Bractwo Camelotu - Sam Christer - E-Book

Bractwo Camelotu E-Book

Sam Christer

0,0

Beschreibung

W San Francisco Mitzi Fallon zaczyna pracę jako agentka FBI w Wydziale Przestępstw na tle Historycznym, Religijnym i Spraw Niewyjaśnionych. Prowadzi sprawę morderstwa sprzedawcy antyków, któremu skradziono bezcenny celtycki artefakt. Mitzi zostaje wciągnięta w tajemniczą intrygę, która bierze swój początek w zakulisowych posunięciach amerykańskiego rządu i sięga daleko w przeszłość Wielkiej Brytanii, do zdegradowanego niegdyś do postaci mitycznej króla Artura.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern

Seitenzahl: 517

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



BRACTWO CAMELOTU

Bractwo Camelotu

© Sam Christer 2013

© Copyright to the Polish Edition: Jentas A/S 2023

Tytuł oryginału: The Camelot Code

ISBN: 978-9979-64-601-3

TEGO AUTORA

Nakładem Wydawnictwa Jentas ukazały się następujące powieści tego autora:

Dziedzictwo Stonehenge

Tajemnica całunu turyńskiego

KSIĄŻKĘ TĘ DEDYKUJĘ MOIM WYJĄTKOWYM PRZYJACIOŁOM, A SĄ TO:

Andy Freeman, Maria Mares, Mikę Monahgan, Vladimir Cucuz, Nattalia Azuul, Anna Ka, Hemanth Kumar, Astrid Burton, Michael Betts, Pablo Monti, Arn de Gothia, Maria Del Carmen Triadani, Arantzazu Herdera Peñate, Ana Rackovi, Sharmistha Ghosh, April Stone, Jeanette Holland, Emicar Barmaceda, Silvia Milzoni, Tony Emery, Patricia Connolly, Siladitya Basak, Roxana Popa, Christiana Pougoura, Shane Nelson, Serdal Aditepe, Henri Rantalankila, Nikki Petty, Andrew Evans, Barbora Vorósova, Sonia Alvers, Diana Vass, Aida Ali, Richard Dave Gomersall, Caroline Peruzzi, Sarka Merinek, Ivanescu Razvan, Tatiana Antic Jasic, Lale Oo, Eric Nelson, Emily Henshall, Negrea R. Cristian, Corrina Fawcett, Sneha Ravikumar, Cristina Ionela Bulea, Tom McMurdo, Tanaya Patankar Lampard, Elina Emilova Chausheva, John Dalton, Lara Larisimo, Ricardo del Valle, Nikolas Sofikitis, Marcel Kortekaas, Laura-Maria Borti, Cheryl Dalton, Rachel Taylor, Jose Luis Zenteno Cesar, Betka Nosková, Daniel Komor, David Vilhena Marquez, Susa Percival, Aja Tafilaj, Dawn Wylds, Sravan Kumar, Coen Raad De Kat, Julie Dring, Alina Coman, Denise Smith, Michelle Marchant, Ann Christin Siljan, Yve Fanor, Ana Velicaru, Pat Taylor, Natasha Kemmer, Anita Abramczuk, Kostas Iordanou, Corinne Mudd, David Price, Monika Nabrdalik, Paula Marland, Jorn Urup Nielsen, Ralph Siebenaler, Ray Stacey, Dawn Denson, Ilona Griffiths, Florence Ruffin, Debbie Ward Yexley, Sharon Wilson, Richie Shemilt, Marcel Kupka, Debbie Hyde Hart, Henriette Irving, Carole Wright, Terry Parrish, Jan Saunders, Sarah Nicholls, Adrian Titley, Leonie Dargent, Audrey Atkinson, Martin Elliott, Stuart Turner, Jamie Mileham, Niamh Dunlea, Danni Carr, Calum Murray, Rachel Hadingham, Pat Gough, Czar Ngaosi, Allwyn Jose, Lindsay Jane Chant, Sara Jackson, Nuno Silva, Casey Yandek, Paul Nuttall Royrogersmcfreely, Shane Barrett, Kay Podboj, Pam Scholl, Clare Davies, Belfast Dave, Jenny Wood, Sladjana Vasic, Prowting Leila, Dilyana Dimitrova, Jackie Nash, Matthew O’Connor, Val Tunnicliffe, Dave Watson, Anna Ó Máille, Helen Branson, Paula Dixon, Valérie Navon, Fiona Gebbie, Carolina Camacho, Donna Rail, Evgeny Chirskov, Helen Turvey, Micka Sinette, Meyer Thorsen, Niels Søndergaard, Jovana Joe Tepavcevic, Amir Isakovi, Medina Kleine Maus, Sabrina Ikpodo Abnukta, Anne Sofie Sandholdt Jørgensen, Emma Kathryn Reitbauer, Rui Costa, Maria João Barros, Valérie Lascoux, Bas Peelen, Michael D. Gonzalez, Hilary Bancroft-Thain, Richard Shipman, Angela DeMarte Frear, Mark Womble, Nikola Nakov, Renzo S. P. Tomassi, Gareth Jones, Tantor Jane, Marija Kvajo, Čuturić Paul Stafford, Margret Jonker, Jason Cr, Peter Van Den Bussche, Jude Thompson, Sherry Potter, Chris Parry, Keli Grejs, Pedro M. Baptista Costa, Alexandra Svjetska, Huiloo Ho, Denny Stribling, Sarah Diedrich, Carmen Forján, Julie March, Neville Dawkins, Aleksandar Ilic, Paul Bendon, Graham Smith, Dawn Bushell, David Taws, Danish Hasan, Gerrie King, Richard Daniels, Adam Stockwell, Lainey Everett, Theresa Bruton, Lukasz Semla, Sarah Bennett,Tim Busbey Sévana Topalian, Michele Cockram, Darryl Bastian.

Dziękuję wam wszystkim i każdemu z osobna.

PROLOG

ZNAK KRWI

WALIA, WIELKA BRYTANIA

SENNE ROJENIA STARCA ROZDZIERA krzyk niewinnej ofiary.

Myrddin dźwiga swe chude jak szkielet ciało z drewnianej pryczy, która stoi pod wąską szczeliną okna w zamkowej komnacie na szczycie wschodniej baszty. Nie potrzebuje żadnego chronometru, by wiedzieć, że jest północ. Że bezbronną ziemię skąpaną w bladej księżycowej poświacie po raz kolejny ogarnia nawałnica zła.

Kieruje nim potężna siła.

Zarzuca na wątłe ramiona błękitną szatę z grubej tkaniny i rusza w dół po krętych schodach. Na dole przystaje, by złapać oddech i przygotować się na to, co ma nastąpić.

I znów przemożna siła popycha go naprzód.

Przemierza pogrążony w mroku przedsionek i otwiera ciężkie drzwi w łukowato sklepionej framudze.

GALERIA ANTYKÓW

KENSINGTON, STAN MARYLAND

KREW Z PRZEBITEGO BRZUCHA SĄCZY się między palcami Amira Goldmana i skapuje na ciemny parkiet sklepu z antykami, który należy do niego od trzydziestu lat.

Stary wdowiec osuwa się na kolana. Wie, że umiera, i przepełnia go smutek. Nie dlatego, że przepadło mu tych kilka lat, jakie miał jeszcze przed sobą, ale z powodu utraconej szansy na spełnienie. Nie pozwolono mu, by jego przyziemne i smętne życie, w którym nigdy mu się nie przelewało, przyniosło jakikolwiek pożytek.

Zaledwie krok dzielił go od wielkiej sławy.

Gdyby nie okazał się zachłanny, w ogóle by do tego nie doszło. Mógłby dokonać transakcji, o której na światowym rynku antyków mówiono od stuleci. Jego nazwisko byłoby wymieniane obok takich znakomitości, jak Gildas Mędrzec,Thomas Mallory, Geoffrey z Monmouth i Chrétien de Troyes. Wielka tajemnica ujrzałaby światło dzienne, a on, Amir Emanuel Goldman, byłby jej odkrywcą.

I właśnie to, jak się domyślał, stało się przyczyną jego śmierci.

W KOMNACIE PROROCTW PANUJE CHŁÓD. Jej idealnie okrągłe wnętrze oświetlają ustawione w półksiężyc świece, które wytopiono w tłuszczu zwierząt złożonych w ofierze.

Płomienie świec migocą, kiedy Myrddin wchodzi do środka. Starzec unosi wzrok ku sklepieniu, a potem jego spojrzenie omiata dwanaście wysokich okien ozdobionych niezwykłymi witrażami. Każdy z nich przedstawia człowieka, który wiódł żywot równie mityczny, jak i on sam.

Podchodzi do wyrzeźbionej z irlandzkiego kamienia potężnej misy, która liczy przeszło pięć tysięcy lat. Pochyla się nad nią i spogląda na swoje odbicie — gęstą siwą brodę, długie włosy i otoczone pomarszczoną skórą wąskie szczeliny, niczym strzelnice w murze obronnym, z których wyzierają przenikliwe oczy.

Lustro wody zaczyna marszczyć się i drgać. Drobne fałdy na jego powierzchni zamieniają się w fale. Krynica Wiedzy dygoce w posadach z głuchym łoskotem. Myrddin z całych sił chwyta masywną kamienną krawędź, jakby chciał uchronić ją przed pęknięciem.

A więc tego chce moc. Jego.

Przez jego ręce i ramiona przenika nieokiełznana energia, wsącza się pod skórę i rozpływa wraz z krwią po całym ciele, wypełniając wszystkie narządy. Stopniowo przybiera na sile, aż starzec czuje, że zaraz rozsadzi go od środka. W jego głowie rozbłyska światło tak jaskrawe, że nie może go znieść.

Zaczyna się wizja. Teraz musi to przetrwać. Wytrzymać jej bolesną przejrzystość.

CZŁOWIEK, KTÓRY UGODZIŁ NOŻEM Amira Goldmana, klęczy obok niego.

— Nie walcz z tym — mówi, dotykając jego twarzy, jakby chciał go pocieszyć. — Za chwilę będzie po wszystkim.

Stary sklepikarz jest osłabiony i zamroczony. Jak przez mgłę widzi człowieka, który pochyla się nad nim i patrzy. Zabójca wstaje i cofa się o krok przed rosnącą na parkiecie kałużą krwi. Unosi rękę, by spojrzeć na zegarek, a potem znów nieruchomieje w cierpliwym wyczekiwaniu.

