby zakłopotany, ale dziwnie promienny i oznajmiał, że się rozwiało, że pozostaje w kawalerskim stanie. „Nie martw się, Wołodia – mówiła Julitka, wdrapując mu się na kolana – ja się z tobą ożenię. Ja się całkiem z tobą ożenię”. „Jak się ożenisz?” – śmiał się kapitan. „Całkiem – powtarzała – zupełnie się ożenię, raz na zawsze”.
Julitka zdążyła już podrosnąć, miała czternasty rok, wyglądała nawet na więcej, stanik trzeba jej było uszyć, bo marynarze oglądali się za nią na ulicy, kiedy biegła ze szkoły, a kapitan Jazowiecki – kapitan Jazowiecki wciąż jeszcze się rozglądał wśród panien, nie bardzo wiedząc zresztą, czy w ogóle szuka. To on był szukany, to jego znajdywano, i tym razem było tak samo: panna Blok (Polsped i jeszcze coś, jakieś udziały w cukrze albo bawełnie), panna Blok powiedziała mu na balu w kasynie: „Niech mi się pan dobrze przypatrzy, chcę wyjść za pana za mąż”. Wołodia, trzymając pannę w ciasnym uścisku podczas tanga, wiedział już wszystko, co należało wiedzieć przed ślubem – przypatrzeć się zamierzał papie.
Opowiadał potem o tym wszystkim w czasie jednej z kolacji u Krzysztofów, na które zapraszano go zwykle przed pierwszym, kiedy jasne było, że już nie ma grosza w kieszeni, nawet na najskromniejszy posiłek. Papa Blok musiał także o tym wiedzieć, bo od początku sprawę postawił całkiem jasno: Marynka dostanie w posagu bardzo okrągłą sumkę, bo oficer w rodzinie jest ozdobą, a nie podstawą utrzymania. Od kiedy przyszła na świat, nigdy jej niczego nie odmawiano, studiowała, gdzie chciała, w Paryżu, w Liege i w Grenoble, ale nigdzie tam nie patrzyła na nikogo tak, jak tu patrzyła na kapitana, więc jeśli go sobie wybrała, jeśli godzinami potrafiła wyczekiwać w swoim chryslerze, aż wyjdzie z koszar albo wróci z morza, czy dobry ojciec mógł jej go odmówić? Ślub wyznaczono na ósmego września, miał się odbyć w imieniny panny po powrocie jej matki ze Stanów, która ze względu na sprawy Polspedu nie mogła wrócić wcześniej i oczekiwano jej powrotu dopiero sierpniowym rejsem „Sobieskiego”.
Kiedy kapitan, oznajmiwszy im to, wyszedł, Krzysztof powiedział, że kto wie, może przyszły teść zechce teraz wyciągnąć Wołodię z wojska i wprowadzić w wielkie interesy portowej spedycji, już przecież zaczął przez niego bywać u pana Słubickiego na dole. Julitka wówczas, oparłszy na zwiniętych pięściach podbródek, szepnęła mściwie: „Ja ją zabiję! Ja zabiję tę pannę Blok!” „Głupia! – parsknął Tomaszek z pełnymi ustami – On jest przecież stary. Wiesz, ile ma lat? „No ile? Ile?” – odwrzasnęła. „Spokój! – powiedział Krzysztof z uśmiechem, który miast mu rozewrzeć wargi, jeszcze je tylko bardziej zesznurował. – Spokój! Ma tyle lat co ja. Trzydzieści sześć”. „No widzisz! – triumfował Tomek. – Mówiłem, że jest całkiem stary”.
Kiedy winda stała, słyszało się w niej szum ciszy, była jakby muszlą, którą opływało morze, poza nią była ciemność i spadanie w dół. Dlaczego spadanie w dół? – przeraziła się Konkowa, nacisnęła guzik, i winda zaczęła zjeżdżać z piętra na piętro, gładko i bezpiecznie. Więc Krzysztof, jej zięć, ten, którego – przybyłego skądś z daleka – nie chcieli wpuścić na próg swego domu, a który potem podniósł z ziemi Augustyna, kiedy upadł i nigdy już nie miał się sam z niej podźwignąć, Krzysztof miał już trzydzieści sześć lat. A Łucka trzydzieści trzy. Jak to szybko zleciało, pomyślała Konkowa. Po prawdzie Łucka jeszcze teraz wygląda jak panna i panowie ze Śląska, jak przyjeżdżają do firmy, w której pracuje, zawsze do niej mówią „Fraulein” i przynoszą jej pudełka czekoladek. Warkoczy nie obcięła, tylko nosi je teraz oplecione wokół głowy, a złote są jak dawniej i jak dawniej ciężkie; ładnie jej z tymi warkoczami, jeszcze teraz mógłby się jej trafić ktoś bardziej obrotny niż Krzysztof, który poza swoją rządową pensję w porcie nigdy nie wyjdzie, a cóż tu znaczą teraz rządowe pensje, choćby najwyższe! Konkowa poczuła nagle, że grzeszy, przypomniała jej się ta chwila, kiedy to inżynier Wenda dał Krzysztofowi posadę „przy samym sobie” i co to wtedy dla nich było, jakby Pana Boga za nogi obłapili, cała rodzina, nawet Augustyn na śmiertelnym łożu, któremu na odejściu taka dobra trafiła się nowina. Ale to było dawno, i wszystko się szybko zmieniało, jak widoki w oknach pociągu. Patrzysz – pole, i już nie pole, tylko domy wysokie, i nie torfiaste bagno nad Chylonką, ale magazyny ogromne i gmachy pękate, a w nich ryż i olejowe ziarno, kauczuk, kakao i bawełna... Ludzie tu ciągnęli jak koty za zapachem kiełbasy. I nie tylko tacy z pustymi rękami, którzy stali potem w ogonkach przed Urzędem Pośrednictwa Pracy – tacy tylko port zbudowali, ale żeby on naprawdę stał się portem, na to trzeba było pieniędzy. Pieniędzy i głowy, niejednej głowy i niemało pieniędzy. I może Łucce trafiłby się ktoś taki, gdyby panną była, jak na przykład wdowie z „Pawilonu”, z którą ożenił się nafciarz z Galicji, co to przybył do Gdyni, w poszukiwaniu lepszego interesu niż zbyt niemrawym, jak dla niego, strumieniem tryskająca nafta. Oświadczył się wdowie od razu pierwszego dnia, kiedy ją tylko zobaczył za kontuarem. Ale pierwszego dnia nie został przyjęty. Może nie zapomniała jeszcze Francuza, a może zaczynała już liczyć na któregoś z Belgów czy Duńczyków, którzy wtedy budowali tu port, albo może bała się, że komendant policji ją zastrzeli, gdyby wybrała nie jego. Nafciarz przyjął odmowę spokojnie, tylko potem okazało się, że krzesło, o które opierał rękę, ma w dwóch miejscach złamaną poręcz. Zapłacił za nie wdowie tyle, że mogłaby sobie kupić komplet gdańskich mebli, ale już wiedziała, że to on jej kiedyś je kupi. Od razu też zaczął budować willę na Kamiennej Górze i co wieczora przychodził i mówił, że to dla niej. Że dmuchnie któregoś dnia w ten „Pawilon”, aż się rozleci na cztery wiatry, bo nie pozwoli, żeby jego żona stała za bufetem i nalewała do kieliszków wódkę. Żona... miał jeszcze wtedy tę prawdziwą żonę gdzieś tam na południu, w Drohobyczu czy Borysławiu, ale jak się ma pieniądze, to i kawalerstwo można sobie przywrócić, i tak też było w tym wypadku. Ślub odbył się w nowym kościele, na czerwonym dywanie i przy wszystkich świecach, a ksiądz, gdy ich błogosławił, tyle miał natchnienia, ile wynosił dar pana młodego dla ubożuchnej jeszcze parafii. Więc mógł się Łucce trafić ktoś taki...
