Gasnące słońce - Teodor Jeske-Choiński - E-Book

Gasnące słońce E-Book

Teodor Jeske-Choiński

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Gasnące słońce. Powieść z czasów Marka Aureliusza” to powieść historyczna Teodora Jeske-Choińskiego, która została wydana w 1895 roku. Akcja toczy się w Rzymie oraz na pasie przygranicznym Cesarstwa Rzymskiego za czasów burzliwych wydarzeń w trakcie panowania Marka Aureliusza. Na tle powolnego upadku Cesarstwa Rzymskiego rodzi się miłość pomiędzy patrycjuszem Publiuszem Kwintyliuszem Warusem i Mucją Kornelią.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.


Ähnliche


Teodor Jeske-Choiński

Gasnące słońce

Powieść z czasów Marka Aureliusza

Warszawa 2020

I

Przed domem Publiusza Kwintyliusza Werusa było rojno i gwarno, chociaż późne słońce października wychylało się dopiero spoza Gór Albańskich.

Kilkudziesięciu mężów, w białych togach i lekkich sandałach, przechadzało się wzdłuż wysokiego muru, z którego zwieszały się wieńce splecione z bluszczu i czerwonej latorośli winnej.

Jeden z nich, wysoki, barczysty brunet, zbliżył się do bramy i uderzywszy w nią młotkiem trzy razy, zawołał:

– Hej tam, odźwierny, otwieraj! To my, twojego pana klienci!

Za murem odezwał się tylko pies szczekający zajadle.

– Psy nas wszędzie witają - mruknął klient i odszedł na środek ulicy, gdzie kilku innych obywateli rzymskich słuchało opowiadania małego, suchego jegomości, rozprawiającego o czymś z wielkim ożywieniem.

Drobny człowieczek krzyczał głosem piskliwym, pomagając sobie ruchami rąk, nóg i łysej głowy.

– I co nam po zwycięstwie nad Partami! - dowodził. - Potłukli ich na miazgę, spalili im miasta, zrabowali świątynie i pałace, nabrali niewolnika, a nam nie dostała się z tego wszystkiego ani jedna sestercja. Dowódcy obłowili się, jak zwykle, na żołdactwo posypał się deszcz nagród, a obywatelom rzymskim zostawiono tylko zaszczyt patrzenia na wjazd triumfalny legionów.

– Trzeba ci było pójść na wojnę - zauważył wysoki brunet.

Mały rzucił się do niego i wrzasnął:

– Bohater! Zdawałoby się, że spędził młodość w obozie, a wiemy wszyscy, że nie odczepił się ani na jeden dzień od klamki pańskiej. Na wojnę?! A to na co? Tłuc kości po kniejach i puszczach, brać po grzbiecie trzciną setnika, dźwigać na plecach całą górę rupieci, narażać się na kalectwo, na śmierć? Nie na to podbili nasi przodkowie świat, byśmy marli z niewygód w lasach Germanii lub na skwarnych wybrzeżach Afryki i Azji.

– Lucjusz mówi sprawiedliwie - potwierdzono zewsząd.

– Lucjusz ma słuszność!

Zachęcony w ten sposób Lucjusz, perorował dalej:

– Od czego te psy germańskie, hiszpańskie, egipskie i wszelkie inne ludy barbarzyńskie?! Niech się za nas biją, niech tracą nogi, ręce, uszy i co tylko zechcą! Obywatel rzymski powinien używać. To jego przywilej, nagroda za waleczność przodków.

– Twoi to chyba nie ramieniem, lecz gębą wojowali - wtrącił wysoki brunet.

– Kajus robi się dowcipny - odezwał się ktoś z boku.

– A twoi udawali zapewne w amfiteatrze byków - odciął się Lucjusz.

Cała gromada wybuchnęła śmiechem.

– Byki mają rogi! - mruknął Kajus.

– I lubią siano! - dodał Lucjusz.

A urwawszy pod murem garść zielska, podał ją Kajlisowi wśród ogólnego wesela.

Ten, chwytając ustami trawę, trącił Lucjusza głową z taką siłą, że go przewrócił.

– Zbój! Poczekaj, niech się tylko podniosę! - wrzeszczał Lucjusz, gramoląc się z ziemi.

Nie spełnił jednak groźby, kiedy stanął znów na nogach. Rzuciwszy Kajusowi kilka słów obelżywych, pobiegł do bramy i zaczął w nią bębnić pięściami.

– Otwórz! - wołał.

Teraz za murem odezwał się głos donośny:

– Cicho tam! Przesławny trybun jeszcze śpi.

– Otwórz! Dostaniesz na wino - prosił Lucjusz.

– Wróbel nie upiłby się za twoją hojność - odpowiedział stróż domu.

– Mam dla ciebie całą sestercję.

– Kup sobie za nią śniadanie, boś głodniejszy ode mnie.

– Nie bądź taki hardy, niewolniku!

– Nie krzycz tak, wolny żebraku, bo poczekasz jeszcze dłużej.

Lucjusz splunął i wrócił do towarzyszy.

– Podłe rzemiosło ta klientela - mruknął. - Ceruj i czyść dziurawą togę przez cały wieczór, zrywaj się do dnia z barłogu, wystawaj na wietrze i chłodzie przed drzwiami, potem kłaniaj się przez cały dzień panu senatorowi i czekaj cierpliwie, aż ci potężny dobrodziej raczy rzucić jaki ochłap. Nie ma tam który z was kropli jakiego trunku? Ohydnie zimne bywają już poranki.

A kiedy się nikt nie odezwał, zawinął się w togę i zaczął chuchać w skostniałe ręce.

– Psi czas - syknął.

– W istocie, podłe to nasze rzemiosło - rzekł Kajus. - Mam go już dosyć.

– A co będziesz robił? - zawołał Lucjusz. - Minęły dobre czasy pierwszych cezarów.

Niech ich bogowie wynagrodzą na Olimpie za szczęście ubogich. Sypali zboże, podarunki i złoto na plebejów, ubiegali się o nasze względy, pieścili nas, a teraz co? Nawet denuncjantem, oprawcą, szpiegiem być nie można, bo...

– Stuliłbyś gębę - przerwał mu gwałtownie Kajus - tęskno ci za proskrypcjami i za krwawym strachem Kaligu-lów, Neronów i Domicjanów? Patrzcie go, jaki obywatel rzymski, potomek legionistów! Gotów jeszcze szczekać na boskiego Marka Aureliusza za jego dobroć i sprawiedliwość.

– A mnie co z tej dobroci i sprawiedliwości boskiego imperatora? Że Kaligula, Neron i Domicjan przerzedzili trochę pysznych bogaczy, że upuścili dużo krwi patrycjuszom i rycerzom, to cóż stąd? Dla nas, dla ubogich, znaleźli oni zawsze chleb, igrzyska i uśmiech życzliwy. A teraz co? Od trzech dni nie miałem nic ciepłego w gębie, a pies się nawet o to nie zapyta, czym głodny. Imperator filozofuje, jego doradcy filozofują, baby nawet filozofują. Jak mi się ta bieda sprzykrzy, to zostanę filozofem.

Ostatnie słowa Lucjusza wywołały śmiech powszechny.

– Lucjusz filozofem! - odezwał się jakiś grubas, trzymając się za brzuch, który falował

pod togą.

– A dlaczego by nie! - rzekł Lucjusz. - Niby to taka wielka sztuka nie czesać włosów, zapuścić brodę, ubrać się w stary, wytarty, dziurawy płaszcz, ruszać się wolno, z powagą i wygadywać niestworzone rzeczy o cnocie i o bogach. Dziur nie braknie mi i bez tego w todze, a gębę mam w porządku, jak słyszycie.

Ulica, dotąd pusta, zaczęła się ożywiać.

Gromadami przeciągali klienci innych panów, wszyscy w białych, znoszonych mocno togach. Szli ziewając, wlokąc za sobą leniwie nogi, ubrane w połatane sandały.

– Życzę obfitego śniadania! - krzyczał Lucjusz do każdej nowej grupy.

– I wam, i wam! - odpowiadano.

Spieszyły się do szkoły dzieci płci obojga z woskowanymi tabliczkami w ręku, przebiegali piekarze, niosący na głowie kosze z bułkami.

– Świeże pieczywo, świeże pieczywo, pulchne, wonne i smaczne! - wołał jakiś wyrostek - kupujcie, kwiryci, kupujcie!

– Pokaż no - odezwał się jeden z klientów.

– To dla was - zaśmiał się chłopiec, wyciągając język. 1 pokłusował dalej.

– Nawet niewolnicy nas nie szanują - mruknął Kajus.

Wtem rozwarła się brama i na progu jej ukazał się olbrzymi niewolnik germański, ubrany w czerwoną tunikę. W prawej ręce trzymał dużą trzcinę.

– Przesławny pan mój wzywa swoich klientów do siebie - zawołał koślawą łaciną.

Z gwałtownością zatamowanego potoku, gdy otworzą nagle śluzy, rzucił się tłum obywateli rzymskich do wejścia. Jeden biegł przez drugiego, każdy chciał być pierwszy.

– Wolno, ostrożnie - napominał niewolnik, podnosząc trzcinę do góry.

Widok grubej laski przywrócił tłoczących do porządku.

– Mój pan nie lubi wrzawy - dodał jeszcze odźwierny. Klienci, przekroczywszy próg bramy, znaleźli się na dużym placu, na którym wznosił się stary dom parterowy. Z tyłu zielenił się park, przylegający do obszernego pagórka pokrytego ogrodami.

Dworzec Publiusza Kwintyliusza Werusa nie świecił ścianami marmurowymi. Przed głównymi drzwiami nie biły wodotryski i nie było kolumn z kamienia frygijskie-go. Dwa olbrzymie lotusy okryły prawie cały dach rozłożystymi konarami.

Nie ręka greckiego mistrza, lecz pleśń wieków pomalowała ten dom, zbudowany z dużych cegieł. Wiała od niego cisza powagi.

Klienci, minąwszy przedsionek, zatrzymali się w obszernej sali, do której wpadał z góry przez kwadratowy otwór słup światła, rozlewającego się po mozaikowej posadzce pyłem błyszczącym.

Z obu stron wejścia znajdowały się szafy, z których wyglądały poczerniałe woskowe biusty przodków rodu

Kwintyliów. Tuż przy ocembrowanym zagłębieniu w środku sali, do którego ściekała w dni deszczowe woda z dachu, wznosił się ołtarz, a na nim tliło się święte ognisko domowe.

Pod ścianą, naprzeciw drzwi wchodowych stał tron, ozdobiony płaskorzeźbami, przedstawiającymi bitwy i pochody triumfalne.

– Czy widzisz? - odezwał się Lucjusz głosem stłumionym, zwracając uwagę jednego z klientów na ognisko.

– Jakiś zwolennik starego obyczaju - odpowiedział zapytany. - Może każe nam się modlić.

– Żeby tylko o naszych żołądkach pamiętał - mruknął Lucjusz.

– Kwintyliowie nie byli nigdy skąpcami - wtrącił Ka-jus.

– Ale siedzieli rzadko w domu.

Zamilkli, bo w tej chwili ukazał się w sali wysoki, smukły niewolnik, czarnooki i czarnowłosy Grek, ubrany, tak samo jak odźwierny, w czerwoną tunikę, i stanął obok schodów, prowadzących do innego pokoju, oddzielonego od sali kotarą z ciężkiej materii.

Niósł on w jednej ręce biały welon, w drugiej srebrną tacę, a na niej małą amforę z winem i kilka naczyń z chlebem, owocami i kadzidłem.

– On gotów nas powitać naprawdę zwyczajem praojców - mruknął Lucjusz.

A zwróciwszy się do niewolnika, zapytał:

– Czy nie uważałeś, którą nogą wyszedł dziś twój pan z łóżka?

Greczyn przyłożył palec do ust.

W przyległym pokoju rozległy się szybkie kroki. Klienci powstrzymali oddech... Jakaś ręka energiczna odrzuciła kotarę ruchem nerwowym i na jej ciemnym tle zarysowała się postać młodego mężczyzny.

Równocześnie zaszumiał w sali okrzyk wybuchający z kilkudziesięciu piersi:

– Bądź pozdrowiony w Rzymie, patronie nasz i królu! Gdy wrzawa umilkła, odezwał

się „król” i patron głosem szorstkim, który brzmiał jak komenda wojskowa:

– Bądźcie pozdrowieni, przyjaciele mojego rodu! Wziął z rąk niewolnika greckiego biały welon, zarzucił na głowę i zszedłszy po stopniach schodów, zbliżył się do ołtarza. Tu pochylił się nad ogniskiem i mówił, ręce przed siebie wyciągnąwszy:

– Spraw, o święte ognisko, abyśmy zawsze byli szczęśliwi. Ty, które jesteś nieśmiertelne, wiecznie piękne, młode i bogate, ty, które żywisz i ogrzewasz, przyjmij chętnym sercem nasze ofiary i daj nam za to szczęście i zdrowie!

Wygłosiwszy tradycyjną modlitwę rzymskich naczelników rodu, wylał na ogień trochę wina i oliwy, rzucił na żarzące się węgle garść chleba, owoców i kadzidła.

Podczas tej ceremonii spoglądali klienci po sobie zdziwieni. W oczach ich zapalały się błyski szydercze i gasły natychmiast pod opuszczonymi powiekami. Lucjusz ukrył uśmiech pogardliwy w fałdach togi.

Kiedy Publiusz Kwintyliusz Werus oddał Grekowi welon, wbiegło do sali czterech wyrostków, niosących długi stół zastawiony śniadaniem. Chciwym spojrzeniem obrzucili klienci amfory i naczynia. Było tam wino, chleb i owoce.

– Proszę, posilcie się - rzekł Publiusz Kwintyliusz, siadając na tronie.

Szczupły, średniego wzrostu, z okrągłą czaszką rzymskiego patrycjusza, nie liczył on więcej niż lat trzydzieści kilka. Szerokie czoło, orli nos i szczelnie zamknięte usta składały się na profil sępa. Duma i nieugięta wola była ry-sem znamiennym tej twarzy suchej, wygolonej zupełnie. Wiał od niej chłód stanowczości nie znającej miłosierdzia ani dla siebie, ani dla innych.

Kiedy tak spoczywał oparty niedbale o poręcz krzesła, z wysuniętą pogardliwie dolną wargą, z oczami zmrużonymi, robił wrażenie siły mimo wątłej budowy ciała.

Nie miał na sobie ani miękkich materii, ani drogich kamieni. Okrywała go toga z gmbej wełny, jego kształtne nogi tkwiły w ciężkich butach wojskowych, a na lewej ręce błyszczał tylko pierścień rycerski. Jedyną oznaką wysokiego stanowiska społecznego, jakie zajmował, był szeroki szlak purpurowy, zdobiący jego suknie.

– Proszę, posilcie się - powtórzył, gdy klienci, onieśmieleni jego powagą, zbliżali się wolno do stołu. - Obfitych śniadań i obiadów u mnie nie znajdziecie, ale ojcowie nasi nie jadali więcej i lepiej, a mimo to pokonali wszystkie ludy barbarzyńskie.

A zwróciwszy się do greckiego niewolnika, dodał:

– Artemidorus, podaj mi chleb i wino.

Smukły Greczyn skoczył ze zręcznością wiewiórki i stanął przed panem, przechylając się z wdziękiem.

– Trzymaj się prosto i zdejmij z twarzy uśmiech zalotnicy - mówił Publiusz Kwintyliusz, niosąc do ust skibkę białego pieczywa. - I wonie czuję od ciebie. Niech tego więcej nie będzie.

– Ty rozkazałeś, panie - mruknął niewolnik, zaczerwieniwszy się po same włosy.

Klienci, zachęceni przykładem patrona, otoczyli teraz stół i sięgali chciwie po lampki napełniane przez dwóch wyrostków. Szybko wypróżniły się amfory i znikła góra pokrajanego chleba. Lucjusz upatrzywszy chwilę, kiedy oczy służby nie śledziły jego ruchów, schował

garść oliwek za tunikę. To samo uczyniło kilku innych.

Śniadanie nie zajęło wiele czasu.

– Prastarym obyczajem rzymskim - odezwał się Publiusz Kwintyliusz, gdy niewolnicy wynieśli naczynia z resztkami pokarmów - chcę być dla was patronem w dawnym rozumieniu. I w senacie, i w sądzie będę popierał wasze sprawy, gdy którego z was pretor lub edyl zapozwie, troski wasze znajdą u mnie zawsze ucho chętne, a potrzeby rękę otwartą.

Zbliżcie się i mówcie, co mogę dla was uczynić.

Powiódł po zgromadzonych wzrokiem chłodnym, który nie zachęcał do poufałości, i czekał. Klienci milczeli przez pewien czas, spoglądając po sobie pytająco. Pierwszy wysunął

się Lucjusz i przyłożywszy prawą rękę do piersi, zaczął:

– Sława tobie i cześć, patronie nasz, znakomity potomku znakomitych przodków, za łaskawe słowa, którymi raczyłeś zaszczycić klientów wielkiego rodu Kwintyliów.

– Sława, sława! - wtórowała reszta głosem podniesionym.

– Całemu światu wiadomo - mówił dalej Lucjusz - że patron i klienci stanowili dawniej jakby jedną rodzinę, trzymając się zawsze razem czy w boju, czy na sądach albo zebraniach wyborczych. Patron zastawiał sobą klienta, klient zaś dawał gardło za patrona. Ale nadeszły inne czasy, a z nimi nowe obyczaje - niech je Pluton pochłonie - a te nowe czasy i obyczaje zniszczyły podwalinę, na której wzrosła wielkość świętego Rzymu. Patron nie troszczy się już o klienta, klient zaś poniewiera się wśród motłochu, uboższy od niewolnika.

Przyszły na kwirytów chwile ciężkie. Zboża nie rozdawano już od roku ze składów rządowych, mieszkania, wełna i żywność podrożały, bieda zagląda na dobre do naszych zimnych kryjówek na poddaszach...

Lucjusz chciał jeszcze mówić, ale potok jego słów przerwał mu znak patrona.

Publiusz Kwintyliusz podniósł rękę i rzekł:

– Mój rządca wypłaci każdemu z was po tysiąc sestercji i wydzieli wam wełny na togi.

Głośnym wybuchem radości dziękowali klienci patronowi za dar hojny.

– Sława tobie, panie nasz i królu! - wołali i tłocząc się do niego, obejmowali jego kolana.

Po ustach „pana i króla” przemknął uśmiech lekceważący. Z błyskami pogardy w oczach spoglądał na komie schylone głowy obywateli rzymskich. Kiedy wrzawa ucichła, odezwał się:

– Czy nie ma miedzy wami nikogo, kto by chciał dawnym zwyczajem służyć swojemu patronowi wiemie i uczciwie? Potrzeba mi rządcy posiadłości miejskich, dozorcy domu i niewolników.

Wśród tłumu klientów panowało głuche milczenie. Spoglądali oni po sobie zaniepokojeni, radząc się nawzajem wzrokiem. Mały Lucjusz, przodujący dotąd w gromadzie, stał się jeszcze mniejszy i wsunął się zręcznie za plecy wyższych towarzyszy.

Jeden tylko Kajus, choć go za togę przytrzymywano, wystąpił naprzód, pokłonił się panu i rzekł:

– Gdybyś mi zechciał zawierzyć, przesławny trybunie, miałbyś we mnie wdzięcznego klienta.

Życzliwie spojrzał Publiusz Kwintyliusz na szeroką twarz Kajusa, na której malowała się szczerość. Głos jego, dotąd szorstki, zniżył się o cały ton i brzmiał łagodnie:

– To ty, Kajusie? - rzekł. - Przypominasz ojca swojego, który uczył mnie dosiadać konia na Polu Marsowym. Chcesz u mnie służyć? Nie zapominaj, że jesteś wielkiego Rzymu obywatelem.

Na to odpowiedział Kajus:

– Nic hańbi ciebie, potomka królów albańskich, twarda służba pod złotymi orłami boskiego imperatora, nie zhańbi mnie, potomka wyzwoleńców twojego domu, praca dla dobra patrona. Służyć ci będę jak ojcowie moi twoim.

– Będziemy przyjaciółmi - powiedział Publiusz Kwintyliusz, a podniósłszy się z krzesła, rzucił klientom krótki rozkaz: - Będziecie mi jutro potrzebni przy lektyce.

Pożegnał ich gestem ręki i znikł za kotarą. Za nim udali się Kajus i Artemidorus.

Zbici w kupę jak stado owiec, które wilk przestraszył, tłoczyli się klienci w milczeniu do drzwi i przebiegli szybko plac przed domem. Dopiero kiedy się znaleźli na ulicy, wybuchnął potok słów bezładnych:

– Widziałeś!

– Słyszałeś!

– Patrycjusz z czasów Pysznego Tarkwiniusza!

– Z tronu przemawia!

– Składa ofiary bogom domowym!

– Śmieszny pyszałek!

– Żąda służby od wolnych obywateli! - wołali na przemian, gestykulując żywo.

– Kiedy mu się zachciewa honorów patrycjatu - krzyczał Lucjusz - to niech za nie płaci. Ale trzeba się spieszyć z wydojeniem jego głupoty, bo znajdą się rychło zazdrośni, co mu hojność obrzydzą. Ten byk z duszą niewolnika, ten ordynarny Kajus, nie będzie popierał

naszej sprawy. O uczciwości to bydlę rozprawia jak prokonsul, który okradł prowincję.

– Trzeba by mu kiedy skórę dobrze wygarbować - odezwał się niski klient z grubym karkiem i muskularnymi ramionami.

– Trzeba, trzeba - wtórowali inni - zasłużył na naukę.

– A teraz dokąd? - zapytał Lucjusz. - Może by nam się jeszcze udało pochwycić jaki tłusty kąsek, kiedy się dzień zaczął.

Pomyślał chwilę.

– Już wiem - zawołał, uśmiechnąwszy się do siebie.

– Nie byliśmy jeszcze u tego zbogaconego Egipcjanina, co odarłszy ze skóry Germanów pnie się do senatorów i płaci za pokłony i tytuły. Hukniemy mu dziś głośno

„przesławny panie”, „królu i patronie”, a może syn wyzwoleńca sięgnie do szkatuły i sypnie na nas gradem se-stercji.

– Niech żyje Lucjusz! - zawołał niski klient z grubym karkiem - on zawsze coś mądrego wymyśli. Idziemy do Fabiusza!

– Do Fabiusza, do przesławnego pana w kapeluszu wyzwoleńca, ha, ha, ha!...

Śmiejąc się, pociągnęła cała gromada w boczną ulicę.

Publiusz Kwintyliusz Werus, pożegnawszy się z klientami, wszedł do swej pracowni.

I tu nie było śladów zbytku i wykwintu. Na mozaikowej posadzce znajdował się duży stół

dębowy, spoczywający na grubej nodze, której podstawę tworzyły cztery łby niedźwiedzie, wyciosane z kamienia. Pod jedną ze ścian widać było dwie szafy wypełnione księgami i zwojami pergaminów. Kilka krzeseł z wygiętymi poręczami dopełniało umeblowania pokoju, którego całą ozdobę stanowiły biusty marmurowe, przedstawiające Wergilego, Tacyta, Juwenalisa, Nerwę i Trajana.

Publiusz Kwintyliusz Werus, oddawszy togę Artemi-dorowi, spoczął w dużym fotelu bez żadnego wysłania i wskazał Kajusowi ruchem ręki stołek. Kiedy klient nie chciał

korzystać z jego uprzejmości, wyrzekł:

– Usiądź! Przyjacielem mi będziesz, nie sługą. Zwracając się do niewolnika greckiego, rozkazał:

– Zawołaj Zygfryda!

Gdy zostali sami z Kajusem, zaczął mówić głosem cichym, jakby zmęczonym:

– Zdawało mi się, że dobry przykład boskiego Marka Aureliusza oddziała korzystnie na próżniaczy tłum plebejów, że odwróci ich serca od podłej żebraniny, nie przynoszącej chluby godności obywatela rzymskiego, tymczasem nie dostrzegam po kilkuletniej niebytności w stolicy żadnej zmiany. Trajan, Antoniusz i Marek Aureliusz nie zdołali uszlachetnić motłochu, którego dziadowie oklaskiwali grozę wojen domowych, a ubóstwiali Nerona i Domicjana. Obywatele rzymscy...

Na ustach Publiusza Kwintyliusza rozlał się gorzki uśmiech, a blask jego bystrych oczu zgasł pod cieniami smutku. Głęboka boleść starła w tej chwili z jego twarzy wyraz dumy.

– Obywatele rzymscy! - powtórzył z cicha. - Znam ja ich dobrze, tych panów świata.

Mieczem i krzyżem trzeba im w obozie przypominać obowiązki legionisty.

Na progu ukazał się stary niewolnik germański.

– Ty rozkazałeś, panie - odezwał się, przykładając rękę do piersi.

Wzrok Publiusza Kwintyliusza spoczął z przyjaźnią na wysokiej, atletycznie zbudowanej postaci barbarzyńcy, który trzymał się prosto mimo lat siedemdziesięciu kilku.

– Niewola nie stała u kołyski twojej, Zygfrydzie? - zapytał patrycjusz.

– Ty wiesz, panie. Prowadziłem hufce wolnych braci przeciw potężnej Romie. Na polu bitwy okuli mnie zwycięzcy rannego, bezbronnego w żelaza hańby...

W niebieskich, przygasłych oczach Germanina zapaliły się błyski ponure.

– Jak widzę, dwudziestoletnia niewola nie zatarła w tobie pamięci lasów ojczystych -

powiedział Publiusz Kwintyliusz.

Niewolnik milczał.

– Nie przebaczyłeś nigdy zwycięzcom?...

– Nie zdradziłem ojca twojego i ciebie, panie, służyłem wam wiernie - odpowiedział

Zygfryd wymijająco.

– Wiem... dzieci lasów germańskich dochowują wiary i mają serca czyste. Za lat dwadzieścia poniewierki należy ci się nagroda. Uklęknij, wyzwoleńcze.

Niewolnik schwycił się za piersi obiema rękami, zachwiał się, potem ainął do stóp patrycjusza.

– Panie, panie! - wołał głosem przerywanym łkaniem. Płacz rwał się z niego kawałami, wprawiając całe ciało w drgania gwałtowne. Rozpacz długiego życia spływała razem z jego łzami gorącymi.

Głos Publiusza miał miękkie tony dobroci, gdy mówił:

– Zwyczajem przodków moich, którzy uświetniali dzień powrotu z wojny szczęśliwej uczynkiem miłosiernym, wracam ci wolność, stary sługo. Możesz sobą od tej chwili rozporządzać według upodobania, a jutro powiesz mi, czy zechcesz zostać ze mną albo też wrócić do swoich czarnych lasów. Teraz spiesz do żony i dzieci i uciesz ich dobrą nowiną.

Patrycjusz uderzył lekko niewolnika palcami prawej ręki w policzek i rzekł:

– Jesteś wolny! Masz odtąd prawo do mojej życzliwej opieki i mojego nazwiska, kliencie. A ty - zwrócił się do Kajusa - będziesz świadczył o tym, co postanowiłem, w urzędzie przesławnego cenzora, gdyby się bogom podobało zgasić światło mojego życia przed dopełnieniem prawnych formalności.

– Panie, panie - płakał ciągle starzec, złożywszy głowę na kolanach patrona.

– Idź już, idź - rzekł Publiusz Kwintyliusz łagodnie. - Wysłużyłeś sobie wolność.

Dziełem ona twojej uczciwości.

Kiedy się wyzwoleniec oddalił, patrycjusz oparł głowę na dłoni i milczał, pogrążony w zadumie.

– Nazywamy ich barbarzyńcami - odezwał się po jakimś czasie półgłosem, jakby do siebie - a gdyby nie pomoc ich ramion w legionach, nie biłby nam świat pokłonów. Całe nasze szczęście, że ludy barbarzyńskie nie poczuły jeszcze swojej siły.

W sali przyległej kichnął ktoś w tej chwili głośno. Kajus zerwał się z krzesła; Publiusz Kwintyliusz zmarszczył brwi.

– Nie potrzeba, nie potrzeba - wołał głos dźwięczny i do pracowni wbiegł młody przystojny brunet, ubrany tak samo, jak gospodarz, w strój senatorski. I jego tunikę, i togę zdobił szeroki szlak purpurowy.

Nie czekając znaku pana, wysunął się Kajus, gość zaś pochwycił ręce Publiusza i ściskając je serdecznie, mówił szybko:

– Jesteś nareszcie, wilku bitew, zabójco, okrutniku, pogromco przeróżnych barbarzyńców! Już mówili, że cię jakiś olbrzymi Part połknął, ale nie wierzyłem, bo któreż zwierzę strawiłoby tak rogatego, twardego Rzymianina...

Skrzywiwszy się pociesznie, kichnął powtórnie.

– Ten twój święty dym, w którym wędzą się podobno, jak opowiadają stare baby, cienie naszych przodków, drapie mnie w gardle, w nosie, w płucach. Każże zagasić ognisko, jeśli nie chcesz gości swoich z domu wykurzyć.

– Marku! - mruknął Publiusz.

– Wiem, wiem, co mi powiesz - przerwał przybyły żywo. - Powiesz, że Marek Kwintyliusz Werus, niecnota, hulaka, bluźnierca, lichy filozof, nadziany sieczką grecką, odrodził się od przesławnego domu Kwintyliów. Umiem to wszystko na pamięć, boś mi nie szczędził nauk zbawiennych, ale mimo to pozwolę sobie nie lubić dymu i dziwić się szczególnym gustom cieniów zmarłych. Bo przyznasz, że...

– Dosyć! - rzekł Publiusz.

Marek Kwintyliusz Werus ściągnął brwi i zasępił się, ale w jego dużych, błyszczących, czarnych oczach śmiał się chochlik wesoły.

– Dosyć! - zawołał, naśladując surowy głos gospodarza. - Jowisz kapitoliński zmarszczył się i huknął piorun.

– Dziecko, dziecko - rzekł Publiusz z pobłażliwym uśmiechem na ustach. - Nie przestałeś być wyrostkiem, chociaż zasiadasz na krześle kurulnym...

– Zwykle drzemię na stolicy pretorskiej po nocy rozkosznie spędzonej.

– A któż wydaje wyroki?

– Moi sędziowie znają się na prawie lepiej ode mnie. Nie jestem ciekawy cudzych sporów.

– Omyliłem się, wierząc... ale mniejsza z tym. Usiądź i powiedz, ile pieniędzy potrzebujesz, bo nie odszukałbyś mnie tak szybko, gdybyś miał pełną szkatułę.

Marek Kwintyliusz roześmiał się pusto.

– Jak widzę, nie straciłeś dowcipu między barbarzyńcami - rzekł, osuwając się na krzesło. Ale zaledwie dotknął twardych desek, zerwał się z pośpiechem.

– Mógłbyś kazać postawić w pracowni sofę, żeby się twoi goście nie kaleczyli -

mruknął.

– Nasi ojcowie...

– Nasi ojcowie nie spoczywali na miękkich łożach, wiem, wiem - przerwał Marek niecierpliwie - lecz nasi ojcowie mieszkali także w brudnych, zimnych, dymem ognisk okopconych norach i ubierali się w wilcze skóry.

Publiusz wzruszył ramionami.

– Nie mogę ci służyć innym siedzeniem - mówił głosem chłodnym. - Łoża znajdziesz u mnie tylko w sali jadalnej.

– W takim razie...

Z komicznym grymasem opuścił się Marek powtórnie na krzesło, poprawiając fałdy togi, której prawa połowa osunęła się z lewego ramienia. Wyciągnąwszy przed siebie nogi obute w wysokie, sznurowane trzewiki z cienkiej białej skórki, zaczął:

– Więc tak, prawdomówny trybunie legionów, po se-stercje przyszedłem do ciebie.

Zgadłeś! Lichwiarze urządzili na mnie nagonkę, a szkatuła moja pusta.

– Wyjeżdżając na wojnę zapłaciłem wszystkie twoje długi - mruknął Publiusz.

