Czarna Piękność - Anna Sewell - E-Book

Czarna Piękność E-Book

Anna Sewell

0,0

Beschreibung

Poruszająca historia konia Karego to doskonały wybór dla wszystkich, którym los zwierząt nie jest obojętny. Anna Sewell, wielka miłośniczka koni napisała w życiu tylko jedną książkę, a ta zapewniła jej miejsce w klasyce literatury światowej. To właśnie opowieść o pięknym koniu Karym poruszyła serca czytelników. Zwierzę poznajemy jako małego źrebaka, który przez kolejne lata trafia w ręce coraz to nowych właścicieli. Czasem trafia na osoby pełne troski i czułości, innym razem nie ma tyle szczęścia...Historia Karego pokazuje, że każde zwierzę zasługuje na dobre traktowanie. To lekcja empatii, którą w XXI wieku powinien odrobić każdy z nas. Powieść w 2020 roku została przeniesiona na ekrany. W disneyowskim filmie pod tytułem "Czarna Piękność" główną rolę zagrała Mackenzie Foy, a głosu tytułowemu zwierzęciu w oryginalne użyczyła Kate Winslet.-

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 148

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Anna Sewell

Czarna Piękność

Tłumaczenie K. Poklewska-Koziełłowa

Saga

Czarna Piękność

 

Tłumaczenie K. Poklewska-Koziełłowa

 

Tytuł oryginału Black Beauty

 

Język oryginału angielski

 

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów, z których pochodzi.

W niniejszej publikacji zachowano oryginalną pisownię.

 

Copyright © 1877, 2022 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728451397 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

CZĘSC PIERWSZA

ROZDZIAŁ PIERWSZY.

DOM LAT DZIECINNYCH.

Pierwszem miejscem, które w życiu pamiętam, to duża, piękna łąka. Pośrodku staw, o czystej wodzie, ocieniony drzewami, zarosły sitowiem i grzybieniami. Ponad żywopłotem, w jedną stronę, widać było uprawne pola, poprzez bramę wzrok padał na dom mego pana, stojący powyżej drogi. Jedną granicę łąki stanowił świerkowy zagajnik, drugą strumyk o urwistym brzegu.

Gdy byłem malutkim, żywiłem się matczynem mlekiem. Nie umiałem jeszcze gryźć trawy. Dzień cały biegałem u boku matki, a w nocy spałem, leżąc przytulony do niej. W czasie upałów zwykliśmy stawać nad wodą, w cieniu drzew, gdy zimno dokuczało, chroniliśmy się do zacisznej szopki, w pobliżu zagajnika. Gdy tylko nauczyłem się jeść trawę, matka moja poszła do roboty. Cały dzień była zajęta pracą, a wieczorem wracała do mnie.

Oprócz mnie, na łące biegało sześć źrebaków, Były one starsze odemnie, niektóre wyglądały jak dorosłe konie. Biegałem i dokazywałem z niemi co sił. Galopowaliśmy gromadnie kołem i kołem, ile tchu w piersi. Czasem czepiały się nas niemądre żarty, gdyż źrebięta lubią kąsać i wierzgać. Kiedyś, po dobrej porcji kopania, mama zarżała na mnie, gdy podszedłem, powiedziała:

— Proszę cię, słuchaj dobrze, co powiem. Źrebaki tutejsze są to porządne źrebaki, ale bywają na świecie różne. Bywa młodzież powozowa, po zaprzęgowcach, którym brak dobrych manier. Ty jesteś dobrze urodzony i dobrze wychowany. Twój ojciec nosił imię znane w tutejszej okolicy, twój dziad dwukrotnie wygrał biegi w Niumarket, twoja babka słynęła jako ideał charakteru i spodziewam się, że nigdy nie widziałeś, abym ja kogoś gryzła lub kopała. Mam nadzieję, że wyrośniesz na zacnego i przyzwoitego konia i nie nabierzesz nieprzystojnych obyczajów. Bierz się do roboty z całą dobrą wolą, w kłusie zbieraj kopytka w górę, a nawet żartem nie kop i nie kąsaj nikogo.