Amir czuje, że śmierć jest blisko. Podkurcza nogi i z wysiłkiem chwyta każdy haust powietrza. To jest jak ponura parodia narodzin. Leży zakrwawiony, w pozycji embrionalnej, jak przed siedemdziesięciu laty, kiedy przyszedł na świat. Stary szafkowy zegar tyka miarowo. Amir opuszcza znużone powieki i wsłuchuje się w ciszę między kolejnymi uderzeniami.

— Amirze?

Ból staje się coraz słabszy, jak gdyby rozpraszały go kojące ruchy wahadła. Przynoszą mu taką ulgę, jak dłonie jego żony, których dotyku nie doświadczył od dwudziestu lat.

— Zyjesz jeszcze, staruszku?

Rozlega się dźwięk zegarowego gongu i Amir wydaje ostatnie tchnienie, które ulatuje z jego ust niczym ptak wypuszczony z klatki.

— Amirze?

Wahadło wciąż się kołysze, a on leży z zamkniętymi oczami. Dłoń żony gładzi jego twarz. Czuje na skórze jej dotyk. Tak długo czekał na jej pocałunki, na ciepło jej miłości.

Mosiężny dzwonek przy wejściu dźwięczy, kiedy zabójca Amira Goldmana otwiera drzwi i rozpływa się w mroku.

ŚMIERĆ NADCIĄGAŁA Z ODDALI.

Myrddin widzi swego odwiecznego wroga na dalekim brzegu.

Jedzie na poruszającej się bezszelestnie brunatnej bestii, której kopyta nie wydają żadnych odgłosów, a paszcza w każdej z wielu głów jest tak potężna, że mogłaby w całości pochłonąć człowieka. W jego podstępnej dłoni lśni błękitne ostrze. Każde cięcie wypolerowanej stali zostawia po sobie rozpłatane ciała i potoki krwi.

Myrddin czuje w sercu przeszywający ból. Chwyta się za pierś i pada na zimną podłogę, z trudem łapiąc oddech.

Wie, że musi ostrzec innych.

Tysiące kilometrów dalej zginął człowiek. Strażnik Czasu został zamordowany w Jaskini Przeszłości i Teraźniejszości.

Bramy zła znów stoją otworem. Zaczyna się czas krwawego żniwa.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Prawdziwą tajemnicą świata jest widzialne, a nie niewidzialne.

OSCAR WILDE

1

CENTRALA FBI

SAN FRANCISCO

PONURE TUMANY SZAREJ MGŁY unoszące się nad zatoką pełzną w kierunku stłoczonych na brzegu wysokich budynków.

Mitzi Fallon patrzy przez okno wieżowca, w którego przeszklonych trzewiach mieści się siedziba FBI.

— Niezła pogoda — odzywa się półgłosem, choć obok nie ma nikogo, kto mógłby usłyszeć jej słowa. — I po to przeniosłam się tutaj z Los Angeles? Żeby co rano błądzić we mgle, jak jakiś pieprzony goryl? Niech to szlag.

Przechodzący korytarzem ludzie oglądają się za ubraną w luźne szare spodnie i białą bluzkę ciemnowłosą kobietą, która mija ich, mamrocząc coś pod nosem i dźwigając kartonowe pudło ze swoimi rzeczami osobistymi.

Mitzi popycha ramieniem drzwi opatrzone napisem „Wydział Spraw Historycznych, Religijnych i Niewyjaśnionych” i wchodzi do niewielkiego pomieszczenia, w którym stoją cztery biurka. W kącie, za sięgającą od podłogi do sufitu ścianką działową z pleksiglasu, mieści się osobne maleńkie biuro. Stawia swoje rzeczy na pustym blacie i po raz kolejny zaczyna rozmyślać, dlaczego skazała na przeprowadzkę siebie i dwójkę dzieci, by zatrudnić się w „wydziale spraw niewytłumaczalnych”, jak potocznie mówi się o jej nowym miejscu pracy. Po części na jej decyzję wpłynęła perspektywa lepszych zarobków i dodatek na zagospodarowanie — niełatwo związać koniec z końcem, kiedy wychowuje się samotnie dwie nastolatki. Nie bez znaczenia była również okazja poszerzenia horyzontów i praca dla FBI w międzywydziałowej grupie operacyjnej. Ale tak naprawdę chodziło jej przede wszystkim o to, by zacząć wszystko od nowa. Wynieść się do innego miasta, byle dalej od Alfiego. Jej Alfiego. Alfiego Fallona, który kiedyś był miłością jej życia, lecz potem stał się alkoholikiem i damskim bokserem.

Trzydziestodziewięcioletnia porucznik Mitzi Fallon wypakowuje swoje rzeczy. Najpierw odwija z folii bąbelkowej kubek z nadrukiem „Najlepsza mama świata”, potem wyjmuje z pudła komplet oprawionych w ramki fotografii swoich bliźniaczek — Amber i Jade. Cmoka z czułością wykonane w Disneylandzie ulubione zdjęcie, które przedstawia ją w towarzystwie dziewczynek, i dopiero potem umieszcza je na blacie.

Podchodzi do nieskazitelnie czystego biurka, na którym stoi tylko jeden przedmiot — cienka metalowa tabliczka, która informuje, że jego nieobecny użytkownik nazywa się Jonathan Bronty. Słyszała, że jedyny mężczyzna w wydziale był kiedyś księdzem w jednej z niebezpiecznych dzielnic Los Angeles.

No cóż, wielebny, jeżeli twoja dusza jest tak nieskalana jak to biurko, jestem pewna, że trafisz prosto do nieba, kiedy nadejdzie dzień sądu — myśli.

Na sąsiednim biurku piętrzą się sterty dokumentów i teczek z aktami. Obok rzędu książek stojącego niebezpiecznie blisko krawędzi znajduje się tabliczka, która obwieszcza, że jest to miejsce pracy Victorii Cantrell, analityka wydziałowego. Tuż obok stoi trzecie biurko, które, jak można wywnioskować z umieszczonej na nim metalowej wizytówki, należy do porucznik Eleonory Fracci.

Mitzi ogląda uważnie tubkę z drogim kremem do rąk, prześliczną apaszkę z brązowego jedwabiu od Achille Pinto i dwie małe rybki z kolorowego szkła, które służą jako przyciski do papieru. Sięga po oprawioną w srebrną ramkę fotografię. Przedstawia ona olśniewająco piękną kobietę w eleganckim mundurze włoskich karabinierów, obok której stoją niepozorni, lecz dumni rodzice.

Drzwi biura otwierają się i na progu staje szefowa wydziału, czterdziestoczteroletnia Sandra Donovan.

— Dziewczyna jak malowanie — mówi Mitzi, odkładając zdjęcie z powrotem na miejsce, i kiwa głową w stronę pudła ze swoimi rzeczami. — Chyba lepiej, jak będę siedziała tam, żeby nikt sobie nie pomyślał, że ja i śliczna Eleonora jesteśmy z jakiejś reklamy w stylu przed i po.

Na twarzy Donovan nie widać nawet cienia uśmiechu. Najwyraźniej poczucie humoru ma tak samo bujne, jak przystrzyżone po męsku włosy.

— Dobrze, że przyszłaś, chociaż spodziewaliśmy się ciebie dopiero jutro.

— Jeżeli to problem, bardzo chętnie wrócę do domu.

— Nie. Skoro figurujesz na liście płac, jesteś rozliczana w systemie godzinowym. Dział kadr jest tu zbędny. Chodź do mojego biura, tam będziemy mogły porozmawiać.

— Gdzie są wszyscy?

— W terenie. Nie wrócą do wieczora. To sprawa, z którą policja boryka się od jakiegoś czasu.

Mitzi idzie za swoją szefową do małego pomieszczenia za ścianką z dźwiękoszczelnego szkła.

— Coś interesującego?

— Być może. — Sarah Donovan wślizguje się za biurko i daje Mitzi znak, by ta usiadła. — Tydzień temu gliniarze znaleźli zwłoki kobiety zakopane w jej własnym ogródku na tyłach domu. Od tego czasu wydział zabójstw magluje jej męża.

— To wygląda na przemoc domową.

— Też tak myśleli. Ale jest w tym coś osobliwego. Technicy znaleźli na zwłokach liczne ślady nasienia i żadna z próbek nie pasuje do jej męża.

Mitzi marszczy brwi.

— Ale co ma do tego nasz wydział? Czy morderstwo ze zbiorowym gwałtem kwalifikuje się jako przestępstwo na tle religijnym albo historycznym?

Donovan po raz pierwszy się uśmiecha.

— Ofiara była wiedźmą. Najprawdziwszą kapłanką czarnej magii.

2

GALERIA ANTYKÓW,

KENSINGTON, STAN MARYLAND

PADDY FITZGERALD, KTÓREGO WSZYSCY nazywają Irlandczykiem, stoi przed sklepem z antykami przy Howard Avenue i je wielką kanapkę. U jego stóp stoi tekturowy kubek z czarną kawą, tak gorącą, że nie sposób jej utrzymać w ręku, a co dopiero pić.

Nie zamierza wchodzić do tej cuchnącej dziury, w której popełniono przestępstwo, dopóki nie dokończy śniadania. Leżący tam nieboszczyk kisił się przez cały weekend i, jak twierdzi jeden z techników kryminalistycznych, lata wokół niego tyle much, że mogłyby go postawić na równe nogi.

Calliphoridae. Irlandczyk nienawidzi ich z całego serca. Nienawidzi ich brzęczenia i uporu, z jakim latają wokół głowy, choćby opędzał się od nich jak wściekły.

Paddy posyła kilku mundurowych, żeby rozejrzeli się za świadkami, i sięga po kawę. Jest wciąż zbyt gorąca, więc odstawia kubek z powrotem na chodnik i obserwuje zbiegowisko, które powiększa się z każdą chwilą.

Tłum gapiów jest równie nachalny, jak brzęczący rój plujek. Nie mówiąc już o dziennikarzach. Ci krwiopijcy są jeszcze gorsi. Paddy jeży się na widok Tommy’ego Watsona, reportera kroniki kryminalnej „Washington Post”, słynącego z licznych przekłamań, których dopuszczał się, cytując na łamach gazety wypowiedzi policjantów.

— Hej, detektywie! — woła dziennikarz, wymachując ręką. — Poświęcisz mi chwilę?

Irlandczyk udaje, że go nie widzi. Strzepuje okruchy bułki z pomiętej niebieskiej koszuli, z której można wywnioskować, że poprzedniego wieczoru jadł na kolację klopsiki z sosem pomidorowym.

