Żywe kamienie - Wacław Berent - E-Book

Żywe kamienie E-Book

Wacław Berent

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Akcja wydanej w 1918 roku powieści Wacława Berenta „Żywe kamienie” rozgrywa się na przełomie XIII i XIV wieku. Opowiada o średniowiecznych wędrownych artystach, których przybycie zmieniło oblicze miasta całkowicie pogrążonego w marazmie. Historia przedstawia zmierzch średniowiecznej kultury teokracji. Utrzymana w duchu Młodej Polski rozprawia na temat znaczenia sztuki i artysty oraz ich posłannictwie.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.


Ähnliche


Wacław Berent

Żywe kamienie

Warszawa 2020

Część pierwsza

Na schodach świątyni sprawowało się nabożeństwo wtóre w ciszy i słońcu. Pod żebraków litanie i śpiewne turkanie gołębi przyklękiwało tu chłopstwo na korne ucałowanie kościelnego podmurza. Lizały ich wargi kształty mnogie w kamieniu tam zdziałane, całując w zachwytliwej pokorze i mądrych, i głupich panien wyobrażenia, i Hioba na barłogu, i centaura, który pogaństwo oznacza, i gołębicę zwalczającą smoka. Żebractwo zamadlało te całunki bogomolne, a rozsłonecznienie ranka kładło pozłocisty płaszcz miłosierdzia na te łby kołtuniaste, na parciane giezła, na nogi czarne jak ziemia. Zaś ptactwo kościelne gwarzyło ochotnie z serc onych prostotą.

Tak sprawowało się pod kościołem odświętne kolędowanie najbardziej uznojonych.

A gdy onym Bóg się rodził w każdego święta rozradowaniu, opodal zalegali taborem ludzie inni, którym Bóg, zda się, w piersiach umarł.

Wystawiało to spod łachmanów słońcu swe robactwo na piersiach. Snują się między nimi gołębie zamilkło i skaczą po nich lekkimi nóżki. A gnuśność miejskich nędzarzy, muchom nawet nieobronna, poziera tępo na ptaszę zwinności w słońcu.

I pątnik tu się znalazł – niegdyś do Ziemi Świętej wędrownik, dziś próżny łazęga po kościołach grodu – z posochem w dłoni i liściem palmowym na grzbiecie, zalegający schody domów Bożych. Aż dziwnie, że się tu palma znalazła. Bo prawdziwie jakowaś spiekota siłom serdecznym, rzekniesz, duch Wschodu ział na tych ludzi. Sterczą wśród nich sztywnymi kośćmi i starce w szopie włosów i brody, niczym pnie zmurszałe w grzybiej pakości: że braki najgnuśniejsze, które i pacierza za dusze ku zbożnemu jałmużnictwu nie umieją, a tylko urokiem straszą. Przywałęsał się tu i mnich jakiś, z klasztoru za opasłość wygnany, i klerk, który ducha przepił, a książki wraz z szatą oświeconego już dawno w kości przegrał.

I z murarzy wolnych niejeden zalegał tu bezrobotnie. Niegdyś, bywało, strzępił dłutem te ciosy kościoła, głazom samym lekkości nadając. A gdy tysiącem rąk wypiętrzyły się one na skończony ogrom tumu, gdy wypadło dłuto, kierowane biciem serc tysiąca, owisły i ramiona w bezczynie. Dusza, w zespole zapałów dzielna, nie ostała się w opieszałości powszechnej. I sama, od nie ociosanego głazu cięższa, leżała oto kamieniem u dokonanego społecznie dzieła. Ta się jeno skarga dobywała podczas z warg onych robotników: „O królu, królu nasz, wezwij naród swój do nowego czynu!”

I junaków wataha cała zalegała tu niemrawie do wojny tęskniąc w opieszałości dni swoich. „Onać, mówili, odmieni czasy”.

Przytrafiali się tu wreszcie ludzie dziwni: po pas nadzy, z rózgą przy sobie. Duchem to niegdyś hardzi, heterodoksją zarażeni, jawiący się z wyroku, by każdego święta otrzymać przed ołtarzem przepisaną chłostę. Pod długim dociskiem hańby starły się te czoła; już ich zbiry ściągać tu nie potrzebowali; zwlekali się sami z rózgą na się w garści. I z tym już tylko pouczeniem dla innych: „Nie przeciw się mocy, bo silna”.

Zgoła wszystkie te mieszczany, zubożałe w siły ziemskiego dotrwania, zwlekały się oto marami życia pod kościół.

W onym zaś tłumie ręki upraszającej nikt nie podejmował: w zniechęceniu ku własnej doli zasklepiały się te serca goryczną nienawiścią ku ludziom. Wielu nie potrzebowało nawet jałmużny, mając w schowkach szat swoich jakieś tam nie liczone grosze. Bywało wszelako, że czyjeś zęby żują odruchem głodu chleb nie widziany i tym zbydlęceniem w gnuśności roztkliwią tępe miłosierdzie sytych: padnie mu pod nogi kęs jaki. On połknie go rychło, wraz w tył się słania i, z wypogodzonym na chwilę obliczem, powiada za podziękę całą:

„Święty chlebuś pod kościoła murem najsmaczniejszy!”

A szerzyła się ta bizancka zaraza wszędy, osobliwie po miastach, niosąc otępienie w mamroty mniszych i księżych pacierzy i szerząc wśród ludzi świeckich gnuśną nieufność w zbawienie duszy. Opustoszały po grodach kościoły i warsztaty zarazem; objęło tłumy wielkie zobojętnienie zarówno dla spraw duszy jak i ciała. Że zaś łoża snem już tylko nęciły, więc zaniedbywane kobiety taką cierpkością i swarem wypełniły miasto, iż mierzło przez nie wszystkim i życie nawet samo. W oczach młodzieży nie dojrzysz ciepłych płomyków otuchy, jeno błyski zimnego szydu nad sobą, nad ludźmi i życiem; opróżniły im się piersi z tęsknot i nadziei. W popiołach życia dogasały ostatnie żużle zapału.

Ten trąd na dusze, grzech nierządnego smutku, imieniem acedii przez Kościół potępiony, ział omartwicą na życie świeckie i duchowne.

Powiadali, że Pan Jezus, ukrzyżowan, nie zmartwychwstał, a krzyżuje się wciąż w każdej chybionej doli człeczej: w wygasłej piersi młodziańskiej, w męskiej sile starganej daremnie, w zagoryczeniu niewieścim, w kwiecie zmrożonym i nadłamanej trzcinie. Każdy wlókł nie tylko krzyż swej doli na grzbiecie, ale i krzyż Bożej Męki w piersiach, a chybieniem swego życia – żywego Boga w sobie zdradzał: nowy Judasz na nowe męki go wydawał. Świat stał się Golgotą sumień, rojną u stoków od czarnej szarańczy Judaszów – aż po nieboskłony krwawe.