Nigdy nie zapomniałem wskazówek mamy. Wiedziałem, że była to mądra, stara klacz, o której nasz pan myślał niebyle co. Na imię miała Księżna, ale często przezywano ją Pieszczotką. Nasz pan był dla nas dobry i łaskawy. Mieliśmy u niego żywność, mieszkanie i dobre słowo. Odzywał się do nas czule, jak do swoich dzieci. My, źrebięta, przepadaliśmy za nim, a moja matka bardzo go kochała. Gdy tylko spostrzegła go w bramie, rżała z radości i biegła do niego. Klepał ją, głaskał i mówił — jak się masz, Pieszczotko, a jak twój mały Morusek? — Dawał mi kawałek chleba, o pysznym smaku, dla mojej mamy przynosił zwykle marchew. Wszystkie konie schodziły się do niego, ale zdaje się, że my byliśmy jego ulubieńcami. W dni targowe mama woziła go zawsze w lekkim wózku do miasta.

Czasem na naszą łąkę przychodził chłopak fornala, Dik, zbierać jagody pod płotem. Gdy najadł się już dowoli, lubił bawić się, jak to nazywał, ze źrebakami. Rzucał kamienie, patyki, gałęzie, aby nas wprawić w galop. Dużo nie robiliśmy sobie z niego, bo zawsze potrafiliśmy uciec, ale czasem któryś z jego kamieni dosięgnął nas boleśnie. Pewnego dnia właśnie się tak zabawiał, nie widząc, że pan nadchodzi polem i jest tuż, tuż, patrząc, co się dzieje. Jednym skokiem przesadził płot, złapał Dika za ramię i tak mu dał po uszach, że chłopak, zaskoczony rozwrzeszczał się na cały głos. My, ujrzawszy, co się dzieje, nadbiegliśmy truchcikiem, ciekawi widowiska.

— Nicponiu, łobuzie, a będziesz mi tu ganiał źrubki! Nie pierwszy to raz pewno, ale zato ostatni. Zabieraj, coś wysłużył i wynoś się na cztery wiatry. Widzieć cię więcej nie chcę.

Dika nie zobaczyliśmy już nigdy na folwarku, a stary Daniel, który obrządzał konie, był tak samo poczciwy, jak nasz pan. Dobrze nam się działo.

ROZDZIAŁ DRUGI.

GONITWA.

Nim jeszcze skończyłem dwa lata, zdarzył się wypadek, którego nigdy nie zapomnę. Było to wczesną wiosną. Po nocnym przymrozku, lekka mgiełka przysłaniała łąki i zagajniki. Pasłem się wraz z innemi źrebiętami w dole pastwiska, gdy wtem usłyszeliśmy coś jakby odległe ujadanie psów. Najstarszy źrebak podniósł głowę i nastawił uszu. — To są psy — orzekł i pocwałował wgórę łąki, skąd się rozciągał widok na otaczające pola, odgrodzone od nas żywopłotem. Moja matka i stary wierzchowiec naszego pana, stali w pobliżu. Zdawali się rozumieć dobrze o co chodzi.

— Są na zajęczym tropie — mówiła mama. — Jeżeli przebiegną drogą, zobaczymy polowanie, jak na dłoni. — Psy rwały polem młodej pszenicy; nigdy w życiu nie słyszałem podobnego harmidru. Nie było to już szczekanie, ale jakieś wściekłe ujadanie yo-oo na przeraźliwie wysokiej nucie.

Za psami cwałowała gromada konnych, niektórzy jeźdźcy odziani w zielone rajtroki. Stary wierzchowiec chrapnął przeciągle i pożądliwie patrzył na przebiegających. Nam młodym, nogi zadrgały do galopu, ale jeźdźcy przelecieli już polem wdół. Tam coś się załamało. Psy przestały grać i biegały z nosami przy ziemi we wszystkich możliwych kierunkach.

— Straciły ślad, — mówił wierzchowiec — może zając się wymknie.

