Centrum handlowe - Jakub Koniecpolski - E-Book

Centrum handlowe E-Book

Jakub Koniecpolski

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
  • Herausgeber: e-bookowo.pl
  • Kategorie: Krimi
  • Sprache: Polnisch
  • Veröffentlichungsjahr: 2019
Beschreibung

Szatan mieszka w Polsce powiatowej. Pod różnymi postaciami: jest szefem ochrony centrum handlowego, czai się w odwiecznej wojnie elit i plebsu, wyżynach i nizinach społecznych, w 12-godzinnym dniu pracy na kasie, żądzach i ambicjach lokalnych włodarzy oraz braku wyobraźni powiatowych policjantów i dziennikarzy. Wszystko zaczyna się od napadu na bank w nieco większym niż średniej wielkości mieście, a kończy...

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.


Ähnliche


Jakub Koniecpolski

Centrum handlowe

© Copyright by Jakub Koniecpolski & e-bookowo

Projekt okładki: Jakub Koniecpolski

ISBN: 978-83-8166-018-1

Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo

www.e-bookowo.pl

Kontakt: [email protected]

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości

bez zgody wydawcy zabronione

Wydanie I 2019

1.

– Ostatni raz, mówię ci, nigdy więcej! – Gaweł był jeszcze zaspany.

– Ostatni. Już więcej tego nie robimy. Dzielimy się kasą i wybierzemy sobie jakiś ładny, ciepły kraj. Bez tej szarówki, marudzenia i żółci – rzucił Paweł.

Mijali właśnie Garbaty Mostek nad linią kolejową w kierunku Olsztyna. Mogła być wczesna wiosna lub późna jesień. To nie było zbyt istotne.

– Ty tylko o jednym: Argentyna, Peru, Malta, Cypr, Portugalia – i tak w kółko. Ja mówię o tej Beacie. Ja pierdolę! Myślałem, że kutasa mi ucięło – tak spięła pośladki. Czy robiłeś to kiedyś z tak chudą 50-latką, mając w głowie tylko to, że do domu wróci jej obleśny mąż lub jedno z czworga jej prawie dorosłych dzieci i nakryje was na analu w mikrokuchni? Rzygać mi się chce, jak sobie przypomnę jej długie włosy wokół cipska. Skończ wreszcie pierdolić i chodźmy szybciej na tę robotę. Muszę się obudzić.

Beata pracowała w PKO na Szerokiej. Przez lata siedziała w kasie. Niedawno awansowała. Teraz wciskała staruszkom kit z mikropożyczkami. Była w tym naprawdę dobra. Seniorzy jedli jej z rąk. Wysoka, dobrze zasuszona, mocny makijaż, lekko obwisły biust – ideał dla 60- i 70-latków. Hobby: orzeszki ziemne, pasjans i dobra książka.

– Dlaczego ona? No pytam, dlaczego? – Gaweł zadzwonił do Pawła i dopytywał po ich pierwszym razie. Ale Paweł od razu wiedział, że Beata zacznie sypać jako pierwsza. Wystarczy dotrzeć tam, gdzie nigdy nie dotarł jej mąż.

Gaweł nawet nie przypuszczał, że pójdzie mu tak szybko. Że wystarczy dość duży kredyt gotówkowy, kilka słodkich słówek i karteczka z numerem telefonu powoli wsunięta w spoconą dłoń Beaty. Spotkali się tego samego dnia wieczorem. U niej. Wyglądała inaczej niż w banku – wycisnęła z siebie wszystkie pokłady uroku trzymane od kilku lat gdzieś na dnie. Ponoć w każdej kobiecie można znaleźć coś pięknego lub choćby coś, co pięknym było niegdyś. Skupił się i nie mógł jednak tego u niej znaleźć. Nawet na siłę.

Starsza córka poszła do koleżanki na noc, młodsza – na basen z młodszym synem. Starszy syn szlajał się jak co piątek z kumplami po Czyśćcu. A mąż robił klatę na siłowni. Mieli dla siebie dwie godziny. – Chyba tam nie dojdę – Gaweł wystękał po kilkunastu minutach.

– Boli cię? – zapytała Beata takim tonem, jakby pytała syna, czy boli go gardło. – Daj, pomasuję. Tak dobrze jeszcze nigdy mi nie było. Nigdy.

Po chwili znów w nią wszedł. Ale czuł do siebie wstręt. Jakby robił to z mężczyzną. Od tyłu wyglądała jak facet. Żadnego wcięcia w talii. Doszedł, kiedy przez jej ciało przeszedł dreszcz. Nigdy go tak nie bolał penis.

Wczepiła się w niego i zaczęła przygryzać sutki. Lekko ją odepchnął. – Nie teraz. Są zbyt wrażliwe – wystękał Gaweł, cały czas miał skrzywioną minę.

– No to wstajemy – zarządziła Beata i w pośpiechu zaczęła się ubierać. Gaweł poszedł do łazienki. Na gumce była krew. – Ja pierdolę – rzucił.

Beata wyśpiewała wszystko jak na spowiedzi, ale dopiero po... trzech spotkaniach. Paweł miał rację: w jednym paluszku miała wszystkie zabezpieczenia w banku. Wszystko: rozkład kamer, alarmów pod stołami, grafik dyżurów ochroniarzy, godziny dostaw pieniędzy.