Pod chmury wypiętrzone ogromy tumów runąć chyba miały, bo niskie smutki człecze toczyć już jęły Kościoła fundamenty – rzekniesz, nawet opokę Piętrową samą skruszyć by zdołały!

Daremnie Kościół, w obronie siebie samego, wzywał za świętym Pawłem, aby ludzie pilnym przykładaniem rąk do spraw świeckich warowali się smutkom, które śmierć wyzywają. Daremnie biskupi głosem Pawła wołali po kościołach; „Weselcie się w Panu! I po wtóre powiadam wam: weselcie się w Panu! Zawsze się weselcie!” Daremnie chłopstwo, onymi głosy ruszone, zajmowało po grodach kościoły na święta prostaczej radości, na gburów weselisko, na przedrwiny pospólstwa z powagi i władzy każdej – bo choć się ona ciżbą roztańczyły kościoły, na duszne zniemożenie ludzi po grodach osiadłych nie było skutecznego słowa, tańca i leku.

W smutku rzesz sumieniem rozbolałych weseliły się matoły, a gburstwo ucieszne najbliższe się stało ołtarzów.

Więc zatrzasnęli biskupi dźwierze kościelne uweseleniom onym.

A smutek pozostawał.

Tedy każdego nazajutrz po odpustach narodowych i świątkach chorągwianych troska sumień i bezjutrze doli zalegały ulice i przyrynki dobrego miasta. Wlekli ludzie swe kroki jak te muchy po kleju, żuli cierpliwie święty chlebuś ubóstwa między murami kościołów i wsłuchiwali się, zali nie pluskają konie jakowych przybyszów po odwiecznej kałuży u wrót miasta sennego.

Bo w opieszałości nadziei ostatnich i ta majaczyła się ludziom pod pierzynami: że jak miasto w potrzebie obronią pewnie błędni rycerze, tak życie powszechne uwarują najskuteczniej od smutków błędne rybałty.

Zasię dzień odpustowy ściągnie ich tu niechybnie zza murów, z wszelakich oddali.

Oto wielki bęben na wózku ogłasza gromko ich przybycie.

A ów zgiełk i gwar wielojęzyczny, jakim wypełnili wraz ulice, zdał się niejednym uszom dziwo-słuchem wróżbnym niczym blekot żurawi, słyszany niegdyś nad miastem. „I prawdziwie – zamyślali się ludzie na widok tego ciągu wędrownych – czymże wolność człecza gorsza Bogu od ptaszej? Siejemy, bo i zbieramy troski nasze na jednej wciąż grudzie. Zwędrowali oni tą porą światy: napatrzyli się, nasłuchali, namądrzyli – hej!”

Tak to w smęty miejskiej ciasnoty, między życia smutniki, spadały nagle z szerokiego świata życia igrce.

W pstrym tłumie wagantów ledwie odróżnisz linochoda w blaszkowym stroju rycerza i z tyczką grochową w garści. Obok stąpa niedźwiednik z bestią srogą. I ognia pożeracz. I siłacz okrutnie gruby, który konia barami podźwignie. Zaś ku zaciekawieniu najbardziej opieszałych wkracza oto w miasto i skoczka piękna, wystawiając dumnie pierś całkiem gołą. Przy niej to chłopię w gieźle jeno: menestrel gęśle strojący pod uchem.

Oklaski powitają pieśniarza. I nie milkną w tłumie.

Póki z gromady nie wyskoczy tabulator z gębą gołą i sprośną, barwami szat obcisłych, rzekłbyś, przepołowion na żółtą i kraśną połać człeka. „Hej! – witają ludzie gadkarza – idzie rózga na mnichów i kropidło na nich szatańskie! Z pyszna mieć się będą księża i pany! I skąpce na worach! I godności dufne!” Cieszy się gadkarz onym powitaniem, zaciera łapy, a ruchliwą gębą zębatą pocznie parskać, strzyc nią i otrząsać: właśnie jak ta wydra, gdy rybę chwyci”. Wydroż ty, wydro, ze świata ucieszna, najdziesz dosyć karmi w stawisku naszym!”

Gdy ścichły, nawet w pamięci ludzi starych, rapsodów kobza i głos u studni wieszczący gęsta rycerskie, ten ci z wędrownych stał się ludziom najmilszy: tabulator innobilium, mieszczan jurnik i pomściciel w śmiechu – sam dla nich niczym rycerz błędny, gród wyzwalający.

Krwi ludzkiej w żyłach ruszenie niosą swym pojawieniem ludzie wędrowni. Bo w rumorze i zgiełku ogromnym bije od tych gromad ochoczego ducha żywotność, zaraźliwsza nad smutki.

„Joculatores!” – huka po ulicach niezbożne „hosanna” dla wagantów sprośnych. „Igrce w gród walą!” – rozbiega się nowina po mieście całym.

Za bławymi szybami w ołowiu w domach co zacniejszych prześwitują jasne główki pań z barwną taśmą nici u szyi, a pracowite paluszki jeszcze u szyb, zda się, wzorzą krosien obrazy.

Wypatrują oczy w ulicę.

Któryż to między wami żongler będzie: romansów opowiadacz? Niech zajdzie w piekarnię. Nakarmię, wykąpię, odzieję w szaty nowe, wszystkie lampy wieczernika rozjarzę, dzban wina wystawię i czarki piękne, druhny i służebne zwołam – i będziesz nam prawił, będziesz opowiadał!... A potem, w długie miesiące i lata, gdy płoche już dawno zapomną, snuć mi się będzie opowieść twoja i prząść, i motać w niciach, i wzorzyć w przejasne obrazy krosien na błękitu pościeli. A rycerzy twoich czynami i kochaniem karmić będę płody mężowe w żywocie moim!”

„Hej, który to igrzec od powieści – żongler – między wami, wędrowni?”

„Tum ci jest!” – czterech się ozwało. Każdy inną obiecuje powieść i pod inny kościół prosi.

Mężowie tymczasem stroskanym czołem nie ich to wypatrują przez szyby: w klerka czarnej szacie, w naramiennym kołnierzu i wisiorach kaptura szedł w tłumie herszt onej bandy, goliardus sam, wagant miastu groźny, który i biskupa się waży, i króla płaszczem zatarga, gdy ludzi wierszami zasmuca i podjudza wraz. Wyjdziesz, bywało, na rynek, posłuchać poety: krew ci wraz wszystka do głowy uderzy – owo słyszysz i contra papam carmina rebellis?...

„Joculatores!” – grzmi tymczasem miasto już całe. Do sunącego przez ulicę taboru i z datkiem w garści nie dociśniesz się teraz. Ledwie się doń dotłoczył wysłannik biskupa, tymi pytaniami swego pana zadyszany; sali nowe pieśni na świecie i zali mają waganty między sobą jakiego gęślarza przedniego i głos ku śpiewaniu świeży? Jawił się wraz i drugi biegacz, jeszcze pilniejszy – ucztę wydają dziś benedyktyni: hucznie się zjadą księża i pany. Dopuści opat przed stoły skoczkę, wesołki i tabulatora – na kugle i uciechy. Zasię po wieczerzy zawezwie się może sprzed furty menestrela i żonglerów. Goliard niech progu przestępować się nie waży.