– Mówisz, jak gdybyś nie wiedział, że stan senatorski nie należy do wygodnych -

odparł Marek, podnosząc białą, wypieszczoną, pierścieniami pokrytą rękę do ufryzowanych, złotym proszkiem posypanych włosów. - Albo trzeba się poniewierać w obozie na wietrze i skwarze do lat sędziwych, jak ty, albo sypać na wszystkie strony pieniędzmi, jak ja. Ta chciwa klientela kosztuje mnie dużo, legion niewolników pochłania połowę moich dochodów, a za krzesło kurulne zapłaciłem igrzyskami, w których utonęły moje dobra w okolicy Rawenny.

– Resztę zabrały histrionki, śpiewaczki greckie, tancerki wschodnie i biesiady - wtrącił

Publiusz.

– Trochę i to - rzucił Marek niedbale, bawiąc się purpurowym szlakiem togi.

– Ileż potrzebujesz? - zapytał Publiusz krótko.

– Lichwiarze domagają się ode mnie miliona sestercji - odpowiedział Marek obojętnie.

W pracowni nastało dłuższe milczenie. Chłodna twarz Publiusza nie wyrażała ani zdziwienia, ani oburzenia. Tylko jego usta drgnęły lekko.

– A gdybym ci odmówił? - odezwał się po jakimś czasie głosem spokojnym.

– Nie uczynisz tego.

– Jesteś zbyt pewny mojej hojności.

– Publiusz Kwintyliusz nie pozwoli na to, aby Marek Kwintyliusz, jego jedyny bliski krewny, utracił prawo do stanu senatorskiego.

Powtórnie zapanowało dłuższe milczenie. W oczach Publiusza przesuwały się cienie głębokiego smutku. Podniósł się ciężko z krzesła i wyrzekł, odwrócony twarzą do Marka:

– Mój rządca sprzeda niepotrzebnych niewolników, spienięży pałac na Palatynie i zapłaci twoje długi.

Szybko zerwał się Marek.

– Dziękuję ci, bracie - zawołał.

– Nie dziękuj! Nie dla ciebie pozbywam się domu, w którym urodziło się i umarło trzech konsulów z rodu Kwintyliów, lecz dla naszego nazwiska to czynię. Ale niech Marek Kwintyliusz pamięta, że majątek Publiusza nie sięga kroci milionów zbogaconych na szpiegostwie wyzwoleńców. Może się on wyczerpać. I ja mam kosztowne obowiązki, przywiązane do purpury.

– Już o tym pomyślałem - odezwał się Marek.

– Ty? - rzekł Publiusz głosem, w którym brzmiało zdziwienie.

Marek uśmiechnął się.

– Sądzisz, że umiem tylko trwonić - rzekł poprawiając fałdy togi, które się rozwinęły podczas siedzenia. - Kto lubi życie wygodne i przyjemne, ten nie zapomina o środkach dających blask i niezależność. Żenię się...

– Żenisz się? Z kim?

– Dziwisz się, że znalazła się kobieta, która chce powierzyć losy swoje w ręce takiego niecnoty, jak ja? Jest w Rzymie dużo niewiast chciwych na tradycje i purpurę Kwintyliów.

Żenię się za miesiąc.

– Z kim? - powtórzył Publiusz.

– Z trzystu milionami sestercji.

– Nazwisko?

– Bardzo piękne, historyczne - odpowiedział Marek z uśmiechem ironicznym. - Z

Liwią, córką Fabiusza.

– Fabiowie wygaśli dawno.

– O, ci starzy, uwędzeni w dymach ognisk domowych, ci niemądrzy, co rozlewali krew na wszystkich polach bitew tworzącej się Romy, ci zuchwali, którzy ośmielili się nie wierzyć w boskość pierwszych cezarów... Ale Fabiowie młodzi, pełni świeżości i nadziei, kąpiący się w morzu złota kwitną i pożądają wnuków...

Nic dokończył, w tej chwili bowiem pochwycił go Pu-bliusz za obie ręce z taką siłą, że się zachwiał.

– Marku! - zagrało w gardle trybuna legionów odgłosem wewnętrznej, gwałtownie tłumionej burzy. - Ty mówisz o tym opryszku, którego przeklinają wszystkie sioła germańskie, o tym zdziercy, którego chciwość zasiała w lasach barbarzyńców nieprzejednaną nienawiść do świętego Rzymu, o tym nikczemniku, poborcy, wy-zwoleńcu egipskim...

– Jego ojciec był już wyzwoleńccm - bronił się Marek, pobladłszy. - Kajus Fabiusz nosi na palcu pierścień lycerski i szczyci się przyjaźnią senatorów.

– Senatorów? - powtórzył Publiusz głucho, puszczając ręce krewnego.

– Tak, senatorów - potwierdził Marek żywo. - Przebywając ciągle z dala od stolicy nie znasz naszych stosunków. Małżeństwa członków stanu senatorskiego z córkami zbogaconych poborców, celników, przedsiębiorców budowli rządowych i tym podobnych dorobkiewiczów nic dziwią już w Rzymie nikogo. Oni mają pieniądze, a my przodków i purpurę. Przodkowie i purpura bez pieniędzy to śmieszność, to kalectwo.

– Oddam ci połowę majątku - rzekł Publiusz. Marek wzruszył ramionami lekceważąco.

– Cóż byś ty mi mógł dać... - rzekł - dziesięć, piętnaście milionów? To nędza dla Kwintyliusza...

Publiusz milczał, odwróciwszy się powtórnie od krewnego. Po chwili odezwał się półgłosem:

– Chciałem prosić boskiego Marka Aureliusza, aby mnie zwolnił od obowiązku poślubienia drugiej żony, pamięć bowiem pierwszej nawiedza mnie dotąd w chwilach samotnych, ale widzę, że nie tobie przeznaczono odświeżyć dom Kwintyliów latoroślą godną naszego nazwiska.

– Żenisz się? - zawołał Marek wesoło. - Pamiętaj zdjąć z siebie grubą skórę legionisty, gdy staniesz pod sztandarem Wenery. Piękna bogini nie lubi togi z szorstkiej wełny, opalonej twarzy, ciężkich butów wojskowych. Tulia Kornelia dopytywała o dzień twojego powrotu.

Życzę ci powodzenia.

– Zostaw mnie samego - rzekł Publiusz.

– Już idę, wilku obozowy, i wrócę dopiero wówczas, kiedy zrozumiesz, że dobrze postępuję sprzedając dziedzictwo przodków, które ma w naszych czasach tylko wtedy wartość, kiedy za nie głupcy płacą. A nie zapomnij o owym milionie...

Długo patrzył Publiusz na zasłonę, która zapadła za jego krewnym. Potem osunął się na krzesło i opuściwszy głowę, milczał.

Nie był to już ów dumny patrycjusz, udzielający posłuchania klientom. Ciężko dotknięty człowiek spoglądał przed siebie przymkniętymi oczyma.

Z ulicy dochodził go szum wielkiego, namiętnym życiem tętniącego miasta - głuchy, stłumiony szum olbrzymiej, wiecznie ruchliwej fali, bijącej o brzeg samotnego dworca, odgrodzonego od wrzawy i zabiegów ludzkich.

Publiusz Kwintyliusz Werus podniósł wolno głowę. Wzrok jego pełen boleści spoczął

na biustach Tacyta i Ju-wenalisa, a usta wyszeptały:

– Roma... Roma... Roma...

II

W najbliższym sąsiedztwie starego dworca Publiusza Kwintyliusza, na tej samej ulicy, ciągnącej się u podnóża Pagórka Ogrodów, znajdował się dom Tulii Kornelii, młodej wdowy po starym prokonsulu.

Wysoki mur nie zasłaniał białej, z marmuru zbudowanej willi przed oczami przechodniów. Wchodziło się do niej wprost z chodnika bazaltowego, biegnącego wzdłuż domów wąskim, podwyższonym pasem.

Nazajutrz około godziny ósmej z rana zatrzymała się przed tym pałacykiem złocona lektyka, niesiona przez czterech niewolników kapadockich, których poprzedzał wyrostek pełniący służbę laufra.

– Zawołaj odźwiernego - odezwał się spoza jedwabnych firanek, ozdobionych złotymi frędzlami głos zmęczony.

Chłopiec pobiegł do drzwi, uderzył w nie młotkiem, a kiedy klapa otwierająca okrągły otwór, wycięty na dole powyżej progu odsunęła się, krzyknął:

– Przesławny Marek Kwintyliusz Werus rozkazuje ci, abyś stanął przed jego obliczem.

Natychmiast zaskrzypiały rygle i przed domem ukazał się otyły niewolnik z długą trzciną, zakończoną złotą gałką.

– Wywoływacz niech oświadczy swojej pani, że pretor Kwintyliusz złoży jej za godzinę hołd poranny - rzekł Marek, nie wychylając głowy spoza firanek.

Odźwierny przyłożył rękę do piersi, a lektyka oddaliła się szybko.

W chwili kiedy Marek Kwintyliusz wydawał polecenie jej niewolnikowi, wychodziła właśnie Tulia Kornelia z pokoju sypialnego. Ubrana w białą jedwabną tunikę, sięgającą aż do kostek i w czerwone lekkie sandały, przeszła do gotowalni, gdzie czekała na nią służba z przyborami toaletowymi. Wysoka, zbudowana bez zarzutu, nie liczyła więcej nad lat dwadzieścia pięć. Płaszcz rozpuszczonych czarnych lśniących włosów okrywał jej okrągłe obnażone ramiona.

– Pozdrowienie tobie, pani! - odezwały się równocześnie trzy niewolnice egipskie.

– Pozdrowienie wam - odpowiedziała Tulia i spoczęła na krześle zaopatrzonym w poręcz, przed niskim okrągłym stolikiem z drzewa cytrusowego, na którym stało srebrne lustro, oparte na głowie Herkulesa z kości słoniowej.

– Uczeszesz mnie dziś po grecku - rozkazała pani.

W milczeniu zabrała się stara, pomarszczona Egipcjanka do zwykłej czynności.

Ostrożnie wzięła w żółte ręce bujne włosy Rzymianki i zaczęła je gładzić grzebieniem z brązu.

– Hiparchos zaspał prawdopodobnie - rzekła Tulia.

Zamiast niewolnicy, do której te słowa były zwrócone, odpowiedział jej mężczyzna w sile wieku, ubrany w ciemny płaszcz filozofa. Wszedł, złożył głęboki ukłon plecom pani, ogarnął pożądliwym spojrzeniem jej postać i rzekł głosem słodkim:

– Hiparchos nie przebaczyłby sobie nigdy, gdyby niecierpliwość swojej pani podrażnił

najmniejszym niedbalstwem w pełnieniu obowiązków.

Nadworny filozof i lektor Tulii Kornelii usiadł na niskim stoliku i wydobywając z podłużnej okrągłej puszki kilka kart pergaminowych, zapytał:

– Czy zacząć tam, gdzie skończyliśmy wczoraj?

