2,99 €
Andreas Piotrowski jest pisarzem średniego kalibru, przez co wciąż z zacięciem poszukuje natchnienia. Gdy pewnego kwietniowego poranka spotyka na swojej drodze Arcusa, przemądrzałego szamana z wioski Hura Hura, nie wie jeszcze, że on będzie mu natchnieniem. Czy wyłącznie tym? Arcus zjawia się w miejskiej aglomeracji nie przez przypadek lecz z misją, jaką musi zrealizować, a mianowicie odnaleźć Joannę Podfruwaj i przekazać jej cenne informacje...
Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:
Veröffentlichungsjahr: 2019
Katarzyna Pyrz
U nas w Hura Hura!
© Copyright by
Katarzyna Pyrz & e-bookowo 2019
Korekta
Marek Szulc
Projekt okładki
Aleksandra Wierzbińska
ISBN 978-83-7859-998-2
Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo
www.e-bookowo.pl
Kontakt: [email protected]
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości
bez zgody wydawcy zabronione
Wydanie I 2019
Konwersja do epub i mobiA3M Agencja Internetowa
Wszystko, co byście chcieli, aby wam ludzie czynili i wy im czyńcie – chrześcijaństwo.
Nie czyń swojemu bliźniemu tego, czego sam nienawidzisz. To jest prawo, cała reszta to komentarz – judaizm.
Nikt nie może być osobą wierzącą, dopóki nie pragnie dla swego brata tego, czego pragnie sam dla siebie – islam.
Oto podsumowanie twojego obowiązku: nie czyń drugiemu czegoś, co przyniosłoby ci ból, gdyby tobie uczyniono – hinduizm.
Nie rób w stosunku do innych niczego, co sam uważasz za szkodliwe – buddyzm.
Nie czyń sobie w niczym wroga, ponieważ Bóg mieszka w każdym człowieku – sikhizm.
Szacunek do całego życia to podstawa – wierzenia rdzennych Indian.
Czytelnik nierzadko utożsamia się z bohaterami książek – szuka czegoś, co łączy go z głównymi postaciami. Każdy chce być kluczowy i grać pierwsze skrzypce.
Andreas Piotrowski napisał w swoim – nie tak wcale długim – życiu już wiele, lecz nigdy nie odniósł prawdziwego, literackiego zwycięstwa. A marzył o nim jak każdy bohater pierwszego planu. Rozumiał, że nie jest łatwo trafić do tak różnych czytelników, toteż bywało, że zawężał grono odbiorców. Pisał dla dzieci, by już za chwilę porzucić je dla młodzieży, potem kobiet, skończył natomiast na pasjonatach morderstw.
Mimo ciągłych zmian jego książki wciąż ustawiano na dolnych półkach, tam, gdzie nie chce się człowiekowi schylać. Dobrze, że on, Andreas Piotrowski, pisarz tuzinkowy – był towarzyski i jednak przystojny. Jego ekstrawertyzm plus urokliwy uśmiech ratowały go nie raz, poza tym miał gibki język. Dzięki takim cechom miał w wydawnictwach liczne znajomości. Uwiódł kiedyś redaktorkę oficyny „Twarda okładka”, Anielę, zimną rozwódkę, mającą za nic mężczyzn, ale nie Andreasa. To ona wprawiała w ruch jego sztukę pióra, zajmowała się korektą dzieł pisarza, potem drukiem, powielaniem, wszystkim, co tylko służyło dobru Piotrowskiego. Miał on też nachalne szczęście. Przytłoczonego fartem Andreasa posądzano często o brak rozumu. Miał obfity umysł, ale cóż mógł zrobić, jeśli ta pomyślność prześladowała go nagminnie, molestując zarazem.
Piotrowski pragnął pozbyć się tego szczęścia, nawet zakładał na nie pułapki, pakując się nieraz w tarapaty. Cóż, zawsze wychodził z nich obronną ręką. Poniekąd miał wrażenie, że to nie jego ręka go broni. Mając szczęście w kieszeni, Andreas powinien czuć się szczęściarzem, nie czuł się jednak, głównie dlatego, że miał tytuł artysty tylko przyzwoitego pośród kolegów pisarzy, wydawców, a co najgorsze – czytelników. Określenie „przyzwoity” działało na niego dosadnie, pozbawiając chęci do pisania. Nie cierpiał tego epitetu. Mimo to musiał pisać, co jak co, ale to w życiu wychodziło mu najlepiej. Mógłby też nie robić nic, ale niestety na papierosy w miesiącu przeznaczał dużo pieniędzy.
Pisarz często szukał weny, zwykle na spacerach, długie wędrówki uskuteczniał niezależnie od pory roku. Bywało, że w jej poszukiwaniu paradoksalnie zaglądał w największe brzydkie dziury w mieście, zakryte przez „estetykę urbanizacji”. Czuł się niczym szczur lubujący w brudzie i w odpadkach, mimo to nie mógł zaprzestać szukania. Wszak przecież wszędzie mogło być ukryte natchnienie.
Po alkohol też sięgał, pewną powieść obyczajową napisał całkowicie upojony wódką. Łatwo mu szło na rauszu opisywanie środowiska i życia ludzkiego, a metafory same wyskakiwały z nabitego procentami mózgu. Co z tego? Książkę, owszem, wydano jak zawsze, ale nie spotkała się z wiwatem odbiorców, aczkolwiek jeden krytyk napomknął w swojej recenzji, że Andreas Piotrowski w końcu ujawnił przed czytelnikiem swój trzeźwy i jasny umysł.
Dzień, który odmienił pióro Piotrowskiego przyszedł znienacka. Poszukiwanie muzy przez pisarza stanowiło jego najważniejszą część. Wstał więc z taką myślą i – jak za każdym razem – pierwsze kroki skierował w stronę okna. Aura na zewnątrz nastroiła go dość szybko pozytywnie, dokładnie przedstawiała przed nim symptomy zakręconego kwietnia. Śnieg z deszczem sypał leciutko, a to wszystko oświetlone było skromnym jednakże jeszcze promieniem słonecznym. Piotrowski uśmiechnął się pod nosem, odsłonił zżółkłą firanę, wcześniej jednak odgarnął smugę dymu, dającą wrażenie wiecznej mgły i otworzył szeroko okno. Odetchnął następnie tak mocno, jak tylko palacz potrafi i łyknął duszkiem zimną kawę. Ustawił kubek z płynem poprzedniego wieczoru na parapecie, gdy liczył pijaków snujących się ulicami. Dodawanie działało na niego odprężająco, w końcu łagodziło napiętą do granic wyobraźnię.
