Zagadkowi milionerzy - Ludwik Marian Kurnatowski - E-Book

Zagadkowi milionerzy E-Book

Ludwik Marian Kurnatowski

0,0

Beschreibung

1908 rok dla warszawiaków rozpoczął się srogą zimą. By przełamać mroźną atmosferę, w salach Teatru Wielkiego i Reduty zorganizowano wielką maskaradę. Na balu w ramach obowiązków służbowych pojawił się pracownik Policji Śledczej – Ludwik Kurnatowski. Wśród blichtru i zabaw suto zakrapianych alkoholem uwagę policjanta przykuło dziwne zachowanie dwóch mężczyzn. Przeczucie nakazało mu ich śledzić. Wkrótce okaże się, że była to słuszna decyzja. Opowiadanie kryminalne oparte na faktach. Wieloletni nadkomisarz Policji Śledczej Ludwik Kurnatowski dzieli się z czytelnikami wspomnieniami z pracy. Autor wydobywa na światło dzienne sprawy tajemniczych włamań, niecodziennych fałszerstw i brutalnych mordów. Zdradza, jakimi prawami rządził się ówczesny świat kryminalny i kim byli jego przedstawiciele.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 126

Veröffentlichungsjahr: 2022

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Ludwik Marian Kurnatowski

Zagadkowi milionerzy

 

Saga

Zagadkowi milionerzy

 

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

 

W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 1932, 2022 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788726426007 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

Niejednokrotnie w życiu spotykałem się ze zdaniem, iż najbardziej nieskomplikowanym zawodem, nie wymagającym, ani specjalnych studjów, ani rutyny, jest zawód urzędnika służby bezpieczeństwa. „Policjant?“, mówią piękne panie i wytworni panowie, wydymając z pogardą usta, „a cóż to za zawód?“ Wojsko — to rozumiem — mundur, panie dobrodzieju, jak się patrzy, praca ciężka — ćwiczenia, musztry, a jak wojna wybuchnie, to żołnierz, panie, będzie piersią własną, Ojczyzny bronił. A policjant? Pałeczką wówczas na skrzyżowaniu ulic, zdala od ognia i zgiełku bitewnego, wymachuje“.

Ile w podobnym zdaniu mieści się niesprawiedliwości, ten tylko może osądzić, kto lata całe strawił w służbie policyjnej i pojął należycie obowiązki funkcjonarjusza tej służby.

A służba to ciężka i niewdzięczna! Ileż to razy policjant w obronie mienia i bezpieczeństwa swych bliźnich naraża życie? Iluż to bezimiennych bohaterów kryje ziemia cmentarna? A ileż to żyć ludzkich uratowali ci nieznani, cisi stróże porządku publicznego, odziani w przeciwieństwie do synów Marsa w granatowy, skromny mundur.

Gdyby zadano mi pytanie, co głównie winno charakteryzować, stojącego na wysokości zadania urzędnika policji czy to mundurowej, czy to śledczej, odparłbym bez wahania, że spostrzegawczość. Stawiamy ją nawet przed odwagą, bo gdy ta ostatnia ułatwia ujęcie bandyty, to pierwsza daje możność odnalezienia go, lub jak to częstokroć bywa, udaremnia, planowanego mordu, lub rabunku.

W szkicu niniejszym chcę opowiedzieć czytelnikowi jak dzięki spostrzegawczości udało mi się zmienić bieg wypadków i odwrócić miecz, zawisły nad głową niewinnej ofiary.

— — — — — — — — — —

Po niespokojnych latach wichrzeń rewolucyjnych nadszedł rok 1908. Starzy prognostycy przepowiadali zimę ostrą, ale pogodną. Jak się okazało mieli oni dużo racji w swych przepowiedniach, gdyż rozpoczęła się ona dość wcześnie, silne mrozy chwyciły ziemię w swe szpony, a wichry harce dzikie wyczyniały, gwiżdżąc i hucząc w koronach bezlitosnych drzew. Jeno śniegu nie było i to martwiło niewymownie miłośników sportów zimowych.