— Daj spokój, Irlandczyku, nie bądź taki! Masz dla mnie jakiś dobry tekst, który mógłbym opublikować w wydaniu internetowym?

— Tak, mam dla ciebie dobry tekst. Tommy Watson zna się na swojej robocie jak kura na pieprzu i gdyby nie posuwał najbrzydszej dupy na posterunku, nie wiedziałby nawet, jak tu trafić.

— Pierdol się, poruczniku. — Tommy unosi środkowy palec.

— Ty się pierdol, mały fiutku — odcina się Irlandczyk, podnosząc głowę znad torby, z której wyciąga foliowy kombinezon i ochraniacze na buty. — A co, myślisz, że Duża Brenda nie opowiadała nam, co nosisz w spodniach?

Detektyw wybucha śmiechem i zaczyna nakładać strój ochronny.

Kiedy wchodzi do sklepu Goldmana, rozlega się dźwięk wiszącego nad drzwiami dzwoneczka, a tabliczka z napisem „Zamknięte” klekoce, uderzając o uzbrojoną metalową siatką szybę. Światło we wnętrzu ma brązowawy odcień nikotyny, jak gdyby nasiąkło taką barwą za sprawą długiego kontaktu z pociemniałym drewnem, kurzem i przeszłością. Parkiet wygina się i skrzypi pod nogami, gdy Irlandczyk kroczy ścieżką wytyczoną przez ekipę techników. W sklepie unosi się zapach woskowej pasty do polerowania mebli i środka do czyszczenia mosiądzu. I woń śmierci. Powietrze jest gęste od przyprawiającego o mdłości fetoru.

Młody fotograf stoi na niewysokiej aluminiowej drabince i robi zdjęcia zwłok. Stara się uchwycić je pod różnymi kątami — od strony wejścia, kontuaru z kasą, wystawy sklepowej i małej łazienki, w której sądząc po wyposażeniu, można również przyrządzać gorące napoje.

Lekarz sądowy, trzydziestotrzyletnia Cherrie Archer, klęczy obok trupa i przygląda się dokładnie jego dłoniom w poszukiwaniu ran odniesionych w trakcie prób odparcia ataku. Odrywa wzrok od sztywnych wykrzywionych palców, widząc, że Irlandczyk idzie w jej stronę, powłócząc nogami. Paddy Fitzgerald ma ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, ale wygląda na niższego, gdyż lekko się garbi. W jego ciemnych kręconych włosach srebrzą się nitki siwizny. Sprawia wrażenie, jakby ostatnią noc przespał w kartonowym pudle na ulicy. Przy każdym spotkaniu Cherrie przypomina sobie, że jeszcze pięć lat temu nie znała nikogo, kto miałby bardziej przenikliwy umysł od niego.

A potem nastąpił ten wypadek. Coś, o czym do dziś nikt nie chce rozmawiać. Nie chodzi o to, że się rozwiódł i że zginął jego partner. Ani też o to, że potem, jakby realizując jakiś stereotyp, Paddy zaczął pić, co doprowadziło go do kompletnej ruiny.

Stało się coś gorszego. Znacznie gorszego.

Cherrie wpycha kosmyk jasnych włosów pod biały kaptur foliowego kombinezonu.

— Właśnie zaczynam, detektywie. Chcesz się przyłączyć?

Kolana Irlandczyka strzykają, gdy klęka obok.

— To najlepsza propozycja, jaką dziś usłyszałem — odpowiada i zamyśla się na moment. — Jeśli mnie pamięć nie myli, jest to najlepsza propozycja, jaką otrzymałem w ciągu ostatniego roku.

3

WYDZIAŁ SPRAW NIEWYTŁUMACZALNYCH,

SAN FRANCISCO

MITZI SŁYSZY, JAK NADCHODZĄ korytarzem, śmiejąc się i żartując. Zachowują się jak koledzy z pracy, którzy czują się swobodnie we własnym gronie.

A ona czuje się jak typowa nowicjuszka. Jest pewna, że na początku wszyscy będą dla niej uprzedzająco mili. Potem ktoś zadzwoni do jakiegoś znajomego z Los Angeles i dowie się, że jej mąż ją maltretował. A jeszcze ktoś inny odkryje, że pewnego dnia przystawiła mu lufę do głowy i zadbała, żeby trafił za kratki i dostał sądowy zakaz zbliżania się do niej i dziewczynek.

— Cześć — mówi, gdy wchodzą do pokoju. — Jestem Mitzi Fallon z policji z Los Angeles.

Uśmiecha się i wyciąga rękę na powitanie.

— Jon Bronty — odzywa się mężczyzna o brązowych włosach. — Ludzie mówią do mnie po prostu Bronty.

Mitzi zauważa, że jej nowy kolega jest średniej budowy ciała i tylko nieznacznie przewyższa ją wzrostem. Ma około trzydziestki, jest wysportowany, ale nieprzesadnie umięśniony i pomimo staromodnych brązowych sztruksów i wymiętej zielonej koszuli nosi się z niewymuszoną swobodą, która może się podobać niektórym kobietom, a może i mężczyznom.

— A to jest Eleonora. Eleonora Fracci. — Bronty artykułuje nazwisko koleżanki z melodramatyczną emfazą.

— Ciao, itzi.

Brunetka, która na zdjęciu ma na sobie mundur karabinierów, jest teraz ubrana w bladoróżową bluzkę i krótką brązową spódniczkę, która eksponuje jej groteskowo umięśnione nogi.

— To się wymawia Mitzi, przez „M”. — Mitzi stara się zamaskować ton irytacji w swoim głosie. — Nie itzi, jak w „itsy bitsy”.

Włoszka wygląda na zmieszaną.

— M...itzi?

— Już lepiej.

Młoda niepozorna dziewczyna w dżinsach i koszulce z nadrukiem, który sugeruje, że jest wielbicielką serialu Teoria wielkiego podrywu, uśmiecha się, odsłaniając aparat ortodontyczny.

— Victoria Cantrell. Mów mi Vicky. Zajmuję się tutaj analizami naukowymi i parzeniem kawy — oznajmia z wyraźnym nowojorskim akcentem i śmieje się nerwowo. — W ogromnych ilościach. Oni wypijają codziennie morze kawy. Może i ty miałabyś ochotę?

Mitzi tak naprawdę ma ochotę na spory kieliszek wódki, która pomogłaby jej przetrwać tę ceremonię powitalną.

— Jasne. Świetny pomysł. Dziękuję.

Dziewczyna sprawia wrażenie zadowolonej.

— Jaką pijesz?

— Czarną bez cukru. — Mitzi klepie się wymownie po biodrach.

— Muszę uważać na kalorie.

— Ćwiczenia to jedyny sposób na spalenie kalorii — wtrąca Eleonora. — Ja piję z cukrem i śmietanką, ale chodzę na siłownię. Też powinnaś spróbować.

— Skarbie, jedyne ćwiczenia, na jakie mam rano ochotę, mogłabym wykonywać z trenerem, byle był przystojny, bogaty i nie miał nic przeciwko moim nastoletnim córkom. — Mitzi obraca jedną z fotografii na swoim biurku. — To są moje spalacze kalorii.

W pokoju robi się cicho. Na tyle cicho, by Mitzi domyśliła się, że poza nią nikt z obecnych nie ma dzieci.

Sandra Donovan staje w drzwiach swojego szklanego boksu.

— Ładnie się bawicie, dziewczynki?

Mitzi i Eleonora przeszywają ją wzrokiem.

— No dobra — dodaje Sandra po chwili. — To może ktoś wprowadzi mnie w temat satanistów?

Bronty wyciska na dłoń zieloną kroplę żelu bakteriobójczego i zaczyna odkażać sobie ręce.

— Szafa ofiary jest pełna akcesoriów do uprawiania czarnej magii — mówi. — Szaty, świece, księgi z zaklęciami.

— A u jej męża? — pyta Donovan.

— Kompletnie nic. Nie zajmował się tym, wręcz nie miał o niczym pojęcia.

— Bzdura — odezwała się Mitzi.

— Nie znasz sprawy — protestuje cierpkim tonem Eleonora.

— Nie muszę. Jeżeli była pod wpływem satanistów, mąż o tym wiedział. Na pewno dziwnie zachowywała się w łóżku. Możesz spytać jakiegoś żonatego faceta.

— Może ona faktycznie powinna zapoznać się z tą sprawą. — Sandra Donovan nie może się oprzeć zadowoleniu, widząc, że między jej podwładnymi dochodzi do tarć. — Daj jej notatki, Eleonoro — rozkazuje, a następnie zwraca się do Mitzi. — Ciekawa jestem, jakie wyciągniesz wnioski.

4

AMBASADA WIELKIEJ BRYTANII,

WASZYNGTON

AMBASADA BRYTYJSKA POŁOŻONA NIESPEŁNA pięć kilometrów na północny zachód od Białego Domu zajmuje okazałą posesję, która sąsiaduje z Obserwatorium Astronomicznym Marynarki Wojennej i ośrodkiem badawczym Dumbarton Oaks słynącym ze swych studiów poświęconych cywilizacji bizantyjskiej.

Historyczny budynek stojący na północnym krańcu dzielnicy ambasad mieści siedem apartamentów, z których każdy został nazwany imieniem któregoś z poprzednich ambasadorów.

Obecny gospodarz rezydencji, sir Owain Gwyn, stoi cierpliwie na środku apartamentu Howarda i Halifaxa, podczas gdy lokaj pomaga mu się ubierać. Służący w średnim wieku musi skrupulatnie obejrzeć wszystkie elementy stroju, z których każdy został wykonany ręcznie przez zaufanego krawca, zanim wręczy je swemu pryncypałowi. Właśnie do niego należy sprawdzenie, kto prał, prasował i przewoził całą garderobę, nim z powrotem trafiła w jego ręce. To jednak dopiero początek rygorystycznej procedury. Większość ubrań odsyłano na prześwietlenie rentgenowskie, inne poddawano testom toksykologicznym, a wszystkie były dokładne omiatane ręcznym skanerem w poszukiwaniu miniaturowych nadajników, które mogły zostać ukryte w szwach.

— Pański pancerz, sir.

— Dziękuję, Jamesie.

Czterdziestodwuletni Owain wywodzi się ze starego walijskiego rodu i podobnie jak jego przodkowie jest rosłym, barczystym i ciemnowłosym mężczyzną. Przy niemal dwóch metrach wzrostu ambasador Jej Królewskiej Mości w Ameryce musi się wykazać iście akrobatyczną sprawnością, by włożyć na siebie tę część garderoby. Choć na pierwszy rzut oka przypomina ona połączenie kamizelki i kalesonów, jest wykonana z grafenu, który ma taką odporność, że „nawet słoń w szpilkach nie byłby w stanie jej przebić”, jak zapewnia producent. Jednak ambasador wkłada ten strój nie w obawie przed zostaniem stratowanym przez jakiegoś wielkiego ssaka, lecz dla ochrony przed pociskami i materiałami wybuchowymi.

