3,49 €
Wacław Filochowski to polski dziennikarz oraz pisarz literatury fantastycznej. Zadebiutował w 1921 roku zbiorem nowel „Chińskie cienie”, a w swoich powieściach często odwoływał się do baśni i tematów okultystycznych. Jest autorem takich utworów jak: „Amulet Ozirisa”, „Czarci młyn”, „Legenda nowej Warszawy”, „Znak”, „Człowiek w ciemnych okularach”, „Przez kraj wód, wichrów i zwierząt” czy „Cierpkie pobratymstwo”.
Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:
Wacław Filochowski
Amulet Ozirisa
Warszawa 2020
Kamil krzyknął. Drgnął przy tym tak silnie, że stół gotowalny śpiewnie zadźwięczał srebrem i kryształem licznych flakonów.
– Ten Oskar chyba oszalał! Jak można tak nadużywać sygnałów!
Za oknami ponownie warknęła syrena. Jednocześnie na białych drzwiach zawisł jakiś długi cień.
– Wiem już, wiem – opryskliwie wołał Kamil, zawiązując krawat. – Umarłego obudziłby ten dziki ryk. Niech maszyna wraca do garażu, a Ignacy sprowadzi mi dorożkę.
– Słucham.
– Ignacy! – wybuchnął zniecierpliwiony głos. – Proszę jeszcze nie odchodzić! Nigdy nie należy przesadzać, nawet w pośpiechu. Umiejętność życia polega na tym, by mądre zamiary uskuteczniać we właściwym czasie. Dokąd idziecie, a właściwie biegniecie?
– Pan hrabia kazał odesłać Oskara i sprowadzić...
– Cóż to za muzealnie nieinteligentny pośpiech! Nie pomyśleliście o tym, że teraz może mam już inne dla was polecenie. Aby tylko prędzej, aby zbyć! I tak zawsze!
Ignacy nigdy jeszcze nie widział młodego pana w tak złym humorze, przybrał więc pozę zimnej uprzejmości i czekał.
A Kamil, nerwowo szarpiąc krawat, z niepokojem przyglądał się nowym swym obawom...
– To, że nagle porzucam samochód i zaczynam jeździć dorożkami lub chodzić, może obudzić różne domysły. A domysły...
Na karku poczuł zimny prąd dreszczu, a w piersi drętwicę. Snujące się po rozigranej wyobraźni cienie jęły się układać, jak diabla łamigłówka, w posępne obrazy, a każdy z nich miał hałaśliwy, krew w żyłach ścinający napis: Badanie! Sąd! Więzienie! Niesława!
Fala strachu była tak silna, że Kamil, drżąc moralnie, zakrył dłonią twarz. Gdy znów otworzył oczy i spojrzał w lustro – włosy zjeżyły mu się na głowie.
– Kto to? – krzyknął cicho.
W pokoju był półmrok, gdyż pan, ubierając się, zaświecił tylko lampy przed lustrem.
– Kto to, pytam?
Na białym tle drzwi, wśród ciężko spływających z góry portier, poruszył się czarny, długi cień:
– Czekam na rozkazy pana porucznika.
Kamila otrzeźwił ten głos spokojny i jakby impertynencko uniżony. Po chwili, patrząc uparcie w lustro, młody pan badał ledwo majaczącą w mroku bladą głowę lokaja.
– A jeżeli Oskar się wygadał i Ignacy wie już o wszystkim?
W lustrze wciąż mżył ćwierćuśmiech na wygolonej twarzy służącego.
– Niech Ignacy nie udaje ducha! – krzyknął panicz i z gwałtownym gniewem patrzył w zwierciadło. – Nie wchodzi to w zakres waszych obowiązków. I proszę już mnie nie nazywać porucznikiem. Oskar niechaj czeka, zawiezie mnie teraz do teatru. Do domu wrócę po dziesiątej. Po wieczerzy Ignacy odwiezie mnie na dworzec.
– Czy pan hrabia nieodwołalnie dziś wyjeżdża?
Zapytanie służącego rozpłynęło się w ciszy.
– Czy mogę pozamykać walizki i odwieźć je na dworzec?
Kamilowi ręce drżały z nieopisanego rozdrażnienia. Zapanował jednak nad sobą.
– Nieodwołalnie. Może już Ignacy odejść. I jeszcze jedno. Jeżeli będzie pytał o mnie przez telefon głos kobiecy, to proszę powiedzieć gdzie jestem.
Kotara zakołysała się, jęcząc brązowymi łańcuchami. Z tła białych drzwi cień lokaja zniknął.
– Jestem zupełnie chory – szepnął młody pan i zbliżył gorące czoło do chłodnej powierzchni zwierciadła.
– Pierwszych parę dni – myślał. – Byle tylko minęło pierwsze wrażenie. Wreszcie nie ja jestem bezpośrednim sprawcą śmierci tej kobiety. Któż może mnie winić za to, że jakaś tam niewiadoma istota, widocznie głupia, a pewnie i ślepa, niemrawa i głupkowata, zakała społeczeństwa i ciężar rodziny, dzięki swemu niedołęstwu dostała się pod samochód. Niewiadoma... Co za straszne imię. Niewiadoma... Czemu reporter, podając tę nowinę do gazet, nie zadbał o to, by choć wymyślić, stworzyć imię dla niewiadomego trupa i nie straszyć mnie, nie męczyć, nie sidłać...
Wstał o począł biegać po pokoju.
– Nie myśleć o tym – dał sobie rozkaz.