Roku tego ludziska w Warszawie różnie się przygotowywali do spotkania zimy. Jedni zaopatrywali się corychlej w opał i ciepłą odzież, inni, a tych bodaj czy nie najwięcej było, drapali się zafrasowani w głowę, jako, że z mamoną na zakupy zimowe coś ponoć krucho. Lecz byli i tacy, którzy niepomni przejść ubiegłych krwawych lat i ciągłego niepokoju spodziewali się wesoło i hucznie spędzić zbliżający się karnawał. I nie dziwota, że po tylu latach przymusowego postu młodzież była zgłodniała zabaw i tańców. Bo, nadmienić należy, iż po rewolucji 1905 roku ilość zabaw była bardzo ograniczona, władze sprawowały ścisłą kontrolę nad każdem większem zebraniem towarzyskiem, które nie mogło się odbyć bez zezwolenia ówczesnych władców i panów naszej stolicy. Zdarzało się niejednokrotnie, że uzyskane pozwolenie na zabawę nie zabezpieczało przed wkroczeniem na salę żandarmerji i policji; władze, węszące wszędzie zdradę i bunt, nawet pośród uczestników niewinnych wieczorków tańcujących, szukały „miatieżników“. Cierpiała nad tem wielce młodzież, zwłaszcza ta jej część, której sprawy polityczne były kompletnie obce, i z niecierpliwością oczekiwała zakończenia okresu niepokoju, ażeby móc nareszcie dowoli się wyhasać.

W dobrych przedwojennych czasach najlepiej i najhuczniej bawiono się na balach w Ratuszu, oraz na maskaradach w salach Redutowych i Teatru Wielkiego. Chociaż jak i obecnie maskarady takie ściagały różne podejrzane osobistoścj, jednak przeważał „beaumonde“ i zabawy cieszyły się dużem wzięciem, bowiem kluby były „strożajsze zazabronione“. Rojono więc sobie, że obecnie w 1908 roku, gdy wrzenie rewolucyjne już się prawie uspokoiło władze będą względniejsze i wytęsknione zabawy nareszcie się odbędą. Czekano tedy z niecierpliwością.

To też gdy pewnego dnia na wszystkich filarach teatru Wielkiego ukazało się sążniste ogłoszenie, opiewające, iż tego, a tego dnia w salach Teatru Wielkiego i Reduty odbędzie się wielka maskarada, — serca warszawiaków zabiły żywiej.

Zaroiło się w sklepach mód od niewiast, krawcowe pracowały dniami i nocami, tworząc przyszłe cuda, krawcy na gwałt wykańczali fraki. Podniecenie panowało niezwykłe.

Wreszcie nadszedł dzień upragniony.

Zegar ratuszowy wolno wydzwonił północ, dając hasło do rozpoczęcia zabawy. Jednak plac Teatralny świecił pustkami. — Nie wypada przecież tak wcześnie przyjeżdżać.

Minął kwadrans i niby za skinieniem różdżki czarodziejskiej, uśpiony dotychczas plac ożył nagle i w rozpostarte ramiona przyjmował tłumnie śpieszących na zabawę.

Sznury dorożek parokonnych „po kawalersku“ zajeżdżają przed teatr, za niemi człapią wolniej jednokonki, tu i ówdzie przemknie się nieśmiało wyszydzony „sałaciarz“, to plebs zabawowiczów przybywa na bal. Lecz i „arystokracja“ ściąga zwolna na Redutę — ulicą Wierzbową, Trębacką, Senatorską mkną ku teatrowi karety wynajęte w remizie, karoce i pojazdy prywatne.

Ci, którym los nie dał możności wstępu do wnętrza oświetlonych sal, mogą powetować sobie stratę, podziwiając zjeżdżającą się publiczność. Przed filarami ciżba ludzka wzrasta. Tłumy wyrostków, żądnych oglądania znanych w Warszawie przedstawicieli eleganckiego świata, zwartym pierścieniem otaczają teatr. Każdy nowy przybywający na zabawę gość podnieca zaciekawienie.