— Wygodnie, sir?

Wymowne spojrzenie brązowych oczu Owaina wyraźnie daje do zrozumienia, że daleko mu do wygody.

Rozlega się brzęczący sygnał.

Na wiszącym nad drzwiami płaskim monitorze widnieje obraz z ośmiu kamer rozmieszczonych w różnych punktach rezydencji, z sąsiednim pokojem włącznie, w którym czeka wysoki mężczyzna o jasnych włosach ubrany w elegancki szary garnitur. Lokaj wie, że jego czas dobiegł końca.

— Obawiam się, że będziesz mi jeszcze dzisiaj potrzebny późnym popołudniem. Czeka mnie pożegnalna kolacja charytatywna.

— To żaden problem, sir. Czy nie będzie z mojej strony zbytnią śmiałością, jeśli pozwolę sobie powiedzieć coś osobistego?

— Wal śmiało.

— Jestem przekonany, że rządowi Stanów Zjednoczonych będzie pana brakowało. Dokonał pan tutaj wspaniałych rzeczy i było dla mnie wielkim zaszczytem służyć panu. Zostawia pan po sobie wielką lukę, sir.

— Na tydzień co najwyżej. Potem ktoś zajmie moje miejsce i wszyscy o mnie zapomną. Ale dziękuję ci za miłe słowa. A teraz powinieneś już iść, żeby jak najlepiej wykorzystać tę resztkę czasu, jaka nam pozostała w Waszyngtonie.

Lokaj kłania się wytwornie, po czym równym żołnierskim krokiem podchodzi do drzwi i otwiera je przed ambasadorem.

— Bore da — Owain pozdrawia po walijsku Garetha Madoca, swego przyjaciela, którego zna od dzieciństwa i z którym służył w wojsku. — Masz trochę czasu i miejsca, by zjeść ze mną naleśniki? — dodaje, wykonując gest w stronę barku na kółkach, na którym przywieziono mu śniadanie.

Twarz dawnego towarzysza broni rozjaśnia uśmiech.

— Zawsze znajdę czas na naleśniki.

Wspólna przeszłość, która łączy tych dwóch mężczyzn, sięga czasów poprzedzających ich godności państwowe, kariery polityczne i placówki dyplomatyczne. Ma swój początek w zielonych dolinach Walii, gdzie obaj przyszli na świat jako potomkowie dwóch zbratanych ze sobą klanów, które żyły obok siebie i walczyły ramię w ramię, zanim jeszcze Rzymianie podbili Brytanię.

Madoc pochyla się i z dolnej półki wózka podnosi wiklinowy koszyk na pieczywo nakryty wykrochmaloną białą serwetą.

— Mała niespodzianka na śniadanie — mówi, po czym chwyta serwetę i zrywa ją jednym szarpnięciem jak magik pokazujący sztuczkę.

Owain spogląda na zawartość koszyka. Sięga po leżący w nim przedmiot i ujmuje go z nabożną czcią, obraca w pokrytych bliznami dłoniach, a potem składa na nim uroczysty pocałunek.

— Kto go znalazł? — pyta.

— George.

— A pozostałe?

— Nadal ani śladu.

Twarz Owaina wykrzywia grymas.

— Czy były jakieś ofiary?

— Niestety tak.

Ambasador wzdryga się i odkłada trzymany przedmiot z powrotem do koszyka.

— Czas mnie nagli. Proszę, zadbaj, aby to wróciło na właściwe miejsce. Dziś po południu musimy porozmawiać o tym, czego jeszcze nam brakuje i co powiedzieć innym, kiedy się z nimi spotkam.

5

NORTH BETHESDA, STAN MARYLAND

IRLANDCZYK PO RAZ DRUGI łomoce do drzwi.

— Policja! Otwierać!

Odsuwa się na bok i odbezpiecza broń. Sophie Hudson jest tylko asystentką w sklepie Goldmana, ale w dniu zabójstwa zadzwoniła do pracy, by zawiadomić, że się rozchorowała. Jeżeli jest zamieszana w śmierć swojego szefa, Paddy może spodziewać się wszystkiego, jednak nie ma najmniejszej ochoty natknąć się w jej mieszkaniu na jakiegoś młokosa nafaszerowanego prochami i uzbrojonego w pistolet maszynowy.

Słychać chrobotanie zamka i drzwi uchylają się na kilkanaście centymetrów.

— Nie zdejmę łańcucha, dopóki nie zobaczę jakiejś legitymacji — oświadcza zachrypły głos dobiegający z wewnątrz.

Irlandczyk wyjmuje odznakę i przystawia do szczeliny.

To może być gra na zwłokę, by zabójca zdążył wymknąć się przez okno i zbiec na ulicę po schodach przeciwpożarowych — myśli.

— No już, proszę otwierać, albo zrobię to sam!

Pomalowane na niebiesko tanie drzwi z płyty pilśniowej zatrzaskują się, by po chwili otworzyć się na całą szerokość. Drobna kobieta w krótkiej koszuli nocnej cofa się parę kroków, żeby policjant mógł wejść do środka. Ma co najwyżej metr siedemdziesiąt wzrostu, jest trochę pulchna i sprawia wrażenie zdezorientowanej. Bez makijażu i z zaczerwienionym nosem wygląda jak renifer Rudolf, a jej długie ciemne włosy są posplatane w cienkie warkoczyki.

— Sophie Hudson?

— Tak. O co chodzi?

— Porucznik Fitzgerald, wydział zabójstw. Pracuje pani u Goldmana w Kensington, prawda?

— Tak — odpowiada Sophie. Jest na tyle bystra, by się zorientować, że wydział zabójstw w połączeniu z nazwiskiem jej szefa oznacza coś złego. — Czy z panem Goldmanem wszystko w porządku?

Irlandczyk przygląda się jej badawczo. Jest to ten moment, w którym zabójca lub jego wspólnik musi wspiąć się na wyżyny aktorskiego kunsztu, odgrywając niewinnego.

— Niestety nie. I już nie będzie. Z przykrością muszę panią powiadomić, że pan Goldman nie żyje.

Resztę szczegółów zachowuje w tajemnicy.

— O mój Boże. — Sophie unosi rękę i zakrywa dłonią szeroko otwarte usta. Wbija rozczapierzone palce w oparcie sofy, by zachować równowagę, a potem siada. Najwyraźniej zapomina, że ma na sobie tylko kusą koszulę nocną, toteż Irlandczyk może zobaczyć więcej młodego kobiecego ciała, niż miał okazję oglądać od przeszło roku. Odwraca wzrok i robi kilka kroków w głąb mieszkania. Wchodzi do ciasnego aneksu kuchennego, gdzie nalewa wody do szklanki i podaje ją kobiecie.

— Dziękuję.

Sophie jest oszołomiona. Mija kilka sekund, zanim bierze od niego szklankę i stawia ją na stoliku. Potem z różowego pudełka w kwiatki wyciąga chusteczkę i wyciera nos. Irlandczyk widzi, że jest autentycznie przeziębiona. Nie oznacza to jednak, że nie ma nic wspólnego z morderstwem. Nawet zabójcy albo ich wspólnicy zapadają na grypę.

— Z nagrania na automatycznej sekretarce wynika, że zadzwoniła pani do sklepu w sobotę o siódmej rano — mówi Paddy, zaglądając do notesu. — Z informacją, że jest pani chora i nie przyjdzie do pracy.

Sophie unosi chusteczkę.

— Konałam przez cały weekend — odpowiada i nagle milknie jakby zawstydzona tą niezbyt stosowną do okoliczności przenośnią. — Przepraszam. Co się stało z panem Goldmanem?

— Został zamordowany w swoim sklepie. — Paddy bacznie wypatruje oznak napięcia na twarzy i dłoniach kobiety. — Zatem w sobotę wzięła pani wolne, ale jeszcze w piątek była pani w pracy. Do której?

— Wyszłam krótko po szesnastej. Puścił mnie wcześniej do domu, bo byłam przeziębiona.

— To miło z jego strony. — Ton głosu Irlandczyka sugeruje, że wciąż nie jest do końca przekonany, czy asystentka ofiary mówi prawdę. — Czy tego dnia wydarzyło się coś niezwykłego? Coś, co przykuło pani uwagę?

Sophie przygryza paznokieć. Na jej twarzy widać wahanie.

— Powiedział, że ma ubić jakiś interes. Domyślam się, że chodziło mu o krzyż, który kupił.

— Co to za krzyż? Jakieś nazistowskie odznaczenie? Pamiątka z czasów wojny?

— Nie. Pan Goldman był Żydem. On by nie tknął niczego w tym rodzaju. To był chrześcijański krzyż.

— Katolicki czy po prostu chrześcijański?

Kobieta wstaje z sofy.

— Wykonałam szkic.

Podchodzi do leżącej w głębi pokoju torebki i wyjmuje z niej kartkę wyrwaną z notatnika, którą podaje Irlandczykowi. Policjant patrzy sceptycznie na rysunek.

— Po co pani to zrobiła?

Sophie wygląda na zakłopotaną.

— Pan Goldman ukrywał go przede mną i to mnie zaintrygowało — wyjaśnia. — Ale był zapominalski. Kiedyś poprosił mnie, żebym przyniosła mu coś z sejfu i wtedy zobaczyłam ten krzyż. Zdążyłam tylko rzucić na niego okiem, ale wydał mi się interesujący, stąd ten rysunek. Wygląda trochę dziwnie, nie sądzi pan?

Irlandczyk nie myśli jednak o krzyżu. Przeoczył sejf. Nie widział w sklepie żadnego sejfu, a zaglądał pod kontuar, obstukiwał boazerię i przeszukał dokładnie całe zaplecze.

— Wspomniała pani o sejfie. Czy chodzi o kasę pancerną, czy jakąś skrytkę w ścianie?

Sophie uśmiecha się po raz pierwszy od czasu, gdy usłyszała łomotanie do drzwi.

— Nie znalazł pan go?

— Nie.

— Pan Goldman byłby zadowolony. To nie jest typowy sejf. Jest wbudowany w ścianę i ukryty za starym zegarem.

6

SAN MATEO, STAN KALIFORNIA

RUTH EVERETT PODLEWA KWIATY rosnące na wielkim klombie, który zdobi wjazd na jej ośmiohektarowe ranczo. Poprzez tęczę w tryskającej z węża wodnej mgiełce zauważa zdezelowany samochód starszej siostry, który wzbija tuman kurzu na drodze.

Stosunki między nimi zawsze cechowały wzloty i upadki, a odkąd Mitzi wprowadziła się do niej z dziewczynkami, jest raczej gorzej niż lepiej. Ruth ma nadzieję, że jej siostra niedługo znajdzie sobie jakieś mieszkanie, dzięki czemu ona i Jack odzyskają swoją prywatność.

Obie kobiety odziedziczyły po matce ciemne włosy i wydatne kości policzkowe, a ich sylwetki charakteryzują „pełne kobiece kształty”, jak to określają łagodnie katalogi mody. Jednak Ruth jest opalona, wysportowana i wystrojona jak własna stylistka, podczas gdy Mitzi wygląda tak, jak gdyby ubierała się na wyprzedażach.

Ruth patrzy, jak stary ford kombi zatrzymuje się na końcu podjazdu, a obłok brunatnego kurzu rozpływa się na tle nieskazitelnie błękitnego nieba. Jej siostra wysiada z samochodu i zatrzaskuje za sobą drzwi. Z okolicznych drzew podrywają się spłoszone ptaki, a nad krzewem budlei trzepoce skrzydełkami chmara motyli.

Ruth zakręca końcówkę węża i wychodzi siostrze naprzeciw.

— Jak poszło?

Mitzi zdejmuje niemodne okulary przeciwsłoneczne z policyjnego przydziału. Wygląda na zmęczoną.

— To się dopiero okaże. Jest tam były ksiądz z nerwicą natręctw, włoska wypindrzona sunia, która aż się prosi, żeby jej przyłożyć, i milutka dziewczynka, która robi gównianą kawę.

— Nie jesteś zbyt surowa?

— Tak, chyba jestem. W każdym razie mam taką nadzieję.

— A gdybym tak otworzyła butelkę wina?

— A gdybym tak podskoczyła z radości i zastukała obcasami w powietrzu?

Ruth z uśmiechem wręcza siostrze wąż ogrodowy.

— Popryskaj jeszcze trochę, a ja pójdę do domu i się ogarnę.

— Jasne. — Mitzi odkręca zawór i kieruje na klomb zbyt silny strumień wody, ścinając kilka róż. — Gdzie są dziewczynki?

— Pojechały z Jackiem do miasta zrobić zakupy na grilla. Podejrzewam, że miały zamiar naciągnąć wujka na jakieś prezenty.

— Całkiem możliwe. Moje córki są zdolne do takich podstępów.

Ruth wchodzi do domu, a Mitzi zajmuje się polewaniem klombu — zrasza obficie różowe chryzantemy, zadziwiająco błękitne krzewy prusznika i żółte pąki róż. Ogarnia ją błogie uczucie. Zdaje sobie jednak sprawę, że po czasie spędzonym w tym domu na południowych obrzeżach San Francisco jej córkom będzie trudno przeprowadzić się do jakiejś rudery, na którą będzie ją stać. Dziewczynki jakoś się trzymają, a Jade nie sprawia już tylu problemów, co dawniej. Pierwszych kilka miesięcy po tym, jak Mitzi rozprawiła się z Alfiem, było trudne dla nich wszystkich, ale Jade zniosła to najgorzej. Zawsze była mocno związana z ojcem i nadal za nim tęskni. Mitzi przypuszcza, że kiedy minie trochę czasu, pozwoli dziewczynkom odwiedzać częściej tego odrażającego typa, ale teraz jeden weekend w miesiącu to wszystko, co potrafi znieść.

— A ty zesłałaś potop na moje kwiatki. — Ruth wychodzi z domu, niosąc dwa kieliszki białego wina.

Mitzi zakręca końcówkę węża i rzuca go na trawnik.

— Wybacz. Nigdy nie byłam dobra w uprawianiu roślin.

— Za to dobrze wychowałaś dziewczynki.

Mitzi bierze jeden z kieliszków i siada na zbielałej od słońca ławce.

— Tak myślisz?

— Tak. — Ruth stuka się z siostrą kieliszkiem i siada obok. — Szkoda, że po piętnastu latach małżeństwa nie dochowałam się dwójki takich wspaniałych dzieciaków.

— Ale masz to wszystko. — Mitzi omiata szerokim gestem rozległe ranczo. — I możesz gościć moje córki, kiedy tylko zechcesz.

Ruth uśmiechnęła się.

— Tak przypuszczam. A co z waszym nowym domem?

— Przeglądałam dzisiaj gazety. Znalazłam dwa miejsca, w Serramonte i po drugiej stronie mostu w San Mateo, które zamierzam obejrzeć w ten weekend.

— Nie ma pośpiechu.

— Dziękuję. Ale działam ci na nerwy. Widzę to. I dziewczynki powinny się przeprowadzić przed końcem wakacji, żebym mogła je zapisać do nowej szkoły — wyjaśnia Mitzi i spogląda w stronę podjazdu, na którym pojawia się SUV Jacka. — Wygląda na to, że już wracają.

Dopijają wino i ruszają w kierunku garażu, przed którym zatrzymuje się duży porsche cayenne. Otwierają się tylne drzwi i z samochodu wyskakują dziewczynki, wymachując pełnymi zakupów torbami.

— Wujek Jack kupił nam te trampki, które widziałyśmy! — woła Amber i otwiera jedną z toreb, pokazując matce jej zawartość. — Zobacz. To Prada.

— Są takie śliczne — dodaje Jade.

Mitzi jest zszokowana. Nie stać jej na jedną parę takich butów, a co dopiero na dwie.

— To naprawdę miłe z twojej strony, Jack. Rozpuszczasz je. Dziękuję.

— Cała przyjemność po mojej stronie. A teraz uściśnij szwagra i opowiedz, jak się miewasz.

— W porządku. — Mitzi poddaje się uściskowi potężnych ramion Jacka, który przyciąga ją do siebie odrobinę za mocno i zbyt poufale, jak na jej gust.

— Rozpalmy grilla — mówi Jack z szerokim uśmiechem, wypuszczając ją z objęć.

Wyciąga z tyłu SUV-a cztery torby z zakupami spożywczymi i kierując się w stronę domu, puszcza oko do Mitzi.

7

GALERIA ANTYKÓW,

KENSINGTON, STAN MARYLAND

JEST PÓŹNE POPOŁUDNIE, KIEDY detektyw Fitzgerald w towarzystwie Sophie Hudson przybywa na miejsce zbrodni. Ulice są puste, a cienie na szerokich chodnikach zaczynają się rozmywać w świetle nadchodzącego wieczoru.

Zwłoki starego człowieka zabrano do kostnicy, a ekipa porządkowa starła z podłogi ślady krwi i wypędziła muchy. Umundurowany funkcjonariusz otwiera przed nimi drzwi sklepu. Wewnątrz unoszą się opary środków odkażających, ale Irlandczyk nadal wyczuwa woń śmierci.

Sophie przestępuje próg i zatacza się lekko.

— W porządku, zaraz stąd wyjdziemy. — Paddy otacza ją ramieniem, by dodać jej otuchy. — Proszę tylko otworzyć mi ten sejf.

Kobieta kiwa potakująco głową i opiera się na nim. Dziwne zapachy przyprawiają ją o dezorientację. Jej nozdrza drażni przyprawiający o mdłości słodkawy fetor, którego nie potrafi z niczym skojarzyć. Irlandczyk czuje, że z każdym krokiem jej obawy przybierają na sile.

Sophie przystaje i spogląda w dół. Podłoga w pobliżu kontuaru jest jaśniejsza niż gdzie indziej. Nie ulega wątpliwości, że drewniany parkiet został tutaj niedawno dokładnie wyszorowany. I właśnie stąd dochodzi ta dziwna woń.

Stoi jak wryta, nie mogąc się zdobyć na kolejny krok. Nie jest w stanie podejść bliżej do miejsca, w którym najwyraźniej rozegrała się cała tragedia.

Irlandczyk wyczuwa, że ciało Sophie sztywnieje.

— Chodźmy tamtędy — proponuje. — Możemy okrążyć to miejsce. Proszę nie spoglądać w dół, ja panią poprowadzę.

Kierowana przez policjanta, stąpając sztywno, przechodzi wzdłuż ściany i po chwili jest już za kontuarem. Dopiero stojąc obok kasy, uświadamia sobie, że przez cały czas wstrzymywała oddech. Wydaje z siebie przeciągłe westchnienie.

— Świetnie pani sobie radzi, Sophie — chwali ją Irlandczyk.

Jego uwagę przyciąga stary zegar. Potężna mahoniowa szafa przypomina trumnę, a biała tarcza wydaje się chłodna jak nagrobkowy marmur. Czarne metalowe wskazówki pokrywają misterne zdobienia, a na długim ramieniu kołysze się mosiężne wahadło.

Kobieta klęka i odsuwa prostokątny drewniany panel u podnóża zegarowej skrzyni. Wewnątrz mieści się niewielki sejf o wymiarach dwadzieścia na czterdzieści centymetrów. Wprowadza na klawiaturze sześciocyfrowy kod, słyszy znajome szczęknięcie i ciągnie pancerne drzwiczki. Wewnątrz znajdują się dwie długie szuflady sięgające przeszło pół metra w głąb ściany nośnej, w którą został wmurowany sejf i do której przytwierdzony jest zegar. Sophie wyjmuje obie szuflady, po czym wstaje i kładzie je na kontuarze.

— Nie ma go tutaj — oświadcza, podnosząc wzrok na Irlandczyka. — Krzyż zniknął.

8

REZYDENCJA AMBASADORA WIELKIEJ BRYTANII

W PEDANTYCZNIE WYPOLEROWANYCH LUSTRACH, które wiszą na ścianach przestronnej i urządzonej z przepychem sali balowej, odbijają się olśniewająco wystrojone sylwetki ponad dwustu najbogatszych i najbardziej wpływowych ludzi na świecie.

Sir Owain Gwyn nalegał, aby jego pożegnalny bankiet miał również charakter dobroczynny, dlatego wszyscy sławni aktorzy, muzycy, politycy, magnaci prasowi i sportowcy musieli kupić bilety po dziesięć tysięcy dolarów, z których dochód miał zostać przeznaczony na pomoc dla niepełnosprawnych i bezdomnych.