Tak, dał sobie rozkaz. Zarozumialcy utrzymują, że człowiek jest panem swych przeżyć. Oto Kamil mówi sobie po raz już pewnie setny: nie myśleć o tym. Rozkaz wygłasza twardo i kategorycznie. Złą myśl stara się zdławić w zarodku. Zagłuszyć ją śpiewem, krzykiem, książką, winem, przeglądaniem swej rozprawy doktorskiej, formułowaniem żalu i urazy do Risy, dla której odłożył swój wyjazd na jeden dzień, a która wczoraj i onegdaj nie czekała nań w domu i dziś nawet przez telefon się nie odzywa. I jeżeli młody hrabia zdołał na chwilę uciec z koła swej udręki i zaczepić się myślą o inne sprawy, to jednak gdzieś w najgłębszych pokładach jego życia wewnętrznego, jak zaszczepiona trucizna ćmił niepokój, najpierw słaby, szybko jednak się potęgujący, aż wreszcie narzucał umęczonemu mózgowi natrętne zapytanie:
– O czym to ja zapomniałem?
I wracała świadomość.
– Ach, prawda...
Wtedy znów uderzenie krwi do głowy, później martwica karku i rąk, chłód w piersi, aż wreszcie w pamięci ukazywał się obraz męki, za każdym razem coraz bardzie wyrazisty, wypukły, wstrząsający. Kamil wówczas bladł gwałtownie i miał wrażenie, że ziemia się pod nim rozstępuje. Dziś po południu w kawiarni kelner, widząc straszliwy odpływ krwi od twarzy młodego gościa, ożywił się szczerze i stracił nawet ten okropny... wyraz? Nie, nie wyraz, raczej trup wyrazu nic nie mówiącej, martwej uprzejmości, chyba nawet na noc nie zdejmowanej z twarzy, uprzejmości bezdusznej, zawsze jednakiej zarówno dla gościa jak dla stolika restauracyjnego.
Czekał teraz Kamil, kiedy zła fala ścichnie, obeschnie, a on znów odpocznie choćby w ciągu kilkunastu czy też kilku sekund, nim niepokój, syczący jak piana po odpływie, znów nie wzbierze, nie zaatakuje oszołomionej świadomości, nie bryźnie pytaniem: o czym to ja zapomniałem? i nie zasłoni świata koszmarnym obrazem.
Tak, w chwili wypadku i potem Kamil nie przypuszczał, że wczorajszy wieczór poczyni w jego psychice takie spustoszenia. Teraz widzi wyraźnie ten dziki moment, widzi swą wczorajszą obojętność, błysk papierosa szczerze niedbale zapalanego w kilka minut po katastrofie. Przed oczyma ma nie tylko ogólną sytuację, lecz i takie nic nieznaczące szczegóły, jak kołysanie się na wietrze zagiętego rogu pledu, ruch każdej drobiny śnieżnej, których milion tańczyło w mroźnym, czarnym powietrzu. Słyszał lekkie skrzypnięcie sprężyn resorowych z prawej strony karoserii, widział siebie boleśnie podrażnionego ponowną nieobecnością Risy w domu i głupią odpowiedzią służącej: Pani mi się nie zwierza, dokąd chodzi i kiedy wraca, słyszał syczenie swej zazdrości i podejrzenia. Żal, poszukiwanie sposobu zemszczenia się na Risie i postanowienie wyjazdu bez pożegnania. Widział ogromne, sierścią futra najeżone plecy kierowcy, Oskara, zimne kule świetlne lamp elektrycznych kołyszące się na nacętkowanym śniegiem wietrze, skręt ulicy Nowowiejskiej, sztywny, zapatrzony w czarne niebo kontur kościoła Zbawiciela i swój okrzyk:
– Prędzej, Oskarze!
– Panie hrabio, policja...
– Nic. Prędzej, nie bój się.
Silny Mercedes, nie bacząc na zbliżający się zakręt, wzmocnił szybkość, wpadł na kolisko pustego podówczas placu Zbawiciela, aż zazgrzytała sucho guma kół o sypki i jak mgła, nieuchwytny śnieg.
I wtedy właśnie... To było straszne. Na samym skręcie. Kobieta. Widać było, jak ujrzawszy obok siebie torpedo mknącej w srebrnym blasku machiny, podniosła ręce i w ciągu jakiegoś ułamka sekundy, pokazała swą twarz, której wyrazu niepodobna było określić. Twarz pustą chyba jak karta, na której rozhukana wyobraźnia mogła znaczyć dowolne rysy. Twarz pusta pewnie dlatego, że nagle kończące się życie i nadbiegająca śmierć jednocześnie się zjawiły i spojrzały przytomnie na siebie.
Tak, Kamil pamięta spóźniony, w połowie zerwany krzyk sygnału, jakiś głupi, pozbawiony sensu i treści ruch Oskara, warknięcie hamulca, czyjś krzyk schrypnięty na chodniku i lekkie, niemal niedostrzegalne wstrząśnienie.
– Gaś numer! Gazu! – krzyknął wtedy Kamil.
Kierowca błyskawicznie uwolnił maszynę od działania hamulców, wykonał drobny ruch ręką, po którym natychmiast zgasła szeroka struga światła, a z tyłu żarówka oświetlająca tabliczkę z numerem, i Mercedes wpadł gdzieś w Koszykową, później na Wielką i już z rozjarzonymi latarniami bezczelnie kręcił się pewien czas po różnych ulicach stolicy.
Drobiazgowy rozbiór kolejności przeżyć podczas wypadku stwierdził, że pierwszy odruch Kamila był, żeby zatrzymać maszynę. Wątły ten refleks spłonął w wybuchu rozsądku: