Trwożę się - Łucja Żalny - E-Book

Trwożę się E-Book

Łucja Żalny

0,0

Beschreibung

Fatum, przekleństwo czy po prostu zbieg okoliczności? Są sytuacje, gdy rzeczywistość wyraźnie skrzeczy. Magnetyzujący wzrok psa oddanego do schroniska przez kolejnych już właścicieli ze zszarganymi nerwami. Zmarły dziadek, który odwiedza swoją żonę – z tęsknoty czy dla ostrzeżenia? Demon wodny, który wabi chłopca, by przylgnąć do jego wątłego ciałka. Opowiadania Łucji Żalny prezentując rzeczywistość poddaną działaniom tajemniczych sił i istot, balansują między literaturą psychologiczną a horrorem. Gratka dla miłośników niesamowitości spod znaku Edgara Allana Poe'go.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 200

Veröffentlichungsjahr: 2025

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.


Ähnliche


Łucja Żalny

Trwożę się

 

Saga

Trwożę się

Zdjęcia na okładce: Shutterstock, Midjourney

 

Copyright ©2024, 2025 Łucja Żalny i Saga Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788727226224 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Vognmagergade 11, 2, 1120 København K, Dania

Pies we mnie wpatrzony

Pukanie do drzwi.

– Pani Gosiu, ktoś do pani – powiedziała woźna, zaglądając do klasy. Spojrzałam na Grażynę prowadzącą lekcję, na Maćka mozolnie zapisującego kolejne wyrazy w zeszycie i znów na Grażynę. Posłała mi spojrzenie pod tytułem: „Zajmę się nim, idź, jak musisz”. Podziękowałam jej w duchu.

– Maćku, pracuj ładnie i słuchaj pani Grażynki, zaraz wrócę. Przepisz zdanie do końca. – Zaznaczyłam mu w podręczniku ołówkiem. Nie zareagował, znów zawiesił się w swoim świecie. Poklepałam go lekko po dłoni. System, widać, się zrestartował, bo wrócił do pisania.

– Już idę – rzuciłam do woźnej i wyszłam na korytarz.

– Dzień dobry.

Poczułam ucisk w żołądku, momentalnie spociły mi się dłonie. Stała przede mną i mierzyła mnie jadowitym spojrzeniem.

– Po co pani tutaj przyszła? Dlaczego nachodzi mnie pani w pracy? – spytałam, próbując nadać głosowi jak najspokojniejsze brzmienie.

– Nie odbierasz telefonu. Jak inaczej miałam się z tobą skontaktować?

– Nie odbieram, bo nie mam zamiaru rozmawiać z panią. To nie z panią się rozwodzę, tylko z pani synem. Jeśli on nie jest w stanie ze mną porozmawiać, to już nie mój problem – odparowałam. Wykrzywiła twarz w nienawistnym grymasie.

– Od tygodnia nie je i nie trzeźwieje! To twoja wina! Zadzwoń do niego albo przyjdź

i namów go, żeby coś zjadł, żeby poszedł się leczyć – wyrzucała przyduszonym głosem.

Popatrzyłam na nią jak na wariatkę.

– Absolutnie nie mam takiego zamiaru. Jest dorosły i nie będę brała za niego odpowiedzialności!

– Ale on pije przez ciebie! – wysyczała.

– Pił, zanim go poznałam. Nie życzę sobie, żeby obarczała mnie pani winą za jego zachowanie. Jeśli boi się pani o niego, niech pani wezwie karetkę, niech zabiorą go do szpitala – powiedziałam, choć wiedziałam, że tego nie zrobi. Nie wezwałaby karetki, bo przecież sąsiedzi by widzieli, rozniosłyby się kolejne plotki, a przecież najważniejsza jest reputacja.

Widziałam, że aż się w niej gotuje, nienawiść sączyła się przez pory jej skóry. Oczy

o pożółkłych białkach wpatrywały się we mnie złowrogo.

– To wszystko do ciebie wróci – wycedziła przez zęby. – Jeszcze będziesz tego żałować.

Odwróciła się na pięcie i ruszyła korytarzem do wyjścia. Jej kroki na schodach już ucichły, a ja dalej stałam, przyklejona plecami do lodowatej ściany.

Nie wiedziałam, jaki miała cel w tym, żeby nachodzić mnie w pracy. Jeśli chodziło jej

o to, by mnie nastraszyć, to jej się nie udało, ale czułam się roztrzęsiona. Nagle poczułam, że miękną mi kolana. Osunęłam się po ścianie i klapnęłam na podłogę. Spokój, niech mi dadzą wreszcie święty spokój, tylko tego chciałam. Zamknęłam oczy. Pod powiekami przemknęła zaciśnięta pięść opadająca na moją głowę, w uszach zadźwięczały bełkotliwe wyzwiska.

Dzwonek rozdarł powłokę wspomnień, przeraźliwie jazgocząc tuż nad moją głową. Zerwałam się na równe nogi i weszłam do klasy. Zaraz po tym powódź dzieciaków zalała korytarz kolorową falą ruchu i zgiełku.

***

Przekręciłam górny zamek, dolny zamek, zaciągnęłam łańcuch. Pociągnęłam za klamkę, odliczając w myślach: „Raz, dwa, trzy. Raz, dwa, trzy”. Potem stałam i wpatrywałam się po kolei w każdy zamek przez kilka sekund.