Odpowie mu skoczka, ni to królowa cygaństwa onego:

„Albo wszyscy społem w refektarz przed sute stoły, albo niech się opat z gośćmi obje na smutno”. Zawre wśród wagantów.

„Nie masz tu pośledniejszych! Wszyscy my tu jedną goliardową familią. Wszyscy równo potrzebni ucieszeniem człeczego serca: i kuglce, i gędźce, i piszczki!” Pociągną dalej ku rynkowi taborem zgiełkliwym: i niedźwiednik z bestią, i linochód o kroku bociana, i siłacz okrutnie gruby, i pstry tabulator z gębą sprośną, i wesołki pląśne, i żaki ze szkół świata zbiegłe, i skoczka z goliardem, i żonglerzy z rybałtkami: zgoła tota joculatorum turba! Ten jeden radował jeszcze oczekiwania poważne – symfonista. Pośpiesza oto w tyle, z symfonią wielostrunną na grzbiecie, a datki, muzyków obyczajem, zawczas w czapę zbiera. Nie żałują ludzie, nad czarodziejstwem sztuki gędziebnej wraz zamyśleni.

Instrumentum to człeczego czucia najprzedniejsze: między ciszą a gromem mowa duszy śpiewna, którą Dawid z Bogiem rozmawiał, Cecylia z anioły. Przymierza to arka między smutkiem doli a wszechradością życia, myślom żagiel, dążeniom skrzydło sokole – mowa w słońce odziana, muzyka błogosławiona!

Oto goliard wmieszał się między ludzie o gędźbie gwarzące i powiada, jako ta sztuka nad króla Dawida starsza, gdyż od Apollona bożyca idzie, który usłonecznianiem człowieczego serca sięga tronu Boga żywego – z paniami swymi.

 

*     *

 

*

 

Jeszcze organów basy dudnią głucho z otwartych wrót fary, gdy na rynku biją już piszczkowie w bębny i świszczą cienko na fletniach. Taki tłum odpustowego ludu wysypał się rychło z kościoła, że omal nie starczyło miejsca na boisko uciechy.

Skokiem, wyrwańcem chynie tanecznica na dywan rozesłany. I spręży ramię, targnie bębenek, a tak na nim rozdygota dzwonki, że choć sama murem stoi, drgają wszystkie jej żył tętnem. Bardzo twarde piersi ma rybałtka piękna! A łyski i strzelistość przyczajonych oczu wagantki wyzywają ludzi osiadłych, chichoczą w twarz smutkom wszelkim.

Aż się zerwie w podrygach szereg wesołków, ramion szczepieniem na przedzie zwity, w rej rozkolebany: tak miękko i plaśnie suną zwinne chłopcy, wyrzucając w takt swe ciżby długodziobiaste i dzwoniąc sarnimi uszami wesołkowych kapturów.

Skoczka przodem krzepczy – wraz przybladła na twarzy, jakby wartkością krwi ruszonej aż bolesna.

„Bacche!” – wrzaśnie ktoś tam w tłumie, jakby zdjąwszy ten okrzyk z niemych warg dziewczyny.

Podejmą to żaki. I oto po rynku rozhuka się wołanie, dziwnie uroczyste:

„Bacche benevenies!...”

Wesołków wieniec rozmotał się tymczasem. Dopadają teraz do się, para w parę, bodą się kukłami, a klaskają w doskokach. Porwał się ku nim tłum, nazbyt już dziś niecierpliwy. Raz wraz któryś z widzów klaśnie w ręce, huknie dziewce najbliższej nad uchem: „Bacche!”, a tak wystraszoną za ręce ze ścisku ludzkiego wyciąga i radowe z nią po rynku tańcuje. Urwał się spektakl w natarczywości widzów; wszystko splątało się w jedno kłębowisko tanecznej uciechy.

Oto i baba sprzed kościoła, sama w tym zarojeniu się ludzisk ostawszy, podejmie swe szmaty aż po biodra i przytupuje sobie. A to zawołanie – że wzbronione – tym bardziej ją gwałci: jakby ten krzyk diabeł sam wyciskał jej z ochrypłego gardła:

„Bacche!... Bacche!...”

Już i pomosty, ni to kramy wysokie, zdążyli wystawić waganty na rynku. Kto się tańcem nacieszył, szedł przed nie głowę zadzierać i szczypać dziewki w tłumie. A choć kuglowano już po innych deskach, choć śmigały tam w powietrzu butle, kule i noże, choć ówdzie skakano przez ogniowe obręcze, gdzie indziej psy mądre wykonywały swe harce – przed pomost fabulatora garnęło się ludu najwięcej.

W obcisłych szmatach czerwono-żółtych kroczy oto sobie górą i pogwizdując zamyśla, jaką by dziś gadkę opowiedzieć ludziom. I zawczas uśmiecha się gębą gołą i sprośną.

Cieszył ten widok ludzi ogromnie.

Oto stąpa po deskach leciutko i skocznie, wycwania się minami na wszystkie strony i „Tra-la-la-la!” podśpiewuje sobie dla konceptu. Nagle strzyma się pośrodku i tak prawi ludziom w śpiewnych podrywkach:

„Te dziś słuchy krążą miasty: chodzić nie chcą już niewiasty! fruwać każda chce podwika, dziewki tęsknią na wyżyny: „szczęsne, myślą, szczęsne wrony!” Trafił żaczek się uczony, co roztropnym duchem wnika w racje, kauzy i terminy: „Nim latawcem sfruniesz w nieba, zważ, panienko rozmarzona, ku lataniu czego trzeba? – dzioba, skrzydeł i ogona!...” Filozofia jest rzecz pusta! panna słuchać jej nie życzy, bo – nie wiedzieć, czynić rada. Rybałt sprawy nie odwlecze, ku fizyce się przykłada: zacałuje dziewce usta. „Co mi robisz?!” – panna krzyczy. „Dziób” – odrzecze”.

Zaszumiał śmiechem lud u pomostu. I ścichnął wraz, by słuchać uważnie, jak żak dalej pannę do lotu sposobił. A potem już nie śmiechem wtórzył gadce, lecz nagłym wyparskiwaniem stada, wśród chichotów babich i basowych nad wszystkim rozśmiechów gburnego gdzieś w tłumie chłopa. Z piskiem uciekały precz dziewczęta co sromliwsze. Swawola szła na ludzi.

Pieją otroki śmiechem jak te koguty za starym kurem. Kokoszą się dziewczęta zalotnym oburzeniem wstydu, krokiem szelestnym i pióreczkiem na głowie, by im który „Bacche!” nad uszami wrzasnął, a ramiona mocne pociągnęły gwałtem, choć zawstydzoną i gniewną – w tan, w radowe.