— Jaki zając? — pytałem.

— Och, czyż ja mogę wiedzieć, jaki to zając. Może który z naszych, z pod zagajnika. Im każdy zając jest dobry, aby lecieć za nim na łeb na szyję.

Wkrótce zagrało nowe yo-oo i znowu całe towarzystwo nadlatywało prosto na naszą łąkę, tam, gdzie bankieta i żywopłot górowały nad strumykiem.

— Teraz ujrzymy zająca — mówiła mama.

W tejże chwili zając, oszalały z przerażenia, wypadł ku zagajnikowi. Psy za nim, wyprysnęły na bankietę, przesadziły strumyk, pędziły polem; za psami gonili jeźdźcy. Sześciu, czy ośmiu wzięło przeszkodę czysto, tuż za gończemi. Zając wpadł w płot, zawrócił wlot ku drodze... zapóźno. Już sfora z dzikim wrzaskiem siedzi mu na karku, krótki żałosny bek i już po nim.

Jeden z myśliwych rozegnał psy, które rozszarpałyby w moment nieszczęsnego zająca, sam ujął skrwawioną ofiarę za skoki i podniósł wysoko wgórę. Wszyscy dżentlemani wyglądali nader mile ubawieni.

Byłem tak zdumiony, że nie mogłem się połapać. Spojrzawszy ku strumykowi, zobaczyłem smutny widok. Dwa piękne konie, biorąc przeszkodę, poleciały widocznie na łeb. Jeden bił się w wodzie, drugi, rozciągnięty na trawie, stękał ciężko. Jeden z jeźdźców gramolił się z wody, umazany błotem, drugi leżał nieporuszony.

— Skręcił kark — rzekła mama.

— Dobrze mu tak — rzuciło jedno ze źrebiąt.

Ja myślałem to samo, ale matka nie podzielała naszego zdania.

— No no. Nie mówcie tak. Jestem stara klacz i dużo świata widziałam, a jednak dojść nie mogę dlaczego ludzie tak się zapalają do tego sportu. Często rozbijają się sami, zamęczają dobre konie, tratują pola, a wszystko dla lisa, jelenia, czy zająca, którego w dodatku mogliby upolować dużo wygodniejszym sposobem. Ale cóż, my jesteśmy tylko końmi i nie możemy wszystkiego wiedzieć.

Gdy mama tak przemawiała, staliśmy, patrząc w milczeniu. Wielu jeźdźców otoczyło leżącego młodzieńca, ale nasz pan, który wszystko śledził, pierwszy pośpieszył mu z ratunkiem. Leżącemu głowa opadła wtył, ramiona zwisały bezwładnie. Otaczający przybrali bardzo poważny wyraz twarzy. Skończyło się hałasowanie, psy siedziały spokojnie, jakby czuły, że zdarzyło się nieszczęście.

Młodzieńca przeniesiono do domu mego pana. Słyszałem później, że był to młody Georg Gordon jedyny syn naszego dziedzica, wysoki, piękny, chluba rodziny.

Zaczął się rozgon na wszystkie strony. Po doktora, po weterynarza i zapewne po pana Gordona. Gdy p. Bond, weterynarz, obejrzał konia, stękającego na trawie, potrząsnął tylko głową. Noga okazała się złamana. Ktoś pobiegł do domu mego pana, przyniósł strzelbę, nastąpił strzał i cisza. Kary koń nie poruszył się więcej.

Moja mama bardzo była strwożona. Mówiła, że znała tego konia przed laty, nazywał się Rob-Roy, że był to dzielny, zacny koń i bez wad. Nigdy potem mama nie lubiła chodzić na tę część łąki, skąd oglądaliśmy wypadek.

Kilka dni później słyszeliśmy długotrwałe dzwonienie w kościele, patrząc przez bramę, widzieliśmy dziwny, czarny wóz, okryty czarną płachtą, zaprzęgnięty w karę konie. Za nim szedł drugi i jeszcze drugi, a wszystko czarne, a dzwony dzwoniły.Tak wieźli na cmentarz młodego Gordona, który już więcej nigdy nie pojedzie konno. Co zrobili z Rob-Rojem, nigdy się nie dowiedziałem, a wszystko poszło o jednego, mizernego zajączka.