– Są zamknięte – powiedziałam na głos.

To już nerwica natręctw, czy tylko jestem na dobrej drodze?

Ciężko opadłam na kanapę. Zdjęłam zużyty uśmiech, przyklejony do twarz przez cały dzień. Nie miałam siły i ochoty na nic, a zwłaszcza na udawanie dobrego humoru.

Jednak gdzieś w głębi mnie tlił się wciąż płomień buntu, ten sam, dzięki któremu udało mi się w porę wyrwać z tego chorego, zatrutego związku. Pomyślałam o swoim dzisiejszym gościu. Do końca zajęć chodziłam z wymuszonym uśmiechem, od którego drętwiały mi policzki. W środku cała się trzęsłam i w myślach powtarzałam jak mantrę: „Tylko się nie rozrycz, tylko się nie rozrycz przy dzieciach”. W pracy nikt nie wiedział o moich zawirowaniach życiowych i tak powinno zostać. Nie lubiłam mówić o sobie, o swoich problemach zwłaszcza. Poza tym sama nawarzyłam sobie piwa, więc sama je wypiję.

W telefonie zadźwięczało powiadomienie. „Schronisko – 16.00” – odczytałam na ekranie. Na śmierć zapomniałam o wolontariacie. Przez ostatnich kilka tygodni nie miałam do tego głowy, ale w zeszłym tygodniu, kiedy kolejny raz zakopywałam się w koce i zażerałam smutki chipsami, obiecałam sobie, że następnym razem nie wymięknę i tam pójdę. Jeszcze raz zerknęłam na telefon. Godzina do wyjścia. Westchnęłam głęboko i niechętnie podniosłam się z kanapy. Zanim zacznę się zajmować psami, muszę chociaż trochę zająć się sobą.

***

Czerwcowe słońce mimo popołudnia dawało o sobie znać. Nienawidzę upałów. Koszulka przylepiła mi się do pleców, kropelki potu torowały sobie drogę między włosami i spływały po karku. Powietrze było parne, rozprażone niebo zasnuwało się na horyzoncie chmurami zwiastującymi wieczorną burzę. Miałam nadzieję, że zdążę wyprowadzić kilka psów i wrócić do domu, zanim się rozleje.

W schronisku śmierdziało. Wolę jednak zapach psich odchodów niż odór przetrawionego alkoholu i papierosów, który towarzyszył mi przez ostatnich kilka lat. Uszy, mimo że były przyzwyczajone do szkolnego hałasu, i tak zostały zbombardowane chórem ujadań, wycia i skomleń niosących się z boksów.

Zameldowałam się w biurze, wzięłam dwie smycze i ruszyłam do pierwszego z boksów. Dwa pocieszne, szare kluskowate psiaki z niecierpliwością podrygiwały za kratami na mój widok. Zapięłam im smycze i wyszliśmy, chroniąc się przed upałem w pobliskim lasku.

***

– To ostatni na dziś. Mam dość! – wydyszałam, oddając koniec smyczy Arturowi, który stał przy bramie i z krzywym uśmiechem obserwował mnie przez dłuższy czas.

Oprócz bliźniaczej pary burych kundelków wyprowadziłam jeszcze dwa inne psy, w sumie zaliczyłam dobre trzy godziny marszu, przedzierania się przez krzaki i bycia kąsaną przez komary. Jedynym pozytywem był widok szeroko uśmiechniętych pysków, wywieszonych jęzorów i radośnie merdających ogonów.

– Wiesz, że znowu go nam przywieźli? – zapytał Artur w drodze do boksów.

– Kogo? – przystanęłam, zaciekawiona.

– Od kiedy jesteś u nas na wolontariacie? – odpowiedział pytaniem na pytanie, wpychając opierającego się psa do środka i zamykając za nim skrzypiące drzwi boksu.

– Od połowy maja.

– Więc nie możesz go znać, bo ostatni raz wyadoptowaliśmy go pod koniec kwietnia.

– Powiesz mi wreszcie, o co chodzi? Tak od początku do końca? – dopytywałam, siedząc już w biurze.

Przyjemnie było sobie klapnąć na krześle, choć temperatura była niewiele niższa niż na zewnątrz. Nagrzane przez cały dzień ściany oddawały ciepło, a klimatyzacji nie było. Mały wentylator w rogu pomieszczenia tylko mieszał powietrze gęste jak smoła. Pot spływał mi ciurkiem po skroniach, całe ciało zaczynało swędzieć, a ugryzienia komarów i drobne zadrapania na nogach i przedramionach szczypać od soli.

Artur, wachlując się teczką z dokumentami, przeszedł na tyły budynku i z korytarza zawołał:

– Chcesz wody?

– Poproszę, o ile jest zimna.

Wrócił, niosąc dwie małe butelki, na pierwszy rzut oka dobrze schłodzone. Po nadgarstku ściekały mu kropelki wody.

– Masz. – Rzucił mi jedną.

Prawdziwy olimpijski nektar. Dawno już woda tak mi nie smakowała. To, że była lodowato zimna, przypłacę pewnie zapaleniem krtani, ale za niecały tydzień wakacje, więc mogę śmiało tracić głos. Na dwa przyszłe miesiące nie będzie mi potrzebny. Poza pracą specjalnie nie mam z kim rozmawiać.