Niski ton mosiężnego gongu kieruje uwagę zebranych na niewielkie podium, na którym stoi wiceprezydent Stanów Zjednoczonych, Connor Anderson.

— Proszę się nie obawiać, moje przemówienie będzie bardzo zwięzłe — zaczyna pięćdziesięcioletni siwowłosy Teksańczyk i czeka przez chwilę, aż ucichną ostatnie szmery na sali. — Sir Owain opuszcza nas, by dalej służyć Jej Królewskiej Mości. Brak mi słów, by należycie mu podziękować w imieniu amerykańskiego rządu oraz naszych obywateli za to wszystko, czego dokonał, wypełniając swoje obowiązki w tym kraju. Twoja sztuka dyplomacji i ciężka praca na zawsze pozostaną w naszej pamięci. Sprawiłeś, że relacje między naszymi krajami stały się jeszcze bardziej wyjątkowe. Ale ty i ja, jak również prezydent Renton, który bardzo żałuje, że nie mógł się tu dziś pojawić, doskonale wiemy, że osiągnąłeś znacznie więcej, jednak ze względów bezpieczeństwa nie możemy o tym mówić. Panie i panowie, o niezwykłości tego człowieka świadczy fakt, że to, co robił w ukryciu, bez rozgłosu i zaszczytów, przyćmiewa naszą pracę, którą większość z nas wykonuje publicznie, licząc na uznanie. Ambasadorze, wznosimy toast na twoją cześć. Dziękujemy ci z całego serca za wszystko, co zrobiłeś, i życzymy wielkich sukcesów na nowej placówce.

W sali rozlegają się gromkie okrzyki. Podczas gdy wszyscy obecni biją brawo, wiceprezydent obraca się do swojego asystenta, który na aksamitnej poduszce trzyma połyskujące złotem, bielą i czerwienią odznaczenie.

— W imieniu Departamentu Obrony Stanów Zjednoczonych mam zaszczyt udznaczyć cię Legią Zasługi za twoje wybitne osiągnięcia i chwalebną służbę.

Anderson unosi wysoko order zawieszony na purpurowej wstążce i przy wtórze jeszcze głośniejszych braw zakłada go na szyję brytyjskiemu szlachcicowi, który pochyla przed nim głowę. Mija minuta, nim owacje cichną na dobre.

Ciemnowłosy dyplomata ujmuje w dłonie odznaczenie, jedno z najwyższych, jakie w Stanach Zjednoczonych przyznaje się cudzoziemcom.

— To jest raczej niezwykłe jak na Walijczyka, że odjęło mi mowę — zaczyna Owain, mrużąc brązowe oczy w blasku fleszy. — Zawsze będę cenił to odznaczenie, jak również piękne wspomnienia, które jutro wieczorem zabiorę do Wielkiej Brytanii. Opuszczę kraj, który stał się moim drugim domem i który szczerze pokochałem. Przodkowie rodziny Gwynów żyli tutaj, odkąd Mayflower przybił do brzegu. Zapewniam was, że nawet kiedy znajdę się tysiące kilometrów stąd, Ameryka i jej wspaniali mieszkańcy pozostaną bliscy memu sercu. Dziękuję wam. A teraz życzę miłej zabawy.

Orkiestra zaczyna grać taneczną melodię, niemal zagłuszając oklaski, które rozlegają się, gdy Owain Gwyn schodzi z podium. Gareth Madoc, który pełni również funkcję prawej ręki ambasadora, odciąga go na stronę i zasłaniając dłonią usta, aby nikt nie odczytał jego słów z ruchu warg, przekazuje mu ważną wiadomość.

— Mamy nowe doniesienia na temat ataku terrorystycznego.

— Gdzie?

— Tutaj, w Ameryce. Ściśle mówiąc, w Nowym Jorku.

Owain rozgląda się po sali balowej.

— Więc nie powinienem jutro wracać, tylko zostać tutaj. Możemy przełożyć termin mojego spotkania.

— Nie — sprzeciwia się Gareth. — Ważne jest, żebyś trzymał się planu.

— Dlaczego?

— Odnalezienie krzyża pociągnęło za sobą pewne komplikacje — odpowiada Madoc po chwili wahania.

— Śmierć tego staruszka?

— Tak. Uwierz mi, będzie najlepiej, jeżeli znajdziesz się daleko stąd, gdy to się zacznie.

9

SAN MATEO, KALIFORNIA

DZIEWCZYNKI W KOŃCU ZASNĘŁY, A RUTH I JACK poszli do swojej sypialni.

Mitzi ma na sobie piżamę ze świnką Piggy, którą dostała na Gwiazdkę, ale jeszcze nie jest gotowa, by udać się na spoczynek. Przez ostatnie dwie godziny usiłowała zgłębić sprawę zagadkowego morderstwa wiedźmy. Wertowała akta, które dała jej Donovan, i przestawała już cokolwiek rozumieć. Słowa, na które patrzy, wydają się pozbawione sensu.

Po cichu schodzi na dół i napełnia szklankę chłodną wodą z dozownika wbudowanego w drzwi lodówki, która stanowi zgrabnie wpasowany w kąt element wystroju luksusowej kuchni Ruth. Wychodzi na patio i od razu znajduje się w zasięgu fotokomórki, która włącza lampę przed domem. Jej blask wydobywa z mroku wielkie sekwoje i dęby stojące niczym wartownicy na skraju posesji. Słuchając cykania świerszczy, Mitzi patrzy na rozległy trawnik ozdobiony ukwieconymi klombami, wśród których rośnie kilka krzewów laurowych i szerokolistny klon.

Prowadzące na patio drzwi rozsuwają się i staje w nich Jack. Ma na sobie tylko bokserki, a jego owłosiony brzuch zwiesza się nad naprężoną tkaniną.

— Niech zgadnę: tak się rozpaliłaś, myśląc o mnie, że musiałaś tu zejść, żeby się ochłodzić?

Szczerzy zęby w uśmiechu i opada na drewniany leżak obok niej. W mięsistej dłoni trzyma świeżo otwartą butelkę piwa, na której lśnią kropelki rosy.

— Chciałbyś.

Mitzi ma wielką nadzieję, że w jego głowie nie roi się nic głupiego. Jack rozciąga się na leżaku i kołysze butelką w uniesionej ręce.

— Chcesz trochę?

Mitzi zauważa, że jej szwagier jeszcze nie zdążył wytrzeźwieć od kolacji. Pokazuje mu szklankę z wodą.

— Dziękuję, to mi wystarczy — odpowiada i wyciąga dłoń w stronę trawnika. — W nocy wasz ogród wygląda tak samo pięknie, jak za dnia.

Jack obraca się na leżaku i patrzy jej w oczy.

— Ty również.

Mitzi wybucha śmiechem.

— Chyba za dużo wypiłeś.

— Mówię poważnie, Mitz. — Jack chwyta ją za rękę. — Zawsze mnie pociągałaś. Nawet kiedy poznałem Ruthy, tak naprawdę chciałem być z tobą.

Mitzi uwalnia rękę z jego dłoni i podnosi się z leżaka.

— Umówmy się, że nigdy tego nie słyszałam.

Jack również wstaje i zagradza jej drogę do drzwi.

— Dlaczego? Nie mów mi, że nie czujesz tego samego. Widziałem, jak na mnie patrzysz. Zawsze tak na mnie patrzyłaś.

— Odsuń się, Jack. Cokolwiek widziałeś, to wytwór twojej wyobraźni.

— Hej — mówi Jack urażonym tonem. — Taka kobieta jak ty powinna być wdzięczna, że ktoś taki okazuje jej zainteresowanie.

Mitzi nie wierzy własnym uszom.

— Co?

Jack zbliża się do niej i kładzie dłoń na jej policzku. Mitzi czuje na twarzy jego cuchnący piwem oddech.

— Jestem dobry dla ciebie i twoich córek, więc nic by ci się nie stało, gdybyś okazała mi trochę wdzięczności. — Jack obejmuje ją i przyciąga do siebie.

Mitzi uwalnia ręce z jego uścisku i odpycha go.

— To się nigdy nie stało.

— A powinno.

Jack próbuje znów ją chwycić. Mitzi łapie jego nadgarstek, wykręca mu rękę do tyłu i rzuca nim o ścianę. Potem mocnym kopnięciem rozsuwa szeroko jego nogi.

— Niczego takiego nie było, Jack. — Mitzi podciąga wyżej ramię szwagra, który jęczy z bólu. — Niczego do mnie nie mówiłeś i nigdy nie zakończyliśmy tego w taki sposób.

Po kolejnym kopnięciu jego nogi rozjeżdżają się jeszcze szerzej i mężczyzna sunie twarzą po ceglanej ścianie. Mitzi puszcza go, wraca do salonu i zamyka za sobą drzwi na taras. Przy schodach przystaje i ogląda się w jego stronę, a potem wraca do swojej sypialni.

Po drodze nie zauważa jednak swojej siostry, która stojąc w kącie salonu, ukryta w mroku obserwowała ich obydwoje.

10

KENSINGTON, STAN MARYLAND

IRLANDCZYK SIEDZI SAMOTNIE PRZY barze i popija whisky. Nie zawraca sobie głowy jedzeniem i ani myśli wracać do domu.

Ma ochotę zalać się do nieprzytomności.

Potrzebuje alkoholu, by wypłukać z siebie toksyny zbrodni. By wymazać z pamięci widok starca o wytrzeszczonych martwych oczach i rozprutym brzuchu, w którym wiją się białe larwy much. A musi to zrobić szybko, zanim pęknie wątła zapora w jego głowie, uwalniając inny koszmar. Przerażające wspomnienia sprzed ośmiu lat.

Osiem lat minęło od tamtego dnia, gdy wziął głęboki oddech i uniósł wieko chłodziarki, która stała w piwnicy domu podejrzanego. Spodziewał się najgorszego. Wiedział, że może być nieciekawie, ale nic nie było w stanie przygotować go na to, co znalazł w środku.

— Jeszcze — odzywa się opryskliwym tonem, uderzając szklaneczką o blat baru. — Podwójną.

Doświadczenie podpowiada barmanowi, że nie ma co liczyć na dobre maniery. Wie, że następnego wieczoru, kiedy Irlandczyk wytrzeźwieje, przyjdzie go przeprosić i da mu sowity napiwek. Od niewielu klientów może oczekiwać czegoś podobnego.

Gliniarz unosi dłoń, by wyrazić swoje uznanie na widok kolejnej szklaneczki wypełnionej bursztynowym płynem. Nadal jednak widzi wszystko zbyt wyraźnie. Czuje na wargach cierpki smak dziesięcioletniej slaney malt. Alkohol rozpala jego przełyk niczym strumień lawy i napełnia żołądek kojącym ciepłem.