ROZDZIAŁ TRZECI.

UJEŻDŻANIE.

Stanowczo piękniałem. Sierść moja stała się miękkaka, jedwabista, czarna a pełna blasku. Jedną nóżkę miałem białą, na czole jaśniała zgrabna gwiazdka. Mój pan uznał mnie za ładnego i postanowił nie sprzedawać, aż do skończonych czterech lat. Był zdania, że, jak od chłopców nie można żądać męskiej pracy, tak i źrebak nie powinien pracować, póki nie dorośnie.

Gdy skończyłem cztery lata, sam pan Gordon, nasz dziedzic, przyszedł mnie obejrzeć. Oglądał mi oczy, pysk, nogi, musiałem przejść, kłusować, galopować przed nim. Chyba mu się spodobałem, gdyż powiedział: — tylko go dobrze ujeździć, a będzie wcale do rzeczy. — Mój pan odrzekł, że sam się do ujeżdżania weźmie, gdyż chce mnie ochronić od jakiegokolwiek szwanku. Jakoż, nie tracąc czasu, zaraz nazajutrz wziął się do dzieła.

Ponieważ nie każdy wie, co znaczy ujeżdżanie, spróbuję je opisać.

Ujeździć konia, znaczy nauczyć go chodzić pod siodłem, nosić na grzbiecie każdego, nawet dziecko, chodzić posłusznie w tempie, jakiego żądają. Nauczyć się nosić chomont, szleje, podogonie, stać spokojnie, gdy to wszystko nakładają. Mieć poza sobą wózek, przyczepiony tak, że nie można kroku zrobić, aby nie toczył się po piętach i iść wolno, niekiedy prędko, zgodnie z wolą woźnicy.

Nie wolno zatrzymywać się dla przyglądania pięknym widokom, nie wolno rozmawiać z innemi końmi, ani gryźć, ani kopać, ani wogóle nie mieć swej woli, a tylko wykonywać wolę pana, bez względu na głód, czy zmęczenie. Najgorsza sprawa, że raz, będąc w uprzęży, nie wolno położyć się dla odpoczynku, ani skakać z radości. Tak więc, jak widzicie, ujeżdżanie, to rzecz nie mała.

Oddawna już przywykłem do uździennicy i kantaru i nieraz prowadzono mnie stępa po dróżkach i miedzach, ale teraz trzeba było nieść uzdę z wędzidłem. Mój pan nasypał mi owsa, jak zwykle, poklepał, popieścił i wsunął wędzidło, umocowując zarazem trenzelkę. Cóż to za ohyda! Ktoś, kto nigdy nie miał wędzidła w ustach, nie może zrozumieć, jaka to wstrętna rzecz. Wielki, twardy kawał chłodnej stali, gruby na palec, wsunięty między zęby, leżący na języku, końcami przymocowany przez rzemienie, które opasują, krzyżują się, krępując głowę, podgardle, szczęki, nozdrza. Niema sposobu pozbycia się tego nieznośnego twardego kawałka. Źle, nie do wytrzymania źle, przynajmniej tak myślałem, lecz wiedziałem także, że mama godzi się na wędzidło, gdy ją ubierają do wyjścia, a także wszystkie dorosłe konie. Ostatecznie więc, zachęcony smacznym owsem, pieszczotliwem i łagodnem obejściem mego pana, przyuczyłem się powoli do trenzli i wędzidła.

Nauka siodła też była okropna. Stary Daniel trzymał mnie przy pysku, a mój pan tymczasem włożył siodło na grzbiet bardzo delikatnie, potem zapiął popręgi, klepiąc i pogadując do mnie cały czas. Znów dostałem owsa i przeprowadzono mnie kawałek. Tak powtarzało się codzień, aż począłem się oglądać za owsem i siodłem, wkońcu, pewnego rana, mój pan siadł mi na grzbiecie i przejechał mnie wkoło łąki, po gładkiej murawie. Zapewne, że wrażenie było bardzo dziwne, poniekąd jednak czułem się dumny, że noszę mego pana, a, że powtarzało się to potroszku codzień, wkrótce przywykłem.