Śniadania z reguły Piotrowski nie jadał, pierwszym jego posiłkiem był wczesny obiad, podawany mu przez kelnera w jego ulubionej knajpce, gdzie prócz niego przesiadywali również studenci oraz biznesmeni mający spotkania biznesowe. Pojawiały się też w niej od czasu do czasu prostytutki, oferujące mu swoje wszechstronne usługi. Andreas, w końcu zawsze w kimś szczerze zadurzony, od niedawna po uszy w swojej przebojowej sąsiadeczce, z ofert tych pań nie korzystał. Korzystał natomiast z porannej toalety. Prysznic pobudzał go do działania, zawsze brał zimny, jamie ustnej poświęcał pięć minut, mięta pasty do zębów wywoływała w nim skojarzenia świeżego i wyostrzonego oddechu, jak również spojrzenia.
Tego dnia także rytualnie poddał się higienie, dodatkowo ogolił. Nie robił tego codziennie, lubił, gdy kobiety widziały w nim nieposkromionego artystę. Zdecydowanie inaczej myślała sąsiadka z przeciwka, z którą Andreas zaplanował się dziś spotkać. Ona skłonna była zdecydowanie ku jego gładkiej brodzie, niedrażniącej jej delikatnej, bo skłonnej ku pieszczotom skóry.
Wychodząc z łazienki obrał kierunek ku starej szafie. Otworzył drzwiczki, usłyszał nienaoliwiony dźwięk i wyciągnął spodnie ulubionego luźnego kroju. Miał takich par dużo, a wszystkie tego samego fasonu, choć innego koloru po to, by nikt nie pomyślał, że codziennie zakłada te same. Określenie „przyzwoity” wystarczająco go dołowało, z „niechlujem” już pewno by sobie nie poradził. Wymyślił Andreas, że każdemu dniu tygodnia będzie przypisany jakiś inny kolor spodni. Czwartkowi przeznaczone były te barwy szarej. Włożył je w pośpiechu na siebie, zupełnie nie rozumiejąc, czym owa szybkość jest spowodowana, następnie wślizgnął się w kremową koszulę z szerokim kołnierzem, a to wszystko pokrył granatowym płaszczem ze stójką, stopy zabezpieczone frotowymi skarpetkami wsunął natomiast w granatowe oficerki. Gotowy do poszukiwań natchnienia, narzucił na siebie jeszcze szaro-czerwony szal, by chronił jego najwrażliwsze miejsce ciała, a mianowicie gardło. Zmagał się biedny Andreas przynajmniej pięć razy w roku z ciężkim nieżytem gardła, przyjmował to jednak ze spokojem, tak, jak swoje wyczulone zmysły, z nimi musiał żyć przecież nieustannie.
Piotrowski mieszkał na piątym piętrze ohydnego wieżowca, mimo to podejrzewając siebie o lęk przestrzeni, nigdy nie godził się na podróżowanie windą. Schodząc po schodach, wpadł na pomysł, że dziś poszukiwać będzie natchnienia w samym centrum miasta, bez zaglądania do jego ciemnych zaułków. Ostatnio w dzielnicy dziwactw znalazł walizkę ze znaczkami. Znajomy filatelista po dokładnym obejrzeniu klaserów stwierdził, że są one warte kilkanaście tysięcy. Andreas, nie chcąc drażnić sumienia, oddał zdobycz w ręce policji, po czym postanowił na dłuższy czas omijać podejrzane miejsca, a natchnienia szukać w dostępnych i zwyczajnych ulicach miast, zahaczając od czasu do czasu o snujących się nimi pośpiesznie przechodniów.
Osiedle, na którym Piotrowski mieszkał, napawało go wyłącznie odrazą. Bloki z płyt zajmowały całą jego powierzchnię, poza miejscem na parking i skwerkiem na kiosk, gdzie kupował co drugi dzień paczkę westów mentolowych. Dziś dodatkowo kupił gumy do żucia, wciąż przemawiała doń myśl miłego popołudnia ze zwinnym ciałem dojrzałej sąsiadki.
Zapalając papierosa, rozglądał się jednocześnie wokół siebie, czuł, że dosięga go jakiś niepokój, nie wiedział za bardzo, czym on jest spowodowany, miał jednak wrażenie, że ktoś go obserwuje. Jego obawa mogła być wywołana tym, że jeszcze niedawno, chcąc wybić swoje fabuły ponad przeciętność, chłonął nie swoje prozy, poświęcając im cały wolny, lecz bezcenny czas. Najmocniej utknął w kryminałach, trudno określić, ile przeczytał, jednak gdyby były one na wagę – wyszłaby tona, nawet dwie.
Pytanie „kto zabił?” nie było mu obce. Co gorsze, odnalazł w sobie, w trakcie cieszenia oczu mętlikiem wątków, brak zaufania wobec drugiego. To pociągało za sobą nawyk, przejawiający się w molestowaniu pytaniami każdego, kogo napotkał. Podejrzani dla niego byli wszyscy. Spotykając go po raz pierwszy, można było odnieść wrażenie, że ma się do czynienia z policjantem pozbawionym służby, a mającym wciąż jednak predyspozycje zawodowe. Zdając sobie sprawę z traktowania przez siebie drugiego jako potencjalnie winnego, Piotrowski postanowił temu zaradzić i zwrócić swoje oczy ku romansom, wszak i tak był przesadnie uczuciowy. I to pewnie dlatego nigdy nie postawił swej stopy na ślubnym kobiercu! On kochał kobiety różne, bywało, że w tym samym czasie, a one zważywszy na jego wyjątkową urodę – orli, wąski nos, oczy brązowe, przeważnie nieobecne, smukłe, jednak stanowcze dłonie – oddawały mu serce, ech, czasem i godność. Wyjątkiem była zwinna sąsiadka, dość długo nie nęcił jej – to również mu na plus – jego szeroki, wyrzeźbiony korpus, dzieła dłuta jego ojca, nieżyjącego już atlety. Zamydlone i miałkie historie zakochanych po uszy rozanielonych kobiet nie odwróciły jego uwagi od kryminalnych wizji, wciąż prześwietlał ludzi i otoczenie.