A żaki kołem, rozklaskane, zawodzą chór swój o tym, jak to Bacche koi curas et dolores –

confert iocum, gaudia,

risus et amores.

Oto i maszkary wyskakują z któregoś zaułka: skoczki bachowe za kozodoje w kudły capów obszyte. I zagonili za niewiastami. Niczym koza nabeczy się, którą w kosmate łapy chwycą.

U wylotu ulicy widać poważne kloce mieszczan w czapach sobolich, z bursztynowymi różańcami w upierścienionych łapach. Srogo spozierają rajcę na to rozpętanie ludu, osobliwie zaś na te maszkary satyrów, co w zalotach dzikich wygniatają im na rynku żonki i córy. Alić z igrcami i król, i Kościół nie poradzi.

Zgoła ingressus Tartari w miasto spokojne! Na tyłach fary, w zaciszu kanonii, zatrzymał się było u studni menestrel bosy w gieźle jeno ciemnym i rzemieniu za pas cały. W poważnym otoczeniu domostw duchownych czekał cierpliwie na słuchaczów swoich. Tymczasem stroi gęśle i układa w myślach pieśń, jaką dziś ludziom zaśpiewa. Czapę opodal na ławie położył, by sama żebrała. A gdy ludzie zabłąkiwać się tu jęli i coś niecoś padało w czapę, on nie odejmując gęśli od ucha i nie pozierając nawet, kłaniał się jeno w tamtą stronę. Nie chybił uchem brzęknięcia szczodrobliwszego datku; wówczas dorzucał do ukłonu:

„Niech wam stokrotnie wynagrodzi święty Julian, patron ludzi wędrownych!”

Dopiero gdy gwar większej już gromady rozbrzęczał się koło niego, wejrzał na słuchaczy swoich. Jedno mu się tylko nie spodobało bardzo: iż baby co starsze wypchały się, jak zazwyczaj, na przodek, a zaś młódki owo jak daleko ustawiły się skromnie. Więc aż westchnął mimo woli, tuląc szyję do gęśli. Gdy w tejże chwili usłyszał snadź jakąś przymówkę do się w gwarze publiki, bo nagle odwarknie się na boki:

„A wy, pani złośliwa (niepiękna wcale!), sięgnęlibyście raczej skąpą ręką do mieszka, niźli szydzić, że rybałt długą tęskliwość gościńców w miasto wniósłszy rozbiegał się oczyma po urodach młodszych niż wasza... Bez nich i pieśni pono nie byłoby na świecie wcale. Komuż bo śpiewać? – groszom w czapie?”

Potoczy się ku niemu grosik od strony dziewcząt; zwinną stopą przypluśnie go i nie podejmując tymczasem, ustawi się na nim przezornie. „Zaśpiewam wam Echo, jak się ułożyło” – tłumaczy dziewczętom. Rzekniesz, pierś mu grać miała, tak się cały w jedno z gęsią zwierał, tak znieobecniało na licu chłopię smyczkowe.

I wydało się niebawem słuchaczom, jak gdyby hen, za murami, pod dalekie cwały i tętenty rozegrał się pobudki łowieckiej hejnał, zaś wszystkie ulice i zamki grodu odkrzyknęły mu się tu wokół nawrotnymi akordami zaśpiewu:

Pani Diana w róg uderzy,

Echo jej odpowie:

„Jest tu – jest tu – Diana druga,

niech ją jeno złowię!”

Pani Diana groty ciska,

Echo odpowiada:

„Tu – u źródła – nimfa twoja

martwą łanią pada!...”

Porwie Panek nimfy ciało:

bogom skargę niesie.

W cwał tuż za nim pędzi Echo

i dudni po lesie:

„Eheu! – eheu! – eheu!...”

Opowiadała pieśń historię ona, jak to gdy pani Diana postarzawszy się, wszystkie nimfy zazdrośnie wybiła, zmilkły na zawsze fletnie Panowe. Sczezła nawet pamięć o nich po grodach, a żyje jeszcze tylko po jarach pól, kędy je czasami przypomina Echo. Za wartką nutą rogu słyszeć się dały z strun gęśli i piersi śpiewaka rozchwiejne tony dzwonu:

Lirę – wieków – gdy – daleki

trąci dzwon kościoła...

w zaszum niski z jaru głuszy

Echo się obwoła:

„Pomnę – pomnę – nie te dzwony,

nie te smęty wszędzie.

– W fletnie Pana organkowe

Dudarz wieków gędzie. –

Jak tu drzewiej bujnie było,

a jak smutno ninie,

drze-wiej!... czasu winobrania,

w Bachowej kontynie!

„Eheu! – eheu! – eheu!”

Jeszcze słuchacze oklasku nie dali, jeszcze dziewczęta łez roztkliwienia utrzeć nie zdołały, gdy – „Satis!... satis, szelmy synu, wagancie!” – huknie nagle głos gruby nad głową śpiewaka.

Ku przerażeniu ludzi wychylał się z maleńkiego okna kanonik sam. Do pasa widny, na podusze łokciami wsparty zdał się wrosły w te mury niczym te półpostaci z kamienia, dźwigające święte Pańskie u kościoła.

„Wagancie! – huka – rybałcie omierzły! Kościoła dzwony tak bluźnierczym echem przedrzeźniać mi tu będziesz pod oknami! A wiesz ty, co dzwon kościoła oznacza? Czym najplugawsze to bluźnierstwo twoje?... I dziewcząt durne głowy będziesz mi tu czmucił, aby je sobie pieśnią ku amorom sposobić!... Będziesz ty mi gądł! wygędziesz mi wszystko na sądzie biskupim: skąd jesteś, gdzieś bywał. Bo szyję dam, że przed biskupi mi sąd należysz!... Toż widzę: choć kudły jak u barana, przecie ślad tonsury wciąż jeszcze innym wicherkiem na czubie się znaczy. Bo i skąd, pytam, ta łacina: to o Dianach i Panach uczone wiedzenie?... Wykarmiaż bo Kościół słodkim mlekiem nauki i żmijska takie! Owoż i kościelnego dzwonu pogańskie echo, ty i bractwo twoje: żonglery i murarze, goliardy i lekarze – cały ten wasz ordo vagorum!... Jam w prawie kazać ci tu łeb do trzeciej skóry zgolić, by i ten wicherkowy ślad tonsury z czuba zdjąć. A potem idź mi na swe drogi piekielne! Jak strąconym aniołom w niebo, tak wam w chóry społeczności człeczej już nie wrócić!”

Na zajęczych skokach śmigał w ulice śpiewak ledwie gęśle ze smyczkiem, a i ten grosik spod stopy unosząc. Czapę z groszem uzbieranym na ławie zostawił: milsze mu snadź były własne kudły na głowie nieosromionej niźli futro czapy. Słyszało z daleka czujne ucho muzyka, jak jego grosze sypią się w skarbonkę kościelną. I żegnał się rybałt w myślach z nadzieją dumniejszego stroju nad to giezło dziergane i postronek za pas cały.