Nową nieprzyjemnością okazało się kucie, z początku nawet bardzo mi dokuczało. Mój pan osobiście udał się ze mną do kowala, pilnując, aby mnie nie skaleczyli, lub nie nastraszyli. Kowal ujmował pokolei moje nogi, wybierał róg w kopytach, spiłowywał brzegi. To nie bolało, więc stałem spokojnie na trzech nogach, czekając końca. Następnie uchwycił kawałek żelaza, dopasowany do mego kopyta i przymocował go hufnalami tak, że trzymał się mocno i pewnie. Noga stała się sztywna i ciężka, ale wkrótce do tego przywykłem.

Uzyskawszy tyle, mój pan zaczął mnie przyzwyczajać do uprzęży. Musiałem przywyknąć do różnorodnych jej części. Na szyi ciążył sztywny kołnierz, na głowie uzdeczka z okularami, czyli z dużemi kawałkami skóry, osłaniającemi z boków oczy, tak, że patrzeć mogłem tylko wprost przed siebie. Na grzbiecie malutkie siodełko, a pod ogonem niemiły, twardy rzemień.

Nie znosiłem podogonia. Wkładanie w pętlę rzemienną mego długiego ogona, złożonego podwójnie, było tak prawie dokuczliwe, jak kiełznanie. Nigdy nie miałem pokus do wierzgania, jednak teraz brała mnie chętka, tylko że naturalnie nie byłbym kopnął tak dobrego pana, jak mój. Z czasem przywykłem do nowego zajęcia i sprawiałem się nie gorzej od mojej matki.

Muszę wspomnieć o pewnym szczególe mego wychowania, który uważam za niezmiernie doniosły.

Mój pan posłał mnie na dwa tygodnie do znajomego dzierżawcy, który miał pastwisko, położone obok toru kolejowego; pasłem się tam wespół z owcami i krowami.

Nigdy nie zapomnę widoku pierwszego pociągu. Skubałem spokojnie trawę koło barjery, odgradzającej łąkę od toru, gdy usłyszałem wdali jakiś niepokojący odgłos. Zanim się połapałem, gdzie i skąd, nadleciał z szumem, stukotem i świstem ciąg czegoś czarnego i przepadł w kłębach pary, nim zdążyłem odetchnąć. Jednym zwrotem pocwałowałem wgłąb pastwiska i stałem drżący, chrapiąc ze zdumienia i trwogi. W ciągu dnia pociągi szły jeszcze nieraz, choć w powolniejszem tempie, zatrzymywały się na pobliskim przystanku, wydając przeraźliwy świst i ryk. Bardzo byłem przestraszony, ale krowy i owce pasły się spokojnie, zaledwie podnosiły głowy, gdy czarne okropieństwo, sapiąc i zgrzytając, przelatywało mimo. Przez pierwsze dni nie mogłem napaść się dosyta, ale gdy się przekonałem, że ten niepokojący stwór nie grozi żadnem niebezpieczeństwem, wkrótce przestałem o nim myśleć i niebawem taksamo, jak owce i krowy, nie zwracałem uwagi na przebiegające pociągi.

Widziałem w późniejszem życiu dużo koni przerażonych i znarowionych widokiem maszyn parowych, ja zaś, dzięki staranności mego pana, byłem uleczony z tych strachów.

Jeśli ktokolwiek chciałby ujeżdżać młode konie, niech postępuje tak, jak napisałem.

Mój pan często mnie zaprzęgał do pary z mamą, ponieważ była ona nader spokojna i lepiej mnie mogła nauczyć chodów, niż obcy koń.

Pouczała mnie, że im lepiej się będę sprawiał, tem lepszego traktowania doznam, że najmądrzej zatem starać się dogodzić panu. Ale — mówiła — różni ludzie bywają na świecie. Są zacni, pamiętliwi, jak nasz pan, któremu z dumą można służyć, ale bywają też źli i okrutni, którzy nie zasługują, aby mieć konia, czy psa na własność.

— Dużo też bywa narwanych i postrzeleńców, durni, którzy nie zadają sobie kłopotu myśleniem, ci lepiej, niż ktoś inny, marnują konie właśnie przez brak głowy, sami nawet nie zdając sobie sprawy co robią. Mam nadzieję, że dostaniesz się w dobre ręce. Ale koń nigdy wiedzieć nie może, kto go nabędzie i kto go będzie używał, wszystko stanowi los szczęścia. Powtarzam, sprawiaj się, jak możesz najlepiej i dbaj o swoje dobre imię.

ROZDZIAŁ CZWARTY.

BIRTWIK PARK.

Wtych czasach mieszkałem w stajni. Mój, codziennie czyszczony kożuszek błyszczał niczem skrzydło kruka. W pierwszych dniach maja od pana Gordona do naszego dzierżawcy przyszedł posłaniec, który mnie przeprowadził do Hall.

— Bądź zdrów, Morusku — mówił mój pan. — Staraj się jak możesz być zacnym, dzielnym koniem! — Nie mogłem odpowiedzieć memu panu, więc trącałem nosem jego dłoń, a on klepał mnie pieszczotliwie i tak opuściłem dom, gdzie spędziłem pierwszą młodość. Ponieważ parę następnych lat przeżyłem u pana Gordona, postaram się opisać miejsce, które zamieszkiwał.

Posiadłość pana Gordona przylegała do wioski Birtwik. Wejścia do parku strzegła brama z kraty żelaznej. Przy bramie stał domek odźwiernego, dalej prowadziła ślicznie utrzymana aleja starych drzew, znów brama, znów domek, ogrody i dwór. Opodal stajnie cugowe, okólniki i stary sad. Z pomiędzy paru budynków przeznaczonych dla koni i ekwipaży opiszę jeden tylko, ten, w którym zamieszkałem. Był on przestronny, o czterech klatkach, dzięki otwierającemu się na podwórze oknu mile przewiewny.

Pierwsza z brzegu klatka, prostokątna i obszerna, zamknięta była drewnianemi drzwiami, podczas gdy inne, wygodnie przegrodzone stanowiska były jednak dużo mniejsze. Klatka ta, z niskim żłobem i nisko umieszczoną drabinką, zwana inaczej boksem, posiadała tę zaletę, że koń, postawiony w niej, nie był wiązany i mógł ruszać się z całą swobodą. Wielka to przyjemność mieć swój własny boks.

Chłopiec stajenny wprowadził mnie do boksu. Był on czysty, przewiewny, dobrze przewietrzony, nigdy nie miałem lepszego pomieszczenia. Ścianki nie bardzo wysokie pozwalały przyglądać się światu przez znajdujące się w górze pręty żelazne.

Chłopak nasypał mi owsa, zagadał do mnie, poklepał i poszedł.

Gdy zjadłem owies począłem się rozglądać wokoło. W przegrodzie obok mnie stał tłuściutki siwy kuc. Ogon i grzywę miał gęste a główkę ładną i zgrabniutką.

Podniosłem łeb do prętów w górze klatki i zapytałem. — Dzieńdobry jak się nazywasz?.

Obrócił łebek wykręcając się jak tylko pozwalał mu powód, na którym stał uwiązany i odpowiedział:

— Nazywam się Merrylegs. Jestem bardzo piękny, noszę na grzbiecie panienki a czasem wożę koszykiem samą panią dziedziczkę. Bardzo mnie cenią wszyscy nie wyłączając Dżemsa. Czy będziesz mieszkał tu, przez ścianę ze mną.

— Podobno tak.

— To pięknie, myślę, że jesteś dobrze wychowany. Nie znoszę gryzących sąsiadów.