Przed oczyma jego wyobraźni pojawia się twarz Sophie Hudson i w tym momencie gliniarz uświadamia sobie, że zaginął krzyż. Jak można dać się zabić za jakiś krucyfiks? Jak wiele musiał być on wart? Kto kupiłby taką rzecz i w jakim celu?

Paddy czuje, że wierci go w nosie, więc sięga do kieszeni po chusteczkę. Kichnięcie jest tak silne, że pozostawia krwawe ślady na brudnym i wymiętym skrawku bawełnianej tkaniny. Musiał się zarazić od tej cholernej asystentki Goldmana. Nie ma najmniejszej ochoty rozchorować się na grypę. Znów uderza dnem pustej szklanki o bar.

— Jeszcze!

Barman spogląda na niego spode łba i nalewa mu następną kolejkę. Irlandczyk unosi wysoko rękę ze szklanką jak do toastu.

— Amirze Emmanuelu Goldmanie, niech Bóg ma cię w swojej opiece i... — zawiesza głos, szukając odpowiednich słów — ...i niech ten parszywy gnojek, który cię zabił, smaży się w piekle.

Jednym haustem wlewa w siebie zawartość szklanki, odstawia ją z hukiem i czeka. Whisky wlewa się do jego żołądka, który rozpala się jak krater wulkanu. Głowa zaczyna mu ciążyć i kiwa się na boki. Obraz przed oczami staje się rozmyty, a język sztywnieje.

Ogarnia go stan pijackiego upojenia. Nareszcie. Przychodzi strasznie późno, ale zawsze jest mile widziany, jak najserdeczniejszy przyjaciel. Irlandczyk wyjmuje z kieszeni zwitek banknotów, wyłuskuje kilka z nich i rzuca je niedbale na bar. Potem niezdarnie zsuwa się na podłogę z wysokiego stołka i chwiejnym krokiem podąża w stronę drzwi.

Już wie, że mu się udało. Wieko lodówki pozostanie na swoim miejscu, a on przetrwa kolejną noc.

11

WALIA

PRZYCIĄGANIE KSIĘŻYCA MA POTĘŻNĄ moc. Rządzi przypływami i odpływami. Słucha go fala przyboju, która pędząc, uderza o brzeg, by potem odpełznąć z powrotem do morza.

Myrddin czuje ten nieodparty zew, kiedy stąpa nieporadnie po krętych schodach starej wieży. Jego bose, wykrzywione artretyzmem stopy plaskają na zimnych kamiennych stopniach. Kościstymi dłońmi o pomarszczonej skórze rozczesuje mlecznobiałe włosy, które gęsto porastają jego twarz i głowę.

Znów coś go obudziło, gwałtownie wyrwało z głębokiego snu w środku nocy. W jego głowie roi się od wątpliwości i demonicznych lęków.

Chrapliwy odgłos kaszlu, który wyrwał się z jego piersi, odbija się echem od pogrążonych w mroku kamiennych ścian i sklepień. Popycha ciężkie drzwi Komnaty Proroctw i z lubością wsłuchuje się w skrzypienie dębowego drewna, a potem metaliczny szczęk zapadki, gdy zatrzaskują się za jego plecami.

To jego komnata. Prócz niego nikt tutaj nigdy nie wchodził. Tylko on potrafi odczytać znaczenie wizji nawiedzających go w tym świętym miejscu, nad Krynicą Wiedzy, pod którą kryje się grób wielkiego człowieka.

Kiedy idzie, zwiewne fałdy jego błękitnej, bogato zdobionej szaty powiewają z szelestem, wprawiając w ruch zatęchłe powietrze. Opierając długie palce na obrzeżu kamiennej misy, starzec pochyla się i wytęża wzrok, jakby patrzył w głąb otchłani.

Niezmącona toń zaczyna drgać. Na pomarszczonej powierzchni wody wróżbita dostrzega różne kształty, które na podobieństwo chmur na burzowym niebie kłębią się i wirują, rozrastają się i znikają, jak gdyby jakieś monstrualne czarne ptaszysko rozrywało je na kawałki i pożerało.

Pomiędzy dryfującymi kłębami szarych obłoków starzec widzi kobietę o dwóch obliczach. Stoi nad brzegiem wielkiego jeziora, w cichej kryjówce pośród nieprzebytych lasów, gdzie czeka, aż odnajdzie ją ten jeden jedyny. Przepełnia ją miłość i niepewność, w jej sercu promienieje słońce, a głowę zalewa srebrzysta poświata księżycowej nocy.

Pod starcem uginają się nogi. Pojmuje sens objawienia. Wie, kim jest kobieta i wobec kogo dopuści się zdrady. Zdaje sobie sprawę, jakie będą konsekwencje tego postępku.

Mroczna siła wysysa powietrze z jego płuc i gasi zmysły w jego głowie. Starzec powoli osuwa się na kamienną posadzkę. Cały świat wokół niego kołysze się i Myrddin odpływa w czarną otchłań jak łódka unoszona w nieznane przez fale oceanu.

12

WYDZIAŁ SPRAW NIEWYTŁUMACZALNYCH,

SAN FRANCISCO

KIEDY MITZI JEDZIE DO pracy, prawie całe miasto jeszcze śpi. Jest zadowolona, że uda się jej zdążyć przed godzinami szczytu. Przejeżdża przez wielki czerwony most, który o tej porze świeci pustkami, przez co wydaje się jeszcze potężniejszy. Najbardziej jednak cieszy ją to, że nie musi zaczynać dnia od krępującego spotkania z Jackiem.

Przez większość nocy zastanawiała się, czy powinna o całym zajściu opowiedzieć siostrze. Tylko co miałaby jej powiedzieć? Ze jej mąż dobierał się do niej po pijanemu i wyznał jej, że zawsze podobała mu się bardziej niż Ruth? Bez wątpienia zrujnowałoby to ich małżeństwo i doprowadziło do rozdźwięku między nią a siostrą. Pozostawała jej nadzieja, że zdołała przemówić szwagrowi do rozsądku.

Mitzi stawia na biurku kubek z kawą i włącza komputer. W zapchanej spamem skrzynce mailowej odnajduje kilka wiadomości od kolegów z dawnej pracy, którzy życzą jej powodzenia na nowej posadzie.

Zanim przystąpi do pracy, przegląda stronę „Huffington Post”. Czyta nagłówki artykułów — „Wiązanie partnera dla początkujących”, „Dziesięć powodów, dla których kobiety przepadają za łobuzami” i Jak pozbyć się nadwagi, nosząc gumowe majtki”. Mitzi przewija stronę do początku, ignorując sensacyjną metodę odchudzania — musiałaby założyć oponę od ciężarówki, żeby zrzucić tyle kilogramów, ile by chciała. Łobuzów woli się wystrzegać jak ognia i jest absolutnie pewna, że nie ma najmniejszej ochoty leżeć z nadgarstkami skrępowanymi folią do pakowania żywności, wypinając pośladki, by za pięćdziesiąt dolarów jakiś zamaskowany osobnik wymierzał jej klapsy drewnianą paletką.

Mija godzina i z korytarza dobiega odgłos rozmowy.

W drzwiach staje Eleonora. Z wilgotnymi włosami i bez makijażu. Jest ubrana od stóp do głów w ciuchy od Fendiego. Ma na sobie wciętą w talii zielonkawą bluzę w militarnym stylu, a obcisłe spodnie bez paska przylegają idealnie do jej nóg. Jej krzykliwie żółta torebka harmonizuje z bluzką w podobnym kolorze. W ręku trzyma telefon i nie przerywając rozmowy, rzuca na podłogę obok biurka stylową torbę treningową z nadrukiem firmy Diadora.

Mitzi przeklina pod nosem. Nie podoba się jej, że Eleonora wygląda tak atrakcyjnie.

Włoszka kończy rozmowę i spogląda zza biurka.

— Buongiorno, itzi. Jak się masz?

— Moje imię brzmi „Mitzi”. „M” jak „matkojebca”, plus „itzi”. Mitzi, teraz odróżniasz?

Eleonora parska śmiechem.

— Przepraszam cię, M jak Mitzi. No to jak się miewasz?

— Dobrze. A ty, jak się domyślam, właśnie wracasz z siłowni i czujesz się wręcz bosko.

— Nie, czuję się wypluta. Jak zawsze po ćwiczeniach. Czy wiesz, że Michelle Obama chodzi na siłownię codziennie o wpół do piątej nad ranem?

— Nawet wolę sobie nie wyobrażać, że miałabym dokądś iść o takiej porze.

Eleonora przeczesuje palcami mokre włosy.

— Chyba wyglądam okropnie, co?

— Żałuję, że nie mogę przyznać ci racji, ale wyglądasz tak, jakbyś zaraz miała się rozebrać do sesji dla „Sports Illustrated”.

— To jakiś magazyn?

— Tak. Faceci twierdzą, że kupują go ze względu na artykuły, ale nikt w to nie wierzy.

Twarz Eleonory rozjaśnia ironiczny uśmiech.

— Ach, teraz rozumiem. Mężczyźni to takie nieskomplikowane istoty — mówi i sięga po swoją jaskrawą torebkę. — Idę do toalety, a potem muszę napić się kawy, zanim pojawi się Bronty. Masz ochotę wybrać się z nami?

— A dokąd?

— Bronty zadzwonił do mnie wczoraj wieczorem. Poznał pewnego księdza, a ten przedstawił go komuś, kto należy do Kościoła Szatana i znał tę zamordowaną kobietę, Reę Masters.

— Utrzymywał z nią kontakty seksualne?

— Nie, nie sądzę. Choć oczywiście nie jest to wykluczone. Bronty mówi, że Rea najpierw związała się z satanistami, a potem poróżniła się z sabatem, do którego przystąpiła.

— Sabatem? To brzmi jak bajka o czarownicach.

Eleonora przysiada na skraju biurka swojej nowej koleżanki.

— Oni tak nazywają swoje konwenty. Czy wiesz, że założyciel Kościoła Szatana mieszkał niedaleko stąd? Przez mniej więcej trzydzieści lat kierował swoimi wyznawcami z San Francisco.

— Anton LaVey. To on napisał Biblię Szatana, prawda?

— Tak. Po jego śmierci Kościół przeniósł swoją siedzibę do Nowego Jorku.

— Do Kuchni Diabła. — Mitzi ma na myśli cieszącą się złą sławą dzielnicę Manhattanu, lecz Eleonora nie łapie dowcipu.