— Patrz, patrz, Lolo przyjechał — wrzeszczy jakiś młody obywatel, wspinając się na ramiona sąsiadki.

— Nie wrzeszczałbyś lepiej, kawaler i mnie pleców nie wygniatał. — oburza się przysadkowata jejmość — jaki Lolo?

— A no, hrabia Lolo, z Krakowskiego Przedmieścia- — tłumaczy entuzjasta, patrząc z pogoda na swą interlokutorke. Bo jakżeż można nie wiedzieć kim jest hrabia Lolo!

Warszawa zna dobrze swych ulubieńców, zwie ich po imieniu i odzywa się o nich, jak o dobrych, serdecznych znajomych.

— Patrzta, patrzta, Korwin jedzie — rozlega się w tłumie szept.

Istotnie przed teatr zajeżdża powóz zaprzężony parą koni. Wysiada zeń znany ogólnie adwokat, bohater tysiącznych anegdotek, bożyszcze kobiet. Korwin-Piotrowski. Szeroki płaszcz mikołajewski, niedbale zwiesza się z ramion. Z dumną miną senatora przechodzi przez rozstępujący się tłum i ginie w drzwiach teatru.

Wejdźmy jednak do vestibul‘u teatralnego. Na wstępie uderza nas panujący tu ścisk. Tłocząc się i przeciskając, publiczność kieruje się do szatni, piękne panie przed lustrami dokonywują ostatnch posunięć, które podniosą ich urodę i spotęgują roztaczany czar.

Ścisk, tłok, pośpiech! Ledwie pozbywszy się okryć, wszyscy rozpraszają się po salach, dążąc na miejsca umówionych „rendez-vous“.

Jednak tłumu nie ubywa — przeciwnie, coraz to nadchodzą nowi goście, zda się sala nie pomieści tych wszystkich, którzy mkną tu, by w wirze zabawy zapomnieć o troskach dnia powszedniego.

W barwnym korowodzie przed oczami oszołomionego widza przesuwają się strojne maseczki. W głowie się mąci, tyle tu kolorów! Kostjumy wszystkich epok mieszają się z tajemniczemi czarnemi dominami, z których nakształt linij wykwitają smukłe ręce, ujęte aż po ramiona w śnieżną biel rękawiczki. Z otworów kolorowych maseczek rozbawione oczy rzucają figlarne, a kuszące spojrzenia.

W zalanych, jarzących światłem salach rozlegają się tony upojnego walca. Tłum zafalował, zmieszał się i oto rozbawione pary wirują, płyną, przy dźwiękach kuszącej melodji.

A tam przy stolikach, w bufecie, zabawa wre, kipi, strzelają korki, szampan się leje strumieniami, panuje gwar, coraz to zrywa się beztroska wesoła piosenka...

— — — — — — — — — —

W tym czasie na czele Urzędu Śledczego stał radca stanu Kowalik, człowiek bardzo prawy i przyzwoity. Pomocnikiem, a raczej zastępcą jego był niejaki Silin, moskal najpodlejszego gatunku, człowiek z gruntu zły, mściwy i tchórz, bojący się własnego cienia. Na każdym kroku widział on „polskuju intrigu“ (polskie intrygi) i „miatież“ (bunt). Kowalik natomiast, mimo tego, iż był rosjaninem, posiadał dużo wyrozumiałości dla polaków.