Winda znów stała na parterze, a od pana Słubickiego wychodzili właśnie pierwsi goście. Karol ich sprowadzał, żeby otworzyć i zamknąć bramę. Lokatorzy z pierwszego piętra rzadko korzystali z windy, więc nie czyniąc sobie wyrzutów, że pozbawia jej Karola, Konkowa nacisnęła guzik i znowu zaczęła się wznosić na piąte piętro, z mocnym postanowieniem udania się na spoczynek, skoro nawet karciarze zaczęli się już rozchodzić. Pan Tereszko, mąż majorowej-wdowy, nie brał udziału w tych wieczorach bez pań. Może wciąż wpatrywał się w nią z tą samą zawziętością, z jaką to czynił, kiedy stał jeszcze „Pawilon”, a on przesiadywał tam wieczorami, pochylony nad kieliszkiem koniaku, ponury i zacięty, gotów rozszarpać każdego, kto by się do niej zbliżył. Ta sama ponura namiętność cechowała go w interesach. Z właściwą sobie zaciekłością dążył do tego, aby transport ku krajom byłej c.k. Austrii nie omijał Gdyni i firmy, którą założyły rozwijał i drapieżnie strzegł przed konkurencją. Pan Słubicki, zajmujący się swoimi sprawami jakby mimochodem i w owym sławnym wielkopańskim roztargnieniu, skłonny byłby zapewne uważać taką zawziętość za zwykłe grubiaństwo. No, ale panu Tereszce, pomyślała Konkowa z westchnieniem, nigdy nie trzeba by chyba było przypominać o konieczności zapłacenia czynszu...
Już choćby dla tych wizyt na pierwszym piętrze, gdzie przyjmowana była wyłącznie przez Karola, winda była konieczna; ileż by się trzeba było nawspinać po piętrach, gdyby nie ona! Konkowa, spostrzegłszy, że jest już na swoim piątaku, zamierzała wreszcie wysiąść, gdy przypomniał jej się płacz panny Loewe, ten stłumiony przez radiową muzykę płacz i wieczór, w którym po raz pierwszy go usłyszała. Słuchała go najpierw z niedowierzaniem, potem ze zdumieniem, w końcu z rodzącą się bolesną i zatrważającą wiedzą o jego przyczynie, gdy zaczęło się coś powtarzać, gdy zaczęło nabierać złowróżbnej prawidłowości. Zamykała wtedy drzwi od tarasu, żeby tego nie słyszeć, wychodziła z pokoju i zatrzaskiwała za sobą szczelne drzwi windy, żeby tego nie słyszeć i żeby nawet przed samą sobą nie przyznać się do tego, iż w i e, dlaczego tak promienna panna Loewe, gdy udało jej się przenieść do Gdyni, płacze.
Trzeba więc było jeszcze raz zjechać w dół, żeby uładzić jakoś myśli, którym ten przypomniany nagle płacz panny Loewe nadał inny kierunek. Przy wszystkim, o czym myślała przed chwilą, stały teraz ogromne znaki zapytania jak okrutne bestie, gotowe pożreć każdą radość i każdą nadzieję. Nawet konieczność przeprowadzenia rozmowy z Karolem, który może będzie miał, a może nie będzie miał ochoty przypomnieć swemu panu o zaległym czynszu, wydawała jej się pozbawiona przyjemności matczynego dbania o należne Lucce pieniądze. Może mieli rację ci nierozsądni i niepraktyczni Arciszewscy, że zamiast gromadzić prześcieradła w szafie, co dnia jeździli bawić się do kasyna. Jak to powiedział kapitan? Że świat pachnie. I że dopiero dziś tak bardzo to zauważył. Inna jakaś ważność przydana być mogła życiu niż te codzienne zabiegi wokół gromadzenia przy sobie rzeczy, mniejszych czy większych, ale zawsze zdobywanych za jakąś cenę. Konkowa zapragnęła poczuć jeszcze raz tego wieczoru, jak świat pachnie. Z parteru pchnęła więc windę w górę, a kiedy zatrzymała się na piątym piętrze, otworzyła ją i zamknęła cicho, i tak samo postąpiła z drzwiami swego mieszkania, w trwożliwej nadziei, że nie obudzi panny Loewe, jeśli ta już śpi, jeśli zdołała się już uspokoić, nasłuchawszy się w radio tego krzykliwego głosu, jaki przebijał się z pobliskich stacji przez każdy koncert, przez każde inne słowa. Europa nie brała go jeszcze poważnie, ale musieli go brać poważnie ci, którzy już się bali.
Panna Loewe rzeczywiście spała. Może ten krzykliwy głos nie narzucał się tego wieczora światu, może – złagodniawszy – przemawiał do psa w górskim ustroniu, i ta chwila poświęcona zwierzęciu pozwalała takim jak panna Loewe zasnąć. Konkowa wyszła na taras, sprawdziła palcem wilgotność ziemi w skrzynkach z pelargoniami i usłyszawszy na dole czyjeś kroki, spojrzała w dół na ulicę, ciekawa, czy to Łucka z Krzysztofem nie wracają do domu. Ale to nie byli oni. Każdej innej nocy nie mogłaby im tego darować, że siedzą tak długo poza domem, ale teraz ogarnęła ją nigdy nie doznawana łagodność: czy to nie dobrze, że znali tylu nowych ludzi, którzy ich lubili i zapraszali, czy to nie lepiej, że nie siedzieli w domu, jak ona z Augustynem przez całe życie, nie zaznawszy nawet w połowie tego, czego zaznawali teraz młodzi?
Wychyliła się przez balustradę, żeby wystawić twarz na uderzenia łagodnego wiatru. Była starą kobietą, rybaczką, którą młodość pędziła z koszem ryb od miasta do miasta, wiek dojrzały nauczył gorzkiej nieufności do świata, a której lata ostatnie objawić miały jego nie widzianą przedtem urodę. Ukazywało tę urodę nie tylko posiadanie, ale i rozumienie. Wyrastała ona przez nią powoli, z każdą książką, którą brała od Łucki, kiedy ta zaczęła się znowu uczyć, z każdym przysłuchiwaniem się lekcjom Julitki i Tomka. Szeroko zaczynało robić się wokoło, jasno i kolorowo. A dziś kapitan zapytał ją, czy czuje, jak świat pachnie.
Pachniał. Ale czy nie było to okrutne, że właśnie w tej wiosennej woni panna Loewe płakała wieczorami ze śmiertelnego lęku, że może uciekła nie dość daleko?
Bernard Konka zatrzymał się w progu kuchni z koszem ryb. Pobielał w ostatnich latach i jakby zmalał, ale jeszcze bez zadyszki zjawił się na drugim piętrze domu Łucki, choć nie korzystał z windy, daremnie zachęcany do jej używania przez bratową.
Teraz także, wyjmując z kosza trzepoczące się jeszcze flądry i śledzie, gderała na niego:
– Tylko guzik nacisnąć, to taka sztuka? Myślałby kto, że Bernard ze wsi.
– A ze wsi, ze wsi! – śmiał się stary, po swojemu mrużąc siwe oczka, aż się z nich robiły dwie błyszczące wesoło szpareczki. – Jeszcze się do miasta nie przyzwyczaiłem. I nie tylko ja – dodał, spojrzawszy na bose pięty Anuli, tej przywiezionej przez Konkową spod Pucka, siedzącej teraz na stołku z młynkiem do kawy między kolanami. – Nie tylko ja!
– Mogłabyś się obuć! – burknęła Konkowa ku dziewczynie. – Kto to w mieście na bosaka lata?
Anula pokazała w uśmiechu zdrowe zęby osiemnastolatki i energiczniej zakręciła korbką od młynka.
