Błyskawice - Teodor Jeske-Choiński - E-Book

Błyskawice E-Book

Teodor Jeske-Choiński

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Błyskawice” to powieść historyczna Teodora Jeske-Choińskiego, której tło stanowi zbliżająca się rewolucja w XVIII-wiecznej Francji. W trakcie burzliwych wydarzeń na próbę wystawiona zostaje miłość pomiędzy szlachcicem Gastonem de Clarac, konserwatystą oraz wielkim patriotą, a Zofią de Laval, zwolenniczką postępu i oświecenia. Połączyła ich miłość, pozycja społeczna oraz wspomnienia z dzieciństwa. Czy różne wizje świata zdołają ich rozdzielić?

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.


Ähnliche


Teodor Jeske-Choiński

Błyskawice

Powieść historyczna z czasów rewolucji francuskiej

Warszawa 2020

TOM I

I

Przed hotel hrabiny de Bar zajechał najęty powóz.

Było jeszcze zbyt wcześnie, jak na dobrze urodzoną i dobrze wychowaną mieszkankę Paryża osiemnastego stulecia. Godzina jedenasta zaledwie.

Młody, przystojny blondyn w mundurze rotmistrza dragonów, wysiadłszy z powozu, stał przez kilka chwil przed bramą, namyślając się: wejść czy nie wejść?

Przybył wczoraj do Paryża z prowincji, znad rzeczki Lot, z miasteczka Clarac, i uważał sobie za obowiązek zacząć pobyt w stolicy od wizyty u kuzynki, z którą niegdyś, gdy byli oboje dziećmi, bawił się w męża i żonę. Przebrawszy się w oberży po dalekiej podróży, zawiadomił panią de Bar, młodą wdowę, o swoim przybyciu, prosząc o wyznaczenie godziny przyjęcia. Pachnący bilecik wezwał go na godzinę jedenastą.

Dla niego, dla żołnierza i myśliwego, który widział prawie codziennie wschodzące słońce, była to godzina bardzo późna, połowa dnia, ale wielki świat paryski nie uznawał

obyczajów tak prostackich. Oficer wiedział, że żadna z dam światowych nie opuszcza łóżka przed południem, a o pani de Bar słyszał, iż należy do najlepszego towarzystwa stolicy.

Wejść, nie wejść? Czy nie za wcześnie? Prosiła na godzinę jedenastą... Jeżeli jej przeszkodzi, jej wina...

Zakołatał do bramy.

Odźwierny wskazał mu schody, prowadzące na pierwsze piętro; lokaj na zapytanie: czy pani hrabina przyjmuje o tej porze? - odpowiedział: pani hrabina czeka na pana wicehrabiego.

Uprzedziła więc służbę... nie przyszedł zbyt wcześnie... nie okaże się natrętnym...

Za uchylonymi drzwiami odezwał się głos niewieści:

– Proszę cię, Gastonie!

Wsunął się bez szelestu, na palcach do pokoju, którego głównym meblem była toaletka damska, spowita cała w tiule i koronki, ustawiona w pobliżu okna, wychodzącego na północ.

Pełne, ale spokojne światło dnia, niezmącone drżącym blaskiem słońca, padało na młodą, ładną kobietę, siedzącą przed dużym lustrem.

Dwoje czarnych, błyszczących oczu zwróciło się ciekawie na gościa. Z błyskawiczną szybkością ogarnęło spojrzenie tych oczu urodziwą postać wicehrabiego, zanim się ładne usta hrabiny uśmiechnęły przyjaźnie.

– Z szarej poczwarki nieśmiałego chłopczyka z palcem w umorusanej buzi wykluł się i rozwinął ładny, barwny motyl. Witaj mi, Gastonie - odezwała się hrabina.

I dwoje okrągłych, białych, obnażonych ramion wyciągnęło się spod różowego peniuaru do gościa.

– Umorusany chłopczyk z palcem w buzi nie zapomniał swojej ślicznej kuzynki, którą miał szczęście zabawiać kiedyś w Clarac - mówił wicehrabia Gaston de Clarac, dotykając lekko ustami palców podanych rąk. - Poznałby ją po stu latach po jej cudownych oczach, świecących kuszącym blaskiem gwiazdy wieczornej.

Temu zdawkowemu komplementowi towarzyszył wytworny ukłon dobrze wychowanego szlachcica XVIII stulecia.

– Prosiłam cię na jedenastą, abym cię mogła powitać bez świadków - hrabina wskazała kuzynowi miejsce na taborecie obok toaletki. - Rodzice zdrowi, prawda? Wujmarszałek zawsze krzepki i czynny? Naturalnie! Stary żołnierz nie lubi próżniactwa. Winnice wasze rodzą obficie? Rozumie się. Błogosławiona dolina nadloteńska płynie od wieków najlepszym białym winem Francji. Wszystko u was dobrze? Nie wątpię o tym. Czytam odpowiedź

pomyślną na twojej zdrowej rumianej twarzy szczęśliwego wieśniaka. Jacy wy szczęśliwi na prowincji, na wsi!

Pytania te i uwagi rzucała hrabina szybko, nerwowo, końcami ust, nie czekając na odpowiedź, zajęta więcej zwierciadłem niż gościem.

Krzątały się przy niej dwie pokojowe, dziewczyny młode, ładne, zręczne, ubrane w krótkie, podkasane spódniczki, zakryte z przodu białymi, muślinowymi fartuchami. Ich ręce, obnażone powyżej łokci, pracowały skrzętnie nad upiększeniem pani, co im wcale nie przeszkadzało rzucać od czasu do czasu zalotnych spojrzeń w stronę wicehrabiego. Jedna z nich opinała hrabinę w gorset, druga przygotowywała grzebienie do czesania.

– Błogosławiona dolina ujęta w widły Garonny i Loty zawodzi nas już trzeci rok z rzędu - odezwał się wicehrabia. - Źródła wina wyczerpały się.

– Czy być może? Ach, prawda! Czytałam w którejś z ostatnich broszur ekonomicznych, że urodzaj znów tego roku nie dopisał w różnych częściach kraju. Nie wiedziałam, że także u was. Gdzież ta broszura?

Na toaletce, pomiędzy mnóstwem buteleczek, słoików, szpilek i wstążek, walało się kilka broszur treści filozoficznej i ekonomicznej.

– Kuzynka nie nudzi się tą ciężką lekturą? - zapytał wicehrabia.

– Może się czasem i nudzę, mój drogi, ale cóż robić? Nauka jest dziś w modzie, jak niedawno temu była modną literatura piękna. Rozyno, ściskasz mnie zanadto w pasie...

Chemia, fizyka, matematyka, filozofia, od pewnego czasu także ekonomia polityczna zmiotły z naszych toaletek i biurek romanse, tragedie, poezje. Jesteśmy tu wszystkie tak uczone, iż dziwimy się same swojej mądrości. Uśmiechasz się? Zobaczysz sam. Zawiozę cię jeszcze dziś do pani de Beauharnais, gdzie się twoje oczy drwiące... dobrze ci z tym drwiącym uśmieszkiem w mądrych oczach... i twoje uszy niewierne przekonają o naszej erudycji tak głębokiej, iż ci się w głowie zawróci od tej głębi... Filipino, masz dziś ciężką rękę; zamiast zerkać na pana wicehrabiego, niecnoto, uważaj pilniej na grzebień... Od lat trzech słuchamy, mimo oporu księdza Garnier, tego niepoprawnego wstecznika, wykładów w College Royal, gdzie zachwycamy się mądrością Lalande’a i Condorceta.

– Tych ateuszy? - wtrącił wicehrabia.

– O, jak się zacofanie, po staroświecku wyrażasz, kuzynku z głuchej prowincji. Z

Honolulu przyjeżdżasz, z Otaiti? Mówi się filozofów, boskich filozofów. U nas są wszyscy uczeni, astronomowie, matematycy, chemicy, botanicy, równocześnie filozofowie, bo wszyscy wierzą tylko w rozum.

– I panie z towarzystwa? - zapytał wicehrabia.