Przy tych słowach ponad ścianką następnego stanowiska ukazał się koński łeb. Kasztanowata klacz o łabędziej szyi spoglądała ku mnie a położone uszy i wymowne spojrzenie zdradzały zły humor.

— To ty wypędziłeś mnie z boksu. Dziwne zaiste, że taki źrebak jak ty wygania damę z jej własnego domu.

— Przepraszam — odpowiedziałem. — Nie wyganiam nikogo. Stajenny wprowadził mnie tutaj i o niczem nie wiem. A co do mej źrebięcości, to skończyłem cztery lata i jestem dorosłym koniem. Pozatem nigdy dotąd z nikim się nie przemówiłem, choć z niejednem koniem miałem do czynienia i pragnę nadal żyć w zgodzie i spokoju.

— Pięknie z twej strony, zresztą, zobaczymy, nie mam zamiaru kłócić się z takim jak ty źrebakiem.

Nic na to nie odpowiedziałem.

Popołudnia gdy klacz wyszła Merrylegs mnie objaśnił.

— Rzecz w tem, że Dżindżer ma brzydkie przyzwyczajenie gryzienia i wierzgania szczególniej gdy stała w boksie. Kiedyś do krwi ugryzła Dżemsa w ramię i dlatego panna Flora i Dźess, które mnie tak lubią, bały się przychodzić do stajni. Dawniej przynosiły mi pyszne rzeczy do jedzenia, jabłka, marchewkę, kawałki chleba, ale od czasu jak Dżindżer zajęła boks, lękały się wchodzić i bardzo mi smutno bez nich. Myślę, że jeśli nie kąsasz i nie wierzgasz, to znów zaczną tu przychodzić.

Odparłem, że umiem gryźć tylko ziarno lub trawę, że nigdy nikogo nie skubnąłem i że nie rozumiem co w tem może być za przyjemność.

— Ja nie myślę, aby Dżindżer uważała gryzienie za przyjemność — mówił Merrylegs — ot, złe przyzwyczajenie i koniec. Tłomaczy też, że nigdy nikt nie był dla niej uprzejmy więc czemu nie ma kąsać. Przyzwyczajenie przyzwyczajeniem, ale jeśli opowiada prawdę to musieli się z nią fatalnie obchodzić zanim dostała się tutaj. Dżon robi wszystko co w jego mocy, aby sobie ująć Dżindżer i Dżems to samo a pan dziedzic nigdy nie podniesie bata na konia, tak, że mogłaby się pozbyć humorów. Widzisz, mam już dwanaście lat, widziałem niejedno i mogę ci zaręczyć, że w całej okolicy niema lepszego miejsca dla konia niż u nas. Dżon jest świetnym furmanem, służy tu już czternaście lat. Dżems to przemiły chłopiec, tak, że Dżindżer sama sobie utratę boksu zawdzięcza.

ROZDZIAŁ PIĄTY.

PIERWSZE KROKI.

Nasz stangret nazywał się Dżon Manly, mieszkał z żoną i dzieckiem w małym domku tuż koło stajen.

Zaraz pierwszego rana wyprowadził mnie na podwórze i obrządził jaknajstaranniej. Właśnie gdy powracałem do boksu cały lśniący i doczyszczony nadszedł pan dziedzic i patrzył na mnie z zadowoleniem wreszcie odezwał się: — Dżonie, chciałem dziś spróbować tego młodego ale jestem bardzo zajęty, przejedźcie go po śniadaniu pastwiskami do starego lasu i ponad rzeką, koło młyna. To go nauczy trochę chodów.

— Słucham pana dziedzica — odpowiedział Dżon. Przyszedł do mnie zaraz po śniadaniu i włożył mi trenzelkę. Wziął się do tego z wielką starannością, regulując rzemyki tak, aby było mi jaknajwygodniej, potem przyniósł siodło. Było ono na mnie trochę za wąskie, zaraz to zuważył i poszedł po drugie, które pasowało doskonale.