– Przynajmniej wiesz, co cię czeka na starość – zażartował Paweł, gdy mijali wiadukt nad linią kolejową wpisany w największe w mieście rondo.

– Pierdol się! To naprawdę cię tak bawi? – Gaweł szedł jak na szafot. – Nie pędź tak. Mamy jeszcze chwilę. Nie musimy wchodzić punkt ósma. Mam jakieś przeczucie, że dzisiaj wpadniemy. Że wylądujemy w kiciu.

– Zawsze tak mówisz. To pójdzie szybko. A jaką sobie dziś balangę strzelimy! Wódka, trawa, panienki. Wszystko, co tylko chcesz!

– Ostatni raz? – zapytał Gaweł i zrobił minę, jaką zdarzało mu się robić na zdjęciach z dzieciństwa. Paweł był starszy o dwa lata. Ale wszyscy myśleli, że to Gaweł jest starszy. Ożenił się. Zasadził drzewo. Spłodził trzech synów.

2.

12-latek w skórze 40-latka – tak najprościej można opisać Sebę. Od 12. roku życia paplał trzy po trzy. Ale na to nabierały się wszystkie nauczycielki, kasjerki, kobiety w kolejce, matki z wózkami, matki obłożone siatkami zakupów, a zwłaszcza te stojące w kolejce do pośredniaka i po zasiłek. Imponował im. Miał bialutkie zęby. Opalony. I tępy jak one.

Ale w jego ruchach było coś delikatnego. Były pełne poezji. Gdy poruszał miotłą na placu głównym przed Domino. Był jak wstęp do pierwszego koncertu brandenburskiego Bacha. Jakby na palcach przemierzał trawniki, trawniczki. W śmietniku lądowały pety, papierki po cukierkach, puszki i butelki. To znak, że zombie jeszcze spały.

Królestwem Seby był składzik, do którego klucz mieli tylko Dominatorzy i on. Metr na metr. Nic specjalnego. Grabie. Miotły. Zestaw od śniegu. Kosiarki. Śrubokręty. Balbina, żona Seby jak najęta przez zaciśnięte zęby syczała: – Żebyś ty tak sprzątał w domu, jak w tym twoim składziku.

– Weź się – szeptał pod nosem, a w myślach dodawał: „ty głupia kurwo, szmato jebana, ja ci kiedyś jeszcze pokażę”.

– Co tam mruczysz? – pytała.

– Nic – odpowiadał i się zamykał. Przez całe wieczory przerzucał kanały w kablówce. Balbina po drugim dziecku wyglądała, jakby cały czas była w ciąży. Nogi opuchnięte. Pod nosem wielkie krople potu. Jedno co ich łączyło, to miarowe pociąganie nosem. Po tym można było późnym wieczorem poznać, że jeszcze żyją i wypełniają sobą 44 metry kwadratowe na Nizinnej. Gdy się kłócili, rzucała: – Ale ja byłam głupia! Było iść za Darka! Prawdziwy facet! Teraz bym mieszkała na Górze! A nie w tym nędznym socjalu! A tak się tutaj urodziłam! Tutaj zejdę!

Po nizińsku w skrócie brzmiało to mniej więcej tak: „Zrobiłeś ze mnie sukę i dziwkę! Jak sukę mnie brałeś! Chuja obciągałam Darkowi! Widzisz! Z połykiem! Patrzyłam mu w oczy! A z tobą chuja mam i chuja walę! Nie będę ciszej! Niech się dowiedzą, żeś ciota! Że pedałowi byś obciągnął!”

Wtedy przyspieszał zamiatanie. Tlące się jeszcze w oddali, senne promienie słońca rozświetlały jego twarz. Miał być piłkarzem, a później trenerem. Sporo grał. Ale to nie była kontuzja.

– Czyś ty z chujem zamienił się na głowy! – powtarzał jego trener, gdy zbliżał się do piłki. – Nadajesz się tylko do zamiatania. Do łopaty. Do zbierania gówna. Bo jesteś i byłeś gównem.

To był ważny poranek. Czwartkowy poranek przed najdłuższym długim weekendem od lat. Zacznie się w sobotę i skończy dopiero w środę. Ot, taki prezent od partii rządzącej. Od poranka miasteczko zaczęło robić zapasy. A co tam – nie unikajmy klisz – jak na polsko-polską wojnę się zbroili.

Drugi po Sebie był Giedrys. Przychodził wpół do szóstej. Odpicowany. Z daleka było go czuć po wyjątkowo intensywnym zapachu dezodorantu. Ciągnął się za nim niczym wierny pies. „Giedrys się zbliża” – pomyślał Seba.

Z daleka wyglądał niczym terminator. Nerwowo poprawiał ciemną grzywkę. Nie szedł. Unosił się kilka centymetrów nad ziemią. Seba wstrzymał oddech, zagryzł wargi i wypuścił z dłoni miotłę.

– Siema, debil – rzucił Giedrys. Seba był nieobecny. Mruknął coś.