– Co do tego psa… – Artur opadł na krzesło, które zaprotestowało głośnym trzeszczeniem. – W sumie to długa historia – spojrzał na zegarek – a już dość późno.

– O Jezu... Powiedz tylko, ile razy był adoptowany.

– Dziewięć.

– Żartujesz.

– Nawet nie próbuję. – Wykrzywił kącik ust.

– Dziewięć adopcji... – Ciężko było mi w to uwierzyć, nigdy nie słyszałam o czymś takim. W zamyśleniu drapałam się po swędzącym przedramieniu. – Za każdym razem go oddają?

– Osiem razy był zwracany do schroniska przez właścicieli, teraz odłowili go na autostradzie. Podejrzewam, że nie uciekł, tylko go wyrzucili. – Wzruszył ramionami. – Ma wyjątkowego pecha do ludzi. Może to brzmi, jakbym mu współczuł, ale, szczerze mówiąc, tak nie jest. Niezbyt za nim przepadam.

Popatrzyłam na niego z niedowierzaniem. Zdawałam sobie sprawę, że codzienna praca

w schronisku do łatwych nie należy. Wymagająca fizycznie, w hałasie, niezbyt ładnie pachnąca,

a w dodatku sprawiająca, że obcujesz z dramatami i tragediami niewinnych, bezbronnych, skrzywdzonych stworzeń. To może sprawić, że z czasem stajesz się mniej wrażliwy. Może też zacząć cię wkurwiać. Zaczynasz być zły na właścicieli, którzy zgotowali swoim psom taki los, na innych ludzi, że nie idą im z pomocą, na siebie, bo może za mało dla nich robisz. W końcu na same psy. Słyszałam o przypadkach znęcania się nad psami przez pracowników schroniska. Frustracja rodziła gniew, gniew – przemoc.

Ale Artur nielubiący jakiegoś psa? Jeżeli istniała osoba, której nic, ale to absolutnie nic

w pracy w schronisku nie przeszkadzało, a do każdego psiaka podchodziła z sercem na dłoni, to był to właśnie on.

– Przepraszam cię bardzo, ale chyba się przesłyszałam. Nie lubisz tego psa?

Popatrzył na mnie z nieprzeniknioną miną.

– Jeśli mam być szczery, to tak. Sam nie wiem, z jakiego powodu… Może działa mi na nerwy to, że za każdym razem adopcja okazuje się niewypałem i wraca do nas jak bumerang. – Skrzywił się.

– Czyli projektujesz na niego złość, jaką odczuwasz wobec jego skrajnie nieodpowiedzialnych właścicieli? – zapytałam z przekąsem.

– Pani profesor i jej naukowy bełkot – żachnął się. – Ten pies jest jakiś dziwny. To wszystko.

Wstał, pokazując, że temat uważa za zamknięty.

– Zaraz zamykamy, odprowadzę cię do wyjścia.

Zebrałam swoje rzeczy i ruszyłam za nim. Otworzył mi bramę i wypuścił na zewnątrz.

– Ty nie idziesz? – Popatrzyłam na niego zaskoczona, bo zazwyczaj, gdy się zasiedziałam, wychodziliśmy razem i rozdzielaliśmy się dopiero na parkingu.

– Niestety, pani profesor. – Wykrzywił się. – Muszę sprawdzić, jak zachowuje się nasz recydywista na kwarantannie. Do zobaczenia w przyszłym tygodniu.

Odwrócił się, ale krzywy uśmieszek zniknął z jego twarzy zbyt szybko i zdążyłam zobaczyć, że jego twarz stała się skupiona i czujna. Przeszedł mnie dreszcz.

Popatrzyłam na swoje przedramiona. Były pokryte gęsią skórką i zakrwawione. Nawet nie zauważyłam, kiedy rozdrapałam komarze ukąszenia do krwi.

***

Stałam przed drzwiami wejściowymi od pięciu minut.

– Zamknęłam oba zamki, zaciągnęłam łańcuch – mamrotałam do siebie. Obmacałam po kolei każdy z zamków i szarpnęłam za klamkę. Wystarczyło jednak, żebym się odwróciła

i zrobiła dwa kroki w stronę pokoju, bym musiała zawrócić i sprawdzić wszystko jeszcze raz. Przecież mogły być otwarte.

Nie były.

– No, brawo, geniuszu, oczywiście, że nie były, bo je zamknęłaś i sprawdziłaś jakiś pierdyliard razy – warknęłam. Na wszelki wypadek pociągnęłam ostatni raz za klamkę. – Kurwa, no zamknięte są!

***

Noce były najgorsze. Leżałam w łóżku napięta jak struna, mięśnie miałam boleśnie naprężone i twarde jak kamienie. Czekałam na to, że już, lada chwila, zacznie łomotać do drzwi, bluzgać i żądać, żebym go wpuściła. Czasami płakałam, ale częściej po prostu leżałam

i czekałam w gotowości, by w razie czego rzucić się do ucieczki. Podczas takiego oczekiwania zapadałam w lekki, rwący się sen, pełen gorączkowych, niemiłych wizji i wspomnień. Nie wiem, czy krzyczałam przez sen. Jeśli tak, to nie miałby mi kto o tym powiedzieć. Nie było nikogo, kto mógłby obudzić mnie z koszmaru.