Długo grzmiał jeszcze kanonik na ludzi za grzech wspierania wagantów. A dziewczęta słuchając duchownej nauki, zerkały wciąż, jak tam, w dali, pod zwiewnym giezłem śmigają w pędzie włochate łydy igrca; rzekłbyś: on sam, Panek spłoszony, pluska kopytem po kałużach ulicy.

Pod murami tymczasem pomykały się panie z domów co zacniejszych, ledwie rańtuszkiem jakim przysłaniając strój jeszcze nie odświętny. Prędkie bo wieści między niewiastami w grodzie: już wszystkie wiedziały, która ugaszcza w tej chwili żonglera, by w jej piekarni, innym kobietom ku zazdrości, opowiedział romans nowy. Zwykle o godności swe niezmiernie dbałe, dziś niczyimi ukłonami nie sproszone tłoczyły się gwarnie w cudze progi. A która z nich bardziej niepohamowanej ciekawości była, zajrzała głębiej w domostwo. I w wannie nawet żongler spokoju nie zaznał od ich rozpytywań, jako że opowiadacze romansów wiedzą i o rozmaitych prawdziwych zdarzeniach: co się gdzie z kobiecych spraw dziwnych przytrafiło, osobliwie po znakach niedalekich.

Lecz oto przystrojon w szatę darowaną, z włosem tłusto namaszczonym a twarzą lśniącą od świeżej kąpieli, zasiadł wreszcie żongler u pieca na ławie. Długo gardło zwilża, zanim opowiadać pocznie, raz po raz czarkę podstawia pod dzban szczodrej pani. A gdy mu wreszcie gęśliki na kolanach złoży, powstanie żongler z miejsca i wzniesioną dłonią ucisza gwary niewieście:

„Urodzone i szlachetne! Posłuchajcie opowieści wagabonda o rzeczach dalekich. Gdy kamraci włóczęgi na pomostach śród rynku cieszą mężów waszych oczy i uszy, wy po staremu sercem życia ciekawsze zbiegłyście tu, do piekarni najzacniejszego domu, gdzie dawniej zachodziły rapsody, dziś rybałt z gęślą w opowieści zasobny.

Użyczcie tedy serca ciekawości słowom moim! Prawić potrafię o Ronsewalu i Aliscamps oraz o wszystkich czynach Rolandowego miecza. O pana Eckharda niedoli opowiadać umiem, o Krymhildy zdradzie, o pana Zygfryda śmierci, o królu Popiciu romans... Lecz gdy te wielkie gesty rycerskie już pono nie ku słuchaniu wam (jak to z warg odętych widzę) – mam dla niewiast przedziwnie piękne opowieści o Iwanie przez ptaki kochanym lub o księżniczce indyjskiej w niewoli u Żurawioludów.

Nie chcecie i tego?... Zawsze wam tylko w trubadurskie tony! zawsze wam tylko o błędnych rycerzach!... A on! musi być pono, jak każecie. Sięgnijcież więc tym żwawiej ku swym jałmużnicom jedwabnym, które na długich taśmach u stóp wam się kolebią. I siądźcież, powiadam!

Lecz oto panów gromadki jawią się nawet; snadź na pomostach rynku skończyły się popisy. Po dwóch i po trzech wstępują tu panowie niedbale. To ich lekceważenie ku wam i ku mnie przerzucać się zamierza. Jakaż to mężczyzn garstka, za kobiet ciekawością nieufnie przybłąkana, a przynosząca nie serca, lecz wątroby ciekawość, staje nam dziś za słuchaczy jedynych śród panów rycerskiego i kupieckiego stanu. Na to prawdziwie nam dziś przyszło, że słuchają nas już tylko żaki i niewiasty, no i owa garstka przybłędów za kobietami: wszystko, co śród panów wiekiem dojrzałych do rozwałęsanego po rynkach ducha i zwiędłej już dawno, nie serdecznej ciekawości.

Tedy słowa „panowie!” na początek powieści, jak to inni czynią, poniechałem ja zupełnie. Prawdzie jeno świadczę, wręcz do was się zwracając: gędźby, pieśni, wierszy i powieści słuchaczki a dobrodziejki dziś bodaj jedyne!

Wyświadczcie więc i tę łaskę, urodzone i szlachetne: poniechajcież wreszcie waszych plotek i ciekawości rozćwierkania! Wszak przyszłyście tu, aby mnie nie siebie, słuchać... I nie wstydzę to takim paniom szeptać sobie na ucho jakoweś sprośne plotki o rybałtach?... Co takiego?! toż, na miły Bóg! jam ledwie w bramy tego miasta wstąpił!... Takie to wy słuchaczki i dobrodziejki nasze... Druhu symfonisto, rozdzwoń się gędźbą nad te puste gawędy kobiet, rozsiej mi ciszę ku zasłuchaniu.

Przestańcie gwarzyć, przestańcie, miłe! Baczcie nóżkami na muzyki kolebiące tony!

Ciszy tam, w piekarni całej! Posłuchu dla ludzi wędrownych!”

 

*     *

 

*

 

Udręczony tęsknotą poniechał pan Lancelot błędnego rycerstwa; u dróg rozstajnych pożegnał Parsifala nie wyleczonego jeszcze z ran świeżych i wracał do Karduelu.

Z bram miasta, wraz z żebraków natręctwem, wyszło naprzeciw niego jakby własne serce jego, rozżalone tym lat ubytkiem, który łzami witać nam każe ojczyznę niedoli i szczęścia. Odczuł i koń poczciwy błędnego rycerstwa smęt: prężył łeb ciężko zwieszony i w stępie wolnym niuchał wzdętymi chrapami ziemię rodzimą – ziemię zmysłów młodych. Otaczali ich rojem żebraki i trędowaci jak to stado kraczące a niesyte.

Wybiegało rycerza spojrzenie nad miasto, ku murom, wieżom i blankom, póki na rzeki i drogi zakręcie, wśród zamczyska rozłogów, nie wejrzy nań dworu samego jasność.

W trzy łuki okno narożnika było. W środkowym jego rozworze między kolumnami stoi pani: że bez płaszcza, od kolumn bardziej smukła, w złote po bokach warkocze wąsko ujęta i w tych rękawów purpurę, które od łokcia ku jej stopom zwisały. Pod nią murów i skały przepaść ciemna, na orli wzlot, nad nią już tylko nieba błękit przesłoneczny.

Targnęła się dłoń rycerza, kędy rwały się jego oczy: koń posłuszny w rzekę schodzi i w nazbrojnej ciężkiej kapie jak czerwona łódź wnet płynie. Pod lecących mew pokrzykiem przypływ morza w rzekę bije. Wpływa wielki wał zielony, w górę wznosi jeźdźca z koniem, w dół ich miecie i zabiera. Wielki głód jest zapatrzenia, gdy tęsknota go przedłuży.

Zratowano jednak pana.