Na tem tle pomiędzy nim a Silinym dochodziło często do starć i zatargów. Powodem tychże była również i moja osoba — Kowalik bowiem lubił mnie bardzo, Silin zaś cierpieć mnie nie mógł. Szykanował mnie na każdym kroku, a gdy to nie odnosiło żadnego skutku, zwrócił się do oberpolicmajstra Warszawy, generała Mejera z „donosem“, twierdząc, iż jestem zażartym „nacjonalistą polskim“, protegującym na każdym kroku „buntowszczyków“, i że jako taki w Urzędzie pracować nie powinien. Niestety denuncjacja Silina chybiła celu, i w pierwszym rzędzie zaszkodzła jemu samemu. Dla wyjaśnienia muszę dodać, iż generał Mejer był z pochodzenia polakiem, wywodząc się z rodziny Janiszewskich. Rosjaninem stał się przypadkowo — jako kilkoletni sierota, został usynowiony przez babkę Mejerową, rosjankę, która wychowała przybranego syna w duchu moskiewskim. Ale w głębi duszy ten generał rosyjski i dostojnik policyjny w jednej osobie, czuł się nieco polakiem. To też usłyszawszy skargę Silina, wpadł w wściekłość i udzielił mu surowej nagany. Dowiedziawszy się o tem Kowalik, od tej chwili znienawidził swego pomocnka i tendencyjnie na każdym kroku mnie wyróżniał. Ilekroć Kowalik zachorował, czy też wyjechał na urlop, zawsze powierzał mnie sprawowanie swych czynności. Zrzymał się nieco generał Meyer, że skromny referent (byłem wówczas szefem kancelarji) do tak poważnych funkcyj bywa używany, ale Kowalik miał zawsze odpowiedź gotową. Silin nie zna terenu, jest mało kulturalny i obyty towarzysko, na skutek czego wytwarzają się ciągłe scysje z publicznością i t. d.

Do obowiązków naczelnika Kowalika należało sprawowanie służby inspekcyjnej w teatrach, na balach i innych imprezach publicznych, a że podtatusiały radca niechętnie uczęszczał na podobne zabawy, więc omijając Silina delegował zazwyczaj mnie.

To też w dzień, kiedy odbyć się miała maskarada, o której wspominałem wyżej, starannie unikałem Kowalika, czując, że i tym razem „delegacja“ mnie nie minie.

Tak się też i stało. O godzinie 4-ej zostałem wezwany do gabinetu naczelnika Urzędu.

— Panie Kurnatowski, ma pan frak odprasowany? — brzmiamło stereotypowe pytanie.

— Tak jest — odparłem, wiedząc z doświadczenia, że wykręty na nic się nie zdadzą.

— Doskonale! Włoży go więc pan przed północą i uda się pan na bal maskowy w Teatrze Wielkim — zaordynował Kowalik, a ujrzawszy grymas niechęci na mej twarzy, szybko dodał. — Wstydziłby się pan! Młody człowiek, a tak stroni od zabawy! Pójdzie pan rozerwie się trochę, może kogo ciekawego przyłapie, a jutro opowie pan nam swoje wrażenia.

„Pan każe — sługa musi“ — powiada przysłowie, w myśl tej wzniosłej zasady przywdziałem nieszczęsny frak i około pierwszej po północy znalazłem się na maskaradzie.

Zabawa była w całej pełni. Dużo w swem życiu widziałem przedtem i potem maskarad, lecz śmiało rzec mogę, iż tak ożywionej nie spotkałem nigdy.

Jakiś demon zabawy opętał ludzi. Popychany i potrącany, błądziłem po wypełnionych po brzegi salach, nudząc się przeraźliwie. Dodać nawiasem muszę, iż dnia tego byłem wyjątkowo niedysponowany i zmęczony, to też otaczający gwar denerwował mnie okropnie. A tu jak na złość do końca było tak daleko.

Wałęsałem się bez celu, daremnie wyszukując coś godnego uwagi, a za mną, krok w krok sunął jak cień przydzielony do mnie do pomocy wywiadowca Andrycz.

— Djabli nadali tę zabawę — kląłem w duszy. — I poco ja wogóle tu jestem? Trudno przypuścić, aby ktokolwiek z tych eleganckich panów i wytwornych pań popełnił czyn, wymagający mojej interwencji. Przecież zebrała się tu sama śmietanka towarzyska, przestępców ani śladu. Są tu ponoć również i kokotki, ale te chyba nie popełnią nic zdrożnego.