***

Wykrakałam sobie zapalenie krtani. Ostatni tydzień roku szkolnego spędziłam na zwolnieniu lekarskim, z gorączką, niemal pozbawiona głosu i zupełnie sama. Przezornie wcześniej zrobiłam większe zakupy, bo nie byłam w stanie wybrać się w podróż dalszą niż trasa łazienka – kuchnia – łóżko. Oprócz kilku telefonów od byłego w środku nocy, których oczywiście nie odebrałam, miałam względny spokój. Czasem było aż za spokojnie i zbyt cicho, nie licząc stłumionych odgłosów dochodzących z niedalekiej budowy.

Kiedy dwa lata temu wprowadziłam się do domku, który dostałam w spadku po babci, czułam się, jakbym złapała Pana Boga za nogi. Uwielbiałam spędzać tu wakacje, a mały budynek z drewnianym gankiem, czerwonym dachem, otoczony przez stare śliwy, gościł na wielu moich dziecinnych rysunkach.

Teraz był mój. Chociaż wciąż stał na uboczu, na tak dalekich przedmieściach, przez które wydawało się, że nieomal mieszkam na wsi, to miasto wyciągało łapska

w stronę mojego cichego zakątka i w nie tak znowu dalekim sąsiedztwie powstawało nowoczesne osiedle. Nie mogłam tego przecierpieć.

Do tej pory, poza moim, stały tu tylko trzy domy, z czego zamieszkany był tylko jeden. Mieszkało w nim stare małżeństwo, ale rzadko je widywałam, bo nie byliśmy bliskimi sąsiadami. Domy były dość szeroko rozrzucone, oddzielone od siebie połaciami łąki i kępami drzew. Tuż za moim podwórkiem zaczynał się gęsty zagajnik, z którego nocami dochodziły opętańcze skowyty i jęki lisów. O ile wcześniej ani one, ani postukujące o okna gałęzie mi nie przeszkadzały, o tyle po przejściach z moim byłym każdy hałas, zwłaszcza po zmroku, sprawiał, że cierpła mi skóra, a żołądek zaciskał się w bolesny supeł.

***

Pierwszy dzień wakacji.

Siedziałam na ganku i piłam herbatę, rozkoszując się tym, że po raz pierwszy od tygodnia przełykanie czegokolwiek nie przypominało przeciągania przez gardło rozpalonego drutu kolczastego. Słońce przyjemnie grzało, ale nie paliło jak jeszcze niedawno, na trawie kładły się złote plamy światła przesianego przez liście drzew. Byłoby wprost bajkowo, gdyby wiatr raz na jakiś czas nie przynosił hałasów z budowy. Co prawda była oddalona o jakieś pół kilometra, ale na takim pustkowiu dźwięk niesie się daleko.

– O tyle dobrze, że nie muszę jej przynajmniej oglądać – mruknęłam do siebie, siorbiąc herbatę. Osiedle powstawało za zakrętem, a dodatkowo oddzielał mnie od niego, wysunięty ku szutrówce, kawałek brzozowego zagajnika.

Poza ubliżaniem budowlańcom i rozkoszowaniem się ładną pogodą wracałam myślami do schroniska. W ciągu zeszłego tygodnia bardzo często o nim myślałam i nie ukrywałam już przed sobą, że tylko z powodu kolejnego opuszczonego dnia wolontariatu.

Myślałam o psie, o którym rozmawiałam z Arturem. O pechowcu, któremu tyle razy ktoś zrobił nadzieję, by potem porzucić. Dziewięć razy! Nie mieściło mi się to w głowie. Byłam wściekła na ludzi, którzy postąpili z nim w ten sposób, a im bardziej się na nich zżymałam, tym bardziej było mi go szkoda. Chciałam się dowiedzieć o nim jak najwięcej, a przede wszystkim zobaczyć go. Na to akurat nie musiałam długo czekać. Za kilka godzin wybierałam się do schroniska.

***

– Skończył kwarantannę. Miałem nawet zadzwonić, bo tak się nim zaciekawiłaś, ale później wyleciało mi to z głowy. – Artur przyglądał mi się z ukosa. – Wiesz, jak jest. Wakacje, urlopy! Wczoraj rano podrzucili nam cztery psy i pudło kociaków.

– Jak się wabi?

– Kto?

– On. – Wskazałam ręką na boks.

– Nijak. – Wzruszył ramionami. – Jakoś nikt nigdy nie wpadł na dobry pomysł. Jakbyś czegoś chciała, to będę w biurze. – Machnął ręką na pożegnanie.

Przykucnęłam przy kratach boksu. Za mną powoli ucichło skrzypienie gumowych podeszew.

– Nie mam pojęcia, dlaczego nikt nie nadał ci jeszcze porządnego imienia – powiedziałam.

Pies wcisnął się w najdalszy kąt boksu. Był duży, głową mógłby sięgać mi do połowy uda. Brudnoszara, szorstka, półdługa sierść sprawiała wrażenie, jakby była nieustannie zjeżona. Duże uszy położył po sobie, ogon wcisnął między łapy. Nie mogłam dostrzec jego pyska. Z miejsca zrobiło mi się go żal. Jego zdjęcie mogłoby znajdować się w encyklopedii pod hasłem „psi smutek”.

– No chodź tu, pieseczku – zawołałam zachęcająco, cmokając i przykładając dłonie do kraty. – Chodź tu, staruszku.