Po tym przywitaniu zawsze rozpoczynał się rytuał. Otwieranie Domino. System zabezpieczeń centrum handlowego był – uwaga! fanfary! – autorskim dziełem Perełki. A raczej pracą zbiorową jego i jego kolegów SB-eków. W Polsce nikt takiego nie miał. Nawet mysz się nie prześlizgnie. Gdyby po zamknięciu Domino w budynku pojawił się tlenek węgla i łapczywie wypełniał wszystkie wnętrza, nie znalazłby ujścia. A wszyscy, którzy zostaliby po godzinie „zero” w środku, odpaliliby wrotki.

Jeden kod otwierał całe królestwo. Znały go tylko cztery osoby. Wyjątkiem był schron pod centrum handlowym. Tam dostęp miał tylko Perełka i szef miejskiej obrony cywilnej. Domino powstało na planie koła. Nad schronem przeciwatomowym. Ale na początku lat 90. nie takie rzeczy przechodziły.

To było pół roku temu. Bomba. Do Perełki dzwoni dziennikarz Pomorza – Mariusz Sczaniecki. Smarkacz po historii. Żółtodziób. Jego szefem był Wiesiek, kombatant Solidarności, a raczej „kombatant”, bo nic wielkiego w podziemiu nie zrobił, oprócz tego, że zeszczał się w gacie, gdy wpadł w ręce SB z bibułą. Taki z niego był bohater, bez ani jednego liścia czy łokcia w podbrzusze wsypał kolegów i jedną z drukarni. Nigdy się im nie przyznał.

Teraz postanowił oczyszczać miasto rękami nieopierzonych dziennikarzy, a że szefem archiwum był jego kolega ze szkolnej ławki, to pismaki miały niemal wszystko na zawołanie ręki. Perełka wiedział, że kiedyś ktoś do niego zadzwoni i zapyta o tamte czasy. Ale nigdy nawet przez myśl mu nie przeszło, że bardziej zirytuje go nie to, że ktoś grzebie w jego grzeszkach sprzed kilku dekad, ale że robi to żółtodziób, który w PRL sikał w pieluchy i patrzył, czy są równo mokre. Ni w ząb młody dziennikarz nie rozumiał tamtych czasów. Ale teczki czytał z namaszczeniem i wypiekami. Miał też wyjątkową zdolność do łączenia faktów. Wystarczyło...

Perełka nie miał pojęcia, ile się ostało z jego teczki. Nie spodziewał się, że zachowa się aż tyle. Zygmunt obiecał, że wyczyści wszystko, a w aktach osobowych zostaną tylko same nagrody. Reszta pójdzie na papier toaletowy. Kilka lat później Zygmunt – gdy jak pączek w maśle pobierał jedną z najwyższych emerytur w mieście – przy wódce wspominał:

– Jacy ci Polacy są durni. Ot, duraki. Przez miesiące podcierali dupy naszymi teczkami. Chropowata srajtaśma skryła nasze największe tajemnice.

Pod koniec 1989 r. w wydziałach panował popłoch. Nikt nie chciał podpaść. Już nie było hieroglifów. Każdy się starał. Każdy papier miał pieczątkę. Wszystko po to, aby nie trafić rzutem na taśmę na czarną listę. Bo ci z czarnej listy mieli zagwarantowane, że ich teczki przetrwają nawet trzecią wojnę światową, że będą jak pancerze karakanów po wojnie nuklearnej, że dotrwają czasów, gdy temperaturą i wilgotnością powietrza w przepastnym archiwum będzie sterować komputer z czterordzeniowym, tfu!, z kilkoma ośmiordzeniowymi procesorami.

– Panie redaktorze, jestem osobą prywatną. – Tak Perełka zareagował na prośbę żółtodzioba o spotkanie. – Ależ ja sobie nie życzę. To, co jest w tej teczce, niech w niej pozostanie. Po co wyciągać te sprawy? Czy komuś zaszkodziłem? Kto nigdy nikomu nie zaszkodził, niech pierwszy rzuci kamień. Gdybym miał jakąś wielką emeryturę, tobym tu nie pracował. Powtarzam jeszcze raz, już mnie pan o to pytał trzykrotnie, w naszym mieście nie ma żadnej czerwonej mafii i spółdzielni. To jakieś bajki.

Jak zwał, tak zwał. Ale taka czerwona pajęczyna istniała i trzymała się blisko. Kontakty się odnowiły na stypie Zygmunta. Okazało się, że to on wszystkich poróżnił. W 1989 r. rozpoczął jakąś grę, żeby wszystkich między sobą skłócić. Na jaw wyszło, że przejęły go nowe służby. Zygmunt zawsze był dobrze zorganizowany. Perfekcyjnie prowadził wszystkie papiery i teczki. Dbał o szczegóły. Nienawidził niechlujstwa. Dlatego tak bardzo imponowała mu Weronika, która szybko stała się jego prawą ręką. Pedantka. To ona trzymała kasę. Miała w rękach cały fundusz operacyjny.