Kiedy uspokoił swój wzrok, nie odkrywszy żadnych niepokojących widoków, ruszył w kierunku centrum wielkomiejskich założeń szukać natchnienia wśród pośpiechu i techniki. Myśl ta wywołała skromny uśmiech w jego kącikach ust:
„Co jak co, ale szukać skrzydeł w nowoczesności zdarza mi się po raz pierwszy” – zamruczał, mimo to wiedział, że natura coś mu ostatnio ich skąpi.
Piotrowski szedł powoli, poszturchiwany co chwilę przez biegnące za pieniądzem towarzystwo, w jakimś stopniu i on się za nim kierował, lecz jemu szybkość stanowczo nie służyła. Musiał iść krokiem wolnym, dającym mu możliwość śledzenia zjawisk leżących w sposobie poczynań cywilizacji. Natknąwszy się na wysoką kobietę w szykownym płaszczyku i szpilkach, pomyślał, że może ona jest metaforą, którą później rozbuduje i osadzi w swojej prozie. Pomylił się. Gapiąc się na nią oczyma pragnącymi głębszej symboliki, oberwał jedynie w łydkę torbą bogatą w kanciasty laptop, poczuł przenikliwy ból. Nie zdziwiłoby go wcale zachowanie kobiety, gdyby w czasie, kiedy jej się przyglądał, spojrzał jednocześnie w lustro, zwierciadło ujawniłoby mu gębę zboczeńca wyzbytego zachowań i kodeksu moralnego. Określił ją w duchu feministką i poszedł dalej. Płynność jego ruchom znów zaczęła odbierać świadomość bycia prześladowanym, co chwila odwracał głowę, szukając uzasadnienia myśli. W końcu znalazł.
Szedł za nim mężczyzna, stary, choć mocno wyprostowany, ubrany w tunikę i spodnie o jakich się mówi rybaczki. Piotrowski nie był do końca pewien, czy ów dziadyga zmierza za nim. Musiał więc to sprawdzić, zmieniając kierunek, co za tym idzie – obierając zupełnie przeciwny, czyli wprost pod nogi staruszka. Ten, zorientowawszy się szybko w sytuacji, teraz oparł się o znak drogowy „stop” i udając, że przegląda mapę, gapił się spomiędzy legendy na świetnie już bawiącego się Andreasa, mijającego aktualnie drogowy symbol i opartego na nim. Piotrowski przebiegł jednym susem na drugą stronę ulicy. Nie zamierzał jednak wcale szybko pozbyć się prześladowcy, ruszył w związku z tym wolniej w kierunku kawiarenki z napisem „ptysie malinowe i rurki pistacjowe”. Kiedy doszedł do punktu przez siebie obranego, postanowił jeszcze raz odwrócić głowę, mężczyzny już nie było.
„Szlag, po raz kolejny wyobraźnia figluje ze mną, niechże ona w końcu znajdzie spełnienie w moim sukcesie pisarskim” – strofując siebie w myślach, usiadł przy stoliku przystrojonym baziami i zamówił ptysia i kawę.
Rozkoszując się kremem, ubrudzony nim gdzieniegdzie, nagle spostrzegł tego podejrzanego faceta w tunice, siedzącego tuż przy oknie i też zajadającego ptysia. Uległ zaskoczeniu, ów stan skumulował się w odgłosach zakrztuszenia. Próbując okiełznać reakcję organizmu, Andreas klepał się niefortunnie po karku. Kaszel powoli ustępował, łagodniał też chaos myślowy w jego głowie. Kolejny projekt sunął już w kierunku odnalezienia przyczyny zaistnienia zdziwaczałego facecika.
„W końcu jego obecność w tym miejscu może być po prostu przypadkowa. Każdy wszak może objadać się kremem do woli, zważywszy jeszcze na fakt, że ten gość akurat jest szczupły” – kombinował niemo pisarz, wpadając równocześnie na pomysł, że jeszcze raz podda podejrzaną jednostkę próbie. Należało tylko wymyślić jakiej. „Muszę stąd wyjść i udać się w takie miejsce, gdzie będzie mało ludzi” – mruczał głęboko w sobie. – „I zarazem takie, niewpisujące się o tej porze w niczyj porządek dnia. Wiem, kościół będzie świetnym punktem w czwartek” – uśmiechnął się Andreas triumfalnie do ptysia, połknął go w pośpiechu, kawę zignorował i wyszedł ze słodkiej kawiarenki. Nie patrząc specjalnie ani razu na dziwaka, siedzącego już teraz z podciągniętymi nogami, ułożonymi na krzyż na stołku i jedzącego paluchem tylko krem. Cudak był wystarczająco chudy, smukły i najwyraźniej giętki, jego postać cała zmieściła się na krześle.
Przybytek Boży, gdzie zamierzał udać się pisarz, znajdował się dwie przecznice dalej. „Dotarcie do niego nie będzie jednak łatwe” – zastanawiał się Piotrowski, szepcząc do siebie. – „Idąc, będę musiał liczyć się z żebrakami, tak licznie otaczającymi każdy winkiel, proszącymi o datek i niekoniecznie w monecie”.
Mając wrażliwe gardło i zmysły, Andreas miał też czułe, litościwe serce. Uświadomiwszy sobie, że ma w kieszeni banknot dwustuzłotowy, zdążył jeszcze wejść do sklepu spożywczego i poprosić sprzedawcę o rozmienienie go na drobne. Przygotowany już, udał się, żeby odkryć, czy ten, który go prześladuje, robi to na pewno.