Zero reakcji. A raczej zero pozytywnej reakcji. Na dźwięk wołania wcisnął się jeszcze bardziej w kąt, gdyby mógł, wtopiłby się w deski. Spomiędzy łap wypłynęła strużka moczu. Biedactwo, popuściło ze strachu.

– Co oni ci zrobili? – wyszeptałam. Serce omal mi nie pękło z żalu. Nie chciałam go bardziej stresować, przyjdzie czas na to, by się lepiej poznać.

Podniosłam się ze stęknięciem. Odwrócona tyłem do psa, z grymasem rozcierałam ścierpnięte uda. Tysiące igiełek wbijało mi się w zdrętwiałe mięśnie. Czekałam cierpliwie, aż całkiem wróci mi czucie w nogach.

Nagły łomot tuż za moimi plecami sprawił, że niezgrabnie podskoczyłam. Brzmiało to, jakby pies z całym impetem rzucił się na kraty. Zdrętwiałe nogi nie utrzymały mnie i upadłam na zapylony beton, zdzierając sobie boleśnie kolana i uderzając w łokieć. Obróciłam się natychmiast. Serce mi łomotało.

Spodziewałam się go tuż przy kratach. Co ja gadam?! Spodziewałam się wyłamanego wejścia do boksu, bo, sądząc po hałasie, uderzył w nie z pełną siłą. Nic podobnego. Siedział w tej samej pozycji, w jakiej go zostawiłam.

Nie. To niemożliwe, żeby zaatakował kraty, a później usiadł w tym samym miejscu, w takiej samej pozycji w ciągu kilku sekund. Wpatrywałam się w niego, nie zwracając uwagi na krew sączącą się z rozbitych kolan. Ani drgnął. Nie spojrzał w moją stronę. Poczułam się kompletnie rozbita, zakręciło mi się w głowie.

– Inny pies! – wymamrotałam, gramoląc się powoli na równe nogi. – To musiał być inny pies w innym boksie.

Tyle że oba sąsiednie boksy były puste. Artur mówił wcześniej, że psy z tych boksów zaczęły się gorzej czuć i trafiły na kwarantannę. To samo miało czekać nowego, jeśli wykaże jakieś niepokojące objawy. Wiedziałam, że mówienie o nim per „nowy” jest niezbyt właściwe, zważywszy na to, który raz wylądował w schronisku, ale jakoś żadne imię nie przychodziło mi do głowy.

Stałam przez długi czas jak skamieniała, wpatrując się po kolei w boksy. Pusty, zajęty, pusty. Pusty, zajęty, pusty. Powtarzałam w myślach, starając się pojąć to, co się przed chwilą stało. Boże, chyba jednak mam nie po kolei w głowie.

Niemal wrzasnęłam, kiedy na ramieniu poczułam czyjś dotyk. Kpiący wyraz twarzy Artura ustąpił miejsca zatroskanemu spojrzeniu spod ściągniętych nagle brwi.

– Co ci się stało? – zapytał, ale nie patrzył na mnie.

Wpatrywał się w psa bez cienia sympatii.

***

– Auć, piecze! – syknęłam przez zęby.

– A to ci nowość. Nie bądź dzieckiem – rzucił Artur, zabierając wodę utlenioną

i podając mi plastry. – To mówisz, że dlaczego się przewróciłaś?

– Zakręciło mi się w głowie, nic wielkiego – wymamrotałam, nie patrząc w jego stronę, pilnie zajęta opatrywaniem kolan. Nie powiem mu przecież, że zaczynam mieć urojenia. – I gotowe. Dziękuję za opatrunki. – Wyprostowałam się na krześle.

– I jak ci się spodobał? –Artur patrzył na mnie z ukosa.

Przez chwilę nie wiedziałam, co powiedzieć.

– Jest w nim coś nietypowego, to fakt – zaczęłam – ale przede wszystkim myślę, że to bardzo skrzywdzony psiak. Posikał się na sam dźwięk mojego głosu. Poza tym ani razu nawet się nie poruszył.

– Chwycił cię za serce, co? Coś mi się zdawało, że tak właśnie będzie. – Artur wyglądał na niezadowolonego.

– Coś się stało? To znaczy, wiem, że nie lubisz tego psa, ale coś konkretnego cię gryzie? – zapytałam.

– Sam nie wiem, czy to o niego teraz chodzi. Martwię się o te dwa psy z sąsiednich boksów, o których ci wspominałem.

– Co z nimi?

– Cóż... Raczej nie przeżyją dzisiejszej nocy. – Widać było, że jest tym mocno przybity. – Weterynarz jest w kropce. Wszystkie wyniki badań są w normie. A one... Nie jedzą, prawie nic nie piją. Dostały drgawek i wymiotowały krwią... – Popatrzył na mnie i urwał.

– To jakiś wirus? Zaraziły się czymś od tego nowego?

– Niemożliwe. Pierwsze objawy zaczęły wykazywać chwilę po tym, jak wyszedł

z kwarantanny. Zaprowadziłem go do boksu, wróciłem do biura, bo miałem zaplanowaną wizytę w sprawie adopcji. Kilkanaście minut później Marek wpadł z informacją, że z psami jest coś nie tak. Zaczęły się pokładać i toczyć pianę. Przenieśliśmy je z boksów do pokoju medycznego, przyjechał weterynarz. Zostały zabrane do kliniki. Ot i cała historia. – Wzruszył ramionami, ale widać było, że jest przygnębiony. – Naszego króla pecha oczywiście dalej będziemy obserwować, bo jeśli to jakiś wirus, to rozwija się błyskawicznie.