– A czy ja latam? Nie zdążyłam się obuć, bo państwo na kawę czekają.
– Kto? – spytał Bernard.
– Moje państwo. Pan już się ogolił, a pani wyjdzie zaraz z łazienki. Kawa musi być na czas.
– Ty ją tak nauczyłaś? – spytał Bernard półgłosem bratową.
Udała, że nie rozumie.
– Czego? Czego nauczyłam?
– Tego mówienia. Słyszałaś przecież.
– W całej kamienicy tak dziewczyny mówią. I w całym mieście.
– Ale tu? Kobieto! – żachnął się Bernard. – Nie wydaje ci się, że to... że to...
– Cicho bądź! – ofuknęła go Konkowa ostrym szeptem. Anula tymczasem skończyła mielenie, przesypała kawę do maszynki stojącej na tacy i powoli, żeby szkło nie pękło, zaczęła napełniać ją wrzątkiem. Cudowny, orzeźwiający aromat rozszedł się po kuchni. Bernard wciągnął go głęboko w nozdrza, zapominając o rozpoczynającej się sprzeczce z bratową.
Przy drzwiach łazienki walczyły ze sobą dzieci. Julitka odpychała od nich Tomka, czatującego na chwilę, kiedy matka skończy toaletę.
– Ja mam dalej do szkoły – wołała. – Musisz mnie wpuścić najpierw. I nie mogę się spóźnić.
– Ja też nie mogę się spóźnić – zapiał Tomaszek z oburzenia. – Co tam ty!
– Dziadziu! – krzyknął chłopak, spostrzegłszy w kuchni Bernarda. – Niech jej dziadzio co powie!
Julitka chodziła pierwszy rok do gimnazjum i był to dla niej bezustanny powód do okazywania swojej wyższości Tomkowi, uczęszczającemu jeszcze do powszechniaka.
– A nie możecie się myć razem? – próbował załagodzić kłótnię dziadek.
– Razem? – Julitka odęła różowe wargi. – Ja z chłopakami razem się nie myję.
– Ale to brat!
– Co z tego, że brat?
Stała w przyciasnej już na nią piżamce pod drzwiami łazienki, zaplótłszy przed sobą ramiona, żeby nie było widać tego, co ją najbardziej teraz zawstydzało, i Konka po raz pierwszy zauważył, że to już nie dziecko, nie, już nie dziecko. Nie mógł sobie przypomnieć Łucki w tych latach, choć przecież było to tak niedawno. Może młodość jego bratanicy nie miała tego blasku co wypolerowana dostatkiem młodość jej córki, a może po prostu ci, co na nią patrzyli, nie mieli czasu lub nie umieli się jej przyjrzeć.
– Nie kłóćcie się, dzieci – powiedział dobrotliwie.
– A czy ja się z nim kłócę? – Julitka podrzuciła ramionami. – Z takim smarkaczem?
– Babciu! Mamo! – zawył teraz Tomaszek z bezsilnej wściekłości.
Na progu pokoju ukazał się Krzysztof z krawatem w ręku i z podniesionym kołnierzykiem koszuli.
– Co się dzieje? – zapytał, nie przestając się ubierać. Nie podniósł głosu, nie popatrzył nawet na dzieci, jakby nie miał żadnej nadziei, że zdoła je uspokoić. – Musicie się kłócić?
– O Boże! – Julitka wzniosła oczy do nieba. – Wcale się z nim nie kłócę. Tylko niech się odczepi.
– Jak ty mówisz do brata? – wmieszała się Konkowa. – Dziadek pomyśli, że się wcale nie kochacie.
Krzysztof dopiero teraz spostrzegł Bernarda. Pośpiesznie zawiązał krawat i przyskoczył do starego.
– Stryjek? Tak wcześnie? I dlaczego w kuchni?
Bernard nie pozwolił pocałować się w rękę, tylko objął Krzysztofa i mocno go uścisnął. Zaśmiał się skromniutko.
– A co ja wam będę podłogę w pokoju brudzić swoimi butami. Świeżutkich rybek trochę przyniosłem, w sklepie takich nie dostaniecie. A mnie z wynajęcia łodzi deputat taki przypada. Sam nie przejem. Jak stryjenka żyła...
– Co tam wspominać – przerwała mu Konkowa. Mówienie o tych, co odeszli, przywodziło jej na myśl przede wszystkim Augustyna, a śnił jej się tej nocy, ogromny, silny i czegoś zły, mocujący się ze swoją rybacką dolą; rada była, że się obudziła, i nie chciała teraz zaczynać tego pogodnego ranka od wspomnień.
– Napije się stryjek z nami kawy – powiedział Krzysztof. – Anula, jeszcze jedno nakrycie!
– Do pokoju?
– Do pokoju.
Dziewczyna chwyciła filiżankę, ale niepewnie spojrzała na Konkową.
– Nie, nie – zaczął się na nowo bronić Bernard. – Tu się napiję. Po co zaraz do pokoju? Szedłem tymi buciorami przez piasek...
Na progu łazienki ukazała się Łucka.
– A, stryjek! – powiedziała, jeszcze jakby do końca nie rozbudzona.
– Proś stryjka do pokoju – zawołał Krzysztof, zerkając na zegarek. – Kawy się z nami napije. Nie chce wejść, żeby podłogi nie zabrudzić.
Łucka zerknęła ku stryjowym nogom, choć starał się je jak najgłębiej wsunąć pod stołek.
– Buty można dobrze wytrzeć – powiedziała.
– Ale ja naprawdę... – Staremu uderzyły na twarz rumieńce. – Czy mnie tu źle?
– Stryju! – powiedział już prawie groźnie Krzysztof, choć ta groźba w jego głosie nie do starego była skierowana.
Chwycił Bernarda pod rękę i wciąż opierającego się poprowadził do pokoju.
Parkiet rzeczywiście lśnił tu niczym lustro. Pod stołem leżał dywan i powinno to uspokoić Konkę, ale nie uspokoiło. Starał się jak najlżej trzymać nogi na jego powierzchni, co odbijało mu się na twarzy wzrastającym zmieszaniem.
– Rybek świeżych ci przyniosłem – szepnął do Łucki.
– O, dziękuję – uśmiechnęła się. I od razu zwróciła się do Krzysztofa: – A może by zaprosić na obiad Lohmanna? Akurat wczoraj przyjechał. Na pewno nie jadł jeszcze nigdy świeżych śledzi. Skąd śledzie na Śląsku!
– Ty przede wszystkim zaproś stryjka na obiad – cierpko odpowiedział Krzysztof. – Siedzi tam u siebie sam...
– Przyzwyczaiłem się – cichutko zaoponował Bernard.
Krzysztofowi, kiedy na niego patrzył, wydawało się, że stary cichnie i maleje z dnia na dzień.
– Przyzwyczaiłem się, nie róbcie sobie ze mną kłopotu.
Anula wniosła kawę, cicho stąpając bosymi stopami, zjawiły się pogodzone niewiadomym sposobem dzieci, i więcej już rozmowy na ten temat nie było. Ale pod koniec śniadania, kiedy Krzysztof coraz częściej zerkał na zegarek, Łucka zapytała jednak jeszcze raz:
– Więc jak będzie z tym Lohmannem? Mam go zaprosić?
Krzysztof nie odpowiadał przez długi czas.
– Wiesz – powiedział wreszcie – wolałbym nie mieć tu Niemca przy stole.
– Czy coś się stało?
– Staje się dzień po dniu. Dlaczego mamy udawać, że tego nie widzimy?
– Krzysztof! – upomniała go Łucka cicho.
Przeniosła spłoszony wzrok na dzieci, na matkę stojącą w drzwiach ze „sznytkami” w ręku, które przyniosła dla nich, na stryja i Anulę, sprzątającą ze stołu.