— To co, chciałabyś pojechać z nami?

— Jasne. Bardzo chętnie.

Otwierają się drzwi i do środka wchodzi Sandra Donovan.

— Mam dla ciebie zadanie, Fallon.

— Myślalam, że już mam zadanie. A co ze sprawą zabójstwa wiedźmy?

— Teraz zajmiesz się wyłącznie tym — mówi szefowa wydziału i wręcza jej kartkę. — Właśnie dostaliśmy to z Waszyngtonu.

Mitzi przygląda się widniejącemu na kartce rysunkowi.

— Co to jest? Wygląda na jakiś krzyż.

— Gratuluję spostrzegawczości. Teraz już wiem, jak dosłużyłaś się rangi porucznika i dlaczego jesteś taka cenna dla naszego wydziału. Ten krzyż jest powiązany ze sprawą morderstwa. Detektyw, który prowadzi śledztwo, poprosił nas o pomoc. Obiecałam, że polecisz nocnym rejsem i jutro będziesz na miejscu.

— Z tym może być problem. Muszę zorganizować opiekę dla dzieci. — Mitzi obraca stojące na jej biurku zdjęcie dziewczynek.

— Z tym nie może być problemu — odpowiada Donovan. — Życie musi dostosowywać się do pracy, nie na odwrót. Fracci i Bronty zajmują się sprawą Masters, więc ty masz dziś być na pokładzie samolotu. Albo lepiej poszukaj sobie miejsca w innym wydziale.

13

WALIA

KAMIENNA POSADZKA KOMNATY JEST twarda i zimna, ale Myrddin dzielnie znosi niewygodę i zbiera siły, aby wstać. Czuje pulsowanie w głowie, a jego wyniszczone przez artretyzm stawy trzeszczą, kiedy powoli dźwiga się na nogi. Wie, co musi zrobić. Czeka go jeszcze długa droga, zanim wypełni swoje zadanie.

Patrzy na Krynicę Wiedzy świadomy niebezpieczeństw, jakie się w niej kryją. Od wielu lat ta starożytna kamienna misa wysysa z niego siły i ducha. Czerpał z niej i płacił za to swoją cenę. Każde proroctwo napełniało mądrością jego umysł i wypalało ciało.

Chwyta mocno wykutą w kamieniu krawędź i przygotowuje się na to, co ma nastąpić. Zamyka oczy i odchyla głowę do tyłu.

— Jestem, stary przyjacielu. Stoję twardo i pewnie, gotów na spotkanie z tobą. Zapisz swoje przesłanie i pozwól mi zachować na tyle sił, bym mógł je zanieść światu, gdzie będzie krążyć z rąk do rąk.

Myrddin czuje, że skała pod jego dłońmi zaczyna drżeć. Z początku jest to lekka wibracja, która przechodzi w głębokie dudnienie. Pod jego stopami narasta grzmot. Potem wyzwala się moc. Tym razem jest inaczej — nie odbywa się to powoli i stopniowo. Następuje gwałtowne wyładowanie, jak uderzenie pioruna. Jego umysł wypełnia się bielą. Śnieżną bielą. Dziewiczą i anielską bielą.

Przychodzi wizja.

Dziecko zamienia się w mężczyznę, który staje się nieśmiertelny. Dziecko, które rośnie szybciej i jest silniejsze niż którykolwiek z ludzi. Młody mężczyzna, który stawia czoło światu bogaty w mądrość stulatka.

Myrddin zna tego człowieka.

Widzi go w otoczeniu ludzi, lecz osamotnionego. Właśnie przeżywa chwile rozterki, znalazłszy się pomiędzy najzacniejszymi a najbardziej nikczemnymi z ludzi. Jego spokój burzą dwie kobiety. Jedną z nich bardzo dobrze zna, druga zaś jest mu zupełnie obca. Obie są w niebezpieczeństwie — obie spojrzą śmierci w oczy.

Śmierć. Tym razem odwieczny wróg nie przybywa w pojedynkę. Prowadzi ze sobą swoich braci i siostry, mężczyzn i kobiety. Jednych wybiera przypadkowo, co do innych ma szczególne plany. Niektórych wybiera ze słusznego powodu, innych tylko po to, by uradować się widokiem ich krwi na śniegu.

Nieskazitelnie białego śniegu.

Śnieg zaczyna sypać. Zrazu tylko kilka płatków, które padają na rozpalone policzki starca. Są chłodne jak pocałunek młodej dziewczyny. Śniegu jest coraz więcej. Lodowata nawałnica przyprawia starca o dreszcze.

Wtem głowę wróżbity ogarnia mordercza biel. Lawina ścina go z nóg. Zasypuje. Grzebie pod zwałami śniegu. Przygniata i dusi. Jego dłoń ześlizguje się z kamiennej krawędzi. Myrddin chwieje się, lecz tym razem nie upada. Wizja dobiega końca. Jest dla niego jasna i zrozumiała. Teraz wie, co powinien zrobić.

Odwieczny arturiański cykl wchodzi w kolejną fazę.

14

DWUDZIESTOTRZYLETNI DWAINE VELEZ PLUJE sobie w brodę, że nie zdążył się odlać, zanim wsiadł do samochodu.

Gdyby ojciec tej małej suni nie zaczął się wydzierać, bredząc coś o „czci swojej córki”, Dwaine skorzystałby jeszcze z jego cholernej łazienki. Tymczasem musiał umykać w podskokach z jedną nogą w nogawce spodni, zbierając resztę ciuchów, które wyleciały w ślad za nim i zwisały rozrzucone po krzakach.

Cała jego godność poszła się gonić, ot co.

A jednak nie żałował. To była cudowna laseczka. Te dziewczyny na prowincji są z natury nieruchawe, ale gdy już wezmą się do roboty, potrafią dać z siebie wszystko.

Dwaine jedzie wzdłuż Connecticut Avenue, w kierunku Capital Beltray, a jego ciemne oczy bacznie obserwują okolicę w poszukiwaniu miejsca do parkowania. W radiu Jay-Z rapuje Bring it On, kawałek z albumu Reasonable doubt, dzięki któremu z gnojka zdolnego sprzedać własną matkę stał się jednym z najbardziej kasowych gwiazdorów rapu. Dwaine bębni palcami po kierownicy i myśli: Hej, koleżko, chętnie nauczyłbym twoją panią kilku sztuczek. Ta twoja Beyoncé ma zgrabniutki tyłeczek.

Z głośników dobiega refren piosenki: „No to do dzieła, skoro myślisz, że dasz radę, a jak nie, to nie wchodź mi w drogę”.

— Dam radę. Człowieku, ja bym nie dał rady? — Dwaine parska śmiechem. — I powiem ci, stary, że za nic w świecie nie wróciłaby już do ciebie, gdyby tylko spędziła noc ze mną.

Po lewej stronie drogi zauważa kilka drzew. To dla niego ostatnia szansa, by przynieść ulgę pęcherzowi, zanim skręci na zachód i pojedzie do McLean.

Co za życie. Jay-Z może się schować.

Zatrzymuje się przy Beach Drive, przecina niemal całkowicie opustoszały parking i podchodzi do kępy drzew, za którą biegnie długi trakt zwany Rock Creek Trail. Jest zdesperowany. Rozpina rozporek i natychmiast spryskuje wysoką trawę obfitym strumieniem. Ilekroć wydaje mu się, że to już koniec, skądś napływa jeszcze jedna kolejka tequili i butelka wody mineralnej.

To pewnie przez seks. Po seksie zawsze sikał, jakby miał w spodniach wąż strażacki. Wtem w głowie coś mu świta. Nabiera podejrzeń. Byle tylko nie złapał czegoś od tej laski. Opuszcza wzrok i nagle coś przykuwa jego uwagę.

— O ja pierdolę!

Jest tak wstrząśnięty, że oblewa sobie nogawki. Wycofuje się chwiejnym krokiem. Spod cienkiej warstwy rozmokniętej ziemi wyziera ludzka twarz. Dwaine uświadamia sobie, że właśnie oddał mocz na czyjeś zwłoki.

15

ANGLIA

PO SZEŚCIOGODZINNYM LOCIE Z WASZYNGTONU Owain znów stoi na brytyjskiej ziemi, a ściśle mówiąc, na czarnej asfaltowej płycie lotniska Heathrow. W otoczeniu eskorty przechodzi szybką odprawę dyplomatyczną i wsiada do czekającego helikoptera. Opancerzona maszyna natychmiast wzbija się w powietrze i odlatuje na zachód, by w niespełna godzinę pokonać dwustukilometrowy dystans i wylądować w jego wiejskiej posiadłości w Somerset. Przez okno helikoptera, który może zabrać na pokład trzynaście osób i kosztuje dziesięć milionów funtów, Owain spogląda na przesuwającą się w dole bujną zieleń angielskiej prowincji. Z każdym kilometrem odżywa jego duchowa więź z tą ziemią. Gdy jego oczom ukazują się równiny Somerset, znów czuje się spełniony.

Glastonbury.

Żadne inne miasto nie budzi tylu mistycznych skojarzeń.

Wyspa Jabłoni. Józef z Arymatei. Święty Graal.

Były ambasador Wielkiej Brytanii w Ameryce spogląda na wzgórze Glastonbury, a opowieści o pradawnych dziejach i legendy przeplatają się w jego pamięci. Tutaj rzekomo miał znajdować się Avalon, czyli miejsce, w którym został wykuty Excalibur. To właśnie tutaj trafił waleczny król Artur, kiedy Mordred, jego śmiertelny wróg, okrutnie ranił go w bitwie. Jak twierdzą niektórzy, tu właśnie Artur wyzionął ducha, a według innych doznał odrodzenia, by stać się nieśmiertelnym.

Pilot okrąża wielką posiadłość i ostrożnie podchodzi do lądowania. Owain Gwyn znów jest tam, gdzie jego miejsce, gdzie jego przodkowie walczyli i ginęli za wolność i wiarę w Chrystusa. Znów jest w domu.

Spogląda na telefon, kiedy helikopter obniża lot. Ma cztery nieodebrane wiadomości, ale tak naprawdę interesuje go tylko jedna z nich. Wiadomość od Myrddina.

16

ROCK CREEK TRAIL

ALKOHOL SĄCZY SIĘ WSZYSTKIMI porami z obrzmiałej twarzy Irlandczyka, który pochyla się nad zagrzebanym ciałem. Policjant sięga po brudną chusteczkę, by przetrzeć spocone czoło.