Jednak los przygotowywał jaskrawy dowód, że nie należy zgóry przesądzać faktów.

Gdym tak spacerował samotny pośród rozbawionego tłumu, uwagę moją przykuli dwaj osobnicy, różniący się między sobą jak wyglądem tak i zachowaniem.

Na pierwszy rzut oka, nie można było wyczuć kontrastu pomiędzy młodzieńcami, a resztą otoczenia.

Świetnie skrojone fraki, nieskazitelnie białe gorsy koszul, elegancja i wytworność ruchów zdradzały, iż należą oni do „lepszych sfer“. Mimo to w stosunku tych dwóch było coś nienaturalnego.

Pierwszy ze wspomnianych młodzieńców był to młody jeszcze chłopak, lat około dwudziestu, blondyn, wysokiego wzrostu, o niebieskich oczach. Najwidoczniej po raz pierwszy był na reducie, bo na jego okrągłej, pozbawionej zarostu twarzy widniał wyraz olśnienia. Był oszołomiony jarzącem światłem, zabawą, a zwłaszcza nieskończoną ilością pięknych kobiet. Zaczepiał bezustannie barwne maseczki, a gdy nie chciały z nim rozmawać, śmiał się beztrosko i wesoło.

Natomiast towarzysz jego zachowywał się zupełnie inaczej. Wysoki brunet o pociągłej twarzy, był typem skończenie przystojnego mężczyzny. Nie miał więcej nad trzydzieści lat, jednak opanowane ruchy, spokojne spojrzenie zimnych, stalowych oczu, jak również cały sposób bycia cechowały wytrawnego gentlemana. Widać gorszyło go zachowanie się młodego towarzysza, który snać nie jedną butelkę szampana wychylił, gdyż stawał się coraz weselszy, bardziej rozwięzły i nic sobie nie robił z uwag swego najwidoczniej przyjaciela.

Aczkolwiek, jak zresztą sam czytelnik może osądzić, w postępowaniu młodych ludzi nie było absolutnie nic takiego, coby nasunęło jakiekolwiek bądź zastrzeżenia co do ich osoby, jednak było w tem wszystkiem coś, co mnie zastanowiło. W pierwszej chwili starałem się wyperswadować sobie, niesłuszne, jak sądziłem, przypuszczenie, lecz podejrzenie wciąż wzrastało.

— Ej, niepoprawny detektywie — drwiłem w duchu z siebie — węszysz wciąż zbrodnie, szukasz występku tam, gdzie mowy o nim być nie może. Cóż w tem dziwnego, że jeden z młodszych upił się i szaleje, a drugi starszy i doświadczeńszy, mitygujejego zapał. Dałbyś lepiej spokój i nie zawracał sobie głowy.

— Doskonale! — odpowiedziałem sam sobie— zgadzam się z tem, ale dlaczego ten opanowany gentleman patrzy z taką nienawiścią na swego towarzysza? Dlaczego, skoro sam nie pije, dolewa mu stale i wmusza poprostu w chłopaka wino, jak to miałem możność zauważyć w bufecie. Dlaczego?

Stanowczo nie podobało mi się to wszystko. Chodząc krok w krok za młodymi ludźmi, starałem się uchwycić coś z ich rozmowy, coby pomogło mi dowiedzieć się, co to za jedni, skąd pochodzą. Jednak nadzieje były płonne, gdyż rozmawiali ze sobą o rzeczach zupełnie błahych, o maskaradzie, kobietach. Jedynie udało mi się stwierdzić, iż są to przyjezdni, i rosjanie.

Starszy mówł z akcentem, jaki spotyka się w centralnej Rosji, w Moskwie, w głosie zaś młodszego brzmiały tony gardłowe, co charakteryzuje stałych mieszkańców Syberji. Starszy wtrącał od czasu do czasu słowa i zdania francuskie, na co młodszy odpowiadał: „Gowori po ruski, a to ja ni czerta nie ponimaju!“. (Mów po rosyjsku, bo ja zupełnie nic nie rozumiem).

Widząc, że nic w ten sposób nie zdziałam, przywołałem skinieniem ręki, znajdującego się opodal wywiadowcę Andrycza.

— Panie Andrycz — rzekłem, skoro znalazł się przedemną — czy pan widzi tych dwóch młodzieńców?

— Których, proszę pana?

— No, tych dwóch, tam pod ścianą. Tego blondyna i bruneta, emablujących uroczą „Colombinę?“

— Tak jest, panie naczelniku!

— Proszę ich wziąć pod ścisłą obserwację, dowiedzieć się co to za jedni, jak się nazywają, gdzie mieszkają, z czego się utrzymują i w jakim stosunku znajduje się jeden do drugiego.

— Może pan naczelnik pozwoli wylegitymować ich odrazu teraz?

— Czy pan zwarjował? Przecież to są ludzie z towarzystwa, zachowują się najzupełniej poprawnie, więc nie mamy żadnej podstawy do kompromitowania ich i wypłoszenia z zabawy. Proszę ich tylko obserwować, wyśledzić miejsce zamieszkania, a od jutra rozpocząć inwigilację.

— A, to pan naczelnik wychodzi?

— Owszem. Czuję się zmęczony, zresztą, jak widzę, nie mam tu nic do roboty. A wracając do sprawy, którą panu powierzyłem, to nie radzę się śpieszyć. „Lngsam aber deutlich“, — wysonduje pan wszystko, co potrzeba — a za parę dni proszę mi zameldować się z tem, czego pan się dowiedział.

— Rozkaz, panie naczelniku.

Andrycz skłonił się i udał się w kierunku tajemniczych młodzieńców, którzy, zaniechawszy „Colombinę“, prawili dusery złotowłosej rusałce.

Byłem przekonany i zupełnie spokojny, iż wywiadowca dane mu polecenie wykona z całą skrupulatnością, ponieważ znany był powszechnie ze swej sumienności i obowiązkowości. Z czystem więc sumieniem mogłem opuścić bal i udać się na upragniony spoczynek.

Potrącany przez zwartą ciżbę masek i fraków, począłem przepychać się ku wyjściu, gdzie panował nadal nieznośny ścisk — spóźnieni goście przybywali na zabawę.

Lecz nie sądzonem mi było widać dnia tego spocząć. W chwili, gdy dobiłem szczęśliwie do vestibulu, zapanował tam niezwykły ruch. Skonsternowani policjanci uwijali się gorliwie pośród publiczności, torując przejśce na salę.

— Oberpolcmajster przyjechał, — biegł stłumiony szept.

— „Masz babo placek“ — pomyślałem, oddając woźnemu z trudem odebrane w szatni palto. — Nowa godzina udręki!

Tymczasem w drzwiach wejściowych ukazał się ówczesny naczelnik policji Warszawskiej, generał Meyer.

Stąpał z dumnie podniesioną głową, mając u boku generała Bałka. O pół kroku za dygnitarzem podążali komisarz, pułkownik Kołmakow i kapitan hr. Ignatjew, oficer sztabowy do szczególnych poruczeń.

Wszedłszy do westibulu Meyer zatrzymał się. Setki rąk wyciągnęły się, aby pomóc mu zdjąć szeroki mikołajewski płaszcz, jednak dygnitarz odtrącił wszelką pomoc. Zdjął futro i poprawiwszy mundur przez szpaler wyprostowanych służbowo policjantów skierował się na salę.

Ponieważ reprezentowałem na balu naczelnika Urzędu Śledczego, więc siłą faktu musiałem zameldować się oberpolicmajstrowi. Chcąc wypełnić zatem swój obowiązek, począłem przeciskać się ku generałowi.

Ujrzawszy mnie, Meyer uśmiechnął się dobrotliwie.