– Przepraszam – mruknął Krzysztof. – Wciąż usiłuję o tym nie mówić, a dziś mi się to nie udało.
– Ależ, jeśli nie chcesz, oczywiście, że go nie zaproszę – zawołała Łucka żarliwie. – Może przez całe życie nie jeść śledzi, ten Lohmann, cóż to mnie obchodzi! – A kiedy już wychodzili i na krótką chwilę w przedpokoju zostali sami, objęła męża za szyję i pocałowała w usta. – Nie gniewaj się – szepnęła. – Widzisz, wciąż mnie musisz czegoś uczyć.
– Wolałbym czego innego – mruknął, zły i na nią, i na siebie za tak źle rozpoczęty dzień.
Kiedy wszyscy wychodzili z domu, Konkowa zwykle stawała w oknie, żeby popatrzeć z góry na dzieci, na Łuckę i Krzysztofa. Teraz zawołała także Bernarda, a za nim i Anula przysunęła się do parapetu. Przed domem stał zielony cadillac pana Słubickiego. Szofer opuścił szybę w drzwiczkach i wystawił twarz ku słońcu. Ukłonił się Łucce i Krzysztofowi, ale nie zmienił pozycji, widocznie nie spodziewał się jeszcze pana.
– Mógłby ich podwieźć – mruknęła Konkowa.
– Kogo? – zdziwił się Bernard.
– Łuckę i Krzysztofa, pan Słubicki mógłby ich podwieźć. Przecież razem pracują w porcie.
– Kobieto! – szepnął tylko Bernard. Było w tym słowie wyrażone już raz tego ranka zgorszenie, ale i pobłażanie także, którego przedtem w nim nie było. – Nogi mają zdrowe i pogoda piękna.
Za rodzicami wybiegł z bramy Tomaszek i od razu przeskoczywszy na drugą stronę ulicy, pognał na przełaj przez nie zabudowane place ku swojej szkole.
– A gdzie Julitka? – zaniepokoiła się Konkowa. Ale przy drzwiach zadźwięczał właśnie dzwonek, i już było wiadomo, że Julitka czegoś zapomniała.
– Pepegi! – zawołała od progu, gdy Anula otworzyła jej drzwi. – Gdzie moje pepegi?
– Tam gdzie zawsze – ofuknęła ją babka. – Mogłabyś choć raz wsadzić do torby wszystko, co masz mieć w szkole.
– Zapomniałam, że mamy dziś podchody.
– To w harcerstwie – wyjaśniła Konkowa Bernardowi. I westchnęła, gdy za Julitką znowu zamknęły się drzwi: – Mundurek jej trzeba będzie uszyć, już podobno wszystkie jej koleżanki mają. Wciąż nowe wydatki z tą szkołą...
– To może ja... może ja na ten mundurek... – zaczął stary nieśmiało.
– A co też Bernard! – obraziła się Konkowa. – Tak tylko mówię.
– Proszę pani! – zawołała Anula od okna, w którym znowu tkwiła. – Pani gospodyni! Niech no pani wyjrzy, tylko prędko!
Konkowa wychyliła się przez parapet i zaraz przywołała gestem szwagra: z bramy na dole wychodziła Julitka z panem Słubickim. Przepuścił ją pierwszą, jakby była dorosłą panną, a gdy szofer, zerwawszy się ze swego miejsca w aucie, otworzył przed nim drzwiczki, uczynił przed nią szeroki, zapraszający gest.
W Konkowej serce stanęło.
– Pani gospodyni! Pani gospodyni! – szeptała Anula.
Ale Julitka dygnęła i zamiast zbliżyć się do auta, cofnęła się od niego o krok.
– Ależ odwiozę cię – powiedział pan Słubicki. – Masz daleko do szkoły.
Julitka dygnęła jeszcze raz. Między krótką, plisowaną spódnicą a długimi białymi skarpetkami widać było jej opalone kolana.
– Dziękuję. Naprawdę dziękuję.
– Dlaczego? – prezes Carbopolu zaczynał się już niecierpliwić, poprawił mały kapelusik, który zwykł był nosić, zerknął ku szoferowi, stojącemu wciąż przy otwartych drzwiczkach auta. – Nie chcesz, żebym cię podwiózł? Dlaczego?
– Koleżanki by się ze mnie śmiały – wyjaśniła Julitka z prześlicznym uśmiechem.
– Śmiałyby się? – Pan Słubicki chrząknął z zakłopotania, a szofer odwrócił głowę, żeby jak najmniej uczestniczyć w tej scenie. – Z jakiego powodu miałyby się śmiać?
– Nie wiem, proszę pana – dygnęła znowu Julitka – ale na pewno by się śmiały.
– No to idź! – powiedział pan Słubicki, a szofer wskoczył do samochodu i czym prędzej zapuścił motor. – Idź, bo się spóźnisz.
– Marija, Jozef! – jęknęła Konkowa, zapominając o latach wśród „wysokiej” mowy nowych mieszkańców swojej wsi, która nie tak dawno wsią być przestała. – Marija, Jozef!
A Bernard krztusił się ze śmiechu.
– Ale mu powiedziała! Dobrze mu powiedziała! Co za smarkata!
– Iz czego tu się śmiać? – oburzyła się Konkowa. – Na pewno go obraziła.
– A niech tam! – wciąż śmiał się stary. Nie był czuły na żadne splendory, a w tych najnowszych zupełnie rozeznać się nie mógł. Przestawszy się śmiać, zapytał znienacka: – A za mieszkanie zapłacił?
– Nie. Jeszcze nie – speszyła się Konkowa, jakby to ona była winna komuś pieniądze. – Zaraz pójdę do Karola, może mu je zostawił... – urwała, pochłonięta inną myślą, myślą przyjemną i różową jak obłok, który się nagle pojawił nad horyzontem. Bo skoro na Julitkę już teraz nawet taki Słubicki zwracał uwagę... Nawet taki pan Słubicki! Nie był wprawdzie już młody, co najmniej o dziesięć lat starszy od Krzysztofa, ale to przecież nie miało żadnego znaczenia. Nie o jego lata chodziło, ale o jego patrzenie na Julitkę, o to, że się na niej poznał, a taki pan ma dobry gust. – Jego matka mieszka we Wiedniu – powiedziała nagle. – Bardzo bogata.
– Kto? – nie zrozumiał Bernard.
– Matka pana Słubickiego. Karol mówił, że bardzo bogata.
– Kobieto! – po raz trzeci tego ranka powiedział jej Bernard.
Obruszyła się.
– O czym Bernard zaraz myśli? Cieszę się, że Julitka wyrosła jak należy. A dobrych partii teraz dla dziewcząt pełno. Już nie same golce przyjeżdżają do Gdyni. Ilu tu panów przyjechało z węgla, a Bernard wie, że węgiel to teraz największe pieniądze. Pan Słubicki też zjawił się tu z węgla. – Myślała o nim i nie o nim. Inni jej się marzyli dla Julitki, ale tacy jak on... – A ty czemu nie weźmiesz się do jakiejś roboty? – krzyknęła na Anulę, z nieruchomymi oczyma przysłuchującą się rozmowie. – Łóżka posłane?
– Ojej! – przeciągnęła się Anula leniwie. – Co też pani gospodyni? Przecież miałam pościel wyrzucić na słońce.
– No to idź! Na co czekasz?
Dziewczyna ruszyła się od okna nieśpiesznie, postała chwilę na dywanie, widocznie lubiła czuć jego ciepłą miękkość pod bosymi stopami, i zebrała ze stołu resztę naczyń.
– Tylko się pośpiesz ze zmywaniem! – krzyknęła za nią Konkowa.
Anula, już przy drzwiach, z tacą w rękach, odwróciła się niespodziewanie i dygnęła, jak Julitka przed panem Słubickim. Nogi miała czerwone w kostkach od odmrożenia, ale długie i silne, więc całkiem zgrabnie to wypadło.