To paradoks, ale to Zygmunt zorganizował nowe służby, a te dały mu pełną ochronę. Jego polisą była też niepozorna szafa w górnym przedpokoju. Miała podwójne drzwi. Żeby wejść do niewielkiego schowka, trzeba było się przeczołgać dwa metry. A tam piętrzyły się jedna na drugiej teczki. To były haki nie tylko na ówczesne elity. Ale też na wielu wilczków, młodych i ambitnych, przed którymi świat stał otworem, kandydatów na kandydatów, gołowąsów skazanych na wieloletnie noszenie teczki i asystowanie mistrzom, profesorom, przełożonym, dyrektorom i prezesom. Którzy mogliby jednym ruchem skręcić im karki jak lalkom młodszych sióstr, którym za żadne skarby nie umieli wkręcić głów i kończyn. Którzy chcieli za wszelką cenę zająć ich miejsce. Jak najszybciej.

– Jaka spółdzielnia? – Dziwił się Perełka, rozmawiając przez telefon z żółtodziobem. – Czerwona? Kto panu takie bajki naopowiadał? Wiesiek? Wiesiek to trząsł wtedy portami. Był małym chujkiem. Nagrywa pan? Był ma-łym chuj-kiem. Mam to powtórzyć? Nikt nawet nie pomyślał, żeby go internować. Operacyjnie był totalnie bezużyteczny. Ja już skończyłem.

Po tygodniu dostał maila z pytaniami od żółtodzioba. Były naiwne. Wkurwił się. „Jeśli nie odpisze Pan do piątku, to opublikuję artykuł bez Pana wypowiedzi”. Pytania były z dupy, np. czy nie żałuje, że pracował w Służbie Bezpieczeństwa, czy zaszkodził komuś, czy pobił kogoś podczas przesłuchania, czy szantażował kogoś. „Co za kurew, szantażuje mnie i sam pyta, czy szantażowałem” – pomyślał. Odpisał krótko: „Jestem osobą prywatną. Jeśli w jakikolwiek sposób w publikacji zostanie naruszone moje dobre imię, skieruję sprawę do sądu”. Artykuł nie poszedł, ale niepokój został.

Wiedział, że wcześniej czy później znajdzie się taki dziennikarz – ci coraz nowsi i młodsi mają coraz mniej skrupułów, dla nich PRL to nie filmy Barei, tylko totalna abstrakcja, czarno-biały film, zabawa w kotka i myszkę między bezpieką a Solidarnością – który nawet nie zapyta, po prostu ciurem opublikuje jego teczkę i będzie mieć na wszystko wywalone.

Pewnego pięknego dnia żółtodziób zaginął. Po kilku miesiącach odwołano poszukiwania. Na cmentarzu przy Grudziądzkiej pochowano pustą trumnę.

A.

Tchnijmy nieco oddechu w przestrzeń. Miasta, jak sny, są zbudowane z pragnień i lęków, nawet jeśli wątek ich mowy jest utajony, zasady – absurdalne, perspektywy – złudne, a każda rzecz kryje w sobie inną.

Mury są jego skórą. Już od momentu, kiedy znikają rusztowania, spocone twarze budowniczych i czerwone od cegieł ich ręce narażone są na skaleczenia i skazy. Blizny na murach miasta nie znikają. Każde krwawienie, każda przerwa i wyłom, nawet zatrzymane, wypełnione i zapomniane, będą zawsze widoczne. Nikt nie znajdzie takich samych cegieł, a nawet jeśli tak się stanie, nikt z pewnością nie odszuka tych samych dłoni, takich samych rusztowań. Mury wkopane na kilka metrów pod ziemię, przy zwłokach niemowląt, utrzymywały miasto w poziomie i pionie. Żaden podmuch wiatru, żadna, nawet najwyższa, fala, nie mogły ich ruszyć. Stały milczące, nie oglądając się na miasto tak, jakby w ogóle nie istniało. Skóra z każdym biciem ratuszowego zegara, z każdym następnym odbiciem się wieży św. Janów w rzece, z każdym wiosennym wdechem i jesiennym wydechem, biciem serca noworodka – wiotczała i traciła swoją elastyczność. Najpierw zupełnie wypłowiała. Powoli pęczniała i stawała się przy tym coraz bardziej przejrzysta. Już z drugiego brzegu widać było kroki na chodnikach, wózki, falujące morza głów. Prześwity odsłaniały witryny sklepów, szyldy zakładów, z daleka wyraźniejszy już był numer tramwaju, a z czasem nawet zawinięty wąs motorniczego. Mury, których nie oszczędzały ani wiatry, ani spojrzenia spacerujących, zdawały się kruszeć. Słońce z dokładnością zegara, krok po kroku, cegła po cegle, obdzielało je promieniami.

Wystarczyła tylko chwila nieuwagi: dwa lub trzy wypalone cygara, przepalony obrus i kilka podpisów pod wymiętymi stronami, uniesienie kilkunastu rąk do góry. Miasto oddychało pełniej. Od strony fosy, później od Chełmińskiej. Mury nad Wisłą o niczym nie wiedziały, wciąż milczały, aż do momentu, kiedy miasto niemal niezauważalnie zaczęło przechylać się w stronę Bydgoskiego Przedmieścia. Każdego ranka pojawiały się też nieustające do wieczora wstrząsy, drgnienia, wibracje, falowania, wahania. Wystarczył o jeden za dużo wóz, mężczyzna z dwiema walizkami, dwa tramwaje mijające się na Kopernika czy nowa, lśniąca proteza Janczaka.