Posuwał się lekko, choć z mocnym pragnieniem odkrycia prawdy, dzięki ciszy i pustej przestrzeni zimnych murów kościelnych. Machał jedynie prawą, łaskawą ręką, wrzucając wyrazy pomocy w formie namacalnej do czekających na to wyblakłych od słońca, od deszczu oraz zabrudzonych od kurzu kapeluszy. Niestety, plan opracowany przez pisarza runął, kiedy spostrzegł licznych żałobników, ściskających w rękach wieńce ostatniego pożegnania. Stali oni nierówno na placu dzierżawionym przez franciszkanów.
„Zapomniałem o pogrzebach” – karcił siebie bez słów. – „Ludzie umierają przecież bez względu na czas i okoliczności, wymuszając od niektórych pracę całodobową. Gdyby chociaż chowany miał mało przyjaciół” – spojrzał na poważne zgromadzenie. – „Ten nieboszczyk zdecydowanie był lubiany. Chociaż może wrogowie przybyli naocznie się przekonać, że mają przeciwnika z głowy”.
Andreas, choć zakopany we własnych domysłach, zdołał odkopać się dość szybko. Bodźcem ku temu był idący tuż za trumną, wyniesioną z kościoła przez facetów w białych rękawiczkach, gość w rybaczkach z frędzlami, będący totalnym zaprzeczeniem garderobianych reguł pogrzebowych.
„Jasny gwint, co on tutaj robi i jak trafił tu przede mną?” – pisarz, jakkolwiek obdarzony fantazją, nie mógł w to uwierzyć. – „I dlaczego on lezie za tą trumną? Kto to jest, do licha? Nie ma co, nie będę go już poddawał żadnej próbie. Będę go już tylko tropił”.
Wbił się Piotrowski w tłum czarnych, ale w takie miejsce, jakie umożliwiało mu dokładne obserwowanie białej tuniki. Nie było to trudne. Nikt, prócz jednego niedużego ministranta, w dodatku grubego, nie miał takiego wdzianka. Ten szczupły, mający je, szybko zorientował się, że jest na świeczniku i, co dziwne, wcale nie chciał z niego spaść. Szedł za trumną z podniesioną głową, raz po raz podskakując, jakby podkreślał tym sposobem swą obecność w oczach tropiciela. Ten, nie wierząc własnym oczom, przyśpieszył kroku. Pragnął jak najszybciej znaleźć się koło tego, który burzył wszelkie normy i etykietę pogrzebu. Dziwne w tym wszystkim było to, że tłum idący w orszaku wcale nie zwracał uwagi na człowieka bezczelnie odstępującego od zasad. Masa smutasów była tak pogrążona w żalu, zmaterializowanym głównie w spazmach płaczu, oddźwięk rozpaczy widoczny był jeszcze na papierowych chusteczkach traktowanych silnym podmuchem z wydzieliną, że nic nie robiła sobie z podskakującego i jasnego bądź co bądź wesołka.
„Kto to zmarł, że oni tak cierpią, ignorując zupełnie otoczenie?” – zastanawiał się Andreas. – „Przecież na pogrzebach jest tak, że to najbliższa rodzina łka załamana, choć i tak nie zawsze. Reszta przychodzi po to, by porozglądać się, zobaczyć, kto jeszcze żyje i jak wygląda, spotkać dawno niewidzianych kuzynów, zamienić kilka słów z jakimś wujkiem. A tu cisza niemolestowana plotkami, a jedynie szlochem” – ze zgrzytem cichych pytań dotarł w końcu do tego, który nic sobie nie robił z obrządku chowania ciała.
– No, nareszcie do mnie dotarłeś – odezwał się z euforią i wyrazem ulgi człowiek pokryty luźnym strojem, dającym mu możliwość swawoli. Za to wcale nie wykazał żadnego zaskoczenia.
– Mam rozumieć, że na mnie czekałeś? – zapytał Piotrowski, patrząc intensywnie i dokładnie w twarz swojego rozmówcy.
– Nie wiem, może to ty czekałeś na mnie?
– Nie wydaje mi się, żebym czekał na kogoś takiego jak ty, nie jesteś seksowną blondynką, tylko starszym facetem w dziwnym ubraniu.
Dumny jegomość w za krótkich gatkach roześmiał się, nieprzejęty wcale uwagą odnośnie swojego wieku i wyglądu, za to powiedział, łapiąc się silnego przekazu:
– Dusza moja ma około trzydziestu lat. – Spojrzał na Piotrowskiego pewnie i trochę zaczepnie.
– To dlatego tak pana bawi czyjaś śmierć? – dopytywał Andreas, trochę jednak zdenerwowany pewnością siebie niezaplanowanego kompana do rozmowy. Postanowił zwiększyć dystans.
– O, widzę, że pan nieobyty w innych spojrzeniach. Wyjaśnić?
– Proszę, może to pana dźwignie w moim mniemaniu.
– Powiem, aczkolwiek mam w nosie pana mniemanie. – Zdziwaczały gość odchrząknął, gotując się do przemowy. – Dla nas, proszę pana, ustanie symptomów życia wywołuje nie lada entuzjazm. Nie ważne, kto przestał oddychać: brat, ojciec czy sąsiad. Cieszymy się, że wkracza w inną jakość. Również z tego, że ów denat, to na pewno, właśnie podskakuje ze szczęścia, stąd podskoki u mnie. Są symboliczne.
– Nie jest wam smutno, że już go więcej nie zobaczycie?
– Synu, nie jesteśmy egoistami. Każdy musi swoje przeżyć. Ścieżki ludzkie z reguły prosto nie biegną, tu i tam skręcają, pozbawiając człowieka nieraz energii i chęci. Pagórki i góry też bywają, och, tak, tak, bywa wesolutko. – Gość zaśmiał się wniebogłosy ponownie burząc normy dziejącego się obrzędu.
– Nie macie kobiet?
– Skąd to pytanie?
– Nie wymieniłeś żadnej, wyliczając różnych. – Nabrany dystans został skrócony.
– Bez przyczyny zupełnie, równie dobrze mogłem powiedzieć: siostra, matka czy sąsiadka. Nie szukaj sensu tam, gdzie go nie ma.
– Wyglądasz jakbyś spadł z księżyca. Pojawiasz się niespodziewanie. Te rybaczki, tunika i sandały z rzemyków. Nie mamy środka lata, a jedynie poplątany kwiecień, kpiący sobie ze stałości temperatur.