– Całe nasze towarzystwo filozofuje. Kłaniamy się dziś wszyscy, składamy wszyscy hołd powinny jednemu tylko bożkowi, któremu na imię Rozum. I Filipina filozofuje, bo zamiast mnie uważnie czesać, słucha naszej dysputy... Robimy porządek z całą stęchłą przeszłością.

Hrabina zadzwoniła.

– Z Bogiem, z religią z tradycją rycerską, z uszanowaniem dla tronu, dla monarchii, z całą, słowem, głupotą naszych ciemnych przodków? - wtrącił wicehrabia.

– Znów się uśmiechasz. Pozwól sobie, nie obrażę się... Piotrze, czy nie zapomniałeś o kwiatach do obiadu? A Pawłowi powiedz, żeby skoczył do modystki i przypomniał jej o stroju dojazdy konnej; gdyby się spóźniła, przeniosę się do innego magazynu...

Przywołany dzwonkiem kamerdyner znikł za drzwiami.

– Tak, filozofia wymiotła z naszych głów wszystkie niepotrzebne śmieci przeszłości, stargała wszystkie pęta, które ciemnota przodków nałożyła na rozum ludzki. Jeże-liś ciekawy, powie ci to wszystko lepiej ode mnie margrabia de Condorcet, którego zobaczysz dziś u pani de Beau-harnais. Nudny trochę, suchy, ten sławny pan matematyk i filozof, ale podobno bardzo mądry.

– Podobno?

Hrabina pogroziła kuzynowi długim, białym palcem długiej, białej ręki.

– Cięty masz języczek, Gastonie, ale kuzynowi wolno. Podobno... Bo ja wiem? Tak mówią. Przyznam ci się otwarcie, iż mnie ten cały rejwach naukowy czasami okropnie nudzi, ale cóż chcesz? Hrabina de Voisenon zawstydza lekarzy swoją mądrością medyczną; margrabina de Voyer i hrabina de Coigny krają z większą rozkoszą gnijące trupy niż wybredny smakosz doskonale upieczonego bażanta; margrabia de Nesie, hrabina de Brancas, margrabina de Pons, nawet ta strojnisia, hrabina de Polignac, palą się do chemii, jak się imperator Hadrian palił do pocałunku Antinousa; każda z dam z towarzystwa uczy się czegoś, dysputuje, chce uchodzić koniecznie za filozofkę. W takim otoczeniu niepodobna być nieukiem. Prąd chwili niesie nas, jak potok wezbrany, nie wiadomo dokąd, nie wiadomo po co. Filozofowie powiadają, że do światła, do prawdy, do wolności. Być może. Nie moją rzeczą poddawać krytyce obietnice uznanych przez cały świat mędrców. Co do mnie, wiem tylko, że nam, kobietom z towarzystwa, wygodniej z wiarą filozofów, z wiarą w rozum ludzki i w nieomylność natury niż z ponurym ascetyzmem chrześcijaństwa, który skrępował ciało i jego instynkty. Bardzo przyjemnie wiedzieć i wierzyć, że małżeństwo dozgonne jest nadużyciem, nieznośną tyranią mężczyzny, że wstydliwość niewieścia jest niepotrzebnym konwenansem, za co niech będzie cześć i chwała boskiemu Diderotowi. Zresztą, moda nakazuje być filozofem.

– Zdaje się, że argument ostatni przekonuje najwięcej mądrą główkę mojej ślicznej kuzynki.

– A ciebie to dziwi, uszczypliwy kuzynku? Gdyby moda kazała chodzić na czworakach, chodziłabym na czworakach. Ale a propos czworaków! Dlaczego nie widziałam dziś jeszcze mojej małpeczki, Rozyno?

– Poszła na spacer ze służącym, proszę pani hrabiny.

– A pieski?

– Antoni karmi je właśnie czekoladą.

– Chcę je zobaczyć natychmiast po śniadaniu. Mimi nie miała wczoraj humoru, może się przejadła. Puf lizał ciągle łapkę, może mu ją ktoś nadepnął. Przepraszam cię, Gastonie.

Mówimy o różnych rzeczach i wielu innych, wyjąwszy te, od których powinniśmy byli właściwie zacząć. Jesteś w Paryżu... Czy wolno zapytać, w jakim celu przybyłeś do naszej rozkosznej wieży Babel? Może mogę ci być w czymś użyteczną. Rozporządzaj moim czasem i moimi stosunkami, proszę.

– Jesteś równie dobrą, jak piękną, kuzynko - rzekł rotmistrz, całując hrabinę w obnażone ramię. - Przysłał mnie tu ojciec do króla z pokłonem, z hołdem. Nie bardzo było mi spieszno z tym hołdem, którego królowie żądają od nas, starej szlachty, bo nam, młodym, zesztywniał kark i grzbiet, zginać się w pałąk w ukłonie dworskim nie lubimy, ale wiesz, że mój ojciec nie znosi oporu. Powiedział po żołniersku: Oto dwa tysiące dukatów; jutro wsiądziesz do dyliżansu, pojedziesz do Paryża i pokłonisz się od siebie i ode mnie królowi, swojemu urodzonemu wodzowi, jak czynili twoi przodkowie. Przyznam ci się, kuzynko, że wolałbym iść w ogień, na kule i groty niż w ten rój trutni i szerszeni dworskich. Hrabina roześmiała się.

– Poznaję Claraca - mówiła. - Zdawałoby się, że wam szychowa korona spadnie z głowy, gdy się pokłonicie królowi. Ale nie obawiaj się. Ludwik XVI jest tak dobrym, tak łatwym w stosunkach królem, tak uprzejmym gospodarzem zamku wersalskiego, iż najsztywniejsze karki wychodzą z jego domu bez gorzkiego uczucia poniżenia. Jutro weźmiesz moją karetę i pojedziesz do Wersalu; dam ci kilka słów do wielkiego szambelana, żebyś nie był narażony na protekcjonalne spojrzenia mniejszych piesków dworskich.

Ktoś stuknął lekko w uchylone drzwi i do pokoju wsunął się, zgięty w ukłonie, z bladym uśmiechem zdawkowej uprzejmości na starannie wygolonej twarzy, młody człowiek w czarnych, jedwabnych sukniach, w czarnych pończochach i w trzewikach, spiętych srebrnymi sprzączkami.

– Ach, kochany księże... Ksiądz de Courcel - prezentowała hrabina -

najprzyjemniejszy ze wszystkich kaznodziei paryskich... Rozyno, te loki z lewej strony dotykają prawie ramienia; podnieść je trochę... Czy można dziś pojechać konno do Lasku Bulońskiego?

Ksiądz w sukniach świeckich, którego stan duchowny poświadczały tylko biała koloratka i czarny płaszczyk, sunął więcej, niż szedł, ku hrabinie, ruszając się z wytworną swobodą skończonego dworaka. Skłoniwszy się wicehrabiemu, zajął miejsce na taborecie po drugiej stronie toaletki.

– Trochę dziś chłodno, ale pogodnie - odezwał się dźwięcznym wyrobionym głosem kaznodziei. - Lasek

Buloński zaroi się niewątpliwie od amazonek. Wielka szkoda, że hrabina nie zaszczyciła wczoraj naszego zebrania u księstwa Bedford. Bawiliśmy się doskonale.

– Nie mam zaufania do zebrań towarzyskich w domach angielskich. Ci wyspiarze są zwykle tak chłodno zarozumiali, spoglądają na nas, żwawych Francuzów, z takim uśmiechem lekceważącym, iż mrożą swobodną konwersację. Ile razy zdarzyło mi się być u księstwa Bedford, doznawałam zawsze wrażenia, iż nas Anglicy nie na to proszą, żeby nas bawić, lecz na to, żeby się nami bawili.

– Doskonała obserwacja - potwierdził ksiądz - muszę ją puścić w obieg. Anglicy spoglądają na nas w istocie z wyżyn swojej swobody konstytucyjnej jak na duże dzieci. Ale tym razem nie oni rej wodzili. Osią, dookoła której się wczoraj obracała konwersacja, był

margrabia de Lafayette.

– Lafayette? Margrabia jest w Paryżu? Jakże on wygląda, ten sławny obrońca wolności amerykańskiej? Opowiadaj, kochany ojczulku.