Na leniwie płynącą wodę spoglądały groźne oczy strzelnic tak, jakby chciały zbliżyć się do niej, dotknąć, oswoić swoją wieczną suchość, płowiejącą czerwień. Grozić zdawały się też kasztanowce, a w ich gałęziach całe roje much i komarów, które każdego letniego poranka wybierały się na miasto, nieustannie goniąc za pannami w przyciasnych uniformach pokropionymi zbyt intensywnymi perfumami. Starcy przyglądali się robotnikom, grożąc im swoimi długimi palcami. Przylizywali swoje siwe włosy, kobiety zaczesywały za uszy. Dzieci ustać nie mogły, jak to dzieci, kręciły się, biegały, roznosząc piach i czerwonawy, ceglany pył. Nad tłumem unosił się kurz, który powoli opadał na spocone ciała, unosiły się też rozmowy, a raczej ich szmer, w którym nie dało się rozpoznać żadnego słowa. One też pod wieczór opadały, podobnie jak emocje, które uciekały przez kratki w wannach i prysznicach wraz z piaskiem i potem.

Mury od strony fosy, a później też od Chełmińskiej, zaczęły przypominać zęby starego Janczaka. Poczerniałe końce wielu wprawiały w drżenie. Martwa ziemia nie potrzebowała wiele, wystarczyło trochę słońca, kilka nasion, kilka młodych drzewek i ogrodnik, który codziennie wieczorem je doglądał. Zaczęło wiać. W mieście zapanował ruch. Nie kończyły się pielgrzymki papierków od cukierków, różnego kroju liści, zgubionych chustek, o których nikt już nie pamięta, pojedynczych włosów gubionych przez panny przy porannym rozczesywaniu. Nic już nie miało tej samej postaci, co wcześniej. Szyldy i okiennice zużywały się szybciej, nie wędrował już ulicami zapach świeżych bochnów chleba, ani kwiatów od wiecznie niezadowolonych kwiaciarek, ani też krochmalonych prześcieradeł schnących na strychach. Ludzie trochę przyspieszyli kroku, jakby wiatr wszystkich do czegoś gonił. Nie wiadomo, skąd pojawiły się przeciągi, których wcześniej mieszkańcy nie znali. Wprawiały w ruch mieszkania i wszystkie przedmioty, które chroniły kamienice przed poderwaniem w niebo. Czas jakby przyspieszył. Krótka wskazówka na ratuszowym zegarze nie nadążała za długą. Dzwony biły prawie nieustannie, kiszki niemal po pstryknięciu palcami wypełniały się mięsem, bochenki rosły w kilka sekund, dzieci od razu po urodzeniu mówiły: „Mama”, „Tata”, „Baba” i „Dada”.

Ale w pewnym momencie miasto – przypominające z daleka talerzyk z wgłębieniem na filiżankę – zaczęło tracić równowagę i przechylać się w różne strony w zupełnie nieznanym rytmie. W drżenie, wibracje, tiki, dygot, ciarki i dreszcze zaczęły je wprawiać błahe czynności. Ten dobrze naoliwiony mechanizm zaczynał się krztusić. Najstarsi mieszkańcy domyślali się, że może chodzić o to, że wraz ze wzrostem cielska miasta zaczęło się wielkie niwelowanie terenu. Jeszcze nie tak miasto było rozpięte między wzniesieniami: było bliżej bogów, można było je oglądać z wielu różnych perspektyw, a i wschody czy zachody miały znacznie więcej uroku niż teraz. Teraz wszystko jest płaskie, na jednym poziomie. Co więcej – wewnątrz tego tworu – tworzył się lejek, wokół którego gromadziły się niezastygłe emocje, niewykrzyczane przekleństwa, kompleksy dziewcząt z dobrych i złych domów, niespełnione żądze kochanków i małżonków. Jak wcześniej można było liczyć na przeciągi, tak teraz atmosfera z roku na rok gęstniała. Kilkusetletnie mury kumulowały tę niezdrową energię.

Z każdym kolejnym budynkiem – każdy był jak kubek w kubek – zmniejszała się perspektywa. Twarze też wydawały się do siebie coraz bardziej podobne. Zaczęły rosnąć sznury aut, kolejki do sklepów, a na ulice rozlewała się szara magma, która momentalnie stygła.

Te góry, pagórki i wzniesienia zostały jednak w ludziach. Góra – choć teren był równy jak stół – nadal była Górą i siedziała w jej mieszkańcach. W ich gestach, słowach, spojrzeniach, większych i wyższych domach, lepszych samochodach i oczywiście w portfelach. Na Nizinnej nie było inaczej – do niedawna był wielki rów, gdzie wrzucano zwłoki noworodków, starców i całe zapasy żółci i płynów ustrojowych – tam także pewnego pięknego dnia wjechał ciężki sprzęt i wszystko wyrównał. Mieszkańcy Nizinnej zaczęli chodzić z wysoko podniesionymi głowami, najpewniej czuli się na grupie, na zebraniach, zjazdach i wiecach, dorobili się ciemnych łazienek i dusznych kuchni, ale w środku siedział w nich dalej wielki rów, którego nikt nie potrafił zasypać. Wielki rów nie siedział w ich psujących się zębach, zawszawionych dzieciach czy w brudzie pod paznokciami, on krążył po wszystkich naczyniach krwionośnych jak tlen.