– Przy porodzie, w czym brałem udział, a przygotowując się już wcześniej, nie było żadnych komplikacji. Niewiasta mnie rodząca, mająca później miano mojej matki, była silna, łaskawa i uparta. Dużo takich znam. – Dziadyga znowu głośno się ucieszył. – A gorąco mi od własnej energii i światła. Jestem szamanem z wioski Hura Hura! – Ostatnie słowa zostały wypowiedziane podług treści niczym wiwat.
– Co szaman z wioski o dość dziwnej nazwie robi w takim molochu? I gdzie ta wioska w ogóle się znajduje?
– Ot tak po prostu tu jestem, chyba mogę – zbulwersował się podejrzanie szczupły facet w rybaczkach. – Owszem, mam pewną intencję i zamierzam się nią z tobą podzielić, ale to za moment. A wioska Hura Hura znajduje się w miejscu, gdzie prosty rozumie garbatego, łysy nie zazdrości bujnej łepetyny kumplowi, a biały zaś nie gapi się podejrzanie na czarnego.
– No tak, stamtąd… To wszystko jasne – Andreas ironizował. – To powiedz mi chociaż, jak tu przyjechałeś i ile pokonałeś kilometrów? – Piotrowski, zachłyśnięty tym razem już własną ciekawością, zamierzał podejść dziwaka.
Tymczasem orszak smutasów zatrzymał się nad dołem czekającym na zapełnienie. Natomiast dialog między miastowym a wieśniakiem przyśpieszył tempa. Dyskutując ze sobą intensywnie, wciąż trwali przy pogrążonych w żałobie, mających aktualnie pięści pełne ziemi.
– Jechałem głównie autostopem, choć zamierzałem przybyć pieszo. Co jak co, kondycję mam dobrą, jednak miejski klimat nie służy mym sprężystym kończynom. Kilometrów nie liczyłem, ale około siedmiu dni zajęło mi dotarcie do tego miejsca.
– Dotarłeś tu po to, by powąchać innych zjawisk? Dlatego unosisz się pośród grona posępnych, w dodatku nieprawdziwe, tak? Tylko dlaczego bawiłaś się ze mną w kotka i myszkę?
– Nie ma tutaj czego wąchać, widziałam jedynie skrawki próbującej się przebić pomiędzy murami zieleni. W ogóle kto to widział: sztuczne kwiatki na pogrzebie! Gdybym był tym nieboszczykiem, wstałbym i wychłostał tym plastikiem wszystkich po głowach. A do ciebie, szanowny panie, mam interes, a zabawy to ja lubię różne. U nas w wiosce Hura Hura ucztujemy z własnym dziecięcym pierwiastkiem nieprzerwanie. Rozrywka w podchody to norma.
– Jaki ty możesz mieć do mnie interes i dlaczego do mnie? – zdziwił się Andreas, odrywając jednocześnie spojrzenie od szamana, skierował wzrok w stronę żałobników. Ci właśnie oddalili się od zwłok, wciąż jednak pozostawali wykrzywieni od żalu.
– O tym powiem ci za chwilę, teraz dowiedzmy się, kim był ten okryty plastikiem sztucznych uczuć.
– Też cię to zastanawia? – Andreas odnalazł w gościu w przykrótkich galotach współtowarzysza w odnajdywaniu genezy pojawienia się tylu załamanych na jednym pogrzebie.
– Tak, widzę, że żal ich jest nieszczery, musi być czymś kierowany.
– To jasne, umarł bogaty człowiek, który wszystkich obdarowywał prezentami.
– U nas, w naszej zielonej, łaskotanej żółcią słońca wiosce, jest coś takiego jak spuścizna. Ja dostałem po dziadku krowę w plamy, barana z jednym rogiem i napalonego koguta. Umarł on ot tak sobie podczas mozolnej dyskusji, może z nudów. Ofiarował mi również urodę. – Na te słowa szaman dźwignął się na palcach. – Ale to wcześniej!
– Nie wchodzę w niuanse śmierci twojego dziadzia ani w obowiązujące u was standardy urody, wiem już, że wiek u was nie ma znaczenia. Zastanów się – wyjawił skonstruowaną myśl Piotrowski. – Może ten gość, to maszynka do robienia pieniędzy, reszta rodziny ma lewe ręce, stracili źródło utrzymania.
– U nas w wiosce rozkołysanej delikatnym zefirkiem każdy ma jakiś talent, a nawet, gdy nie, choć to rzadkość, to uczy się talentu, znaczy szlifuje warsztat. Zdajemy sobie sprawę, że trzeba liczyć na siebie, a pomoc przyjdzie, trochę to dziwne, ale kiedyś pewnie to zrozumiesz. Jesteś w końcu humanistą, dotkniętym szczęściem zapełniania białej kartki poprzez subtelne dyrygowanie piórem.
– Skąd ty, do jasnej cholery, wiesz, kim ja jestem? – Andreas zdenerwował się, poczuł w żyłach gorącą krew.
– Złość piękności szkodzi, gogusiu w garderobie niemającej nic do życzenia. Tłumaczyłem ci, że jestem czarodziejskim szamankiem. Taka rola, bo wiesz, jestem bardzo istotny w swojej wiosce, pociąga za sobą inne predyspozycje, drzemią we mnie sobie ot tak. A po tobie po prostu widać, że jesteś artystą i to nieźle zagubionym. Błądzisz niczym ja w tym molochu nieszczęścia. Ale, jak mówiłem, wszystko ci wyjaśnię, a i pomogę.
– Dlaczego ty mi się w ogóle nie przedstawiłeś, masz na imię Szaman? Dosyć to dziwne, a z drugiej strony, skoro jesteś jedynym szamanem na wiosze, to łatwo cię znaleźć! – pisarz poirytowany, mówił tonem nastawionym na atak. Zorientowawszy się, że przesadza, stępił ostrość głosu i zwrócił się już z uśmiechem do nowo poznanego. – Może zróbmy tak: ja przedstawię się tobie najpierw, a potem to już pójdzie, nazywam się Andreas Piotrowski.