– Bardzo przystojny, bardzo wymowny, bardzo wytworny. Iskry tryskają z jego oczu, kiedy mówi...

Ksiądz de Courcel nie miał czasu dokończyć charakterystyki Laffayette’a, bo do pokoju wszedł lekarz domowy zapytać o zdrowie hrabiny. Zaledwie doktor pożegnał swoją pacjentkę, znalazłszy ją „świeżą, olśniewającą blaskami zdrowia i urody”, zjawił się perfumiarz, zachwalający jakąś nadzwyczajną wodę, która miała przywrócić najstarszej twarzy „cerę pensjonarek klasztornych”. Jeszcze de Bar nie zdążyła obwąchać wszystkich buteleczek perfumiarza, kiedy ukazał się handlarz małp i papug. Stawił się także kolporter uliczny z książkami, broszurami, gazetami, zgłosiła się w końcu modystka z próbkami najnowszych jedwabiów.

Między jednym przekupniem a drugim wchodził jakiś diuk, margrabia, hrabia, kawaler; każdy z nich posiedział kilka, najwyżej kilkanaście minut, obsypał hrabinę garścią wonnych komplementów, opowiedział jakąś plotkę i wychodził, obiecując dalszy ciąg nowin dnia w Lasku Bulońskim.

Pani de Bar oglądała, wybierała, kupowała, radząc się gości, przerywając ciągle robotę swoich pokojowych.

Swobodzie jej ruchów, odsłaniających wdzięki ładnej, trzydziestoletniej kobiety, dziwił się trochę wicehrabia de Clarac. Wprawdzie obcymi nie były mu zwyczaje i obyczaje wielkiego świata paryskiego, bo towarzystwo prowincjonalne naśladowało skwapliwie stolicę, ale wieś i mniejsze miasta szanowały jeszcze dawną staroświecką wstydliwość. I w Tuluzie, gdzie służył jako oficer Jego Królewskiej Mości, przyjmowały żony jego kolegów płeć brzydką przy toalecie, ale zasiadały przed zwierciadłem zwykle już ubrane. Panie gawędziły, a pokojowe ich poprawiały, kończyły fryzurę lub zapinały jakąś rozmyślnie zapomnianą haftkę.

A pani de Bar w peniuarze, który nie zakrywał wcale jej pełnego biustu i obnażonych ramion, i w maleńkich, różowych pantofelkach, z których wychodziła cała stopa, ubierała się naprawdę w obecności mężczyzn.

Trochę zbyt swobodną wydała się ta swoboda wielkiej damy paryskiej młodemu oficerowi z prowincji.

Nareszcie, po godzinie była hrabina opięta, uczesana i upudrowana złotym pudrem, który jej czarne, bujne włosy zmienił w rudawe.

Żegnając się z kuzynem, rzekła:

– Nie zapomnij być dziś u mnie na obiedzie. I pana, naturalnie, panie księże, bardzo proszę. Po obiedzie pojedziemy do pani de Beauhamais na filiżankę kawy. Do widzenia...

Ach, prawda, byłabym zapomniała. Mam nadzieję powitać wkrótce u siebie zamiast zwyczajnego ojca de Courcel, kanonika de Courcel, kanonika doskonale uposażonego.

Błysk radości zaświecił w oczach młodego księdza.

– Byłażby hrabina łaskawa wstawić się za mną u Jego Eminencji, kardynała de Rohan?

– Użyłam całej swojej wymowy, aby przekonać Jego Eminencję, że tak oświeconemu, doskonale wychowanemu i miłemu księdzu, jak pan de Courcel, należy się najlepsza kanonia jego diecezji i zdaje mi się, że nie trudziłam się daremnie.

– Nie wiem, doprawdy, czym zasłużyłem na takie względy. Pani hrabina dla mnie zanadto łaskawa.

– Dla dobrych przyjaciół nie jest się nigdy zanadto łaskawym. A teraz do widzenia.

Już była hrabina na progu sąsiedniego pokoju, kiedy się nagle odwróciła.

– Kochany ojczulku, przepraszam, chciałam pana prosić o drobną grzeczność. Czy mogę?

– Prawem hrabiny rozkazywać, obowiązkiem moim być z radością posłusznym.

– Mówiła mi pani de Grouchy, że Greuze ma na sztalugach prześliczną główkę. Może by pan był łaskaw zajść do Greuze’a i zobaczyć ową główkę. Jeżeli w istocie tak ładna, jak twierdzi marszałkowa, powiększyłabym nowym dziełem mistrza z przyjemnościąmojągalerię.

Lubię jego pędzel. Byłabym panu także bardzo wdzięczna, gdybyś zaszedł na chwilkę do księgarni Chevaliera i przejrzał najnowsze broszury. Ciekawsze, modniejsze, niech mi pan każe przysłać. A teraz już naprawdę do widzenia.

Hrabina uśmiechnęła się do księdza, kuzynowi przesłała końcami palców od ust pocałunek i znikła za portierą.

– Pan wicehrabia dawno w naszym miłym Babilonie? - zapytał ksiądz, wychodząc razem z rotmistrzem.

– Dopiero od wczoraj.

– Ale nie po raz pierwszy?

– Byłem w Paryżu kilka razy. Ostatnim razem temu lat pięć.

– W takim razie może pan nie wzgardzi moją znajomością stolicy, która zmieniła się bardzo od lat pięciu. Służę z przyjemnością.

Rotmistrz spojrzał nieufnie na wytwornego księdza w sukniach świeckich. Wiedział

on, że Paryż roi się od młodych księży, którzy pozostają z ołtarzem w związku bardzo luźnym. Jedni pełnią w bogatych domach służbę nauczycieli, inni bawią się w literaturę i dziennikarstwo, jeszcze inni dekorują po prostu swoimi koloratkami i płaszczykami salony, nie zajmując się niczym, odgrywając rolę filozofów, bezprzesądnych rezolutów, a wszyscy schlebiają, wysługują się osobistościom wpływowym za obiecaną nagrodę w formie jakiegoś intratnego beneficjum.

Przeto zawahał się, namyślając się przez kilka chwil: przyjąć towarzystwo księdza czy odpowiedzieć mu wymijająco? Ale był szlachcicem francuskim osiemnastego stulecia, wcieleniem dobrego wychowania, uprzejmości, stawiał grzeczność na równi z honorem. Pan de Clarac nie mógł obrazić pana de Courcel.

– Z wdzięcznością będę korzystał z doświadczenia księdza - rzekł rotmistrz.

– Jeżeli pan nie ma w tej chwili nic lepszego do roboty, możemy pojechać do Lasku Bulońskiego.

– Do Lasku Bulońskiego! - rozkazał rotmistrz woźnicy. Minęło już południe.

Nad Paryżem, na pogodnym niebie błyszczało słońce, ale nie był to wulkan płomienny, sypiący z góry na dół potoki światła i żaru. Małe, chłodne, bezpromienne słońce grudnia walczyło daremnie z mroźnym oddechem zimy, który szedł od północy.

Dzień pogodny wywabił na brudne, źle brukowane ulice bez bocznych chodników dla pieszych tłum ludzi. Ten tłum był jakiś cichy, milczący, osowiały. Wielkie mnóstwo obdartusów wlokło się leniwie wzdłuż domów. Na wszystkich rogach, na schodach kościołów, przed bramami bogatszych domów widać było gromadki żebraków.

– Wesoły temu lat pięć Paryż posmutniał - zauważył wicehrabia.

– Nędza odjęła lekkomyślnemu, wesołemu ludowi paryskiemu jego dawny humor -

objaśnił ksiądz. - Chleb tak podrożał, że stał się zbytkiem dla ubogich.

– I prowincję wysmagały okrutnie nieurodzaje ostatnich lat - mówił wicehrabia. -

Bieda z nędzą rozgościły się nie tylko w chatach chłopskich, pastwią się nie tylko nad ubogimi. Do naszych zamków szlacheckich ciśnie się niedostatek drzwiami i oknami. Gdyby nie przywileje feudalne, wielu z nas nie miałoby z czego żyć.