3.

Byli już na Starówce. Zawsze gdy zbliżali się do kolejnej roboty, Gawłowi stawały przed oczyma przerażone oczy kasjerek, ekspedientek, ochroniarzy i przypadkowych ludzi. W uszach miał pisk dziesięciolatki z Góry, która tak się ich przestraszyła, że nijak nie dało się jej uciszyć, i przeraźliwe stękanie 80-latka, który za nic w świecie nie chciał oddać emerytury. Na takich działa tylko jedno. Szybkie i mocne uderzenie kolbą w kark.

Paweł kilkanaście lat ćwiczył różne sztuki walki. Gaweł był noga. Przed rozwodem na raty wiązał buty. Musiał się nieźle nagimnastykować, żeby stojąc na baczność, zobaczyć swoje stopy i penisa. Był obleśnie gruby. Bo grubym można być na różne sposoby. Możesz wyglądać jak ludzik Michelin. Możesz być zbity i jędrny. Ale możesz też się obleśnie przelewać i kolekcjonować kolejne fałdy i fałdki. Niemiłosiernie się pocić, zawsze i wszędzie. Gaweł najbardziej nie lubił zostawiać mokrych placów na fryzjerskim fotelu, w którym wypełniał wszelkie zakamarki. Dlatego też za każdym razem, po zakończeniu strzyżenia, wiercił się, aby wytrzeć pot. Wszystko jednak zmieniło się po rozwodzie, kiedy wziął się za siebie.

– My chyba nie jesteśmy z jednego ojca i matki – cykał Paweł na Gawła, kiedy uczył go różnej maści sztuczek i ciosów. Takich „w razie czego”.

– Najlepszy efekt daje zwykły cios w brodę – tłumaczył z wypiekami na twarzy Paweł. – To nie może być uderzenie od dołu. Lepiej bardziej od przodu. Tak, żeby szczęka przesunęła się do tyłu. Jeśli uderzysz mocno, delikwent na krótko straci przytomność, a wtedy możesz zrobić z nim wszystko. Jeśli uderzysz za słabo, a przeciwnik jest od ciebie silniejszy, masz przesrane. Ale jeżeli straci równowagę, masz czas, żeby zacząć spierdalać. Dlatego przed wyprowadzeniem ciosu, lepiej się zastanów.

Paweł był w siódmym niebie:

– Z jabłkiem Adama lepiej uważaj. Wystarczy lekki cios, żeby delikwent zaczął się dusić. Ale jak uderzysz mocniej, możesz zrobić komuś poważne kuku: krtań jest dość elastyczna, ale możesz ją łatwo uszkodzić. Koleś zacznie się dusić i może utopić się we krwi.

Paweł był najlepszym dziennikarzem śledczym w mieście. Najlepszym do czasu, kiedy sprzedaż jego gazety nie zaczęła drastycznie spadać na łeb, na szyję. Właściciel – jakiś fundusz inwestycyjny ze Skandynawii – miał to wszystko w nosie. Wyprzedawał to, co się da: drukarnię, nieruchomości. Przygotowywał firmę do sprzedaży za symboliczną złotówkę wraz z kulą u nogi, jaką była rzesza dziennikarzy starej daty.

– A jak nie masz pomysłu, jak uspokoić ochroniarza lub po prostu chcesz, żeby zajął się sobą, zrób jedno albo dwa – tyle wystarczy – cięcia wzdłuż bruzd na czole – ciągnął swoją opowieść Paweł, a Gaweł w skupieniu słuchał jego porad. – Im głębsze i dłuższe, tym lepiej. Taka rana nie jest groźna, ale delikwent już ci tyłka nie zawraca. Krew szybko zalewa oczy. Lepiej takiego od razu związać, bo po chwili wygląda jak czerwona małpa.

Trener Pawła – stary Janczak, co miał więcej w bicepsie niż w rozumie – zawsze mu powtarzał:

– Najlepszą obroną jest atak. Skup się na jednym miejscu. Wal po prostu w nos. Ale od przodu lub z boku. Jak za mocno uderzysz od dołu, możesz wbić go w mózg, a wtedy i po nim, i po tobie. Lepiej więc z przodu lub z boku. To jest całkiem przyjemne. Kilkanaście razy łamałem nos. Gorzej jak tobie złamią. Da się przeżyć.

– Albo klasyczne stereo, czyli uderzenie w uszy otwartymi dłońmi – tłumaczył Paweł. – W ten sposób możesz kolesia zwalić z nóg.

Kiedy mijali delikatesy Staromiejskie, Gaweł przypomniał sobie ich pierwszy raz w sklepiku na jego osiedlu. Wybrali taki na drugim końcu, w którym nie był ani razu. To była jakaś podła nora. Głównie z piwskiem i szlugami. Idealna na próbę generalną. Tego ranka za ladą stała Jadwiga.