Już nic dnia tego nie bawiło pani: ciągle widzi tonącego i ratunku w myślach woła. Tak się błąka przez dzień cały, wlokąc po komnatach te podrękawy długie niczym skrzydła spętanego ptaka. Książę dworak pilnie baczy i pod wieczór tak zagada:

„Królowo, rycerz w czarnej zbroi, który rankiem pod twym wejrzeniem tonął, snadź śmierci szuka. Ledwie zwiedział się na mieście o wielkoludach onych, którzy twoje, Pani, pustoszą krainy i porywają twych ludzi, ruszył z miejsca ku ich jaskini. A nie powracał stamtąd żaden śmiały”.

Zagadnie go pani przez ramię:

„Czemużeście go puścili?”

Kłania się książę w pas i krzyżuje na piersiach ramiona:

„Śmiertelną żądzę chwały rozpala w sercach włócznia pani Wenus, gdy z wysoka ugodzi”.

Wyprostuje pani nagle szyję i krótkim spojrzeniem odrzuci dworaka od się precz. Kłania się książę jeszcze głębiej i cofa tyłem ku drzwiom.

Mieściła się pani komora w zamku wieżycy, którą niegdyś stawiali cyklopi, i wyziera w świat bezpiecznego okna półłukiem ściętym niby głazów szczeliną. Nad murów i skały ciemne po nocy ogromy wysunie się z tej szczeliny pani głowa i szyja biała, wyskrzydlą ramiona jej białe, niczym z urocznego gniazda łabędź zaklęty. W dłonie czoło ująwszy wpatruje się Pani we wszystkich gwiazd niepokój drgający na niskim po nocy granacie nieba. Pod świerszczy muzykę, coraz to głośniejszą zasłuchaniu, srebrzy się coraz to widniej świat ciemności. Z gór dalekich gdzie wielkoludy jaskinię swą mają, wieje śmierci groza po nocy głuchej. Pani płacze. A gdy gwiazda jaka z Bożego płaszcza się oderwie i wróżbą nie odgadniętą między ludzi spada, pani w włos jasny policzki tuli wystawiając w lęk nocy tylko oczu poblask gwiezdny.

Lecz oto, na miasta ocknienie, jutrznię odzwaniać już jęła sygnaturka klasztorna. Skrzypiał ten dzwonny pacierz na poły sennym jeszcze mruczeniem, które się raz po raz jakby ocknie i „Ave!” – „Ave!” – „Ave!” na gwałt bije, by cichnąć znowuż w modlitewne podzwony, w litanii przyjęki i stłumić się wreszcie w zachłyśnięcie – w żal!

Tak mniszki, skowronki szare, odzwaniały się Bogu i budziły miasto.

W rosnę, na dachach i wieżach zróżowione już świtanie wyroił się tłum milczeniem nocy jeszcze objęty, jakby snów swych zmory wynoszący na jawę – w tych cichych rozruchach i poszeptach pod murami, w nagłych wybiegach ku bramie miasta i niepokojów gromadnym rozchwianiu. Gdy nagle wpadli w ulicę pastuchy dwa, jak te dwa capy górskie, w czarnych baranicach pękatych i na cienkich, rzekniesz, nóżkach kozłów. I wskazując posochami za miasto, w góry, skąd przybyli, jęli rozpowiadać o czymś gromadom w doskokach i rąk rozmachaniu: jak się to obwołuje ludziom wieści ważne. Starce siwobrode wysunęli się naprzód i uspokoiwszy ciekawości zamęty, jęli zwiastunów onych wypytywać roztropnie. A gdy się wszystkiego, jak trzeba, wywiedzieli, wznieśli ku niebu ramiona dziękczynne.

Zaludniła radość ulice i najlękliwszymi; skakał – kto młody, kto poważny – rozprawiał: święcili zwycięstwo mieszczanie zacni. Nie wytrzymały po domach i panny grodzkie: ledwie w bieli koszul i na bosych stopach wybiegły złocić piaskiem drogę do kościoła, tatarakiem ją maić i rozsiewać spod piersi jak płomienie – róże i maki kraśne.

Już się na stopniach kościoła rozstawiły mnichy bure jak to ptactwo do śpiewu gotowe; już się kolejno wszystkie w grodzie odzywały dzwony.

Tak się ruch w mieście wszczynał i cichy jeszcze tumult świąteczny.

Zawiedli się mieszczanie zacni, bo choć radość została, święto ich minęło: wielkoludów pogromca miast bramą w tryumfie wjechać, polem mury okrążył i wrócił w świat, skąd przybył.

Odgadło w nim miasto Bożej łaski wysłannika ku obronie a krzywd pomszczeniu. Pod sklepienie kościoła wtłoczyła się ciżby chmura; w grzmocie pieśni dziękczynnych zadrżała świątynia. Chmurą i grzmotem jest uczuć ludu wezbrana potęga. Niech żyje król! Odwodu jak gromu potrzebuje ta chmura i grzmot: ulewy wdzięczności – szczęścia gromadzkiego burza. Wypełniwszy tedy modłami niebosiężną nawę kościoła a groszem mnichów torby, wyroił się tłum na miasto, pod zamek. I postanowił zarazem, aby dzień ów radosny upamiętnić ludu pochodem z chorągwiami na przedzie. Coś jak duma słodkiego wezbrało w piersiach ludzkich, każdy wraz myślał o swych szatach odświętnych. Niech żyje naród!

W kościele tymczasem pozostały tylko kobiety, starce i mnichy w chórze; zatrzymała ich wymowa starego przeora, sławiąca błędne rycerstwo. A mówił kaznodzieja tymi słowy:

„Sokoła ziemskiej miłości podrzuciła ku rycerskiemu dziełu dłoń tu jakaś biała – orłem ponad czyn swój się wzbił. Nie powróci. Może spłynął tam w lesie krwią ran swoich, a w tej oto chwili bije już skrzydłem niecierpliwym we wrota miłości niebieskiej.

Maryjo, otwórz rycerzowi Twemu! stęsknion za Tobą jest bardzo...”

Tak kazał przeor mnichów burych, sam niegdyś rycerz. I choć kobiety kościelnym obyczajem szlochały, starce po ławach spornie kiwali głowami, zasię mnichy czarne po stallach srożyły się ponuro. Czuły mnichy czarne tę hydrę kacerstwa, której głowa, ledwie ścięta, już nowym odrasta kształtem. Ta z piekieł chyba wyrosła nauka – jak to miłość ziemska ku niebieskiej wiedzie – już się po klasztorach niejednych zagnieżdża tajemnie, a całkiem jawnie po zamkach, kędy z rycerstwa dwornym dla niewiast duchem wierzeniami się splata. I wiarę rzymską plugawi.

Tak zszeptywały się ze sobą mnichy czarne po stallach chóru. I nuże raić pod kapturami, by skorzystać z wielkiego dziś uniesienia narodu i wyrwać te chwasty z winnicy Pańskiej: zetrzeć hydrę myśli wzbronionych!