– Zacznij, gdzie chcesz - odpowiedziała Tulia. - Nie idzie mi wcale o doskonałą znajomość twojego śmiesznego Epikteta, lecz jedynie o pogląd ogólny na jego teorie. Możesz opuszczać całe rozdziały.

Hiparchos przesunął białą rękę po długiej brodzie i czytał:

„Gdy podczas podróży morskiej wysiądziesz na brzeg, wówczas podejmiesz z piasku muszelkę lub cebulkę. Ale zabawiając się w taki sposób spoglądaj pilnie na okręt, aby ci nie odjechał. Bo gdy sternik zawoła, wówczas musisz rzucić wszystko, coś pozbierał, i biec za jego głosem. Tak samo ma się rzecz z życiem. Żonę i dziecko opuścisz, kiedy śmierć na ciebie skinie. W starości nie oddalaj się zbytecznie od okrętu”.

– To znaczy... - chciał filozof tłumaczyć.

– Rozumiem - wtrąciła Tulia, biorąc ze stolika grubą złotą szpilkę. - Dalej!

Egipcjanka splotła już włosy pani, zawiązawszy je z tyłu w węzeł grecki. Jej pomocniczki, dwie młode niewolnice, zbliżyły się z gorącym żelazkiem.

– Ostrożnie! - rzekła Tulia i zagłębiła ostrą szpilkę w ramieniu tej, która nachyliła się nad nią pierwsza.

Dziewczyna zagryzła wargi z bólu, ale nie wydała z siebie najlżejszego głosu.

Hiparchos czytał dalej:

„Mężczyźni nazywają niewiastę już w czternastym roku życia panią. Gdy kobiety miarkują, że całą ich za-sługąjest wspólne pożycie z mężczyznami, wówczas zaczynają się stroić, pokładając nadzieje w swoich błyskotkach. Należałoby zwrócić ich uwagę na to, że zasługują tylko wtedy na szacunek, gdy zachowują się skromnie i uczciwie”.

– Ten wasz uwielbiony Epiktet myślał widocznie tylko dla siebie, kiedy jego mądrość nie wpłynęła na filozofów - zauważyła Tulia, rzucając złośliwie spojrzenie na ufryzowane włosy i starannie utrzymaną brodę lektora.

– Byłoby rzeczą nieprzystojną stanąć przed obliczem tak pięknej i łaskawej patronki w stroju zaniedbanym - odpowiedział Hiparchos.

– Że uczyłeś się u retorów giętkiego słowa, o tym wiem, aleja wymowy twojej nie potrzebuję. Zbliżasz mi żelazko zanadto do czoła, niezręczna! - fuknęła.

Powtórnie przeszyła szpilka ramię niewolnicy, której oczy zaszły łzami.

Cierpienie sługi obchodziło panią tak mało, iż nie zwróciła nawet wzroku w jej stronę, aby się przekonać o skutkach bolesnego napomnienia. Oparta z wdziękiem o poręcz krzesła, spoglądała w zwierciadło, śledząc pilnie ręce niewolnic, krzątające się koło jej głowy. Na jej twarzy świeżej nie było śladu najmniejszego podrażnienia. Zadawała rany ze spokojem i obojętnością operatora.

„Jest znakiem natury gminnej - czytał Hiparchos dalej - gdy się ktoś zajmuje zbyt gorliwie czynnościami zmysłowymi, gdy za dużo je, śpi i zbyt często z kobietami przestaje.

Takie czynności trzeba tylko mimochodem wykonywać. Na ducha należy zwracać główną uwagę”.

Tulia uśmiechnęła się szyderczo.

– Uważałam - rzekła - że miałeś wczoraj doskonały apetyt, że jadłeś daleko więcej od nas, od natur gminnych.

1 starym winem nie pogardzasz, i od grzesznych uciech nie stronisz.

Spojrzała na filozofa spod czoła, zmrużywszy powieki.

– Może byś się zgodził na post tygodniowy i na mieszkanie w beczce? Miałbyś wówczas dużo czasu i spokoju do rozpamiętywania mądrych wskazówek swojego mistrza.

A kiedy zakłopotany lektor pochylił głowę nad zwojami papieru, dodała:

– Odłóż te brednie. To filozofia dla żebraków i niewolników. Nie rozumiem, jak boski Marek Aureliusz może się wczytywać z upodobaniem w takie śmieszności. Czy nowiny dzisiejsze już nadeszły?

Niewolnice, uporządkowawszy głowę pani, wplotły w jej włosy sznur pereł i zatknęły nad węzłem złoty grzebień, wysadzany drogimi kamieniami.

Dwie młodsze wybiegły i za chwilę wróciły, niosąc świeżo uprasowaną tunikę i długą białą suknię z miękkiej wełny syryjskiej, obramowaną purpurowym szlakiem.

Zanim włożyły tunikę na panią, stara Egipcjanka ścisnęła jej kibić szerokim pasem purpurowym, który podniósł piersi, uwydatniając pełny okrągły biust. Wszystkie trzy krzątały się koło ułożenia fałd powłóczystej sukni, spadającej na posadzkę.

Uważnie śledziła Tulia pracę służebnic, słuchając jednym uchem nowin bieżących, które Hiparchos odczytywał z tabliczek woskowych:

„Boski imperator Marek Aureliusz raczył wczoraj z boskim imperatorem Lucjuszem Werusem być obecnym w obozie pretorianów przy poświęceniu nowego sztandaru. Boski Marek Aureliusz przemówił serdecznie do naszej dzielnej gwardii, dziękując jej za waleczność w wojnie z Partami”.

– Opuść wiadomości dworskie - wtrąciła Tulia. - Zobacz, czy nie ma dziś jakiego ciekawego widowiska.

Hiparchos czytał dalej:

„Z Afryki przybyły cztery słonie, które trybun Publiusz Kwintyliusz Werus nabył z zamiarem pokazania ich obywatelom Rzymu w dniu igrzysk pretorskich”.

– Publiusz Kwintyliusz? W takim razie wrócił już trybun do stolicy...

– Mówił mi klient Lucjusz, że przesławny trybun znajduje się od dwóch dni w Rzymie.

– Czy nie wiesz, gdzie zamieszkał?

– W starym dworcu, obok nas.

Tulia uniosła palcami suknię i pokazując na niej przepalone miejsce, zapytała:

– Kto dziś prasował? Czy ty, Mimut?

Młoda niewolnica, z dużymi piwnymi oczyma gazeli, przypadła do jej stóp z cichym jękiem.

– Ty wiesz, pani - szeptała pobladłymi usty.

Tulia klasnęła w ręce. A gdy na znak ten wbiegł do go-towalni wywoływacz, rozkazała:

– Obnażysz Mimut, przywiążesz ją do słupa i każesz ją dozorcy osmagać. Czy nie pytał jeszcze nikt o mnie?

– Przesławny pretor Marek Kwintyliusz zapowiedział pozdrowienie - odpowiedział

niewolnik, chwytając dziewczynę za włosy.

– Poprosisz pretora na dziedziniec.

Płacz niewolnicy nie przerwał ani na chwilę toalety Tulii, która podniósłszy się z krzesła, przeglądała się spokojnie w zwierciadle.

Ubrana w białą długą suknię, wcięta w pasie, szeroka w ramionach, wysoka, z głową o konturach czystych, jakby wyciosanych z kamienia, robiła wrażenie żywego posągu. Jej czoło i nos tworzyły linię prostą. Nad zmysłowymi, świeżymi ustami czernił się delikatny meszek.

Z czarnych oczu tryskał żar młodości spragnionej życia.

Podobała się snąć filozofowi jego wyniosła pani, bo zapomniawszy o nowinach bieżących, wpatrywał się w nią wzrokiem kota, skradającego się do ptaka.

Tulia, choć udawała, że nie zwraca uwagi na zachwyt lektora, widziała doskonale jego nieme uwielbienie. Uśmiechnąwszy się pogardliwie, rzekła głosem chłodnym:

– Moje pieski afrykańskie nie widziały już od wczoraj słońca. Gdyby Hiparchos chciał

być uprzejmy, toby się z nimi przeszedł po ogrodzie.

Filozof zbladł, ale podniósł się natychmiast i opuścił gotowalnię.

Stara Egipcjanka włożyła na szyję pani potrójny sznur pereł, na ramiona cztery złote, brylantami wysadzane bransolety i podała puzderko z pierścieniami. Wysokie trzewiki z białej cienkiej skórki dopełniły toalety.

Spojrzawszy jeszcze raz w zwierciadło, Tulia przeszła wprost z gotowalni na mały czworoboczny, kryty dziedziniec, otoczony ze wszystkich stron dwoma rzędami kolumn z marmuru kararyjskiego.

Posągi wykonane przez znakomitych rzeźbiarzy i ogromne wazony z kwiatami egzotycznymi stały obok filarów. W środku mozaikowej, wzorzystej posadzki znajdował się głęboki ocembrowany basen, w którym pluskały się duże ryby morskie. Dwóch kupidynów z brązu wyrzucało z ust strumienie wody, spadającej na powrót pyłem srebrzystym.

Zaledwie Tulia Kornelia ukazała się na dziedzińcu, otoczył ją rój niewolników.

Krzątali się koło pani szybko, stąpając bez szelestu. Jeden niósł stolik, drugi stawiał w słońcu sofę, trzeci układał poduszki, czwarty nakrywał do śniadania, piąty trzymał w ręku naczynia, szósty chleb, siódmy owoce.

Gdy Tulia spoczęła na miękkiej sofie, oparłszy lewą rękę na rzeźbionej poręczy, znikł

tłum sług tak cicho, jak przyszedł. Został tylko młody przystojny Grek z głową ufryzowaną, pełniący czynność rządcy domu.

– Czy Tymon ma do mnie jakie sprawy? - zapytała pani, niosąc do ust filiżankę z grzanym winem. Niewolnik podał pani pęk tabliczek woskowanych.

Ale Tulia nie wyciągnęła po nie białej ręki, pokrytej pierścieniami.

– Rachunek? - rzekła obojętnie.

– Rachunki, pani.

– Odeślij je do rachmistrza.

– W kasie zabrakło pieniędzy, a jubiler, malarz i handlarz purpury nalegają - mówił

rządca.

Tulia Kornelia zmarszczyła brwi.

– Niech rachmistrz zapłaci - rzuciła niedbale. Rządca chciał jeszcze coś mówić, kiedy z progu odezwał się donośny głos wywoływacza:

– Przesławny Marek Kwintyliusz Werus!

Na dziedziniec wbiegł szybkim krokiem Marek, a zbliżywszy się do Tulii, ucałował

jej ramię, mówiąc po grecku:

– Pozdrowienie tobie, piękna Tulio!