– Czuję w tobie niechęć do mnie, słychać to w twoim tonie. – Szaman, wszystko na to wskazywało, nie miał problemu z pamięcią. – Jesteś dość napięty i pominę już to pejoratywne określenie mojej wioski, ale wybaczam ci. – Był też wielkoduszny. – Imię mam, wyobraź sobie. U nas w wiosce sklejonej lipowym miodem słodkości każdy sam sobie dobiera imię.
– No świetnie. – Pisarz umorusany przez bagno własnego wyobrażenia, oczyścił się po chwili śmiechem. – Ha, ha, już to widzę: dzieci nadają sobie imię Guga, Mama, Baba, a może i Kupa, cudnie, no.
– Nie wiem, skąd ten pomysł u ciebie. – Szczupły szaman podciągnął przykrótkie galoty, jakby bał się, że zaraz zaczną sunąć po ziemi. – Powiem ci, jak to wygląda, choć nie wiem, czy na to zasługujesz, jesteś nieuprzejmy. Wybieranie imienia jest rytuałem, odbywa się wtedy, gdy świtać zaczyna i gdy kogut przebudzony rozedrze grdykę na całą wioskę. W miejscu, gdzie dochodzi do nadania nazwy wedle własnego wyboru płynie woda, a brzeg, na którym ustawiają się różni mieszkańcy wioski, jest bardzo urwisty i stromy. Świadomi wyboru, bardzo już starzy mieszkańcy, stają na krawędzi.
– Co znaczy bardzo starzy? U nas starzeć zaczynamy się po sześćdziesiątym piątym roku życia.
– U nas wiek nie ma znaczenia, o czym ci już oczywiście mówiłem. Może ty jesteś głuchy, Andreasie? Ale jak chcesz patrzeć na to od strony liczb to mają sto siedem lat i oczywiście więcej – tłumaczył szaman, krzycząc swoim cienkim głosem.
– Nie drzyj się, słyszę.
– Matka wraz z nowo narodzonym dzieciakiem, mając je na rękach – dziwaczny człek wrócił do normalnego tonu głosu, ale mówił bardzo wyraźnie – wędruje wzdłuż przepaści. Wybranych dzieli jeden krok od szalonych strug kropel połączonych w jedną wielką kałużę. Maluch wskazuje swojego wybrańca, a ten daje mu karteczkę ze swoim imieniem i innymi punktami, ściska go, po czym całuje w czoło i posuwa się w tył lub też nie posuwa. Może być, że nagle zademonstruje zmianę poglądów. Wtedy to staje się towarzyszem początkowej drogi malca, tak zwanym ziomkiem chrzestnym.
– Co, porąbało was? – Andreas zbulwersowany rytuałem zaprezentowanym przez szamana, rozdarł się tak, że ściągnął na siebie wzrok grabarzy. Panowie w jednej ręce mieli łopatę w drugiej zaś piwo. – Dziecko, nadając sobie imię, pozbawia życia drugiego człowieka?
– Drogi artysto, w wiosce Hura Hura, gdzie śpiew słowika zwiastuje poranek, wolny wybór, czyli tak zwana zgoda i jedność z wielkim duchem, realizować się może właśnie tak. Wielkim Duchem. Jegomość, wybrawszy, pozostaje w zgodzie ze swoim przeznaczeniem. Nakierowawszy się na koniec i rzecz jasna nowy początek, spisuje swoje rady, własne przemyślenia, prawdy, uwagi, spuściznę i kieruje się na tęże krawędź. Czy ty wiesz, Andreasie, jakie to wielkie szczęście, kiedy dziecko wskaże akurat ciebie?
– Mhm… – Mina pana w odpowiedniej kolorystyce nie mówiła za wiele, wręcz wyrażała jedynie zaskoczenie, ukazane za pomocą jakiejś nietrzeźwej migawki kącików pełnych ust.
– Wiem, nie wiesz. Małej latorośli, prócz swego imienia, przekazuje się całe swoje życie zawarte w konspekcie, niektórzy piszą esej, jak kto woli. Był taki, który napisał cztery tomy, w dodatku wierszem. Jeden zastosował jakąś konwencję symboliczną. Do dziś jego imiennik krąży po wiosce i wypytuje nas, co autor miał na myśli i krzyczy, że jak go dorwie za te metafory, to potraktuje go bezczelnie synekdochą. Byli nawet i tacy, którzy, spadając do wody, dostawali skrzydeł, wówczas wracali na brzeg i trzeba było rytuał wyboru powtórzyć.
– Jak to skrzydeł? – Piotrowski miał wrażenie, że ma przed sobą pomyleńca albo psychopatę, odsunął się z lekka od rozmówcy.
– Raz na przykład okazało się, że pewna kobieta zapomniała nakarmić króliki, więc po prostu wróciła.
– To nie mogła o tym napisać w tym swoim konspekcie?
– Każdego dopada skleroza, a królik jeść chyba musi.
– Dobra, to powiedz mi wreszcie, po kim posiadłeś imię, już bez szczegółów, bo nie ogarniam.
Andreas, będąc w szoku, poruszenie pojawiło się wraz z szamanem i jego słowami, zapomniał, że jest nałogowym palaczem. Przypomniała mu o tym grupka ludzi, choć jeszcze przed chwilą tonęła we własnych łzach, teraz stabilna emocjonalnie ściskała w palcach nikotynę obtoczoną bibułką i szeptała sobie coś do ucha. Wyjął więc z tylnej kieszeni paczkę westów wygiętych od nacisku własnego zadka, po czym zwinnie, za pomocą ust, wyciągnął papierosa i odpalił, używając do tego palców i zapalniczki z latarką.
– Śmieszny jesteś – słychać było kpinę w głosie szamana, spoglądającego z politowaniem na tytoniowego towarzysza. – Tłamsisz swoje płuca, serce i inne części siebie. Zapominasz też o swojej potencji. Lubisz kobitki, prawda?
– Nie twoja sprawa. Martw się o siebie, jestem pewien, że dopadnie cię przeziębienie: bose stopy, dzisiaj! Rano, bracie, był przymrozek, to zamach na własną odporność, każdego by wzięło, nawet ciebie, pochodzącego z wioski Hura Hura. – Sarkazm nastroił struny głosowe Andreasa.