– Dobrze, proszę pani gospodyni.
– Co ty wyprawiasz? Pośpiesz się!
Anula dygnęła jeszcze raz.
– Już idę, proszę pani gospodyni.
– Czy ty musisz tak... Czy bratowa musi tak wciąż...? – zaczął Bernard nieśmiało, gdy wyszła. – Przecież dziewczynie należy się chwila wytchnienia.
– A dużo miał Bernard tych chwil, jak był młody?
– Cóż ja? – stropił się stary.
– Ja ich także nie miałam – powiedziała Konkowa z dawną twardością w głosie. – Dziewczyna by tylko stała w oknie albo w bramie i patrzyła na marynarzy. A jak się człowiek w młodości roboty nie nauczy, to przyszłości przed nim żadnej nie ma... – urwała, bo Bernard patrzył na nią jakoś dziwnie. – No co? Źle mówię?
– Dobrze – przyznał Bernard, ale cicho i jakby z namysłem. – Czy wiesz – spytał nagle – co powiedział ten minister w Sejmie?
Konkowa milczała długo, czując, jak płomień uderza jej na twarz.
– Nie wiem – krzyknęła – co powiedział! Ale i tak wiem wszystko. Wszystko!
Odwróciła się od szwagra, zagryzła wargi. Różowy obłoczek pogodnych myśli sprzed chwili chował się znowu za horyzontem. Życie zaczynało być... mogło być tak przyjemne, jak sobie tego nawet przedtem nie wyobrażała, więc kto miał prawo to zepsuć, rozsypać niczym dziecinne klocki?
– Może się to jeszcze jakoś rozejdzie – zaczął Bernard z taką pokorą w głosie, jakby chciał przeprosić nie tylko bratową, ale i cały świat za przypomnienie niebezpieczeństwa, jakie nad nim wisiało. – Nieraz już przecież tak było...
Panna Loewe nie płakała tej nocy, myślała Konkowa gorączkowo, pan Słubicki, taki wielki pan, który chyba wie, co w trawie piszczy, pan Słubicki zapraszał Julitkę do auta... Nie byłby przecież w tak dobrym humorze, gdyby... Nie, tylko nie myśleć o tym wszystkim, nie myśleć, zająć się robotą, robota jest lekarstwem na każde zmartwienie, co się ma zdarzyć, to zdarzy się; czy człowiek o tym myśli, czy nie.
– No to co? Przyjdzie Bernard na obiad? – zapytała, ale nie zabrzmiało to jak zaproszenie.
Konka zaczynał słuch mieć przytępiony, mógł nie rozumieć słów, ale zawsze rozumiał ich melodię, ich intencję.
– Co tam będę się wam naprzykrzał – powiedział. – Rybek sobie trochę zostawiłem, usmażę i pojem. Na stare nogi drugi taki spacer to trochę za dużo.
– Jak Bernard chce. Ale Krzysztof będzie myślał, że nie zaprosiłam.
– Ależ prosiła bratowa, czy to potrzebne w rodzinie takie ceregiele?
Konka zabrał kosz z kuchni, rozejrzał się za czapką. Właściwie chciał porozmawiać z Krzysztofem, ale przy stole, podczas obiadu, i tak by nie było to możliwe. Postanowił wyjść mu kiedyś naprzeciw, kiedy będzie wracał z portu, i pogadać w spokoju. Bo było o czym.
– A do nas tam Bernard czasem zagląda? – zapytała Konkowa, gdy już był w progu.
Miała na myśli dawny dom, który Augustyn wzniósł, pozostawiając w starym, odziedziczonym po ojcu, Bernarda z jego rodziną. Kiedy za sprzedane na parcele budowlane pole pod Kamienną Górą wybudowano kamienicę z windą, tak zachwycającą Konkową, tamten dom można było właściwie rozebrać i plac także dobrze sprzedać, bo kupcy się stale trafiali. Ale jakoś nie mogli się na to zdobyć. Krzysztof najmniej był związany z tym domem, Konkowa z Łucką sądziły, że nie zrozumie ich żalu, a właśnie on powiedział coś, czego nie można było zapomnieć: że dusza rozebranego domu przychodziłaby co noc na próg tego nowego, który go pokonał i zabił, bo domy mają dusze jak ludzie. Ostał się więc dawny dom przed kupieckim kuszeniem, trzy schodki przed progiem wynosiły go jak dawniej ponad rybacką niskość okolicznych domostw, szyby w oknach lśniły czystością, bo żona Seweryna Turka, któremu go wynajęli, pragnęła, osiadłszy wreszcie przy mężu, i w ten sposób objawić wszystkim swoje szczęście. Można było wprawdzie wynająć dom komuś; kto by lepiej płacił, ale Konkowa nie śmiała sprzeciwiać się zięciowi.
– Przecież to po drodze – odpowiedział Bernard. – Dziś nawet rozmawiałem z Sewerynową. Kopała grządki w ogrodzie.
– Kopała grządki... – powtórzyła Konkowa. Tego jej na nowym miejscu było brak, tej ziemi za progiem, w którą można było wsadzić palce, poczuć jej wiosenną wilgoć, jej siłę. – A co będzie siać? – zapytała po chwili.
– Za domem sałatę i rzodkiewki, pietruszkę, marchewkę i koper. Pewnie także i ogórki.
– O, ogórki się tam udawały najbardziej! – powiedziała śpiewnie z niepohamowaną czułością Konkowa. – A od frontu?
– Od frontu kwiaty. Lwie paszcze i nasturcję. Tulipany już kwitną. A floksy i piwonie dopiero wychodzą z ziemi.
– Zostawiłam jej swoje trzy krzaki. Pamięta Bernard, jak pachniały w lipcu?
– Pamiętam.
– A teraz mam pelargonie na tarasie – zawołała Konkowa z nagłym ożywieniem. – Przez zimę przetrzymałam je w pokoju, żeby nie zmarzły. Przez cały czas kwitły. Chce Bernard zobaczyć?
– Jak przyjdę następnym razem.
– Przecież to jedna chwila. Windą podjedziemy.
– O, co to, to nie – wstrząsnął się stary ze zgrozą. – Jak mnie mają do nieba nieść, to anieli. Z dołu na pelargonie popatrzę.
– A Sewerynowej niech Bernard powie – Konkowa wyszła za nim na schody – żeby od frontu zasiała trochę maciejki. Miło potem w lecie okno otworzyć. I ludzie, jak przechodzą ulicą, pytają, skąd tak pachnie...
Przecież i na tarasie można by posiać maciejkę w skrzynkach – pomyślała, gdy kroki Bernarda umilkły na dole, ale ta myśl jej nie pocieszyła.
Powiedziała jednak Anuli, gdy wysyłała ją po zakupy, żeby kupiła torebkę nasienia maciejki.
– I co jeszcze?
– Przecież masz spisane na kartce.
– Jedzenie. Ale co jeszcze do siania?
– Do siania nic więcej – powiedziała, nie patrząc na dziewczynę. – No na co jeszcze czekasz? – krzyknęła.
– Co też pani gospodyni? – Anula zafurczała spódnicą, zakręciwszy się na pięcie. – Przecież obuć się muszę.