– Pozdrowienie tobie, śliczny Marku - odpowiedziała Tulia w tym samym języku, uśmiechnąwszy się do gościa przyjaźnie. - Alejakże ty wyglądasz?

– Znacznie lepiej niż przed godziną - odparł Marek. - Pozwolisz? - zapytał.

Kiedy go Tulia poprosiła ruchem ręki o zajęcie miejsca, rozłożył się wygodnie na drugiej sofie. Był blady, znużony. Jego przygasłe oczy podkrążały ciemne obwódki.

– Pytasz, jak wyglądam? - rzekł. - Tak samo, jakbyś ty wyglądała po nocy spędzonej w gronie najweselszych w całym Rzymie towarzyszy.

– Rzym nie zna przyjemniejszego od ciebie lekko-myślnika - zauważyła Tulia.

– Tym razem przewyższył mnie imperator Lucjusz Werus - odpowiedział Marek, ziewając. - Przepraszam cię, droga Tulio, ale powinnaś przebaczyć krewnemu zmęczenie.

Trzymam się ledwo na nogach. Już dawno nie bawiliśmy się tak doskonale. Ten Werus ma czasem pomysły, na jakie się nawet Kaligula nie zdobył. Wystaw sobie pochód triumfalny z całym legionem śpiewaczek i tancerek, przeciągający obok sali, w której boski Marek Aureliusz dysputuje ze swoimi filozofami o znikomości rzeczy ludzkich. Lucjusz Werus lubi swojemu bratu i teściowi płatać takie figle.

– A imperator Marek Aureliusz? - zapytała Tulia.

– Boski imperator wzrusza ramionami i uśmiecha się z pobłażliwością mędrca.

– Gdybym była Lucyllą, nie zgodziłabym się na takie /gorszenie publiczne.

– Lucjusz Werus nie wspomina nigdy o małżonce, jak gdyby wcale nie istniała.

Powtórnie ziewnął Marek.

– Prawdopodobnie zgrałeś się znów w kości do ostatniej sestercji, skoro odważyłeś się przybyć do mnie w takim stanie - mówiła Tulia, marszcząc brwi. - Wiesz, że nie lubię, gdy mężczyzna nie zachowuje należnych kobiecie względów. Daremnie się zresztą trudziłeś, bo i u mnie rachunki nie zapłacone.

– Taka drobnostka, jak przegrana w kości, nie nakłoniłaby mnie do narażania się na słuszny gniew pięknej Tulii odpowiedział Marek.

– O, więc sprawa ważniejsza. Słucham! - Tulia poprawiła się na sofie, zwracając na pretora wzrok ciekawy.

– Uprzedzam cię z góry, że dowiesz się z początku rzeczy nieprzyjemnych - zaczął

Marek - ale nie obawiaj się, po przykrości bowiem nastąpi dobra nowina. Czy to prawda, że twój rachmistrz zaczyna być niewypłacalny?

Śniada twarz Tulii pokryła się bladością.

– Marku! - szepnęła.

– Nie obrażaj się, proszę. Mnie trudne położenie ani dziwi, ani gorszy, bo przywykłem do niego, dziwi mnie tylko i gorszy, gdy kupcy mówią z lekceważeniem o podpisie Kornelii.

Pretor spojrzał uważnie na zachmurzoną twarz Tulii i mówił dalej głosem przyciszonym:

– Nie twoja wina, że nie możesz się obejść bez legionu niewolników, którzy cię oszukują i kradną, i nie ty zawiniłaś, że nie znasz wartości pieniędzy. Tak cię wychowano.

Ale świat nie patrzy oczami krewnego. Ty wiesz, że Rzym nienawidzi ubóstwa, gardzi nędzą, ma wstręt do wytartej sukni. Nie mogę sobie ciebie nawet wyobrazić bez świetnej oprawy.

Wdowa po prokonsulu słuchała uważnie słów pretora. Jej gładkie czoło marszczyło się pod falą myśli tłoczących się pod czaszką.

Marek nachylił się do niej i mówił prawie szeptem:

– Jeszcze rok, dwa, trzy, a zostaniesz bez dachu nad głową. Chcesz czekać, aż cię wierzyciele wypędzą z pałaców i cisną między motłoch? Albo może wyjdziesz za jakiego zbogaconego lichwiarza, celnika, poborcą, który się na twoje stosunki ułakomi?

Wolno podniosła się Tulia z sofy i wyprostowawszy się dumnie, rzuciła na pretora spojrzenie podrażnionej lwicy. Ale Marek wytrzymał spokojnie jej wzrok, w którym iskrzyły się błyski gniewu.

– Co się dziś wydaje hańbą, nieszczęściem, to powitasz jutro z radością, gdy komornik zastuka do twojej bramy - rzekł. - Człowiek nie jest panem swoich upodobań i wstrętów. Jak z uschłym liściem igrają z nami okoliczności.

Wstał z sofy, wziął Tulię pod ramię i poprowadził ją wzdłuż kolumnady. Szli obok siebie przez jakiś czas w milczeniu, potem zaczął znów Marek:

– Na położenie twoje jest sposób bardzo prosty. Pu-bliusz wrócił do Rzymu... On ciebie zawsze bardzo lubił...

– Publiusz był zawsze dziwakiem - odezwała się Tulia.

– Nie byłabyś kobietą, gdybyś nie umiała grać przez pewien czas roli matrony w dawnym stylu. Masz postać, ruchy, urodę i dumę starszej Agrypiny, reszty zaś dopełni przebiegłość niewieścia. Każ ustawić w sali kilka kołowrotków z krosien, roznieć ognisko domowe, pochowaj greckie romanse i lubieżne malowidła, posługuj się w rozmowie z Publiuszem zawsze naszą mową, rozprawiaj dużo o świetności Rzymu, o obowiązkach patrycjuszki, o posłannictwie żony, matki, gospodyni, chodź do świątyń, udawaj, że wierzysz w brednie kapłanów. Publiusz, jak każdy żołnierz, nie odznacza się chytrością. Weźmiesz go bardzo łatwo, a rzuciwszy tego nieokrzesanego wilka bitew raz do stóp swoich, zrobisz z nim później, co zechcesz.

– To tylko mnie dziwi - odezwała się Tulia, patrząc prosto w oczy Marka - że ty, który jako brat stryjeczny Publiusza masz prawo do spadku po nim, zachęcasz mnie do małżeństwa.

– Nie pozbawiałbym się własnowolnie milionów Publiusza, gdybym był przekonany, że one do mnie przyjdą - odpowiedział Marek.

– Więc cię wydziedziczył?

– Nie, ale oświadczył mi wczoraj, że się ożeni, a wolałbym widzieć ciebie obok niego niż kobietę inną. Z tobą porozumiem się łatwo, gdybym się znalazł w potrzebie.

– Tylko to? - zapytała Tulia, nie spuszczając oka z twarzy Marka. - Jakiej jeszcze nagrody żądasz za dobrą radę?

Marek roześmiał się z przymusem.

– Nie omyliłem się, pokładając wielkie nadzieje w twojej przebiegłości - odparł

zakłopotany. - Chciałem cię prosić o wielką łaskę.

Po chwili milczenia dodał głosem niepewnym:

- Liwia, córka Fabiusza, chce być u ciebie z pozdrowieniem.

Tulia, opierająca dotąd rękę na ramieniu Marka, wysunęła ją szybko.

– Żądasz ode mnie zbyt wielkiej ofiary - rzekła chłodno.

– Wiem, że duma twoja ucierpi dużo, gdy stopa tej dorobkiewiczówny przekroczy próg Korneliów, wiem wszystko, co mi możesz powiedzieć, sam nawet podzielam twój wstręt do tych zbogaconych łotrów, ale mimo to proszę cię, abyś przyjęła u siebie Liwie. Nie widzę innego wyjścia, Tulio. Wiesz, że jestem zrujnowany, nie mogę liczyć na propretoriaty i prokonsulaty, na znaczne dochody w prowincjach, jak Publiusz, bo nie uważałem nigdy za potrzebne i rozumne ubiegać się o względy Marka Aureliusza za pośrednictwem tak zwanej cnoty obywatelskiej czy zasługi innej. Tyle się przodkowie moi nawojowali na różnych stanowiskach, iż sądzę, że zrobili dosyć dla Rzymu, nie tylko za siebie, ale za mnie. Wyżej już nie pójdę. Pretoriat zamknie moją karierę senatorską. Jeśli się nie ożenię z Liwią, wówczas spadnę do motłochu jak tylu innych z naszego stanu.

Stali obok basenu. Tulia spoglądała przez zmrużone powieki z zaciśniętymi ustami na ryby pluskające w wodzie. Marek schylił się nad jej ręką i ucałował ją gorąco.

– Nie odmawiaj mi, droga Tulio - prosił. - Fabiusz żąda za swoje miliony stosunków z naszą rodziną, a Pu-bliusza nie śmiem nawet prosić o otwarcie domu dla tego dorobkiewicza, bo gotów mi w odpowiedzi podać miecz albo truciznę.

– A twoja żona? - zapytała Tulia, nie podnosząc głowy.

– Lucylla Kwintylia wróciła już do ojca. Widząc, że czeka ją niedostatek, zgodziła się na rozwód bez oporu. Jestem wolny.

Milczeli przez jakiś czas, potem zapytała Tulia:

– Czy nie ma w Rzymie innej panny lub wdowy po-sażnej, godniejszej nazwiska Kwintyliów?

– Jest ich dużo - odparł Marek - ale któraż z nich chciałaby powierzyć losy swoje wesołemu pretorowi, jak mnie w mieście nazywają! Tylko córkę poborcy oślepia szeroki szlak purpurowy do tego stopnia, iż nie widzi poza nim jego właściciela. Zresztą, droga Tulio, gdybyśmy się chcieli stosować do przesądów naszych praojców, to nie mielibyśmy już wielkiego wyboru. Patrycjuszów z naszymi tradycjami posiada obecnie Rzym ilość tak szczupłą, że rozpłynęli się bez śladu w morzu dorobkiewiczów. Nawet Antoninowie, chociaż siedzą na tronie, nie sięgają aż do królów albańskich, jak my, a znaczna część współczesnych senatorów wywodzi ród swój z plebejów i wyzwoleńców, chociaż im greccy heraldycy wynajdują za pieniądze przodków między bogami. Rody patrycjuszow-skie, jak ci dobrze wiadomo, wygasły prawie do szczętu. Wytłukły je wojny, proskrypcje, strach i zemsta Kaliguli, Nerona i Domicjana, dobiło je w końcu ubóstwo. Jest nas już tak niewielu, że moglibyśmy się pomieścić wszyscy w jednym domu, przeto byłby nierozumnym, kto by się chciał zasklepiać w tym naszym ciasnym kółeczku. Dzisiejsi purpuraci, konsulowie, cenzorowie, pretorowie, edy-lowie i trybunowie - to ludzie nowi, których historia nie sięga trzech, czterech pokoleń. Na nic nie zdałby się nasz opór. Nowe czasy przejdą po nas jak po trupie, jeśli nie będziemy się odświeżali pieniędzmi dorobkiewiczów.