– Grzeje mnie własna energia, ile razy mam ci to powtarzać? Poza tym w wiosce naznaczonej dotykiem tęczy – darł się szaman wniebogłosy – gdzie na stałe zapuściłem korzenie, ćwiczymy odporność poprzez gilgotanie swoich bosych stóp rosą, taką poranną. Aha, żebyś był całkiem poinformowany w temacie… śpimy nago, przez to też się hartujemy. Na początku padł pomysł ze strony niektórych, aby w ogóle w ciągu dnia też pozbyć się okrycia, ale spotkał się on ze sprzeciwem tych niechcących się w pełni eksponować. Tłumaczyli się oni, że czuliby się zwyczajnie niekomfortowo.
– Mnie by taka sytuacja nie przeszkadzała. – Andreas wypiął się cały do przodu.
– Nie mój interes.
– Nie. To mój interes.
– No właśnie. – Czarujący jegomość uśmiechnął się się niecałkowicie, dość oszczędnie.
– Możesz mi w końcu wyjawić, kogo wrzuciłeś w przepaść, topiąc go jednocześnie? Denerwuje mnie, gdy mówisz do mnie po imieniu, a ja nie mogę! Poza tym chodźmy stąd wreszcie w jakieś ciepłe miejsce, ja w przeciwieństwie do ciebie mam słabą odporność. A jeśli chodzi o denata i tak się nie dowiemy, kim był, kondukt już sobie poszedł.
– Nie mam zamiaru stąd iść, poskacz sobie trochę lub pobiegaj między grobami, zrobi ci się cieplej, ja tymczasem rzucę okiem na nekrolog albo wypytam grabarzy, może coś wiedzą na temat tych zwłok. Mów mi Arcus.
– A nie mogę sobie po prostu pójść w swoją stronę? A konkretnie na obiad, burczy mi w brzuchu. Muszę chyba zacząć jadać te śniadania. – Piotrowski zamyślił się ambitnie, gloryfikując nostalgicznym spojrzeniem temat porannego posiłku. – Dobrze chociaż, że zjadłem tego niedużego ptysia. Widziałam, że ty też – zwrócił się w kierunku Arcusa. Szaman udawał, że ostatnie zdanie mu uleciało. – A tak szczerze… Nie interesuje mnie, kim był ten gość. Twoją obecnością już zdołałem się nacieszyć, miło było cię poznać, Arcus.
– On ciebie nie interesuje? Jak to, co ty mówisz? Nie po to cię odnalazłem. Razem rozgryziemy zagadkę tego pogrzebu, czuję, że on przemyca w sobie podtekst kryminalny. Nie możesz sobie nigdzie pójść.
– O, widzę, że ty też naczytałeś się dużo czarnej literatury, nawet więcej niż ja. Powiedz mi lepiej teraz migiem, dlaczego mnie szukałeś? Bardzo przeciągasz sprawę, napięcie budujesz, o co ci chodzi, stresujesz człowieka niepotrzebnie.
– Na wszystko przyjdzie pora, a teraz daj mi ręce, przekażę ci trochę mojej energii!
Piotrowski na te słowa wzdrygnął się, a odskoczywszy jeszcze bardziej w tył, odseparował się stanowczo od dziwaka, chcącego dotykać jego dłoni, które w międzyczasie schował do kieszeni granatowej dwurzędówki. Arcus, widząc jego reakcję, nabrał ponurego wyrazu. Zapomniawszy o tym, że jest optymistą z potęgą euforii, odwrócił się dość ostentacyjnie od Andreasa i począł oddalać się w biegu w stronę wyjścia ku żywym. Widząc to, Piotrowski zrozumiał swoje wykroczenie wobec wrażliwości szamana. Pojął też szybko możliwość zaistnienia rozbieżności w percepcji własnej i jego, tego z tej wioski Hura Hura czy jak. Zrobiło mu się żal faceta w butach zrobionych jedynie z rzemyków, ruszył więc za nim, w oficerkach, z nadzieją wyjaśnienia niedomówienia. Został jednak zatrzymany przez człowieka, nie wiadomo skąd i po co, dźwigającego na nosie okulary niwelujące mu dosadnie rysy twarzy.
– Gdzie pan tak się śpieszy? Proszę poczekać! Chcę zamienić z panem kilka słów.
– Przepraszam, ale gonię przyjaciela. – Piotrowski zdziwił się na własne słowa, nie miał w zwyczaju nadużywania wyrazu oznaczającego uczucie braterstwa.
Czterooki, by nie dopuścić do stracenia zwierzyny, zastawił na nią sidła. Stanął naprzeciw pisarza w rozkroku i pozbawił go bezczelnie pałeczki kreowania fabuły własnych posunięć. Zablokował mu w końcu całkowicie wąską ścieżkę.
– To będzie minutka, więcej panu nie zajmę.
Wpadłszy w sidła faceta za szkłem w formie patrzałek, Andreas zaczął się szamotać na zasadzie próby obrania innego kierunku, teraz już ucieczki. Niestety, ścieżka nie dość, że wąska, to jeszcze otoczona była z obu stron grobami. Mógłby jedynie po nich skakać, to jednak nie wchodziło w grę, co jak co, ale szacunek do zmarłych Piotrowski w sobie posiadał, w przeciwieństwie do zbiegłego Arcusa.
Mógł też powalić przeszkodę w pinglach na ziemię, ale obca była mu, w końcu humaniście, agresja. Stojąc w miejscu, w poczuciu braku możliwości ominięcia i zignorowania nachalnego typa, wydobył z siebie mało przyjazne, wręcz krzykliwe pytanie:
– O co panu chodzi? Mów pan szybciej!
– Spokojnie, człowieku, chcę tylko zapytać, czy byłeś uczestnikiem tego pogrzebu, mającego miejsce przed momentem?
– Co to pana obchodzi? Nie, nie uczestniczyłem, byłem gapiem.
– Ale zna pan człowieka, którego pochowali?
– Nie, byłem jedynie gapiem niespowinowaconym.
– Nie ma pan co robić, jest pan na rencie?
– To tylko rencista może się przyglądać, człowiek w pełni sił już nie?