– Najgorsze, że nędza sączy w dusze ludu jad nienawiści do wszystkich, którzy nie umierająjeszcze z głodu. Niech się pan przypatrzy uważnie twarzom obdartusów i żebraków.

Z urwaną w połowie klątwą, podobną do gniewliwe-go warknięcia złego psa, ustępowali biedacy z drogi powozom, które nie uważały za potrzebne zwracać uwagi na pieszych. Te wszystkie kabriolety, berlinki, dyliżanse, alemandy, saboty, gondole, powozy i powoziki najrozmaitszych kształtów, otwarte i zamknięte, pędziły po nierównym bruku co koń wyskoczy, jak gdyby oprócz nich nie było nikogo na ulicach. Tu i ówdzie podniosła się wśród tłumu pieszych groźna pięść lub błysło spode łba mściwe oko jaskrawym blaskiem nienawiści.

– Lud paryski, obryzgiwany błotem ulicy, potrącany łbami koni, śmiał się dawniej, dowcipkował po swojemu, swawolił, a teraz warczy i grozi złem okiem - mówił ksiądz. -

Idzie ulicami stolicy głuchy pomruk, pochwytny tylko, wyraźny dla tych, którzy patrzą z urzędu w serce ludu. My, księża, słyszymy w konfesjonale, w brudnych norach nędzarzy, dokąd nas śmierć wzywa z olejami świętymi, z ostatnim namaszczeniem, takie skargi i złorzeczenia, iż gdyby je mogli słyszeć nasi salonowi mędrkowie filozoficzni, nasi upudrowani, wyżabotowani reformatorzy, odeszłaby ich ze strachu o własną skórę ochota do wywracania istniejącego porządku. Ale oni nie uważają za potrzebne spojrzeć w duszę ludu, wsłuchać się w tłumiony płacz jego słusznych skarg, chociaż rozprawiają dziś bezustannie o duszy tego ludu.

Wicehrabia słuchał zdziwiony. Ten światowy ojczulek, składający pięknym damom wizyty przy toalecie, załatwiający w mieście ich sprawunki, słuchał spowiedzi, chodził do chorych z wiatykiem? Wydawało mu się to nieprawdopodobne.

Rozumny wzrok księdza dostrzegł zdziwienie, malujące się na twarzy oficera.

– Widząc mnie u pani de Bar w roli uprzejmego świa-towca - rzekł z uśmiechem -

zaliczył mnie pan do znanego we Francji gatunku owych próżniaczych ojczulków paryskich, owych nędznych karierowiczów, którzy plamią stan duchowny. Niech się pan nie tłumaczy, ma pan bowiem prawo nie ufać księdzu, który skrada się przez salon do godności kościelnych. Ale jako Francuz osiemnastego stulecia, wie pan równie dobrze jak ja, że wszystkie posady, godności, zaszczyty, beneficja rozdaje u nas od lat stu łaska lub kaprys kobiety, że nie płeć mocna rządzi Francją, lecz słaba. Powie pan słusznie: cóż tobie, księdzu, po intratnym beneficjum? Niestety, nie jestem tylko księdzem. Sześcioro ubogiego rodzeństwa czeka na moje fiolety w dziurawym zamku bretońskim. Siostry zostaną starymi pannami, bracia się zmarnują, jeżeli pani de Bar nie zdoła wyżebrać dla mnie u kardynała Rohan jakiej dobrej kanonii. Jako szlachcic z prowincji zna pan doskonale smutne stosunki naszej kasty. W starych, dziurawych, wyszczerbionych zamczyskach szlachty wiejskiej ubóstwo drwi z naszych spleśniałych pergaminów, tradycji historycznych i szumnych tytułów.

Życzliwym okiem spojrzał teraz pan de Clarac na pana de Courcel. I on należał do owej szlachty wiejskiej, która, oddalona od dworu królewskiego, od źródła zaszczytów i złota, sypała się w gruzy, z każdym pokoleniem uboższa.

Byli już w Lasku Bulońskim.

Z dwu stron, z miasta i do miasta, tam i na powrót przesuwały się obok nich barwne, migotliwe szeregi jeźdźców. Przepyszne konie kłusowały, galopowały alejami, niosąc na grzbietach piękne panie i wytwornych panów. Grzywy, splecione białymi, czerwonymi, zielonymi, złotymi wstęgami, unoszone w ruchu, falowały w powietrzu; błyszczały siodła i uździenice gęsto nabijane srebrem i drogimi kamieniami, co chwila uchylały się kapelusze panów i pochylały się piórami strojne głowy pań.

Słynny doktor Tronchin, „Rousseau medycyny”, i jego następcy: Lorry, Barthes, ulitowawszy się nad bladą, więdnącą cerą pań, nakazali płci pięknej używać ćwiczeń fizycznych, poruszać się dużo na świeżym powietrzu. Doktorowie Tronchin, Lorry, Barthes byli doktorami modnymi, światowymi. Więc wsiadł cały wytworny światek paryski na konia i galopował przed obiadem w Lasku Bulońskim, lecząc cerę i nerwy zniszczone, wyczerpane, rozstrojone nocnymi biesiadami, zabawami, dysputami.

Ciekawie rozglądał się wicehrabia po tym barwnym tłumie, któremu drożyzna chleba nie odjęła humoru, bo nie odczuwał na sobie jej okrucieństwa. Co chwila zatrzymywała się któraś z amazonek, przywołując do swego boku uśmiechem kuszącym któregoś z przejeżdżających panów. Szeptano, śmiano się, gawędzono wesoło.

W pełnym galopie przemknęła obok powozu Claraca jakaś młoda dama. Pędziła tak szybko, iż miała zaledwie czas rzucić księdzu de Courcel uśmiech przyjazny. Siedziała doskonale, ze swobodą doświadczonego jeźdźca, na czarnej klaczy, której grzywa mieniła się złotymi i srebrnymi wstęgami. Ogień śmiałej, odważnej młodości tryskał z czarnych oczu damy, ubranej w krótką, zieloną amazonkę, spod której było widać płytkie trzewiki z różowej skóry bez obcasów, i w zielony żakiet męski. Szeroki krawat z białej gazy, zawiązany fantazyjnie, zakrywał jej szyję, na włosach, ujętych z tyłu w warkocz zakończony kokardą, miała kapelusz wełniany, ożywiony pióropuszem.

Kilka razy obejrzał się za nią pan de Clarac.

– Żwawa niewiasta - wyrzekł, gdy zniknęła w tłumie jeźdźców.

– Żwawa i śmiała nie tylko na koniu - objaśniał ksiądz. - Jest to hrabianka de Laval, kuzynka utalentowanej hrabiny de Laval, zawzięta filozofka i gorliwa apostołka idei przewrotowych. Zdaje się, że ma jakiś majątek w pańskich stronach, nad Lotą czy Garonną.

Zobaczy ją pan dziś u pani de Beauharnais.

II

– Więc pani wierzy naprawdę, panno hrabianko, że rozum ludzki może zastąpić rozum Boga... Przepraszam, poprawiam się ze wstydem - rozum przesądu, który nasi ciemni przodkowie nazywali Bogiem?

– Uważam z przyjemnością, milordzie, że zaczynasz się powoli uczyć mowy naszych filozofów. Będziemy mieli z pana wkrótce pociechę.

– Któż by się nie chciał uczyć mowy, płynącej słodką muzyką z pięknych ust uroczych cór Francji?

– Coraz lepiej. Wasza Lordowska Wielkość robi w Paryżu nadzwyczajne postępy.

Maluczko, a będzie pan tak uprzejmy, jak nasi panowie.

– Przybyłem do szlifierni nadsekwańskiej z mocną, a nieprzymuszoną wolą pozbycia się wszelkich chropowatości Albionu, by wrócić nad Tamizę tak gładkim, tak oszlifowanym jak brylant amsterdamski - chciałem powiedzieć, jako światowiec paryski.

– Widać już na panu, milordzie, skutki naszej szlifierni. Z uśmiechem pogroziła hrabianka de Laval lordowi

Chesterfield wachlarzem.

– Albowiem z oczu pańskich sypią się już iskry złośliwości naszych dowcipnisiów.

– Jakżebym śmiał - bronił się lord Chesterfield.

– Pomóżcie mi, panowie, przekonać tego niewiernego Tomasza, z którego Paryż nie zdołał jeszcze wywabić stęchłych zapachów chrześcijaństwa. Będziecie mieli zasługę przed Rozumem, zyskując dla jedynie prawdziwej wiary, dla religii oświecenia, tak miłego i mądrego pro-zelitę.

Mówiąc to, zwróciła się hrabianka do grupy panów, którzy otoczywszy kominek, rozmawiali półgłosem z panią domu.

Byli po doskonałym obiedzie, jakim hrabina de Beau-harnais raczyła swoich gości od kilku lat dwa razy w tygodniu, we wtorki i czwartki. Z sali jadalnej przeszli do salonu, gdzie gawędzili przy czarnej kawie o nowinach naukowych i literackich.

Dobrze znanym był ten salon błękitny myślącej, dys-putującej, piszącej Francji i znakomitym cudzoziemcom. Jan Jakub Rousseau, Buffon i Mably olśniewali tu ciekawych słuchaczy swoimi śmiałymi doktrynami; Voltaire’a tu wieńczono. Przeszła i przez niego cała fala nowych idei, które błyskały nad królestwem Burbonów od lat czterdziestu, przeszła z lekkim szelestem wytwornej pogawędki ludzi dobrze wychowanych. Dorat i Col-lardeau, Collć i Crebillon, Mercier i Retif de la Breton-ne, margrabia de Condorcet i Bailly, baron Anacharsis Clootz i ksiądz de Barthelemy, filozofowie, uczeni, poeci i ekonomiści zabawiali się w błękitnym salonie pani de Beauharnais podminowywaniem gmachu pojęć, wyobrażeń, zwyczajów i obyczajów, na który złożyły się praca twórcza i doświadczenie Francji lat tysiąca.

Voltaire, Rousseau, Mably i Buffon nie ożywiali już błyskotliwymi teoriami i rakietami dowcipu konwersacji w salonie pani de Beauharnais; odeszli oni po dokonanej pracy życia w światy inne, nie doczekawszy się, na swoje szczęście, wcielenia doktryn, w które wierzyli jak w objawienie, zwiastujące szczęśliwość powszechną. Ale duch ich nie opuścił błękitnego salonu, był obecny na wszystkich zebraniach w gościnnym hotelu przy ulicy Touraon - wymowniejszy, potężniejszy, spoza grobu.

Oto oderwał się od grupy, która otaczała kominek, czterdziestokilkuletni pan, którego blada twarz nosiła na sobie ślady bezsennych nocy. Jego głowa rasowa, przypominająca wyrazistym profilem i dużym, orlim nosem typowe głowy Burbonów, była szczególną mieszaniną dwóch charakterów. Wysokie, rozwinięte czoło i głęboko osadzone oczy, zdające się patrzeć gdzieś daleko, w przestrzeń bezkresną, wskazywały śmiałego myśliciela, ogarniającego szerokie widnokręgi; miękkie zaś, apatycznie obwisłe usta odsłaniały słabą wolę, naturę chwiejną. Usilna praca w gabinecie bez słońca, powietrza i ruchu starła z tej twarzy rozumnej barwy zdrowia, umalowawszy ją zgniłą bladością roślin piwnicznych.

Był to margrabia de Condorcet, słynny matematyk i filozof, dożywotni sekretarz Akademii Umiejętności, ostatni z żyjących pionierów zbliżającej się rewolucji.

– Bardzo się dziwię - odezwał się, zbliżywszy się do hrabianki de Laval - że lorda Chesterfielda trzeba nawracać do naszej religii. On to raczej miałby prawo być we Francji krzewicielem naszej nowej ewangelii, prawdy bowiem tej ewangelii przyszły do nas z jego ojczyzny. Gdyby nie Locke, Hobbes i Hume, nie mielibyśmy może Voltaire’a, encyklopedystów i Rousseau.

Lord Chesterfield, trzydziestoletni, wysoki, dobrze zbudowany brunet, spojrzał na nikłą postać uczonego przez zmrużone powieki. Chochlik satyry uśmiechał się drwiąco w jego bystrych oczach.

– Widocznie nie jesteśmy tak uzdolnieni jak Francuzi - rzekł - kiedy się zasady filozofów nie przyjęły na naszym gruncie.

– Alboż to potrzeba nadzwyczajnych zdolności, by zrozumieć prawdy tak proste, tak naturalne, iż wchodzą same do każdego przeciętnego mózgu? Całą naszą mądrość można zamknąć w ramach kilku frazesów. Aż do pierwszej połowy bieżącego stulecia, przez długi szereg wieków, była ludzkość dzieckiem, chłopcem, młodzieniaszkiem, a że dziecku, chłopcu, młodzieniaszkowi potrzeba kierownika, który by prowadził jego kroki niepewne, przeto ulegał człowiek powadze religii, Kościoła i monarchii, przeto wierzył i słuchał. Lata jednak dziecięce i chłopięce ludzkości skończyły się obecnie. Światło nauki ostatnich lat kilkudziesięciu rozproszyło ciemności zabobonów i przesądów wylęgłych z fantazji i z niejasnych przeczuć niemowlęcego mózgu. Homo sapiens dojrzał w blaskach wiedzy; dojrzawszy zaś, zmiarkował, że był dotąd igraszką w ręku despotycznych Mentorów, krępujących - rozmyślnie, świadomie, w celach osobistych narzuconej mu władzy - jego wolę i jego naturalne instynkty. Z chwilą, gdy małoletni, wodzony na pasku Kościoła i monarchii, stał się pełnoletnim, oświeconym, gdy poczuł swoje siły i zrozumiał swoje prawa, pragnie, żąda swobody myśli i czynu. Już nam Kościół, monarchia i cały gmach pojęć, wyobrażeń i urządzeń, sklecony ich ręką nieudolną, nie są potrzebne. Odtąd będzie naszym jedynym kierownikiem, naszym jedynym objawieniem i natchnieniem rozum ludzki, który znajdzie przy pomocy wiedzy najlepszą formę religii i państwa, odpowiadającą potrzebom i godności człowieka dojrzałego. Bóg, religia, chrześcijaństwo, katolicyzm, monarchia z całym aparatem przywilejów feudalnych, sztuczne paski i podpory człowieka-dziecka mogą spocząć w mauzoleum przeszłości obok innych, rdzą strawionych rupieci historycznych. Oto cała nasza mądrość.

Condorcet wygłosił tę teorię suchym, monotonnym głosem matematyka, który rozwiązuje w szkole przed uczniami jakąś formułkę algebraiczną, mówił tak spokojnie, jak gdyby owa nowa ewangelia nie podlegała żadnej wątpliwości, jak gdyby się sama przez się rozumiała.

Z triumfem spojrzała hrabianka de Laval na lorda Che-sterfielda. Spojrzenie jej mówiło: „Cóż ty na to? Widzisz, że nasi filozofowie umieją rozwiązywać zagadnienia najzawilsze. Jesteś pobity, niedowiarku, złóż broń! Nie wam, ciężkojęzycznym Anglikom, dysputować z Francuzami!”.

Lord słuchał, uśmiechając się kącikami ust.

– Z tego, co uczony margrabia tak dobrze, tak jasno wytłumaczył - odezwał się, gdy Condorcet zamilkł - wynika, że człowiek dojrzały, oświecony, pełnoletni powinien całą robotę przeszłości, całe dzieło lat tysiąca zburzyć, zniszczyć, potłuc, jak stary garnek.

– Rozumie się, rozumie się - potwierdziła żywo hrabianka - jak stary garnek, doskonale.

Ogromnie jej się „stary garnek” podobał.

– Jest to, w istocie, mądrość bardzo prosta, tak prosta, iż nie potrzeba jej się wcale uczyć, bo przynosimy ją na świat.

A kiedy się na lorda zwróciło kilkanaście par pytających oczu, rzekł jeszcze:

– Wiadomo, że dziecko rozpoczyna swoje studia spostrzegawcze na ziemi od tego, że łamie, druzgoce, burzy bez zastanowienia wszystko, co mu w rączęta popadnie.

Ciche, zdziwione: aaa... wypadło z ust panny de Laval. Nie takiego wniosku się spodziewała.

Należała ona do najgorliwszych wyznawczyń „nowej ewangelii”. Młoda, wrażliwa, zapalająca się łatwo, przepojona doktrynami encyklopedystów i Rousseau, których najjaskrawsze frazesy umiała na pamięć, wierzyła w ich marzenia i utopie, w ich obietnice i paradoksy, jak przekonany uczeń wierzy w naukę mistrza. A oto przychodzi ktoś, który nazywa świętą wiarę jej młodości zabawką dziecka. Niegrzeczny, źle wychowany, zarozumiały...

– Bardzo szanuję zdanie milorda - rzekła, cedząc wolno wyraz po wyrazie - wolę jednak dzielić przekonania mędrców uznanych przez cały świat oświecony.

„Mędrców uznanych przez cały świat oświecony” podkreśliła głosem i spojrzeniem lekceważącym, zwróconym na lorda.

– Byłabym bardzo ciekawa, jakby się też milord zachował w naszym położeniu?

– Ja? - odrzekł lord, udając, że nie zrozumiał wyraźnego napomnienia, jakiego mu panna de Laval udzieliła. - Ja, hrabianko, gdyby mi stary zamek, w którym mieszkało kilkanaście pokoleń mojego rodu, wydał się niewygodnym, obejrzałbym go dokładnie ze wszystkich stron, opukał jego mury, zbadał fundamenty i naprawiłbym, ulepszyłbym, rozszerzyłbym te części, które bym znalazł strawione rdzą czasu, zmurszałe albo za ciasne.

Ale samego zamku, przede wszystkim zaś jego fundamentów, bym nie ruszył.

– Znaczy się, że milord lubi stare graty - przycięła mu hrabianka.

– Lubię. Wo\ę budować na starych fundamentach niż na nowych ruinach, bo ruiny zasypują dość często tych, którzy się wśród nich poruszają, a mnie życie miłe.

Nad salonem powiał jakby chłodny oddech zbliżającego się widma. Wszystkie głowy pochyliły się, wszystkie twarze zmierzchły, wszystkie szepty zamilkły. Stała się taka cisza, iż słychać było wyraźnie równe, jednostajne tykanie zegara.

Nikt z obecnych nie zdawał sobie sprawy z przyczyny niewytłumaczonego lęku, jaki zatrwożył nagle ich serca. Byli przecież wszyscy dziećmi epoki bezwzględnego krytycyzmu, kornymi wyznawcami rozumu, który nie uznaje takich zabobonów jak przeczucie, głos ostrzegawczy z innych światów. Gdyby mogli byli odchylić zasłonę najbliższej przyszłości, byliby ujrzeli więzienia, a w tych więzieniach siebie i swoich przyjaciół, i byliby dostrzegli ohydne wózki, ciągnięte wśród wycia pijanego motłochu na plac kaźni, a w tych wózkach znów siebie i swoich przyjaciół.

Ten nieznośny Anglik... Mówił im o gruzach, które za-sypujążywych... Aoni właśnie pragnęli zburzyć istniejący porządek, aby żyć wygodniej, przyjemniej, swobodniej. Wszakże tak obiecywała im wesoła, dowcipna filozofia Voltaire’a, tak zachęcała ich materialistyczna mądrość encyklopedystów, która wskazywała im szczęście doczesne, zmysłowe jako cel jedyny, najwyższy człowieka. Mieliż by się mędrcy francuscy mylić? Nie... Ten zarozumiały Anglik straszy ich strachami swoich pojęć zacofanych.

Pierwsza panna de Laval ocknęła się z przykrego milczenia. Roześmiawszy się zbyt głośnym, sztucznym, nieszczerym śmiechem odezwała się:

– Słuchając milorda, zdawałoby się, że sypią się już na nas mordercze gruzy.

Tymczasem mam nadzieję, że dożyjemy wszyscy szczęśliwie w zdrowiu i dobrym humorze lat sędziwych.

– Mam zaszczyt prosić panią na wesele mojego prawnuka, którego prababki jeszcze nie znam, bo jej dopiero szukam - rzekł lord z komicznie ceremonialnym ukłonem.

– I o mnie proszę pamiętać... o mnie także... prosimy... pojedziemy wszyscy do Szkocji - wołano ze wszystkich stron wśród ogólnego śmiechu.

Zaproszenia na wesele prawnuka nieżonatego pradziada rozbawiły towarzystwo i zdjęły z niego przykry lęk przed zakrytym jutrem.

W salonie potworzyły się teraz grupy.

Księżne, margrabiny, hrabiny otoczyły uczonych i literatów, spragnione ich żywego słowa. Condorcet, Mercier, malarz współczesnego Paryża, romansopisarz Retif de la Bretonne, astronom Bailly, baron pruski von Clootz, taki nieprzejednany wróg chrześcijaństwa, iż zmienił z nienawiści do nauki Chrystusowej swoje imię Jana Chrzciciela na pogańskiego Anacharsisa, prowadzili konwersację.

Od lat czterdziestu, od czasów pani de Tencin, która otworzyła pierwszy tzw. salon duchowy, byli filozofowie, uczeni i literaci ozdobą salonów paryskich.

Damy światowe, używszy młodości, zrozumiawszy około czterdziestego roku życia, że siwiejące włosy, żółknąca cera i zmarszczki odstraszają lekkomyślnego Amora, wycofywały się zręcznie w samą porę z szumiącego potoku zabaw i romansów, w których się czasy Regencji i Ludwika XV chciwie kąpały. Ich matki i babki, starzejąc się, oddawały się dewocji i dobrym uczynkom. Ale one, owiane już tchnieniem nowych prądów, olśnione jaskrawymi błyskawicami nowych pojęć, zepsute luźnymi obyczajami swojego czasu, nie rozumiały, nie odczuwały cnót dawnych matron francuskich. Chowane, tresowane od lat dziecięcych dla życia światowego, które wypełniało całą ich młodość próżniaczą, nie chcąc się pozbawić w latach dojrzałych i sędziwych przyjemności towarzystwa, stworzyły salon paryski XVIII stulecia, słynny model wszystkich salonów europejskich. Bawiąc innych, bawiły siebie.

Inteligentniejsze, bardziej oświecone od swoich matek i babek, przywykłe w epoce rozluźnionych obyczajów do swobodnego obcowania z mężczyznami, do wtrącania się we wszystkie sprawy, do rządzenia, do wpływania na wypadki chwili i na losy aktorów dziejowych, nie mogły się na starość zadowolić pospolitym plotkowaniem towarzyskim.

Zwykłe zrazu bawialnie zamieniły się wkrótce w ogniska nauki i literatury, w „biura inteligencji”, w których buntowniczy, niespokojny duch czasu podniecony, ośmielony nadzwyczajnym rozkwitem wiedzy, królował, sypiąc dokoła siebie rakietami nowych idei, olśniewającymi iskrami fosforycznego światła.

Z tych rakiet i iskier miała buchnąć łuna pożaru, ale tej łuny nie przeczuwały filozofujące, krytykujące damy światowe. One bawiły się oryginalnymi ideami, wygłaszanymi lekko, dowcipnie przez lekkomyślne, dowcipne usta dobrze wychowanych, upudrowanych, wyżabotowa-nych uczonych i literatów, jak się ich matki i babki bawiły plotkami i intrygami dworskimi. Z Voltaire’em drwiły między jednym konceptem a drugim z chrześcijaństwa, z tradycji historycznej, z Rousseau krytykowały istniejący ustrój polityczny i społeczny, z Lamettriem, Holba-chem, Helvetiusem, Condorcetem, Lalandem i Volneyem marzyły o religii i państwie rozumu, który rzuci pod swoje stopy, zdepta wszystkie przesądy i zabobony nierozumnej przeszłości.

Wszystko to było takie nowe i zajmujące, niezwykłe. Jakże się nie bawić?

Inteligentne, oświecone damy światowe bawiły się i rządziły. One to rozdawały swoim ulubieńcom wieńce sławy, sprzedawały ich książki, oklaskiwały ich w teatrach, one wyrabiały swoim stałym, wiernym gościom, swoim „parafianom” fotele Akademii Francuskiej i pensje dworskie, za co wdzięczni artyści unieśmiertelniali ich nazwiska.

W miarę, jak się zbliżało żywe wcielenie idei wywrotowych, fermentujących przez lat czterdzieści w książkach, gasły powoli ogniska rewolucji teoretycznej. Słynne „salony duchowe” ustępowały miejsca salonom politycznym. Jedyna prawie pani Beauharnais, sama będąc literatką, została aż do samego końca wierną literaturze i nauce.

Siedziała w wygodnym fotelu, przy kominku, jeszcze przystojna, mimo siwych włosów i lat pięćdziesięciu. Miała na sobie czarną, jedwabną suknię, zamkniętą pod szyję.

Zażywając od czasu do czasu z płaskiej, złotej tabakierki z portretem Turgota tabakę, słuchała bardzo uważnie Merciera, który tłumaczył grupie gości, otaczających panią domu, przyczynę ruiny finansowej Francji. Przechylona z uprzejmym uśmiechem do uczonego, zdawała się być cała pochłoniętą nudnym przedmiotem, co nie przeszkadzało wcale jej mądrym oczom krążyć bezustannie po salonie i czuwać nad służbą i gośćmi. Bo posiadała w wysokim stopniu talent wszystkich wielkich dam francuskich XVIII stulecia: umiała słuchać nawet wtedy, kiedy jej myśli odbiegły daleko od roztrząsanego tematu.

Jej czujne oczy padły na wicehrabiego de Clarac, który nie brał udziału w ogólnej konwersacji. Przybył on z panią de Bar i z księdzem de Courcel w chwili, kiedy wstawano od obiadu. Kuzynka i ojczulek, znalazłszy się wśród dobrych znajomych, zleli się bez trudu z towarzystwem; on zaś, obcy w Paryżu, onieśmielony znakomitościami, których głośne nazwiska znał z książek, tułał się po salonie jak intruz. Przysiadł się do jednej grupy, przysiadł się do drugiej, postał tu, postał tam, w końcu widząc, że nikt nie zwraca uwagi na młodego nieznanego nikomu oficera z prowincji, wcisnął się w najdalszy kąt i zabawiał się na własną rękę obserwacjami.

Nie bardzo olśniła go konwersacja salonu paryskiego. To, o czym mówiono, umiał na pamięć. Jak cała młodzież szlachecka ostatniego pokolenia, pluskał się i on z rozkoszą młodości, witającej zawsze z radością wszelkie nowinki, tym pożądańsze, im śmielsze, im zuchwalsze, już w szkołach w kipiącym wirze idei wywrotowych. Słynni uczeni i literaci,

„parafianie” pani de Beauharnais, wyrażali się niewątpliwie lepiej, wprawniej, gawędzili z większą łatwością od domorosłych, dyletanckich filozofów miast prowincjonalnych, ale były to zawsze te same wycieczki przeciw Bogu, religii, chrześcijaństwu, Kościołowi i monarchii, które szumiały od lat kilkunastu w ulu oświeconej Francji.

I nie bardzo olśniło go towarzystwo stolicy, wytworne panie w dekoltowanych toaletach, z perłami w upudro-wanych włosach, z perłami na szyjach, i wykwintni panowie w jedwabnych, różnobarwnych sukniach, w perukach, w żabotach, w trzewikach spiętych srebrnymi albo złotymi sprzączkami, z trójrożnymi kapeluszami pod ramieniem. Te wytworne panie i ci wykwintni panowie ruszali się bez wątpienia z większą swobodą, wdzięczniej, okrągłej od światowców prowincjonalnych, ale były to zawsze te same ruchy, ukłony, uśmiechy, formy określone dokładnie przez kodeks dobrego wychowania.

Najwięcej z całego towarzystwa zajęła go hrabianka de Laval, odcinająca się wyraźnie od gładkiego, jednostajnego tła salonu.

Ostatni kaprys mody, strąciwszy z tronu uznanej piękności brunetkę, a osadziwszy na nim blondynkę, nakazał wszystkim damom z towarzystwa pudrować włosy jasnym, złotym pudrem. Jedna panna de Laval miała odwagę oprzeć się tyranii mody. Jej bujne, czarne włosy spadały w lokach na białe ramiona.

Obyczaj ubierał panie z towarzystwa na obiady, na kolacje, do opery w długie, dekoltowane, adamaszkowe lub jedwabne suknie, w wieczorowy strój w stylu francuskim, i w wysokie fryzury ozdobione perłami i piórami. Jedna tylko panna de Laval nie uważała za potrzebne stosować się ściśle do wymagań etykiety. Przyszła w krótkiej, spacerowej sukni bez pereł, bez piór, z hebanową laską w ręku.

Mocna brunetka o cerze matowej, średniego wzrostu, kształtna, siedziała w fotelu, oparta plecami o tylną poręcz, cała wsłuchana w barona Clootza, który, stojąc przed nią, rozwijał teorie jakiejś nowej religii rozumu, co miała zgasić raz na zawsze wszystkie religie istniejące. Na jej bladej, owalnej twarzy i w dużych, czarnych, wilgotnego połysku oczach, w tej chwili przysłoniętych zmrużonymi lekko powiekami i frędzlem długich rzęs, widać było usilną pracę mózgu. Jakaś ciekawa, niespokojna dusza wyzierała z tych oczu myślących.

Panna de Laval, zajęta dysputą, nie zwróciła dotąd uwagi na samotnego oficera, ale jego wzrok, błądzący po salonie, przesuwający się z głowy na głowę, z jednej toalety damskiej na drugą, wracał ciągle do niej.

Spostrzegła to pani de Beauharnais, nie lubiąca, żeby się ktoś u niej nudził. Więc przywołała do siebie nieznacznym ruchem ręki kawalera de Cubieres, swojego sekretarza, który odgrywał w jej domu w dniach przyjęć rolę mistrza ceremonii.

Z obleśnym uśmiechem giętkiego w grzbiecie dworaka na nieprzyjemnej, szpetnej, obłudnej twarzy, z nieszczerą uprzejmością w chytrych oczach, przechodził ten mierny literat i pieczeniarz od grupy do grupy miękką stopą kota, zaglądając do filiżanek i kieliszków.

Próżne kazał napełniać służbie. Tu poprawił obrus na jakimś stoliku, tam zapalił świecę woskową, przysunął komuś taboret, fotel; dla każdej damy miał jakiś pospolity, zdawkowy komplement.

Pani de Beauharnais szepnęła mu coś do ucha, wskazując oczami samotnego gościa.

Uśmiechnął się domyślnie i podszedł do rotmistrza. Zgięty w ukłonie, rzekł:

– Obok panny de Laval jest próżny taboret, na którym nasza miła gospodyni widziałaby chętnie pana, panie wicehrabio.

– Pani hrabina jest bardzo uprzejma - odparł rotmistrz, podnosząc się żywo.

Bardzo pragnął zbliżyć się do panny de Laval, ale hrabianka śledziła z takim zajęciem fantazję filozoficzną barona Clootza, iż nie spojrzała nawet na niego, kiedy obok niej usiadł.

– Bóg, papież i król powinni zniknąć z powierzchni ziemi - kończył właśnie baron swoją fantazję filozoficzną - jeśli rozum, jedyny powołany prawodawca człowieka, ma tryumfować.

– O ile pamiętam, darował wasz papież Voltaire Bogu życie - wtrącił lord Chesterfield.

– Ach, Voltaire, bigot, deista! - rzekł baron Clootz, wzruszywszy pogardliwie ramionami. - Gdyby ten mistrz szyderstwa chodził jeszcze po ulicach Paryża w swojej śmiesznej peruce sprzed stu laty i w swoich czerwonych sukniach, pokazywaliby go sobie ulicznicy palcami jako spleśniałego mamuta. Były w nim jeszcze resztki dawnych przesądów.

Wyprzedziliśmy go o kilka kroków.

– Voltaire bigot?

W kącikach ust lorda ukazał się znów uśmiech drwiący.

– Doktryna jedzie prędko - pomyślał. Dokoła grupy, otaczającej pannę de Laval i barona Clootza, kręcił się jeden z lokajów, zajętych pozornie gorliwie napełnianiem próżnych kieliszków. Ale właściwie słuchał bardzo uważnie, starając się być ciągle tuż obok barona.

Jedynie lord spostrzegł ten manewr.

– Proszę o szklankę wody - rozkazał. Kiedy się lokaj oddalił, rzekł:

– Byłoby może ostrożniej, gdyby się panowie filozofowie wyrażali nieco oględniej w obecności służby.

– Któż by na tych ludzi zwracał uwagę - odezwał się baron.

– A jednak trzeba zwracać na nich uwagę, bo i oni mają uszy do słuchania, mózg do myślenia i logikę do wnioskowania.

– Jaką logikę mogą mieć tacy ludzie?

– Właśnie dlatego, że ich pierwotna, naiwna logika wysnuwa z niestrawionych teorii wnioski grube, szalone, nie wolno ich karmić teoriami, których strawić nie mogą.

– Jeżeli wysnuwają z tego, co słyszą w salonie, wnioski grube, szalone, niech się bawią po swojemu. Cóż to nam może szkodzić?

– Bardzo dużo, baronie. W rewolucji, do której wszystko to, co słyszę w Paryżu, zmierza, prze, dzieją się rzeczy bardzo nieprzyjemne dla ludzi dobrze wychowanych. Którzy byli na górze, spadają na dół, którzy byli na dole, idą w górę. Nie wiem, czyby panu było przyjemnie stanąć na przykład przed trybunałem, którego sędzią byłby któryś z pańskich lokajów wypędzonych ze służby za kradzież lub krnąbrność. Ślicznie by pan wyglądał, gdyby ten sędzia, przesiąknięty niestrawioną filozofią ateizmu i materializmu, z naturalną u byłego lokaja nienawiścią do posiadających, miał prawo uciąć panu główkę. Uciąłby ją niewątpliwie.

– Ależ, milordzie...

– Milord żartuje...

– Jak można...

Ze wszystkich stron posypały się protesty.

Wytwornym damom i uczonym światowcom wydawała się groźba rządów byłych lokajów pomysłem tak niemądrym, iż przyjęli przestrogę Anglika z niechętnym zdziwieniem, jak się przyjmuje żart niesmaczny.

Lokaj sędzią trybunału? Lord pozuje widocznie na oryginała, uwziął się mówić od rzeczy, bawił się ich zdumieniem.

Lokaj, szewc, krawiec, stangret - filozofem? Ależ to nonsens. Tylko ludzie oświeceni i dobrze wychowani mogą się wznosić do wyżyn filozofii. Wszakże wierzył tak sam Voltaire, nawołujący bezustannie przez lat kilkadziesiąt: zburzcie religię, zniszczcie hańbę! „Atakujcie tego potwora ze wszystkich stron i wypędźcie go raz na zawsze z dobrego towarzystwa.

Istnieje on tylko dla mojego krawca i lokaja. Trzeba go zniszczyć w duszy ludzi dobrze wychowanych i zostawić go dla kanalii większej lub mniejszej, dla której powstał, której jest potrzebny”.

Te wytworne panie i ci uczeni, dobrze wychowani panowie detronizujący Boga, druzgocący całą tradycję historyczną Francji między jednym kieliszkiem wina a drugim, między jednym dowcipem a drugim, z taką nieopatrzną swobodą, jak gdyby się bawili w burzenie domków z kart, nie przypuszczali ani na chwilę, by mędrkowanie dla zabawy mogło wyjść z granic ich zamkniętego koła i rozlać się szeroko, ogarnąć powodzią niziny społeczne.

Czytali wprawdzie wszyscy Jana Jakuba Rousseau „Umowę społeczną” i „Emila”, zachwycali się „powrotem do natury”, który zdejmował z nich pęta konwenansów, wierzyli w

„czystość, dobroć, cnotę pierwotnego człowieka”, ale nie uważali za potrzebne dopuścić owego „czystego, dobrego, cnotliwego człowieka pierwotnego” do biesiadnego stołu filozofii.

Zdawało im się, że „oświecenie” jest przywilejem tylko „dobrze wychowanych”.

Nie wiedzieli, że na dole, pod nimi, w nizinach społecznych stały zazdrosne, przez przywilej feudalny zapomniane miliony, spoglądające ciekawie ku górze, słuchające uważnie, co się tam mówi, dzieje. Te zazdrosne miliony mieszczan i chłopów wychwytywały z wrzawy idei, teorii, doktryn tylko frazesy najjaskrawsze, najgrubsze, wpadające najłatwiej do mózgu, dające się przekuć na broń przeciw istniejącemu porządkowi, który odsunął ich od rządów.

– Słuchając lorda - odezwała się panna de Laval - przypominają mi się baśnie mojej niani, tak nadziane strachami, smokami, złymi duchami, iż dziecinie włoski na głowie stawały. Hu, hu... smok nas pożre, czarnoksiężnik zmieni nas w lokajów naszych lokajów, wampiry wypiją z nas krew ciepłą. Straszny lord zapomina, że żyjemy w epoce światła, wiedzy, rozumu.

– I w epoce burzenia wszelkiej powagi - dodaje straszny lord - co bywa zawsze grą ryzykowną. Bo jeżeli jest prawdą, jak twierdzi margrabia de Condorcet, że nowa ewangelia Francji jest tak prostą, tak naturalną, że wchodzi sama do każdego przeciętnego mózgu, to dlaczegóż nie miałaby znaleźć zwolenników i wykonawców wśród tej warstwy, którą my nazywamy kanalią? A wówczas? Wówczas, oświecone damy i oświeceni panowie, zmienią się zasady waszej filozofii w piki, drągi, rusznice...

– W tortury, szubienice, szafoty - wtrąciła panna de Laval z uśmiechem ironicznym -

uciekajmy czym prędzej z Paryża, z Francji, bo nas lord Chesterfield wymorduje jeszcze dziś wszystkich, jak wymordował Herod niemowlęta Judei, i nie będziemy mogli tańczyć na weselu jego prawnuka.

Wesoły, dobry, szczery śmiech całego towarzystwa, śmiech ludzi patrzących bez obawy, z wiarą w jasną przyszłość, poparł hrabiankę.

– Hu, hu, ohydny, ryczący smok z pikami zamiast zębów w paszczy ognistej pędzi już ulicami Paryża, aby nas pożreć - mówiła panna de Laval.

– Hu, hu - wtórowano jej zewsząd.

Wytworne damy i wykwintni panowie bawili się doskonale.

A lord Chesterfield, wzruszywszy ramionami, spoglądał na nich z uśmiechem pobłażliwym, jak człowiek dojrzały patrzy na swawolne dzieci.

– Życzę państwu tego niezmąconego niczym humoru od dziś za rok - rzekł. - Proszę sobie zapamiętać datę. Mamy dziś czwartego grudnia tysiąc siedemset osiemdziesiątego ósmego roku.

Teraz dopiero, kiedy lord pożegnawszy się opuścił salon, spostrzegła panna de Laval obok siebie rotmistrza. Jego twarz wydawała się jej znajomą. Widziała gdzieś ten energiczny profil, te niebieskie, dobre oczy pod prostym czołem, te usta stanowcze. Ale gdzie?

Przypomniała sobie.

– Czy pan nie jest czasem kuzynem hrabiego de Cla-rac? - zapytała.

– To mój ojciec, hrabianko.

– W takim razie pochodzimy z jednych stron, jesteśmy ziomkami. Ojca pańskiego, panie wicehrabio, widziałam kilka razy w Castel, u mojego wuja, pana d’Escayrac. Będzie mi bardzo przyjemnie pogawędzić z panem o naszych stronach.

– Jestem na pani rozkazy.

– Może spotkamy się kiedy u pani de Bar? Wicehrabia skłonił się nisko.