– Biedactwa... I on też, bidulek, sam jak palec, na samym końcu schroniska, wśród pustych boksów – westchnęłam.

– On ci naprawdę wpadł w oko – mruknął Artur.

Z syknięciem wyprostowałam ugięte do tej pory nogi. Kolana zaprotestowały.

– Opowiedz mi o nim więcej – poprosiłam.

Spojrzał na mnie zrezygnowany. W jego oczach musiałam być już beznadziejnym przypadkiem.

– Rasa miks. Wiek szacowany na jakieś sześć lat. Około czterdziestu kilogramów. Dobry stan zdrowia, wykastrowany. Śmierdzi jak stara szmata – wymienił jednym tchem.

– Okropny jesteś, wiesz? – skrzywiłam się. – Co z jego byłymi właścicielami?

– Zależy, o których pytasz.

– O wszystkich.

– Właściciele od numeru jeden do osiem przywozili go do schroniska z już uzupełnionym drukiem zrzeczenia się praw do psa. Wszyscy wyglądali na mocno zdeterminowanych. Nikt ani słowem nie zdradził się z powodem swojej decyzji. Najkrótsza z adopcji trwała tydzień. Ostatnia, dziewiąta, była najdłuższa, bo mieli go kilka miesięcy. – Na widok mojej miny wzruszył ramionami. – Co mieliśmy zrobić? Nie zmusimy nikogo, żeby go zatrzymał.

– A co z adopcją numer dziewięć? – zapytałam.

– Jeśli uważasz, że to, co wcześniej powiedziałem, było dziwne, to posłuchaj tego. Udało mi się dodzwonić do właścicieli.

– I co?

– Odebrała kobieta. Przedstawiłem się, zacząłem tłumaczyć, w jakim celu do niej zadzwoniłem, a ona wrzasnęła mi do ucha, cytuję: „Zabierzcie sobie tego jebanego kundla!”. Podejrzewam, że rzuciła telefonem, bo usłyszałem trzask, przytłumione krzyki i połączenie zostało zakończone.

– Wkręcasz mnie teraz, prawda? Nie mówisz tego poważnie. – Próbowałam się uśmiechnąć, ale kąciki ust nie chciały unieść się w górę.

– Nie mam powodu, żeby cię wkręcać, serio. – Spojrzał na mnie, żeby zaraz utkwić wzrok gdzieś na ścianie za moimi plecami. – Kilka minut później odebrałem telefon od męża tej furiatki. Miał osobliwy głos, zupełnie wyprany z emocji. Bardzo przeprosił za zachowanie żony, ale przeżywa obecnie załamanie nerwowe, nie jest do końca sobą, a co do psa, to owszem, zrzekają się wszelkich praw do niego. I nie, nie jest w stanie wyjaśnić, jak pies znalazł się na autostradzie. Prosi tylko, żeby ich więcej nie niepokoić, zwłaszcza żony. Powiedział to wszystko praktycznie na jednym wydechu. Nie dał mi dojść do słowa i się rozłączył. Bodajże wczoraj pocztą otrzymaliśmy od nich zrzeczenie się praw.

Wspomnienie tamtej rozmowy nie było zbyt przyjemne. Twarz Artura pomroczniała, nie tylko za sprawą zapadającego wieczoru. Przez dłuższą chwilę milczeliśmy. Próbowałam ułożyć sobie w głowie to, czego się dowiedziałam.

Dlaczego tylu ludzi tak nieludzko obeszło się z tym psem? Z tego, co wspominał Artur, pies był zdrowy, więc kwestie leczenia i pieniędzy odpadają. Znudził się? Sprawiał problemy behawioralne? W domu pojawiło się dziecko? Ktoś z opiekunów zachorował i nie mógł się nim zajmować? Jak jeden pies mógł mieć aż takiego pecha? Coraz bardziej było mi go szkoda.

– Arturze, wiesz, zastanawiam się, czy... – zaczęłam, ale przerwał mi wybuch chóralnego jazgotu psów. Zaczęły wyć i ujadać. Wszystkie naraz. Poderwaliśmy się z krzeseł, spojrzeliśmy na siebie osłupiali i wybiegliśmy na zewnątrz.

– Może jakieś zwierzę z lasu dostało się przez niedomkniętą bramę – Artur próbował przekrzyczeć piekielną kakofonię psiego jazgotu. – Pójdę sprawdzić – rzucił i pobiegł w stronę bramy.

Nowy pies! Co z nim? Drgnęłam, przezwyciężając pieczenie kolan, ruszyłam w stronę jego boksu. Kilka metrów przed nim stanęłam jak wryta. Mętne światło dogasającego zachodu słońca było zwodnicze. Krawędzie przedmiotów traciły w nim swoją ostrość, stawały się plastyczne. W tym niepokojącym świetle, w chaosie wrzawy, tuż przy wejściu do boksu tkwił on. Nieruchomy i milczący.

***

W domu było cicho, jeśli nie liczyć świerszczy za oknem, tykania zegara i ciem, które, zwabione światłem, uderzały o moskitierę. Siedziałam z książką w ręku, w kałuży światła stojącej obok lampy, ale od dłuższej chwili nie przewróciłam kartki. Nie pamiętałam nawet, co działo się na ostatniej przeczytanej stronie. Całkowicie pochłonęły mnie myśli o psie. Artur miał rację, wpadł mi w oko, ale nie tylko.

Przede wszystkim zapadł mi głęboko w serce. Czułam, że coś nas łączy. W jakiś sposób jesteśmy do siebie podobni i dzielimy podobny los. Oboje skrzywdzeni przez osoby, którym zaufaliśmy, opuszczeni, przestraszeni. Samotni.

Zapatrzyłam się w ciemność za oknem. Gdyby tu był... Nie bałabym się. Czułabym się pewniej, wiedząc, że tuż obok jest on, duży, silny, samym swoim wyglądem budzący respekt. Może mogłabym zacząć przesypiać spokojnie noce, gdybym tuż obok łóżka słyszała jego równy oddech. Wiedziałabym, że ktoś nade mną czuwa, że jest ktoś, kto mnie obroni.

Równocześnie chciałam mu dać najlepszy możliwy dom. Taki, w którym nigdy już nie poczuje się niechciany. Wszystko tak dobrze się składało. Mam dom z podwórkiem, po którym mógłby biegać całymi dniami, pod bokiem łąki i las, wprost stworzone do dłuższych spacerów. Do tego dwa miesiące wolnego, które mogłabym poświęcić na wzajemne poznawanie się, naukę i socjalizację. Nawet gdyby okazało się, że ma jakieś problemy, byłoby dużo czasu na skorzystanie z pomocy psiego behawiorysty.

W mojej głowie rozsypane kawałki układanki powoli zaczynały wędrować na swoje miejsce, aż utworzyły wielki napis ADOPCJA. Ocknęłam się z zamyślenia, z podjętą już decyzją. Uśmiechnęłam się, pierwszy raz od dawna szczerze, do samej siebie. Klamka zapadła. Podniosłam się, by zamknąć okno. Wyjrzałam na zewnątrz. Zza chmury przebił się właśnie chorobliwie blady księżyc. Ćmy coraz gęściej zaczęły obsiadać moskitierę, raz po raz podrywały się, uderzały w nią kosmatymi skrzydłami i znów przysiadały na moment.

– Obrzydliwe.

Sięgnęłam po klamkę, by zamknąć okno, gdy wtem ciszę przerwał jazgotliwy, półobłąkańczy skowyt lisa. W tym samym momencie usłyszałam walenie do drzwi wejściowych. Zamarłam z ręką na klamce, czując, jak żołądek podchodzi mi do gardła.

– Otwieraj te kurewskie drzwi!

Początkowy paraliż ustąpił, choć wciąż czułam w gardle wzbierające wymioty. Rzuciłam się biegiem, żeby sprawdzić, czy żadne z okien nie jest otwarte. Ledwie dysząc, przebiegłam przez wszystkie pomieszczenia, w panice szarpiąc za okienne klamki. Zamknięte! Całe szczęście! Żołądek cofnął się trochę i dałam radę w końcu przełknąć wezbraną w ustach gorzką ślinę.

– Otwieraj, kurwa! Pieprzona suko! – Bluzg i głuchy łomot pięści.

Zatrzymałam się w przedpokoju, błogosławiąc oba zamki i łańcuch. Musiałam oprzeć się o ścianę, nie byłam pewna, czy nogi mnie utrzymają. Dygotałam, a skóra pokryła się oleistą warstwą zimnego potu. Zza drzwi dobiegał pijacki, wściekły bełkot. Próbował je sforsować. Szarpał za klamkę, walił pięściami, kopał.

Bałam się, ale jednocześnie zaczynałam być coraz bardziej wściekła. Żebyś tak, kurwa, się potknął, zleciał z tych schodków i rozwalił sobie łeb.

– Wynoś się stąd, pijaku! Wypierdalaj stąd! Daj mi już święty spokój! – wybuchłam.

Nie panowałam nad sobą, wrzeszczałam, dławiąc się łzami i gniewem. Rozkaszlałam się, nadwyrężone gardło zapiekło. Znowu mi to robił, znów się przez niego bałam!

Zza drzwi odpowiedziały mi jeszcze bardziej wulgarne wyzwiska wykrzykiwane pijackim, schrypniętym głosem. Na niepewnych nogach ruszyłam do pokoju po telefon. Przez łzy i szczypiący w oczy rozmazany tusz ledwie widziałam wyświetlacz. W czasie, gdy rozmawiałam z policjantką przyjmującą zgłoszenie, wszystko nieoczekiwanie umilkło.

– Proszę pani! Halo! Jest tam pani?!

– Tak, tak! Jestem, przepraszam – wykrztusiłam do słuchawki, jednocześnie świadoma nagłej, szarpiącej nerwy ciszy.

– Wysyłam do pani radiowóz. Powinni być na miejscu za kilkanaście minut. Proszę pozostać w domu do czasu przybycia funkcjonariuszy – powiedziała i rozłączyła się. Otoczyła mnie cisza głęboka jak bezdenna studnia.

***

Po nieprzespanej nocy czułam się jak zdjęta z krzyża. Bolał mnie brzuch i przełyk podrażniony kilkukrotnymi wymiotami, głowa łupała i pulsowała. Nawet oczy piekły i sprawiały wrażenie, jakby przestrzeń między gałką a powiekami wypełniona była piaskiem i tłuczonym szkłem. Nie miałam siły na nic więcej poza leżeniem na łóżku i bezmyślnym wpatrywaniem się w sufit.