Słychać było po chwili, jak śpiewa w swoim pokoiku za kuchnią. Nic nie było w stanie jej zasępić. To, że nagle dostała się do takiego pięknego, białego miasta, gdzie głowę trzeba było zadzierać, żeby zobaczyć dachy domów, to, że miała dla siebie osobny pokój (nawet balkon tu był, nie przeszkadzało jej, że od podwórza) i że co miesiąc płacono jej tu piętnaście złotych, za które mogła kupić buty i sukienkę i odkładać z nich jeszcze na zimowy płaszcz, to wszystko wydawało jej się bezustannie stającym się cudem, i nie wolno było grzeszyć przeciwko niemu najmniejszą nawet nieochotą w spełnianiu poleceń. A jeszcze mogła tu wieczorami czytać książki! Zupełnie za darmo mogła tu czytać książki, wystarczyło poprosić Julitkę albo Tomka. W domu za książkę przyniesioną z biblioteki w Pucku trzeba było płacić dziesięć groszy, a dziesięć groszy tu był litr mleka na dzień dla całej rodziny, bo krowy nie mieli; więc książkę brali raz na tydzień i czytali ją na głos, żeby wszyscy słyszeli i żeby było prędzej i taniej; gdyby ją potrzymali dłużej niż tydzień, to by znowu trzeba było płacić dziesięć groszy... Tu mogła czytać tak długo, jak chciała, aż jej dziwno było, że nie trzeba się śpieszyć z czytaniem i że można czytać „w duchu”, nie na głos, bo tam w domu to wszystkim czytała na głos właśnie ona...
– Do ślubu się ubierasz? – krzyknęła Konkowa.
– Już idę, proszę pani gospodyni! – odkrzyknęła wesoło.
– A z czego ty się właściwie tak cieszysz?
– Z wszystkiego, proszę pani gospodyni. – Zjawiwszy się wreszcie na progu, Anula nie przestawała przyglądać się swoim pończochom i butom. Dopiero po chwili podniosła rozpromieniony wzrok. – Z wszystkiego!
Konkowa ujrzała naraz siebie w jej latach, kiedy to Augustyn, wypatrzywszy ją w Pucku na odpuście, za żonę ją pojął i sprowadził z Połczyna do Gdyni. Choć do mężowskiego przyszła domu, to nie od razu na takie dobro jak Anula; jednak świat mógłby posuwać się stale w lepszą dla człowieka stronę – świadczyła o tym młodość Łucki i Julitki – gdyby... Nie! Konkowa potrząsnęła głową, jakby wyrażała tę myśl na głos i na głos musiała przeciwstawić się jej dalszemu ciągowi. Nie domyślała do końca tego, co się jej wciąż przyplątywało do głowy od samego rana. Bezpieczniej i przyjemniej było zastanowić się nad tym, co też w Połczynie mówią o tym, że właśnie stamtąd, ze swojej rodzinnej wsi przywiozła dziewczynę do pomocy w domu i że płaciła jej piętnaście złotych, choć co dnia napraszały się tu służące za „samo życie” i dach nad głową. Może i Anula zgodziłaby się za to pracować, ale nie byłoby już tej przyjemności, tego honoru, że tam wiedzą, ile jej płaci.
– Weźmiesz klucze – powiedziała jednak dość kwaśno, bo mimo wszystko ten honor objawił jej się na krótką chwilę straszliwą rozrzutnością. – Potrafisz otworzyć drzwi?
– Potrafię, proszę pani gospodyni – odparła Anula ochoczo. Ale dodała zaraz, już trochę ciszej: – Przecież prędko wrócę. Po co mam brać klucze, jak prędko wrócę, proszę pani gospodyni?
– Będę tu siedzieć i czekać na ciebie? Po lokatorach muszę pochodzić, znowu nie płacą.
Otwieranie zatrzasku w drzwiach wejściowych sprawiało Anuli nieprzezwyciężoną trudność. Nauczyła się zapalać gaz, w kuchni i w łazience, parzyć kawę w maszynce, jeździć windą, choć nie cieszyło to Konkowej – otworzyć kluczem zamku jednak nie mogła. Nieraz zastawała ją Konkowa siedzącą na schodach, gdy wysławszy ją do miasta, sama musiała wyjść z domu. Obiad powinien był się już dawno gotować, dzieci mogły lada chwila wrócić ze szkoły, a Anula siedziała na schodach z mięsem i jarzynami w torbie, czerwona jak burak, z którego miał być barszcz.
Teraz, kiedy znowu mogło jej się to przydarzyć, poprosiła pokornie:
– Niech mi pani gospodyni jeszcze raz pokaże.
– Patrz – Konkowa chwyciła klucze i popychając przed sobą dziewczynę, ruszyła do drzwi – wsadzisz klucz tą stroną do góry. Zapamiętasz?
– Zapamiętam – przytaknęła Anula gorliwie, przełknąwszy głośno ślinę.
Na dole rozległ się odgłos otwieranych drzwi, więc Konkowa szybko zatrzasnęła swoje i przechyliła się przez balustradę.
– A nie zgub klucza! – zdążyła tylko przykazać Anuli, i wyprzedziwszy ją, zeszła na pierwsze piętro w momencie, kiedy jeszcze można było zatrzymać w progu Karola przed jego codziennym spacerem z psem. Ogromny dog, Lord, niósł już w pysku smycz, radość z przeczuwanego przezeń spaceru mogła każdej chwili objawić się u niego niezbyt bezpiecznymi przy jego wzroście i wadze podskokami, Karol więc wypuścił go przodem, a sam tkwił jeszcze w przedpokoju, przeczekując psi entuzjazm.
Konkowa to wykorzystała i zastąpiła Karolowi drogę.
– Wejdę na chwileczkę – powiedziała, wydobywając z siebie głos przymilny, nie używany na co dzień. – Panu Karolowi się nie śpieszy?
– No... – służący pana Słubickiego niezbyt chętnie cofnął się do przedpokoju – pies był dziś tylko rano na podwórzu. A musi się porządnie przelecieć.
I pan Karol musi się przelecieć, chciała powiedzieć Konkowa, ale nie pozwoliła sobie na to. Cieszyła się, że przydybała Karola w progu, bo ten, szczególnie w dnie, kiedy pan Słubicki miał nie jeść obiadu w domu, potrafił godzinami spacerować z Lordem po Kamiennej Górze. A chciała wreszcie załatwić sprawę czynszu, była już połowa miesiąca. Taki wielki pan! – myślała, taki wielki pan, a tyle z nim kłopotu.
– Właściwie – przypomniał sobie Karol – to nawet sam miałem iść do pani gospodyni.
– Naprawdę? – ucieszyła się Konkowa. Przysiadła, choć nie zapraszana, na krześle w kuchni i podniosła na niego rozbłysłe oczy.
Kamerdyner pana Słubickiego był mężczyzną rosłym, nie młodym już, ale i nie starym, w najlepszym wieku męskim, nie tylko do pracy, ale i do stateczności. Młodym głupota z głowy jeszcze nie wywietrzała, a do starych – zdarzało się – potrafiła jeszcze na ostatek powrócić. Karol był w sam raz, żeby mu mieszkanie bez obawy zostawić, cały ten majątek, co w nim był, a nawet i pieniądze, jak choćby te, które należały się jej za czynsz. Konkowa wyjęła z kieszeni sakiewkę, żeby po zainkasowaniu należności nie zatrzymywać już Karola, bo pies – pozostawiony w otwartych drzwiach – zaczynał się wyraźnie niecierpliwić.
– Naprawdę – potwierdził Karol. – A winka się pani gospodyni nie napije? – zapytał znienacka.
– Winka? – zdziwiła się Konkowa. – Tak z rana?
– Na to każda pora dobra. Zostało nam kilka otwartych butelek po przyjęciu. Jakie pani woli, wytrawne czy słodkie?
– Słodkie – przytaknęła, nie wiedząc, co też może oznaczać pierwsze słowo.