Wbiegli do sklepiku w kominiarkach. Jadwiga akurat ziewała. Miała bardzo słaby wzrok.

– Co panom podać? – przywitał ich piskliwy głos.

Zdumieni spojrzeli na siebie. Nie wiedzieli, co robić.

– To jest… – Paweł zawiesił głos. Zawsze był pewny siebie, ale teraz był zupełnie speszony, bo Jadwiga patrzyła na nich i mrużyła oczy, ale była totalnie spokojna.

– Jesteście Mu… rzy… nami? – zapytała nieśmiało Jadwiga, mrużąc oczy.

– Paweł, kurwa! Ona jest totalnie ślepa! Co teraz?! – rzucił Gaweł.

– Ja ci, kurwa dam Pawła, co ja ci mówiłem! – Dawno nie widział Pawła tak wściekłego. Paweł rzadko przeklinał. Niemal brzydził się wulgaryzmami.

– Panowie, piwo, papierosy albo wynocha mi stąd. – Jadwiga zaczęła się denerwować. Wzięła do ręki telefon i zaczęła wykręcać numer do Wieśka, właściciela sklepiku. Ten i tak jednak by nie odebrał, gdyż leżał w łazience w rzygowinach po wczorajszej imprezie. A że zjadł górę żarcia, to i na grubość centymetra zakrył niewielką łazienkę swoimi rzygowinami.

– No, kurwa, strzel ją! – krzyknął Paweł. Gaweł uniósł kolbę od KBKS-u i uderzył Jadwigę w kark. Zacharczała z bólu i zakryła się rękoma. Ale stała. Po chwili złożyła ręce jak do modlitwy i spojrzała swoimi wielkimi oczyma na Gawła. Była przerażona. Całe życie ktoś ją ciosał i rzeźbił. Ale to byli jej bliscy. Wiedziała, że będą bić tak, żeby nie zabić. Najpierw ojciec – raptus z ciężką ręką i lekką głową. Potem mąż – z równie ciężką ręką, cholernie zazdrosny. Później syn – jak tylko ją przerósł, tylko tak prosił o pieniądze.

– Weźcie wszystko: kasę, piwo i papierosy, ale mnie nie zabijajcie, proszę – wydusiła z siebie. Łzy jak wielkie grochy spływały po policzkach zaoranych zmarszczkami. Wiedziała doskonale, jak płakać na zawołanie. Wiedziała, że trzeba dostroić błagalny ton, aby usłyszeli ją sąsiedzi z dołu, jedyni, którzy mieli telefon w kamienicy i nie bali się go używać.

„W młodości musiała być nawet ładna” – pomyślał Gaweł, jeszcze raz uniósł kolbę i uderzył w to samo miejsce.

– Na tyle cię stać? – mruknęła pod nosem.

– Kurwa, nawet jej powalić nie umiesz. – Paweł się wściekał. Wyrwał mu z rąk KBKS, wziął zamach i uderzył raz a dobrze. Jadwiga osunęła się na ziemię. Straciła przytomność. – Sprawdź, czy dycha. Nic nie mów.

W kasie miała zaledwie 100 zł, przed chwilą rozmienione w kiosku obok. Wzięli wszystko. Gaweł nie mógł się uspokoić przez godzinę. Paweł grał takiego, dla którego to nie był pierwszy raz. Ale ktoś musiał wziąć się w garść:

– Jeśli to ma być seria i jeśli chcesz stąd wyjechać raz na zawsze, to nie możesz pękać. W niedzielę robimy kolejny sklep. Tym razem u mnie.

Gaweł też był dziennikarzem. Kiedy się przedstawiał, ludzie słysząc nazwisko wstrzymywali oddech. Ale schodziło z nich powietrze, kiedy okazywało się, że dzwoni nie Paweł, ale Gaweł. Gaweł był ambitny, ale nie miał nosa do tematów. Koniec końców potrafił tylko gryźć po kostkach lokalnych samorządowców, którzy bawili się z nim w kotka i myszkę na każdym kroku. Nie to, co Paweł i jego afery, po których prezesi, dyrektorzy i kierownicy tracili swoje posady, ba, mogli zapomnieć o dalszej karierze w tym mieście. Gaweł zaś tropił małe aferki.

– Wspaniały temat: pani prezes miejskiej spółki cztery lata temu pojechała firmowym samochodem na ślub wiceprezesa. – To jedna z recenzji jego pomysłu na tekst w wykonaniu szefowej lokalnej redakcji Grażynki.

– Wielkie mi co. Nawet zapłaciła za paliwo i kierowcy. Czy ty myślisz, że temat sprzed czterech lat kogoś grzeje? Że ktoś jeszcze pamięta panią prezes i wiceprezesa, którzy już nie pracują w spółce, a po przegranej swojej sitwy w mieście zniknęli z życia publicznego i teraz klepią biedę w starostwie, gdzie ostali się ich kumple?

Gaweł się wyrobił. Po rozwodzie schudł 30 kilogramów. Przeleciał dziesięć panienek, z czego każda miała orgazm i to nie jeden raz. A już myślał, że kobieta i orgazm mają się tak, jak piernik do wiatraka.