Niech żyje naród!

Oto zbliża się pochód pod kościoła progi: błyszczą stroje odświętne, łopocą sztandary.

Spod trójłuku okna na zamku spoziera na miasto cicha sprawczyni wszystkiego. Coś z burzy tęsknot tej nocy i gwiazd uroku pozostało w zatuleniu postaci jej całej, tak wiotkiej i spłakanej u kolumny z granitu...

„Ku czemu się gra” – przerwał sobie nagle żongler w tym miejscu. I przykładał się wraz do gęśli.

Grał. Łagodność cisz niewieścich grał i krosienkowych rojeń moce, rzuconego w te cisze tonu długie przetrwanie, mleko marzeń, którymi karmią płody mężowe w żywocie swoim, śród łez u kądzieli... Łodzie bezsterne u brzegu grał i to trzepotanie się żaglów w huraganie rojeń, gdy się wszystkie mewy burz dalekich zlatują na żale, na biady, na lamenty...

Gądł tęsknice i tuhy niewieście, grał kobiet żądze strzeżone.

A gdy gęśle opadły, wystawioną przed się dłonią orosił żongler o baczenie na słowo:

„I mówi się dalej: „

W bizanckiej szacie z zielonego achmardu, złotem w ptaki-gryfy szytej, w korduańskich chobotach długodziobiastych a płaszczu białym, krwawnika wielką klamrą na piersi spiętym, w złotej obręczy na doramiennych włosach płowych – tak wstępował pan Lancelot po upływie roku na zamku schody. A w kroków prędkości płaszcz jego tak się baniaste podwiewał, że zdawał się rycerz jak ten pani Ledy pogańskiej łabędź biały.

Sklepień chłód, żubrów łby brodate u murów, śród pawęży i łuków na ścianach, korytarzy echowe pustki i nagła głuchość kobierców pod stopą... W chłodnym bezludziu ław, między granitowymi słupami, królowała stolnic martwica: puste były trony oba.

Powitał go książę-dworak głosem dla dostojności miejsca ściszonym:

„Zostaniesz waść przyjęty in logiam, w rozmównicy, co jest znakiem osobliwej przychylności królowej pani”.

„Po roku, z trudem odnalezionego, siłą niemal przywodzisz mnie tu, książę”.

„Kazano”.

Owóż i niewieście komory złotogłowiem na ścianach i bagdadzkim dywanem w takie zacisze stłumione, że ledwie się w nich słyszeć dały miękkie pobrzęki strun – wraz zamilkło. Oto z ław i skrzyń zrywają się panny i ręce na piersiach krzyżując kłonią swe główki. W ukłonie posuwistym, a ramienia pod płaszczem rozmachu chylą się głęboko rycerz i książę.

Kroczą panowie poszumni, szmera za nimi niewieściego dworu pogwarek.

Lecz oto komnata rycerstwa strażniczego pełna; stoją pod ścianą w surowości wejrzeń okrzepli, o pawęże barwiste wsparci. Za nimi dźwierze o potężnych antabach i zaworach, niczym wieko cedrowej skarbnicy. „Tuć jest”, pomyślał. A gdy wzniósł oczy do góry o ducha skrzepienie, ujrzał nad drzwiami anioła w kamieniu z lilią u piersi. „Bacz waść na wysoki próg, jaki masz przestąpić: w trzy stopnie zdziałać go pani kazała, aby oznaczały wiarę, nadzieję i miłość”.

W omroczeniu przestąpił trójpróg tęsknoty, nie widząc nic prócz modrej strugi światła od jednej z szyb okiennych. Przykląkł, jak trzeba, na jedno kolano – i usłyszy nad sobą głos księcia:

„Królowo, oto wielkoludów pogromca sprzed roku, a jeniec mój dzisiaj, którego twojej, Pani, łaskawości oddaję”.

W szelestnym zawiewie wonności zwieszające się od łokci pani białosrebrne rękawy objęły przyklękłego, właśnie jak te skrzydła anioła, gdy dłonie jej podawały mu się za oparcie, aby powstał. Ledwie się podjąć zdążył, poczuł na wargach muśnięcie powitalnego całunku. Nie wypuszczając rąk jego z paluszków lekkich, zwracała go pani ku damom świty dla ukłonu i wiodła w nyżę okienną. „Siądź przy mnie, miły panie, radać widzę”. Chciał było godnie odpowiedzieć na to łaskawe powitanie obyczaju dwornego, lecz sięgnął młody po słowo zbyt głęboko w pierś: ugrzęzło w grdyce. Sprawnością kobiecą odpowiadała pani za niego sama, szukając zarazem prędkiej okazji śmiechu dla zdziałania w panach większej śmiałości.

Słów jej już nie słyszał, zapatrzony ku górze, gdzie się dlań trzepotało jej śmiechu ptaszę.

A wejrzawszy ku powale widzi: sklepu łamane łuki w błękicie całe, a na nim gwiazdy jak o świcie – srebrne. Wstępuje tymczasem pani w okna wnękę i siada na poduszce w rozwartym koźle stołka, który snadniej niż ława oddaje kształtu giętkość i powłóczystości stroju. Złoty jest włos pani nabłyszczony światłem, opałowe są pereł wploty w kosy jej długie, rzucone spod srebrzystego czółka na fryzyjskiej sukni seledyny blade. A gdy dłoń podjęła, oczom na zasłonę od światła, rozskrzydla się jej rękaw i kładą się na nim szafiry, granaty i rubiny wielkie: od szyb w ołowiu drgające oka. Gdy zaś, cała w tej jasności barw i świateł, uśmiechnęła się ku zapatrzeniu jego – pomyślało mu się w tej chwili tak dziwnie: że z tej tęczy słonecznego rozradowania uśmiecha się doń chyba sama gwiazda poranna w siostrzyc swoich chórze. I podjął znów oczy na błękit gwiaździsty u stropu.

Książę, zabawiający gorliwie damy w drugim końcu izby, nie może się nadziwić z daleka długiej ciszy zniemówienia wśród obojga młodych. A gdy wreszcie spojrzeć się ośmielił, widzi, jak pani, na stołku przechylona, ściska dłońmi te brązowe głowice u poręczy. Badawczym wybłyskiem patrzą jej oczy, a usta, tak miękkie w uśmiechu, okrzepły w tej chwili. Ledwie znacznym a władnych ruchem dłoni rozkaże panu Lancelotowi zwrócić się dwornie ku damom, a w zamian przywoła księcia.

„Nie wiem prawdziwie, co mniemać o tym rycerzu. Niewymowny jest bardzo, bo nie rzekł ani słowa. I nie patrzy, a wziera. Nie dziwię się teraz, że go przed rokiem w zapatrzeniu zatopiła fala”.

„Ujrzał rycerstwa swego i śmierci samej przodownicę – a nie słowem zwykł się wypowiadać w życiu. Królowo, wymowni w kochaniu poeci bywają. A niepewność jest w tym wielka, kto z nich jest aptior ad amorem: rycerz czy poeta”.

Odmie pani wargi w zamyśleniu jakowymś. „O mężu pomyślała” – domyśla się dworak. I zagaduje czym prędzej o tym, jak to opowiadają wszędzie poeci, jakoby w bramie Karduelu spoczywały w głazów ukryciu reguły miłości, wprost od pani Wenus idące, a przez Sybillę językiem Rzymian na złotych kartach spisane.

„Owóż na pierwszej karcie złoci się to przykazanie: Causa conjugis non est ab amore excusatio – wzgląd na małżonka nie będzie wymówką w kochaniu”.

Uśmiechnęła się pani niedbale: któraż bo z kobiet nie zna pani Wenus i poetów przykazań.

„Nie o królu myślałam przed chwilą – rzecze z grymasem. – Ach, ten pan Gawan i jego zazdrość naprzykrzona, tropiąca mnie wszędy!”

Długo zaciera książę dłonie przy ustach, wreszcie chyli się ostrożnie do ucha pani:

„Feminam nihil prohibet a duobus amari – nie wadzi bynajmniej kobiecie i dwoistego zażyć kochania – uczą złote reguły miłości”.

Ledwie znacznym ruchem dłoni odrzuci go pani od swego ucha – na korny ukłon z daleka. I zachmurzy się na chwilę usteczkami. Lecz oto nagle przerwie to zachmurzenie śmiechu pustotą – jakby ptak z świegotem furknął nagle ku górze. Rycerz, i przed damami milczący, wejrzał znów na sklepienie i szukał pod gwiazdami tego śmiechu skowronka.

Za chwilę siedział przy pani, gdy pazik na miękkich nóżkach biegł szparko w drugi koniec izby i nurzał się w skrzyni, dobywając szachów, by je między państwem na kobiercu ławy rozłożyć i klęcząc ustawiać kamienie. Tak nakazała królowa, by wobec dam swoich dać milczeniu niemownego rycerza pozór grzeczny. A sama rozpina powoli opaskę czółka na podbródku, jak to czynią niewiasty, gdy chcą dać ustom folgę do całowania. I wyczekawszy chwila gdy jej panie zapatrzyły się gdzie indziej, chwyci rycerza oburącz za głowę, pochyli ją sobie nad szachami i przylgnie mu do ust w długim całowaniu bez oddechu.

„Nieraz, nieraz czyniłamć to już w myślach swych, tak smutnych od roku!... Odtąd twoją jestem duszą i ciałem i napełniam tym radością myśli me wszystkie”.

Targnął się ku niej ramion oplotem i rozsypał bierki szachowe. Przybiegły paziki cichutkie i jęły u nóg państwa spłoszonych zbierać kamienie jak te ptaki proso. W drugim kącie komory zachrząkały surowo obie panie świty: dworska dama Ypokryzja i stara panna Immaculata.

Żarliwie zagadywał tych pan cnotę książę wymowny.

I jął przemyśliwać nad tym, jak by (drogami pana Gawana nie idąc) uładzić młodym obyczaju miłosnego dopełnienie. Niech błogosławią kochankowie cyklopowe mury i czujne straże, bowiem tylko w przeszkód goryczy dojrzewa słodycz namiętności naszych. Chrapią wtedy małżonkowie.

Śpi w dosycie rychłym król małżonek. Wysunie pani stopki chłodne spod zasłony z łoża szafy i poskoczy ku oknu komory, niczym na ciele nie osłonięta – jak to z małżeńskiego łoża. Pod zwabionych nietoperzy krążeniem oczekuje, rzekniesz, północnej godziny zaklęcia. Zahuka sowa na poniżu, a za trzecim razem, jakby łasicą spłoszona, zmyli głos w grdanie ostre.

Zna książę nocnych ptaków obyczaj i trwogi.

Osłania pani swe gładkości, przy oknie opierzchłe, w męża sobolowy płaszcz i czapę, pod futrem nóż ukrywa dla bezpieczeństwa osoby – i króla postacią mija straże komorowe.

Opuściła pani pieściwa królewskiego łoża puchy i wonności, ociera się bosa o nocnych cieniów pomykania tajemne, a lękiem tylko oddech w sobie skłóca i zagrzewa ciało.

W ostatnie korytarze już bez noża w dłoni wstąpiła pani, sama jak widmo nocy – i tajemnica. (Nie będzie już pan Gawan tropić ją wszędy zazdrością swoją).

Budzi zamku nocna ponurość sumienia ponure upiory. A gdy one serce kobiety zhukają, całą piekieł gorącość wypija z ust kochanek – szczęśliwy.

Żądzy wszystko płuży.

Oto w odległej gdzieś izbie zamku siedzi na tapczanie, w przebiałości swej wiotkiej, kochaniu cała z futra wychylona. A rozplotem złotych włosów zatula głowę kochanka ni to chustą matczyną. I tym razem nic sobie powiedzieć nie zdążyli. Bo w pierwszym doskoku zwarły się ich usta, wtuliły piersi gdy serca biją do się jak te dzwony – w obietnicy szczęścia wrychle jeszcze większego. Niechby głos jaki ozwał się w pobliżu, padną oboje martwi: tak na pół oderwane od życia są serca człecze, gdy swe szczęście śmierci zaczajonej kradną.

Kradniemy wszyscy swe najlepsze chwile życia – życia smutkowi i śmierci czyhającej. Niech nikt nie mija kochanków bez smutnego uśmiechu dla ich szczęścia motyli. A kto mądrzejszego jest serca, niech przechodzi, jak gdyby nic nie spostrzegając.

Godzi się tedy i nam przejść mimo nich, zostawiając młodych sobie.

Groźna jest nocy zamkowej ponurość, głucho nawołują straże. Śpi w dosycie praw swoich małżonek, król!

I mówi się dalej... Ale teraz już do panów, choćby ich tu, w piekarni, nie było dziś wcale:

Gdy zstępował rycerz z zamkowej góry, nocny granat nieba roztapiały już świty po nieboskłonach. Wysrebrzają się na chwilę złote do niedawna gwiazdy i dogasają wraz powoli. Nad zamkiem świeci jeszcze gwiazda poranna – w przejasnej otoczy bieli, perlistości i opałów. Białosrebrne jej skrzydła z obłoków muskają szafiry, granaty i rubiny zwiewne: zza bławych szyb widnokręgu przebijające się promienie zorzy. Aż tej tęczy słonecznego rozradowania uśmiecha się głosem pierwszego na niebie skowronka – jutrzenka czujnych, pani Wenus gwiaździstego nieba.

I zgasła.

A w rozżagwione jego wspomnienia tej nocy wkradł się z nagła melancholii smęt, że w tej chwili zgasła dlań może na zawsze jakaś dobra gwiazda na niebie – że nie ustokrotnią się już nigdy siły jego nad wielkoludów moce, bowiem zbył z własnego serca tej mocy wszystkokrotnej.