— Zdrastwujtie, Ludwik Antonowicz — rzekł serdecznie, wyciągając ku mnie rękę na powitanie. — Cóż to i pana ściągnęła ta zabawa?

— O, nie, ekscelencjo — zaprzeczyłem — przebywam tu z obowiązku. Naczelnik Kowalik czuje się kiepsko, więc polecił mnie zastąpić go na maskaradzie.

— A, to pan, znaczy się służbowo? No i jak tam — wszystko w porządku?

— Tak jest, ekscelencjo. Morderstwa żadnego nie było, kradzieży również, przynajmniej nikt dotychczas nie meldował.

— Nu i dobrze. Tak być powinno.

To mówiąc, kiwnął mi głową i wszedł w rozbawiony tłum, który usuwał się z szacunkiem, torując mu drogę.

Nagle z pośród zebranej publiczności, wysunęła się jakaś maseczka, ubrana w dość przezroczysty kostjum sylfidy i podbiegłszy do generała Meyera, chwyciła go pod rękę.

— No chodź staruszku, — wołała, ciągnąc go w kierunku bufetu, — napijemy się szampana!

Podobnie niesmaczny i nieoczekiwany wybryk zdezorjentował kompletnie oberpolicmajstra. W głowie mu nie mogło się pomieścić, aby ktoś mógł sobie pozwolić na równie bezczelny eksperyment w stosunku do niego, człowieka bądź co bądź na wysokiem stanowisku.

Niezadowolenie odbiło się na twarzy generała i grymas niechęci wykrzywił mu usta. Delikatnie starał się uwolnić od natrętnej maseczki, lecz ta niezdawała sobie widocznie sprawy z tego, co czyni i w dalszym ciągu nagabywała dostojnika swemi żądanaimi.

— No, nie wyrywaj się, — wołała, wieszając się u jego ręki. — Czyżby taki elegancki pan żałował pieniędzy na szampana dla ładnej kobietki? Wstydź się, paskudny sknero!

Tego już było Meyerowi zawiele. Zmarszczka gniewu zarysowała mu się na czole. Żachnął się i zwrócił się do towarzyszącej mu świty:

— Ubieritie won etu damu — ona sowsiem pjana (zabierzcie precz tą panią, ona jest zupełnie pijana) — rozkazał krótko.

Kołmakow bez słowa podbiegł do zuchwałej maseczki, wziął ją pod rękę i wyprowadził z sali. Jak się później okazało, była to kokota podlejszego gatunku.

Niemiłe to zajście zwarzyło humor oberpolicmajstra. Przeszedł tylko przez salę i wraz ze świtą opuścił bal.

Nareszcie wybiła dla mnie godzina wyzwolenia! Przypomniawszy raz jeszcze Andryczowi, aby sprawy mu poleconej nie zasypiał — wymknąłem się do domu na tak upragniony spoczynek.

— — — — — — — — — —

Upłynęło kilka dni. Pochłonięty całkowicie pracą — w ciągu tego okresu wyłoniło się wiele spraw kryminalnych — zapomniałem zupełnie o maskaradzie i o dwóch tajemniczych, jak ich określiłem, młodzieńcach. Andrycz się nie pokazywał, więc nawet nie miał mi kto przypomnieć o nich.

Traf zrządził, iż pewnego dnia miałem dokonać rewizji w domu, położonym daleko od miasta, za rogatkami belwederskiemi. Rewizja przeciągnęła się do późnego wieczoru, to też, wracając do miasta, czułem oprócz zmęczenia wielki głód. Przejeżdżając tedy koło restauracji „Bagatela“ postanowiłem wstąpić tam na kolację. Krępowała mnie tylko obecność starszego ajenta Kamieńskiego, który mi towarzyszył. Niegrzecznie było pozbywać się go, więc nolens — volens zaproponowałem udanie się wraz ze mną do restauracji. Jak przyszłość okaże, był to krok b. dobry.