Po kilku razach przejął pałeczkę od Pawła. I ta najważniejsza kwestia teraz mu przypadała. Jaka zapytacie?

4.

Perełka znał rozkład Domino jak własną kieszeń. Nic dziwnego. Przez wiele lat był szefem obrony cywilnej. To, że Domino powstało nad jedynym schronem przeciwatomowym w mieście, było wyłącznie jego zasługą. Teraz pewnie byłoby to nie do pomyślenia. W latach 90. było jednak inaczej. Wystarczyło znać kogo trzeba i mieć trochę pieniędzy.

Właściciele Domino często się zmieniali. Galeria handlowa przypominała rodzącą się w bólach nową Polskę. III Rzeczpospolitą. Upudrowana z zewnątrz, w środku zgnilizna, przesiąknięta nienawiścią. Z nienawiścią jest tak, że jak bakcyl dżumy nigdy nie zanika i nie zamiera. Ona się kumuluje. W ciemnych zaułkach, w piwnicach, pawlaczach, w kącie pokoju, we łzach wycieranych w poduszkę, na forach internetowych, w klastrach dysków twardych, między liniami papilarnymi i cięciami noża. Przenika w mury, osiada na firanach i kotarach, gromadzi się pod skórą.

Domino – jak sama nazwa wskazuje – zostało wybudowane na planie koła. Na pierwszy rzut oka bardziej przypomina bazylikę, odwróconą wyciskarkę do cytryn albo magazyn na sól drogową. „Drugiego takiego centrum handlowego nie ma nigdzie” – to jedno z pierwszych haseł reklamowych centrum. „Domino – tu poczujesz się jak w domu” – to kolejne. Im dalej w las, tym gorzej. Bezdennie głupie, prowincjonalne specjalistki ds. promocji z lat 90., które dorastały w latach 80., w najlepsze tapirując do granic możliwości swoje fryzury, chcąc przypodobać się swoim włochatym prezesom, wymyślały kolejne slogany: „Domino – dominuje na rynku”. A ci widząc ich pączkujące ciała, podrygujące w rytm kolejnych szlagierów Ace of Base i czując, że znów im staje, zgadzali się na wszystko.

Ale im też uśmiech z ust schodził, kiedy zbliżał się koniec roku. To oznaczało wielkie podsumowanie w Domino albo ścięcie głowy prezesa i publiczne rozwleczenie jego wnętrzności przed wszystkimi pracownikami, albo święty spokój oraz kolejny rok w fotelu, a czasami nawet podwyżkę.

W ciągu 25 lat zmieniali się tylko właściciele 49-procentowego pakietu Domino. 51 proc. niezmiennie należało do Sponsora, którego nikt nie znał ani z imienia, ani z nazwiska. Było wiadomo tyle, że pochodzi z miasta i zapragnął, aby jego gniazdo na początku swojej drogi w nowej Polsce, przynajmniej w handlu mogło poznać nowe, zachodnie standardy. Nawet w latach 90., kiedy dziennikarze zamiast internetu mieli jeszcze mózgi, a także dużo większe zdolności analizowania tego, co się dzieje wokół nich, nikt nie dotarł do Sponsora. Ba! Nikt nigdy go nie widział. Po 2000 r. słuch o nim zaginął. Legenda rozpłynęła się jak landrynka na języku. Było tylko twarde 51 proc. udziałów i kolejni udziałowcy. Lepsi i gorsi.

Perełka był lewą i prawą ręką Sponsora. Był jedyną osobą, która pośredniczyła w kontaktach między Sponsorem a resztą świata. Z czasem wiele osób zaczęło traktować Perełkę jak Sponsora. Odpowiadał na to agresją. Ale fakt faktem, nikt tak dobrze jak on nie znał Domino.

– Wyślę cię tam, gdzie psy dupami szczekają i chujami ciągną wodę z kapusty! – Te słowa w ustach Perełki oznaczały dla jego rozmówcy koniec nie tylko rozmowy, ale również kariery w Domino. Czasem nawet w mieście.

Centrum było wyjątkowe nie tylko dlatego, że było wpisane w okrąg czy też za sprawą układających się w kręgi sklepów – kręgiem zewnętrznym z hipermarketem, sklepem z elektroniką, meblowym i wewnętrznym z różnego rodzaju butikami i usługami. Wyjątkowe było to, że każdy z tych kręgów miał osobny system zabezpieczeń. Każdy z kręgów miał osobne żelazne kotary. Łącznie cztery kręgi kotar, które mogły odizolować cały budynek od zewnątrz, zewnętrzny krąg sklepów od reszty centrum, a także wewnętrzny krąg sklepów wraz z centralną częścią, gdzie znajdowała się wspólna klatka schodowa prowadząca do podziemnego parkingu i schronu.

– Ale z tego schronu przeciwatomowego, którego nikt z mieszkańców nie widział na oczy, w razie zagrożenia będzie można skorzystać bez żadnego problemu? – dopytywał z uśmiechem na ustach na otwarciu Domino Marek Dargiel, jeden z najbardziej dociekliwych dziennikarzy Wiadomości .