– Publiusz postępuje inaczej - zauważyła Tulia.

– O, Publiusz - zawołał Marek - to upiór z epoki królów, to obywatel drewnianego Rzymu, ja zaś jestem dzieckiem złotej, marmurowej, rozkosznej, oświeconej stolicy świata.

Pochylił się znów do ręki Tulii i przyłożył do niej usta.

– Nie odmawiaj mi - prosił. - Czy chcesz koniecznie, abym sobie przeciął żyły w kwiecie wieku?

– Marku!

– Tak stanie się niezawodnie, bo żyć bez znacznej fortuny nie chcę, nie umiem. Nie zapominaj, że trzysta milionów Liwii pokryją jej pochodzenie. Rzym nie pamięta bogaczowi kapelusza wyzwoleńca.

– Trzysta milionów - szeptała Tulia.

– Tyle ukradł ten łotr w Germanii. Ma za co kupić sobie drzewo genealogiczne, sięgające aż do Jowisza.

– Więc to konieczne?

– Zgadzasz się?...

– Grozisz samobójstwem...

– Dziękuję ci, Tulio. Wiedziałem, że twój rozum uchyli się przed koniecznością. A teraz pozwól się pożegnać, bo dobywałem resztek sił, aby cię przekonać. Noce bezsenne zaczynają mnie już męczyć.

Wtem rozległ się w ogrodzie krzyk przenikliwy. Jakaś kobieta wołała o pomoc.

– Kazałaś osmagać niewolnicę? - zapytał Marek obojętnie.

– Prasowaczka spaliła mi suknię - odpowiedziała Tu-lia, siadając na sofie.

– Każ bić tak, żeby dozorca nie łamał kości, bo Marek Aureliusz zaczyna się litować nad niewolnikami. To także nowość szczególnego rodzaju... Życzę ci dnia wesołego, a nie zapominaj o radach, które ci dałem. Bądź matroną, o taką...

I ucałowawszy ramię Tulii, oddalił się Marek krokiem wolnym, przesadnie poważnym, naśladując ruch łabędzia, posuwającego się na powierzchni jeziora.

Na progu odwrócił się.

– Do widzenia, matrono drewnianego Rzymu - rzekł.

– Do widzenia, miły łobuzie... Uśmiechnęli się do siebie życzliwie.

Ułożywszy się wygodnie na sofie, wzięła Tulia ze stolika „Sztukę kochania” Owidiusza, oprawną w kość słoniową. Krzyk chłostanej niewolnicy słabł, targał się w cichym, urywanym jęku, aż skonał zupełnie. Pogrążona w księdze trzeciej „Sztuki kochania”, podającej kobietom sposoby podbijania serca męskiego, nie spostrzegła Tulia, że przez drzwi łączące dziedziniec z salą jadalną weszła wysoka postać niewieścia, ubrana tak samo, jak ona w białą suknię z purpurowym szlakiem. Dopiero kiedy jej ramienia dotknęły białe, długie palce, podniosła głowę.

– To ty, Mucjo? - zapytała, odkładając książką. - Domyślam się, że ten niezręczny Hipiasz stłukł znów jaką wazę albo sprzęt inny. Pozwoliłam ci raz na zawsze karać niewolników według uznania. Mucja Kornelia nie jest obcą w domu stryjenki. Będę ci nawet bardzo wdzięczna, jeżeli zdejmiesz ze mnie zupełnie ciężar drobnych trosk domowych, które tobie taką przyjemność sprawiają, ty mała gosposiu. Więc Hipiasz wyrządził szkodę?

Spocznij i opowiedz, jak to było.

Uśmiechnąwszy się uprzejmie, wsunęła się Tulia w głąb sofy, robiąc miejsce dla synowicy.

– Tu, przy mnie siądź! - zapraszała.

– Nie ze skargą na służbę, lecz z prośbą przychodzę dziś do ciebie, stryjenko - rzekła Mucja.

Jej głos miękki, melodyjny, brzmiał jak ton fletni.

– Mucja z prośbą? Mucja, która lekceważy kosztowne materie, drogie kamienie, wesoły teatr i świetne igrzyska? Może serduszko twoje zabiło nareszcie?

Tulia zasępiła się nagle.

– Przyznaj się - rzekła, wpatrując się niespokojnym wzrokiem w twarz synowicy. -

Twój posag...

Mucja zwróciła na stryjenkę duże, piwne, rozmarzone oczy.

– Serce moje nie znalazło dotąd nikogo, kto by był godny jego miłości - odpowiedziała

– o posag zaś nie mam potrzeby lękać się, dopóki się w twoim znajduję ręku.

Po ustach Tulii przemknął uśmiech nieszczery.

– Możesz go odebrać w każdej chwili - podchwyciła szybko - gdy zapragniesz własnego ogniska, ale nie wierzę, żeby patrycjuszka z twoimi pojęciami znalazła w Rzymie rychło odpowiedniego małżonka.

– Nie cały Rzym...

Mucja nie dokończyła myśli. Jej białą, puszkiem młodości pokrytą twarz oblał ciemny rumieniec.

– Nie cały Rzym zapomniał o cnotach przodków, chciałaś powiedzieć? - dokończyła za nią Tulia głosem twardym. - Szukaj, czekaj, czekaj, życzę ci szczęścia... A twoja prośba...

– Potrzeba mi niewolnicy do osobistej usługi - rzekła Mucja.

– Cały mój dwór słucha twoich rozkazów.

– Upodobałam sobie szczególnie jedną z twoich pokojówek. Chciałabym, żeby należała tylko do mnie.

– Nie ma między nimi ani jednej, bez której bym się nie mogła obyć.

– Sprzedaj mi Mimut, stryjenko. Tulia, zacisnąwszy usta, milczała.

– Rozumiem - odezwała się po chwili, rzuciwszy sy-nowicy spojrzenie nienawistne. -

Litujesz się nad tą nędznicą, której niezręczność pobudziła mnie już tyle razy do gniewu.

Powinnam ci odmówić, ale ponieważ to twoja pierwsza prośba, przeto bierz ją. Cenę każę postawić na twoim rachunku.

– Dziękuję ci, stryjenko - rzekła Mucja i wyszła szybko do sali jadalnej. Tu wzięła naczynie napełnione balsamem i udała się do ogrodu.

Lekką stopą posuwała się szpalerem mirtowym, nasłuchując uważnie. Gdy doszła do klombu utworzonego z cyprysów, przystanęła. Cichy płacz dochodził spod muru.

Rozchyliwszy gałęzie, ujrzała jakieś ciało skulone, zmięte, pokryte jedną wielką raną.

Niewolnica egipska, jeszcze obnażona, z poszarpanymi od bata plecami, cała oblana krwią, klęczała na trawie, wyrzucając z piersi łkania stłumione. W obu rękach trzymała dwa patyczki złożone na krzyż. Pochyliła się, uderzała głową o ziemię i skarżyła się komuś w języku swojej dalekiej ojczyzny.

Mucja nie rozumiała słów skatowanej dziewczyny, ale odczuła w jej kwileniu gorzkie łzy niemocnej rozpaczy. Zdeptany robak wił się u jej stóp i niósł komuś w ofierze swój ból serdeczny.

– Mimut - rzekła Mucja łagodnie, kładąc rękę na głowie niewolnicy.

Egipcjanka ukryła szybko w dłoni patyczki złożone na krzyż i podniosła ku patrycjuszce twarz przerażoną.

– Ty chrześcijanką jesteś, Mimut? - zapytała łagodnie Mucja.

Oczy niewolnicy rzucały przez kilka chwil naokoło spojrzenia niepewne. Jakby szukały drogi do ucieczki. Potem zalały się łzami i spuściły ku ziemi.

– W Odkupiciela ubogich wierzę, pani - szeptała Mimut, przykładając krzyż do piersi -

w Boga nieszczęśliwych... Oddaj mnie w ręce pretora i każ mnie rozszarpać dzikim bestiom, abym opuściła te ziemię, na której nie ma litości dla zwyciężonych.

– Jeżeli bogowie chrześcijan - mówiła Mucja - mogą ci dać siłę do zniesienia nieszczęścia twojego życia, to módl się do nich i proś ich o cierpliwość, ale czyń to z dala od oczu ciekawych. Mucja Kornelia nie odda cię w ręce pretora, bo nie pragnie okrutnej śmierci nawet niewolnika. Bądź dobrej myśli, Mimut. Kupiłam cię dziś od Tulii Kornelii, abyś mi wiernie służyła.

I nachyliwszy się nad Egipcjanką, lała balsam na jej rany.

– Pani, pani - łkała niewolnica, całując stopy patrycjuszki. - On, On ci wynagrodzi.

On, Bóg nieszczęśliwych...

Ani pani, ani sługa nie spostrzegły, że przez wyłom w murze, który oddzielał

posiadłość Tulii Kornelii od ogrodu sąsiedniego, spoglądała na nie para czarnych oczu. Były one najpierw chłodne, potem zdziwione, w końcu straciły wyraz surowości, zachodząc mgłą zadumy.

Publiusz Kwintyliusz Werus był ukrytym świadkiem sceny, która rozegrała się po drugiej stronie muru.

III

Ulica Szeroka, łącząca bramę Flamińską z sercem Rzymu, z jego rynkami i głównymi gmachami rządowymi, patrzyła codziennie na widowiska ciekawe.

Tędy ciągnęły od samego świtu liczne grupy klientów, śpieszących z hołdem do starych dworców i nowych pałacyków, rozrzuconych u stóp Pagórka Ogrodów; tędy przepływał w godzinach przedobiednich cały świat elegancki i próżniaczy stolicy, udając się na Pole Marsowe, do łaźni i zakładów gimnastycznych, do sal fechtunkowych i sklepów jubilerskich. I żaden obywatel, którego sprawy sądowe powoływały na Kapitol lub na Forum Romanum, jeżeli mieszkał w okolicach pagórka Watykańskiego, nie mógł ominąć tej drogi.

Nazywała się ona Szeroką, była bowiem w istocie szersza od innych, w znacznej części bardzo wąskich ulic starożytnego Rzymu. Otoczona z obu stron kamienicami, sięgającymi sześćdziesięciu stóp wysokości, nie ożywionymi z frontu oknami, robiła wrażenie głębokiego parowu wykutego w skale.

Nie o wygodę i piękno szło budowniczym, gdy stawiali te niebotyczne kwadratowe pudła z kamieni gabińskich. (idzie do głównych zadań architekta należało wyzyskanie każdego cala przestrzeni wzdłuż, wszerz i w górę, tam nie mogło być mowy o uwzględnieniu warunków zdrowotnych i estetycznych.