Karol zdjął marynarkę i powiesił ją na krześle. Miał pod nią kamizelkę w beżowe i wiśniowe pasy, którą zdejmował tylko wtedy, gdy szedł dokądś w absolutnie prywatnych sprawach: do kościoła, do kina, albo gdy podczas częstych wyjazdów pana udawał się do kasyna w Sopotach, gdzie wszakże grał ostrożnie i z namysłem. Teraz miał ją na sobie, bo wyprowadzanie Lorda należało do jego służbowych obowiązków, do obowiązków najgłówniejszych; pan Słubicki był bardzo przywiązany do psa i tylko pewność, że podczas jego nieobecności nie dzieje mu się krzywda, dawała mu spokój poza domem. W kamizelce więc w wiśniowe i beżowe pasy, zręczniejszy w niej niż w marynarce, sięgnął Karol do spiżarni i wyjął z niej niską, pękatą butelkę z ciemnego szkła. Przelewał się w niej płyn złocisty, połyskujący w słońcu jak bursztyn.
– Węgierski tokaj – powiedział Karol, pstryknąwszy delikatnie palcem w etykietę. – Rocznik tysiąc dziewięćset siedemnasty. – Ponieważ nie zareagowała na to, sądził, że nie zrozumiała i wyjaśnił dobitnie: – Dwadzieścia dwa lata ma to wino! To się od razu czuje. – Wziął z kredensu dwa kieliszki, napełnił je i jeden podał Konkowej. – Niech się pani gospodyni rozsmakuje.
Konkowa pociągnęła delikatnie, samym brzeżkiem warg, a może tylko tchnieniem dobytym z płuc. Nie mówiła nic nie dlatego, żeby nie rozumiała, że wino im starsze, tym lepsze i tym większy zaszczyt czyni gospodarzom i gościom, ale dlatego, że ten wojenny rok siedemnasty zaśpiewał jej w duszy jakąś nadzieją. Były więc takie wojny, kiedy to wino mogło rosnąć na wygrzanych słońcem zboczach i gromadzić w ciężkich gronach winorośli najlepsze soki ziemi, kiedy dojrzewało w kadziach, nie poruszanych żadnym wstrząsem, kiedy złociło się wreszcie w jakże kruchym, ale bezpiecznie stojącym na półkach szkle. Były więc takie wojny...
– Nie smakuje pani gospodyni? – spytał Karol z nie ukrywanym rozczarowaniem, ale i z nutką jakby politowania w głosie. Sam wypił swoje wino duszkiem i od razu po raz drugi napełnił kieliszek.
– Smakuje! – krzyknęła Konkowa tak gwałtownie, że aż pies, zrezygnowawszy z oczekiwania przy drzwiach, wpadł do kuchni i błyszczącymi ślepiami wpatrywał się w swego opiekuna, starając się dociec, czy nie będzie tu potrzebna jego psia interwencja.
– Leżeć! – uspokoił go Karol, pogładziwszy po ogromnym łbie. – Tylko się tu nie skadź! – dodał, gdy pies rozciągnął się jak długi pośrodku kuchni. – Nie był jeszcze dziś na spacerze – wyjaśnił Konkowej – a przyzwyczajony wychodzić rano.
– Już zaraz idę – poderwała się z krzesła, ale Karol, gościnny jak nigdy, zatrzymał ją za rękę. – Nie powiedziała pani gospodyni nic o winie.
– Powiedzieć dużo nie potrafię – zmieszała się i znowu ostrożniutko przytknęła kieliszek do warg. – Tylko tyle, że dobre. Musi być dobre, jak takie stare.
– Ano właśnie – rozpromienił się Karol. – Dlatego wybierałem się do pani gospodyni. Wino im starsze, tym lepsze, ale musi mieć miejsce, żeby miało gdzie się starzeć. A nasza piwnica już pełna.
– Już pełna – powtórzyła, prawie nie rozumiejąc, co on do niej mówi.
– A pan Słubicki zamówił nowy transport win, ma przyjść lada dzień i zupełnie nie wiemy, gdzie się z nim podziać.
Pies ziewnął szeroko, na oknie brzęczały cichutko pierwsze muchy, ktoś plasnął drzwiami windy, a na górze u celnika Rosochackiego zapłakało wystawione w wózku na zalany słońcem balkon dziecko. Konkowa odbierała te odgłosy po raz pierwszy w życiu tak wyraźnie i ostro, jakby każdy był przesłanym jej znakiem, na który czekała tego ranka.
– Nowy transport win... – powtórzyła wolno.
– Tak. – Karol czekał, żeby opróżniła wreszcie swój kieliszek i żeby mógł go po raz drugi napełnić. – Właśnie mówię pani gospodyni. Same rarytasy! I mam je upchać w tej naszej zatłoczonej piwnicy? Żeby się potłukły, a jeśli nawet nie, to żeby nie było dogodnego do nich dostępu? Pan Słubicki lubi mieć wina ustawione gatunkami i rocznikami, żeby można było z łatwością znaleźć to, czego się szuka. Wie pani, u nas bywają różni ludzie. I niech się na przykład zjawi nagle ktoś, komu będziemy chcieli – Karol z lubością używał liczby mnogiej – podać, powiedzmy, porto rocznik tysiąc dziewięćset dwudziesty. I co? Godzinę będę szukał w piwnicy? Wstyd przed gościem i kompromitacja dla domu.
– Kompromitacja! – nie bez trudu przyznała Konkowa. Drugi kieliszek wina spływał słodkim lenistwem we wszystkie jej członki. Ale myśl miała jasną, rozjaśniającą się w dziwny sposób wraz z każdym słowem Karola.
– No widzi pani gospodyni! Więc pomyśleliśmy sobie, to znaczy pan Słubicki i ja, że skoro inne piętra dzielą się na dwa mieszkania i każde ma osobną piwnicę, to dlaczego my, którzy zajmujemy całe pierwsze piętro, nie mamy dwóch, tylko jedną?
– Tak jakoś wypadło... – bąknęła Konkowa, przytłoczona od razu swoją niewybaczalną winą. – Myśleliśmy... pan Słubicki kawaler, bez rodziny...
– To cóż z tego, że bez rodziny? Dla rodziny potrzebne co najwyżej kartofle i kapusta na zimę.
– Słusznie – szeptała Konkowa. – Całkiem słusznie. – Grało jej coś i śpiewało w duszy anielskimi głosami. Niezachwiany, niewzruszony musiał być świat, skoro w piwnicach miały stać wina, te wszystkie piękne butelki z kolorowymi etykietami, tokaj, który naprawdę jej zasmakował, i to drugie, to... – Jak się nazywa ten rocznik tysiąc dziewięćset dwudziesty? – zapytała Karola.
– Jaki rocznik? – zdumiał się, zapomniawszy, o czym mówił przed chwilą.
– No ten... co to trzeba by go było długo szukać w ciasnej piwnicy, gdyby nagle zjawił się ktoś, kogo by się chciało akurat nim ugościć. Po...
– Porto! – przypomniał sobie Karol. – To od nazwy portugalskiego portu. Stamtąd eksportują je na cały świat. Dobre, mocne wino.
– Będzie pan miał tę drugą piwnicę – powiedziała Konkowa, wstając.
Pies zerwał się także i jednym ogromnym susem śmignął do drzwi. Zbyt dostojny, żeby merdać ogonem, przekrzywił tylko głowę w podnieconym oczekiwaniu.
– Chwileczkę, Lord – powiedział Karol, sięgając po marynarkę. – A komu pani gospodyni ją zabierze?
– Sobie zabiorę. Sobie samej! Po co mi piwnica? Trochę tam gratów ze starego domu, tylko wrzucić do pieca w kotłowni. Będzie jesienią na rozpałkę. – Mówiła jak w gorączce, policzki jej pałały. Jednak to mocne wino! Podpiła sobie baba! – mógłby pomyśleć Karol. Ale to nie alkohol szumiał Konkowej w głowie, nie on odmienił jej myśli. – Kiedy spodziewa się pan... Kiedy mają nadejść te wina?
– Lada moment.
– No to będzie pan miał piwnicę jeszcze dzisiaj.