Mili panowie policjanci zapewnili mojemu wkrótce już byłemu mężowi transport do izby wytrzeźwień. Okazało się, że próby staranowania moich drzwi zmogły go na tyle, że 

w pewnym momencie odcięło mu zasilanie i usnął. Jeśli pił któryś dzień z rzędu, praktycznie nie trzeźwiejąc, to wcale nie było dziwne. Kilka razy zdarzało mu się usnąć tak głęboko, że sprawdzałam, czy w ogóle oddycha. Teraz jego los był mi jak najbardziej obojętny i kompletnie nie interesowało mnie, co się z nim stanie. Żadnej skargi na niego nie wniosłam, nie miałam siły o tym myśleć. Jedyne, czego chciałam, to spokój.

Wspomnienie tego, jak bardzo się bałam, jak byłam osaczona i bezbronna, wycisnęło mi z zaczerwienionych, spuchniętych oczu dwie łzy palące jak kwas. Zmęczenie jednak dawało o sobie znać i czułam, jak sen wzbiera we mnie szarymi falami, które coraz bardziej odgradzały mnie od wszelkich uczuć, przeżyć i wspomnień. Dałam się bezwolnie unieść tym falom. Usnęłam nim łza, która stoczyła się po policzku i padła na poszewkę poduszki, zdążyła wyschnąć.

***

– Biorę go.

– Mówisz poważnie? – Artur popatrzył na mnie zaskoczony.

– Tak. Mam odpowiednie warunki i czas, żeby się nim zajmować. A najważniejsze: mam świadomość tego, że ten pies może mieć problemy zdrowotne, behawioralne czy jakiekolwiek inne. Trzeba będzie mu poświęcić dużo uwagi. Możliwe, że sporo pieniędzy – wypaliłam jednym tchem to, co układałam sobie w głowie od dawna. – Biorę go bezdyskusyjnie. Chyba że chcesz kolejnej nieudanej adopcji?

Nie wydawał się zachwycony moim pomysłem, ale nie miał też żadnych argumentów, którymi mógłby mi wyperswadować tę decyzję. Chyba to go najbardziej martwiło.

– Nie musisz się martwić ani o mnie, ani tym bardziej o niego. Damy sobie radę we dwójkę.

– Nie wątpię – rzucił nieprzekonany i ruszył do biura. Poszłam za nim, czując narastającą ekscytację.

– Mam nadzieję, że po adopcji nadal będziesz nas odwiedzać – mruknął Artur, kiedy uzupełniałam formularz umowy adopcyjnej.

– To o to ci chodzi? – Podniosłam głowę znad druku. – Oczywiście, że dalej będę przyjeżdżać. To znaczy... Może się zdarzyć, że najbliższy tydzień czy dwa odpuszczę, ale nie ma mowy, żebym całkiem zrezygnowała tylko dlatego, że będę mieć własnego psa. O to możesz być spokojny. – Uśmiechnęłam się i wróciłam do uzupełniania swoich danych, dopełniając całość zamaszystym podpisem.

– Cała jesteś w skowronkach. Chyba nigdy nie widziałem cię wcześniej takiej uradowanej.

– A ja ciebie tak pochmurnego – powiedziałam, grzebiąc w portfelu. Wyjęłam zmięte banknoty i uiściłam opłatę adopcyjną. – To formalności mam już za sobą, prawda?

– Tak. Idziemy po niego. Tylko nie licz na jakieś wylewne powitanie – burknął. – Cud będzie, jeśli go w ogóle wyprowadzimy z boksu. Nie był na żadnym spacerze. Kompletnie nie reaguje na otoczenie. Równie dobrze można mówić do ściany.

Nagle Artur nachylił się do mnie i z bliska popatrzył mi w oczy. Poczułam się nieswojo, ale nie nieprzyjemnie. Mogłam zobaczyć swoje odbicie w jego oczach. Serce trochę szybciej zaczęło mi bić.

– Jesteś pewna, że chcesz to zrobić? – zapytał ściszonym głosem. – Jesteś pewna, że chcesz akurat jego? Dlaczego właśnie on? Jest mnóstwo bezproblemowych, lepiej zsocjalizowanych psów. Weź Barego. Znacie się, tyle razy go wyprowadzałaś. Zawsze byłaś nim zachwycona, ale nigdy nawet nie zająknęłaś się o jego adopcji. Jeśli teraz, akurat teraz dojrzałaś do tego, żeby wziąć stąd jakiegoś psa, to weź jego. Tego bierzesz z litości czy dlatego, że przypomina ci ciebie samą?

– Nie wiem... Nie wiem, co masz na myśli – wykrztusiłam.

– Może nie znamy się długo ani dobrze, ale coś niecoś o tobie wiem. Część powiedziałaś, część zaobserwowałem, a inne rzeczy wyczytałem pomiędzy wierszami. Jest samotny jak ty. Skrzywdzony jak ty. Tak o nim myślisz. Dlatego właśnie go chcesz. Dlatego chcesz go uratować, bo to trochę tak, jakbyś sama siebie ratowała.

Siedziałam sztywno, prawie wrośnięta w krzesło. Milczałam.