Gnieździł się tu przemysł i handel. Każdy dom miał na parterze kilka sklepów lub warsztatów.

Jeszcze słońce nie wyjrzało spoza Gór Albańskich, kiedy zaspani chłopcy podnosili zasłony płócienne, przekomarzając się z drobnymi przekupniami, którzy rozkładali towary swoje na chodniku. Pachołkowie miejscy pilnowali, by kramiki koczujące pod gołym niebem nie tamowały swobodnego ruchu lektyk i przechodniów.

Równocześnie z wschodzącą gwiazdą dnia, rozpoczynał się zwykły gwar ulicy ludnej i pracowitej. Krzykliwy gmin rzymski zabierał się do roboty z głośną wrzawą śmiechów i nawoływań.

Nie brakło panom świata przedmiotu do wesołej gawędy i uwag dowcipnych. Głównie klienci, snujący się całymi stadami, przechodzili przez rózgi ostrych języków.

Była już godzina ósma, kiedy od strony Panteonu wtoczył się na ulicę orszak tak liczny, że zajął całą jej szerokość. Przed nim biegli dwaj laufrowie w żółtych tunikach, rozpędzając gapiów za pomocą długich trzcin. Za nimi postępowało kilkudziesięciu klientów w białych togach. Ponad tłumem niewolników różnych narodowości, kołysała się ogromna złocona lektyka, niesiona przez ośmiu drabów w niebieskich sukniach.

Już dawno nie widziała ulica Szeroka tak wspaniałej świty. Jakiś wesoły pan udawał

się do innego magnata z rannym pozdrowieniem. Kupcy i rękodzielnicy wyszli przed sklepy i warsztaty, drobni handlarze zaprzestali nawoływań, pachołkowie prefekta miasta spędzili ciekawych na chodniki, robiąc miejsce dla dworu bogacza.

Owiana szeptem podziwu i ścigana spojrzeniami zazdrości, posuwała się lektyka wolno, świecąc białymi ścianami na barwnym tle pstrych sukien niewolników. Spoczywał w niej na purpurowym posłaniu mężczyzna w sile wieku, mający obok siebie młodą dziewczynę.

Małe, chytre oczy pana rozglądały się uważnie w tłumie, jakby się czegoś obawiały.

Ale plebs rzymski zachowywał się bardzo spokojnie, składając milczeniem hołd Złotemu Cielcowi.

Jakiś tylko pauper sprzedający kwiaty przebiegł pędem wzdłuż orszaku i wrzasnął:

– Fabiusz... lichwiarz... liiichwiarz... ropucha... rrropucha...

Zanim się pachołkowie miejscy spostrzegli, obdartus skręcił w boczną uliczkę i przepadł. Ktoś przyklasnął śmiałkowi ku zgorszeniu bogacza, który zapuścił szybko firanki.

Wtem wszczęła się na czele orszaku wrzawa. Od bramy Flamińskiej zbliżało się dwóch wojskowych, ubranych w buty i ciemne grube płaszcze z kapturami, używane przez legionistów stojących załogą w prowincjach północnych. Chociaż należeli do przesławnej armii stolicy świata, nie gorąca Italia była snąć ich kołyską. Bujne jasne włosy z odcieniem złotawym spadały w kędziorach na ich szerokie ramiona. Słońce i wichry pól i lasów spaliły ich twarze, a kurz dalekiej drogi pokrywał suknie. Wysocy, zbudowani jak atleci, przerastali plebs rzymski o całą głowę.

Szli wolno kołyszącym chodem kawalerzystów i rozglądali się ciekawie wokoło.

Spotkawszy się z orszakiem, usunęli się ku chodnikowi, nie opuszczając środka ulicy.

Nie podobało się to jednemu z klientów bogacza, bo krzyczał:

– Z drogi, psy germańskie!

A kiedy wezwanie to nie poskutkowało, wówczas wyskoczył i szarpnął młodszego z wojskowych za płaszcz.

– Czy nie widzisz, kto idzie?

Germanin zmarszczył brwi, wskazał starszemu towarzyszowi palcem, ozdobionym sygnetem rycerskim, zuchwalca i wyrzekł tylko jedno słowo:

– Herman!

W jego głosie brzmiał rozkaz.

Zrozumiał go brodaty wojak, bo odepchnął krzykacza / taką siłą, że obywatel rzymski runął na kamienie.

W tej chwili otoczył Germanów tłum wrzeszczący i gestykulujący:

– Barbarzyńcy!

– Rozbijają obywateli rzymskich!

– Chwytajcie ich!

– Prefekt się z nimi rozprawi!

– Gdzie straż? - wołano. Nadbiegli pachołkowie miejscy.

– Do którego legionu należycie? - zapytał jeden z nich.

Zamiast odpowiedzi, odrzucił młodszy Germanin płaszcz, odsłaniając srebrną zbroję.

Na jego szyi błyszczał złoty łańcuch, nagroda walecznych, a biodra opasywała mu barwna wstęga, znak wyższego oficera.

– Miejsce dla prefekta legionów boskiego imperatora! - zawołali pachołkowie równocześnie, pochylając przed barbarzyńcą topory tkwiące w pękach rózg. - Rozstąpcie się!

Z niechętnym pomrukiem usuwał się plebs rzymski przed wodzem jazdy germańskiej.

– Barbarzyńców robią prefektami! - podawano sobie z ust do ust.

Scena ta odbyła się tak szybko, że bogacz nie zdążył nawet zapytać wywoływacza, który postępował obok lektyki, o powód przeszkody, kiedy już orszak ruszał dalej. Teraz wychylił głowę spoza firanek, ale, zaledwie spostrzegł Germanów, cofnął ją natychmiast.

– Pospieszcie się! - rozkazał tragarzom.

– Fabiusz! - rzekł prefekt. - Poznałeś tego łotra?

– Znają go wszystkie sioła markomańskie - odpowiedział starszy Germanin. -

Przeczuwam, że jego to zbiry wyciągnęły rękę po waszą narzeczoną, panie.

– Tylko ostrożnie. Jeśli to jego sprawka, to należy być chytrym jak on sam. Trzeba się z jego niewolnikami porozumieć. Widziałem w jego otoczeniu kilku nieszczęśliwych z naszych lasów.

– Już o tym myślałem.

Germanowie skierowali się w stronę Kapitolu, orszak zaś Fabiusza posuwał się w górę, budząc wszędzie podziw i zazdrość. Zrównawszy się z mauzoleum cesarza Augusta, skręcili na prawo.

– Do willi Tulii Kornelii! - krzyknął wywoływacz na laufrów.

Krewna Marka Kwintyliusza czekała zwyczajem rzymskim od samego rana na jego przyszłą żonę. Załatwiwszy się wcześniej niż zwykle z toaletą i śniadaniem, przeszła do sali przyjęć, gdzie rozłożyła się na sofie i słuchała Hi-parcha, który jej jakąś powieść grecką odczytywał.

Jak w domu Publiusza Kwintyliusza, stały i tu z obu stron drzwi, prowadzących do przedsionka, szafy z woskowymi podobiznami przodków. Szereg konsulów, pretorów i trybunów spoglądał na Tulię. Malowidła, pokrywające ściany marmurowe, przedstawiały bitwy i pochody triumfalne. Było to jednak wszystko, co przypominało starożytne pochodzenie Korneliów.

Zamiast twardych ław dębowych, zapraszały do spoczynku wygodne sofy, pokryte jedwabiem, rozstawione ze smakiem naokoło środkowego zagłębienia wśród klombów palm i kwiatów egzotycznych. Tam, gdzie się w dawnych domach rzymskich znajdował ołtarz, tryskał tu z głowy amorka strumień wody różanej, napełniającej salę wonią omdlewającą.

– Ci twoi pisarze greccy przestają być zabawni - odezwała się Tulia. - Zawsze te same przygody w podróży, rozbicie okrętów, pobyt kochanków na wyspie odludnej. Słyszałam to już sto razy.

– Miłość nie traci nigdy krasy młodości - odparł filozof głosem cichym.

– Tak sądzisz...

– Ty wiesz o tym, pani.

Patrycjuszka, podniósłszy głowę, spotkała się z płomiennym wzrokiem Greka. Pożerał

ją oczami.

– Czy listy do rządców wiejskich wysłane? - zapytała Tulia, uśmiechnąwszy się nieznacznie.

– Jak rozkazałaś, pani - odpowiedział filozof, pochylając głowę nad zwojami papieru.

– Słyszę kroki Marka Kwintyliusza. Nie jesteś mi już potrzebny. A nie bałamuć mi zanadto niewolnic. Uważam, że poważna filozofia nie gardzi pieszczotami Amora.

W chwili gdy się Hiparchos podnosił, wbiegł Marek. Był dziś wypoczęty, świeży, cały biały, od upudrowancj głowy począwszy, a skończywszy na trzewikach. Jego lśniące, z włosów starannie oczyszczone ramiona zdobiły kosztowne bransolety. Zapach wschodnich woni wiał od niego.

– Przychodzę ci z pomocą, obawiam się bowiem, że cię blask złota Fabiusza porazi jak słońce afrykańskie - rzekł Marek, całując ręce Tulii. - Już ciągnie z całym dworem, widziałem go z daleka.

Tulia marszczyła lekko brwi.

– Ciebie wszystko bawi... - rzekła.

– Bawiło, chcesz powiedzieć. Zaczynam już uważać, że życie nie jest tak wesołe, jak mi się jeszcze niedawno zdawało! Dużo rzeczy przestało mnie zajmować, a najmniej przyjemności znajdę w towarzystwie takich Fabiu-szów i ich córek, ale mam zwyczaj nieoglądania się poza siebie, gdy postanowiłem iść naprzód.

Na progu stanął wywoływacz.

– Znamienity Lucjusz Fabiusz Pomponiusz Furio!

– oznajmił.

– Juliusz Cezar Klaudiusz Antoniusz - zaśmiał się Marek, gdy sługa znikł. - Już sobie wymyślił cztery nazwiska i kupił w budach egipskich dwie stare szafy z antenatami. Jestem przekonany, że go za rok jaki mędrzec grecki wywiedzie od samego Romulusa, a świat uwierzy, dopóki nowy patrycjusz będzie mógł swój rodowód popierać złotem. Powinnaś mi być wdzięczna, że wchodzisz za moją przyczyną do tak znakomitej rodziny.

– Marku! - rzekła Tulia, podnosząc się z sofy - drwij tylko z siebie...

Dalsze jej słowa powstrzymał szelest zasłony.

Do sali wszedł pewnym krokiem Fabiusz, prowadząc /a rękę córkę. Średniego wzrostu, ubrany w togę nieposzlakowanej białości, ozdobioną u spodu wąskim szlakiem purpurowym stanu rycerskiego, obrzucił szybko bystrym spojrzeniem małych, przenikliwych oczu wyniosłą postać patrycjuszki.