Przejechał mnie stępem, potem truchtem, potem kłusowaliśmy, a na otwartym pastwisku ruszyliśmy rozkosznym galopem.

— Ho, ho, mały — mówił przyciągając cugle — lubiłbyś, jak widzę, cwałować za psami.

W drodze powrotnej spotkaliśmy w parku państwa Gordon. Zatrzymali się a Dżon zeskoczył z siodła.

— Cóż Dżonie — jak szedł kary?

— Że i nie można lepiej, proszę pana dziedzica. Szparki jak jeleń i wesoły, tylko go tknąć już czuje. Zjeżdżając z pastwiska spotkaliśmy dyliżans, zapakowany tłomokami, koszów ponawieszane, rzadko który koń aby się nie spłoszył. Popatrzył chwilę i spokojniutko poszedł dalej. Przy dużym lesie strzelali króliki; jak strzał poszedł tuż koło nas pociągnął naprzód trochę, ale na bok nie skoczył. Leciutko go trzymałem, nie śpiesząc i tak sobie myślę, że nie musiał go nikt straszyć ani narowić od maleństwa.

— To dobrze, sam jutro popróbuję.

Następnego dnia przyprowadzono mnie przed pana. Wspomniałem słowa matki i mego zacnego starego pana i starałem się wykonać ściśle czego ode mnie żądano, czułem, że niosę jeźdzca wytrawnego i dbałego o konia. Gdy wróciliśmy do domu pan objeżdżał przed gankiem a pani stała we drzwiach.

— No i jakże, mój drogi? — zapytała.

— Dżon mówił prawdę. Trudno o milsze stworzenie pod siodło. Jak go nazwiemy?

— Może Heban. Jest zupełnie kary, czarny jak heban.

— Nie, Heban nie.

— To może Kos, tak jak się nazywał dawny wierzchowiec wujaszka.

— Nie on jest dużo urodziwszy niż stary Kos.

— Tak — mówiła pani — on jest prześliczny cudowny. Takie ma łagodne i mądre spojrzenie. Taki miły, taki swój może go nazwać poprostu: Mój-Kary?

— Mój-Kary czemu nie? to niezłe imię. Jeśli ćhcesz tak go nazwiemy. — Tak się też stało.

Gdy Dżon wrócił do stajni opowiadał Dżemsowi, że państwo wybrali prostą swojską nazwę, która coś wyraża, nie tak, jak Marengo, Abdullah, Pegaz lub coś podobnego. Obaj się rozśmiali, a Dżems powiedział. — Gdyby to nie przypominało smutnej przeszłości, nazwałbym go Rob-Roy. W życiu nie widziałem dwu koni bardziej do siebie podobnych.

— Nic dziwnego — odparł Dżon. — Czyż nie wiesz, że stara Księżna dzierżawcy Greya to matka ich obu?

— Nigdy nie przypuszczałem aby biedny Rob-Roy, który zginął wówczas na polowaniu był moim bratem. Nic dziwnego, że mama tym wypadkiem tak się przejęła. Konie napozór nie czują węzłów pokrewieństwa i nic o sobie wzajem nie wiedzą gdy się rozejdą w różne ręce.

Dżon szczycił się mną. Grzywę i ogon wyczesywał aby były miękie jak kobiece włosy i przy tem zajęciu pogadywał do mnie ciągle. Naturalnie, że nie rozumiałem z początku co mowił, ale powoli nauczyłem się pojmować co on przez swe słowa rozumie i czego ode mnie chce. Polubiłem go za jego łagodność i dobre obejście, za to, że wyczuwał doskonale czem można koniowi dogodzić. Przy czyszczeniu omijał starannie łaskotliwe i delikatne punkty, naprzykład oczy a także nigdy nie wpadał w zły humor. Chłopiec stajenny Dżems Howard też odznaczał się łagodnym i spokojnym charakterem. Do podwórzowej roboty był przydzielony jeszcze jeden człowiek ale ten nie miał nic do czynienia przy Dżindżer ani przy mnie.

Czułem się idealnie.