– Dziękuję pani gospodyni – zdziwił się Karol, że ta cała sprawa poszła mu tak łatwo. – Nie musi się pani tak śpieszyć.
– Muszę. Sama to wiem. Zaraz się do tego wezmę. Od razu. – Szła już ku drzwiom, przyciskając do piersi sakiewkę, i dopiero ta pusta miękkość skóry przypomniała jej, po co tu przyszła. – A... czy pan Słubicki – zapytała już w progu, zaledwie odwracając głowę – nie zostawił przypadkiem pieniędzy za czynsz?
– Nie – uśmiechnął się Karol, ukazując złoty ząb w górnej szczęce. I schylając się po upuszczoną przez psa smycz, dodał: – Chyba nie boi się pani gospodyni, że wyprowadzimy się cichaczem w nocy, pozostawiwszy długi?
– Och, nie – zaprzeczyła Konkowa żarliwie. – Tak tylko pytam. – Wydała się sobie nietaktowna i nader już pospolita. Pan Słubicki potrzebował piwnicy, nawina, to było najważniejsze, jakże mogła więc pytać o pieniądze? Czy nie zapłacił jej już właśnie tą swoją pańską potrzebą, dzięki której tacy jak ona mogli uwierzyć, że wszystko będzie trwać na swoim miejscu, że świat, jej świat nie zostanie ruszony z posad. – No, to idę – powiedziała.
– A jednak się skadził! – Karol uderzył psa smyczą, delikatnie, ledwie musnąwszy jego grzbiet, uważając nietakt Lorda bardziej za żart niż za naganne zachowanie wobec gościa.
Konkowa zresztą już tego nie słyszała. Pięła się na drugie piętro, gdzie w mieszkaniu Łucki miała klucz od piwnicy. Zapomniawszy o windzie, zasapała się z pośpiechu, gdy nagle sobie przypomniała, że Anuli nie ma i drzwi są zamknięte. Zatrzymała się więc w pół drogi z dłonią na balustradzie, nie wiedząc, co z sobą począć.
– Proszę pani gospodyni! – dobiegł ją z góry nieśmiały szept. Na schodach siedziała Anula, podzwaniając cichutko kluczami trzymanymi w ręce.
– Nie mogłaś otworzyć?
– Nie, proszę pani gospodyni.
– Daj! – Wzięła od niej klucze, ale bez złości, z łagodnością prawie, która dziewczynie wydała się tak niezwykła, że gdy podniosła na nią oczy, nie mogła ich wprost oderwać od jej rozpogodzonej nagle twarzy.
Weszły razem do mieszkania, Konkowa także od razu do kuchni, gdzie na specjalnej deseczce wisiały wszystkie klucze, od pralni, od strychu i ten, którego potrzebowała.
– Gdzie pani gospodyni idzie? – zdumiała się znowu Anula. Wyjmowała z torby na stół przyniesione zakupy, aby poddać je zwykłej w takich razach ocenie gospodyni: masło, ser, śmietanę, ryż, cukier i ćwierć kilo rozmaitości na kolację, po które trzeba było iść aż na koniec Świętojańskiej, gdzie był rzeźnik z najlepszymi wędlinami. – Nie zobaczy pani gospodyni?
– Później – szepnęła Konkowa. – Później! – I zwierzyła się Anuli z tej radości, jaka jej rozsadzała serce: – Pan Słubicki sprowadza transport nowych win! Nie pomieści ich w swojej piwnicy. Muszę mu oddać moją.
A potem już tam na dole, zmęczona sprzątaniem, oparła na chwilę spocone czoło o chłodną ścianę domu. Przez małe okienko widać było nogi przechodniów, słychać było dobiegający z ulicy szum. Uspokojona nim, trwała w kojącej radości, że nic się nie zmieniło, że da się to zatrzymać, zachować.
W niedziele miasto cichło i piękniało.
Znikały z ulic samochody ciężarowe i wozy konne, w zwykłe dni krążące bezustannie między portem a śródmieściem, między portem a drogami wiodącymi w głąb kraju. Rankami pośpiesznie załatwiano zakupy, gdy sklepy były jeszcze otwarte, gdy można było jeszcze kupić świeże pieczywo, sałatę, szczypiorek i rzodkiewki czy dowiezioną nad ranem z Kosakowa śmietankę do kawy. Służące z wszystkich mieszkań w narzuconym pośpiesznie odzieniu mijały się na schodach, gdy „państwo” jeszcze „spało”, odsypiając wszystkie poranne wstawania w dni powszednie. Na przedmieściach, wśród bud skleconych naprędce z drzewa pozostałego z budowy portu, a nawet z wynoszonych stamtąd opakowań, na Grabówku, w „Pekinie” i „Budapeszcie” wstrząsanych stałymi groźbami rozbiórki ze strony Komisariatu Rządu, niedzielne poranki pozbawione były tej radosnej krzątaniny i wyglądały inaczej, ale w śródmieściu, odgrodzonym od tamtych dzielnic jakby murem spokoju i zasobności, tu w śródmieściu, o tym nie wiedziano. Tu pachniała kawa, drożdżowe ciasto i skwierczący bekon, na którym – angielską modą – smażono jajka. Podawano je w ten sposób nawet w domu Krzysztofów, odkąd Łucka dowiedziała się w swojej firmie, że bez jajek na bekonie nie zaczyna dnia ani dyrektor, ani jego zastępca, ani pan prokurent...
„Sadzanie” jajek na podskakującym, pryskającym tłuszczem boczku było najtrudniejszym, najbardziej odpowiedzialnym porannym zadaniem Anuli. I tego niedzielnego czerwcowego ranka, jaskrawego aż do bólu oczu od wesołej natarczywości słońca, Anula, ubrana już do kościoła i z tego względu odsunięta od kuchni na całą bezpieczną długość rąk, rozbijała nad ogromną patelnią jajko za jajkiem, w bezustannej trwodze, aby się któreś żółtko nie rozpłynęło i nie zmieszało z białkiem: trzy dla pana, dwa dla pani, dwa dla pani gospodyni, dwa dla Tomka, jedno dla Julitki i jedno dla niej samej. Jeśli się któreś jajko rozlało, nie można go już było podać do stołu – nie marnowało się, bo zjadała je z apetytem, ale przed panią gospodynią, która liczyła jajka w spiżarni, nie dawało się ukryć tej niezręczności. „Jak zjesz za dużo jajek – mówiła w przekonaniu, że Anula nie dość uważnie zabiera się do tej czynności – jak zjesz za dużo jajek, dostaniesz żółtaczki”.
Tego jednak ranka to wyolbrzymione niebezpieczeństwo Anuli nie groziło, żółte oczy jaj patrzyły wyraźne i nie zmącone z patelni, kiedy ją triumfalnie wniosła do jadalni.
– Nauczyłaś się wreszcie! – pochwaliła ją Konkowa.
– Znowu sadzone jajka! – jęknęła Julitka. – Ja bym wolała na miękko.
– Jedz to, co wszyscy – powiedziała Łucka. Nałożyła każdemu na talerz odpowiednią porcję i skarciła spojrzeniem Julitkę, gdy ta odsunęła się od swego talerza. – Cóż to za fochy?
– A może mogłaby dostawać to, co lubi? – odezwał się Krzysztof, nie podnosząc na nikogo spojrzenia.
– To, co lubi? – zdumiała się Łucka. Jej oczy tego ranka były bardzo niebieskie, zawsze barwa dnia i jego jasność dodawały ich błękitowi intensywności, ale dziś nawet Konkowej się wydało, że jest to kolor szkła, do czysta spłukanego zimną wodą. – Ładne by porządki nastały w tym domu, gdyby każdy miał dostawać to, co lubi. I dlaczego musimy teraz o tym mówić? – dodała ciszej.