– To nie lepiej się przyglądać chrzcinom, weselom, komuniom? To bardziej zdrowe.
– Ja lubię się przyglądać temu, co mnie przynajmniej jeszcze obejmie, wystarczy? Może mi pan zejść z drogi?
– Niech mi pan jeszcze powie, skoro pan jest zawodowym obserwatorem pochówków, czy nic pana nie zdziwiło w tym pogrzebie?
– Zdziwiło. Umarł chyba zacny człowiek, bo rozpacz tyczyła się każdego, kto towarzyszył temu komuś w ostatniej drodze. A dlaczego pan po prostu nie przyszedł na ten pogrzeb, jeśli jest pan nim tak zainteresowany?
– Chciałem przyjść, nawet szedłem, ale niestety wpadłem do studzienki i zmoczony musiałem wrócić tam, skąd wyszedłem, by się przebrać.
– Ech. Komizm na miarę Flipa i Flapa.
– To pana śmieszy, bo mnie wcale. Zważywszy na to, że pech prześladuje mnie od zawsze, stłukłem już szóste okulary.
– Niech pan się tak nie martwi, szczęście też może człowieka nękać. A okulary niech pan nosi na gumce.
– Z pracy by mnie zwolnili, gdybym miał łeb otoczony gumą, ja zajmuję poważne stanowisko. Szczęście prześladować… słyszy pan siebie? Toż to paradoks olbrzym. Nie widział pan, kogo nieśli w tej trumnie?
– Jasny gwint, co wy wszyscy z tą trumną i tym trupem? Nie widziałem, wieko było zamknięte, chyba logiczne: nikt by nie chciał macać umarlaka i mu się z bliska przyglądać – poniósł się trochę bez powodu Andreas.
– Jak to wszyscy? Był jeszcze ktoś zainteresowany dzisiejszym wydarzeniem natury smutnej? – Facet wyglądu urzędasa spoglądał na swojego rozmówcę, silnie mrużąc oczy, efekt spojrzenia wychodził poza binokle.
Andreas, aktualnie o oczach szeroko otwartych, miał dość sytuacji wciąż negujących jego zamiary.
– Nie, nikogo nie było, tak mi się tylko powiedziało. Wszystko w tym temacie. Żegnam!
– Dobrze, proszę sobie iść. Tylko niech pan sobie zapamięta, że działa pan przeciwko prawu! A człowiek niekoniecznie był zacny!
– Nie wiem, o co panu chodzi i co ma kodeks w odniesieniu do mojego podglądania pochówków, nigdzie nie jest powiedziane, że to impreza zamknięta. Po raz drugi żegnam.
– A skąd pan może wiedzieć, że już się nigdy nie spotkamy? Świat może i ogromny, ale ścieżki ludzkie powtórnie lubi krzyżować, jak to mówią góra z górą… i takie tam.
– To do widzenia. – Andreas zrozumiał, że natrętnemu gościowi w służbowym odzieniu lepiej przytaknąć, po to tylko, by się go szybko pozbyć.
Ukłonił się jeszcze przed nim, prawie przykucnął, po czym, ominąwszy sprytnie natręta, wypychając go leciutko ze ścieżki, już biegiem ruszył za szamanem. Zaczął obawiać się, że zgubił go na zawsze. Namolniak odwrócił się jeszcze w kierunku Piotrowskiego, co sprawiało wrażenie, jakby chciał pobiec za nim. Ale nie, jedynie odprowadził go wielookim spojrzeniem do bramy, a potem wyjął złoty kajet, do którego przypięty miał ołówek i począł nim coś z porywem notować. Następnie poprawił marynarkę oraz brązowy krawat i udał się w kierunku grabarzy. Ci, z pieśnią biesiadną na ustach, poklepywali bez emocji ziemię.
Tymczasem Andreas, z wystającym językiem, znalazł się znów na placu franciszkanów, niestety nie odkrył na nim nikogo w rybaczkach. Usiadł więc na murku, wyrzucił nogi do przodu i zajął się uspokajaniem siebie, a dokładniej oddechu i serca. Czerwony mięsień nagle dał o sobie znać, przywołując głośnymi uderzeniami skojarzenie z narwanym rastamanem bijącym w bębny.
„Kondycji to ja nie mam wcale, wykończy mnie to siedzenie przy tej mojej prozie. Może i dobrze, że czasem muszę poszukać natchnienia, bo inaczej jedynym moim działaniem byłby spacer do kiosku i na obiad. Chwali się, że chociaż czasem mam jeszcze możliwość poruszania lędźwiami”. – Uśmiechnął się do siebie, wytworzywszy w pobliżu aurę samozadowolenia.
Siedział tak około dziesięciu minut, tyle zajęło mu poskromienie własnego ciała, ożywionego nagle prędkością, przez co wybitego z trybu przyzwyczajenia. Oczu natomiast Piotrowski nie zamierzał uspokajać i zakrywać powieką, a jedynie spoglądać uważnie na opustoszały plac. Wciąż miał nadzieję, że gdzieś po nim porusza się nawiedzony, jak i skoczny do niedawna tylko szaman, teraz już Arcus. Myśląc o nim, jego serce ponownie przyśpieszyło tempa, wydech znów przeobraził się w sapanie. Napięty cały, niczym kot prężny w zalotach, pragnął całkowicie zaspokoić się w namacalności pewnego obiektu. Wyostrzone zmysły, wciąż z powodu poczucia niespełnienia, wychwyciły uchylone drzwi kościoła. Wrota, luźno poruszane przez wiatr, przyzwoliły na usłyszenie echa pomruków dobiegających z wnętrza, okazało się, że niekoniecznie wedle mniemania szukającego, uśpionego. Nie zastanawiając się długo, ruszył w kierunku dźwięków, był już pewien, że spowodowanych artykulacją. Gdy stanął u drzwi – zwolnił, nie chciał przerwać czyjejś wypowiedzi swoją nieproszoną osobą, pragnął jedynie dojrzeć, czy głos męski należy do Arcusa, nie pomylił się. Szaman nachylał się nad klęczącą kobietą, wpatrującą się nieruchomo w zimną posadzkę. Wyglądało to tak, jakby on ją karcił, nawet przed czymś ostrzegał.