Erhalten Sie Zugang zu diesem und mehr als 300000 Büchern ab EUR 5,99 monatlich.
Akt terroru czy dziejowa sprawiedliwość? Ci najeźdźcy mają mocne karty przetargowe. Niejedna nacja mogła pozazdrościć elfom ich ojczyzny. Nunavat to piękna i ciepła kraina, w przeciwieństwie do lądów zamieszkałych przez Welimów. Statki jasnowłosych barbarzyńców przybijają właśnie do brzegów Aislinu, by przy użyciu Białego Kryształu zagarnąć żyzne grunty oraz przechwycić kolejny klejnot. Cenny łup jest jednak strzeżony przez groźnego demona. Niebezpiecznej misji podejmuje się nieustraszona Archen. Gdy udaje jej się osiągnąć cel, na jej drodze staje czarodziejka Vira Tildered. Wszystko wskazuje na to, że o losach dwóch nacji zdecyduje starcie potężnych kobiet. Epickie pojedynki, które zaciekawią wszystkich miłośników "Władcy Pierścieni" czy "Gry o Tron".
Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:
Seitenzahl: 846
Veröffentlichungsjahr: 2025
Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:
Dagmara Lorenc
Saga
Czternaście. Tom 1: Królestwo za kryształ
Zdjęcie na okładce: Midjourney, Shutterstock
Copyright © 2024 Dagmara Lorenc i SAGA Egmont
Wszystkie prawa zastrzeżone
ISBN: 9788727213736
1. Wydanie w formie e-booka
Format: EPUB 3.0
Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w systemie wyszukiwania danych lub przekazywana w jakiejkolwiek formie lub w jakikolwiek sposób bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie oprawy lub z okładką inną niż ta, z którą została opublikowana i bez nałożenia podobnego warunku na kolejnego nabywcę. Zabrania się eksploracji tekstu i danych (TDM) niniejszej publikacji, w tym eksploracji w celu szkolenia technologii AI, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy.
www.sagaegmont.com
Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.
Bartkowi. Kocham.
Myślałem wiele o tym, co jest przyczyną owego wszechobecnego i wszechprzenikającego zła, które – jak sami zdążyliśmy z bólem zaobserwować – nieuniknienie, niczym cień, towarzyszy Życiu, niezależnie od jego kształtu czy natury, i które nieodmiennie pociąga za sobą brak szczęścia czy wręcz jego przeciwieństwo. Doszedłem do wniosku, że w rozważaniu tej kwestii za dużo uwagi poświęca się sile, podczas gdy właściwej przyczyny należałoby raczej szukać w słabości. Bo czy można powiedzieć, że siła sama w sobie jest czemuś winna? Czyż nie jest w jakiejś swojej formie niezbędna, by w ogóle mogło zachodzić coś takiego jak istnienie? To nie siła, a słabość, słabość i jej bezbronność wobec siły prowadzą ostatecznie do zła i cierpienia. Słabość w najszerszym tego słowa znaczeniu, mieszcząca w sobie i nieznajomość, i niemożność, i konieczność.
Lecz, ostatecznie, czymże jest słabość, jeśli nie bladym odcieniem siły? Eliminując słabość w pewnej mierze, choćby i przemożnej, będziemy jedynie przesuwać się po jednym ciągłym spektrum, nigdy nie osiągnąwszy punktu krańcowego, owego niedoścignionego ideału, jakim jest siła bezwzględna. Tak długo, jak istnieć będzie słabsze i silniejsze, mniej i bardziej potężne, tak długo możliwym będzie Zło i jego Cień. Jeżeli pominąć Nicość – ostateczną i najpewniejszą rękojmię Braku – to osiągnięcie Dobra bez Zła możliwe jest jedynie po zredukowaniu wszelkiego istnienia do Jednego, które z natury rzeczy nie może być od siebie ani słabsze, ani silniejsze, a zatem jest z gruntu niezdolne do czynienia i powodowania Zła. Tylko Jedno może nie znać ani siły, ani słabości, i dlatego w rzeczywistości immanentnie pozbawionej Zła wyłącznie dla Jednego jest miejsce.
Tym bardziej cieszę się, że Ty i Ja jesteśmy Jednością.
R.
Przybyli statkami z zachodu, wiedzeni ciepłymi prądami i pragnieniem odmiany losu. Jasnowłosi i jasnoocy, rośli i krzepcy, zahartowani przez zimną północ. Zamiast ciężkich zbroi mieli na sobie skóry z nieznanych na Aislinie zwierząt. Nikt nie wiedział, jak ich nazywać, dlatego elfy nadały im miano Lapsed Silmapiri, Dzieci Horyzontu. Dopiero później odkryto, że sami siebie nazywają Welimami.
Nikt nie wiedział, co ze sobą przynoszą. Nikt nie przypuszczał, że ich białe żagle mogą zwiastować rzeki ognia i morze krwi.
Przybył z nimi Biały Czarodziej. Przybył z nimi Biały Kryształ. Przybyła z nimi Śmierć.
I jeszcze kilka innych rzeczy.
Digendryt z Tertigen, Krew w bieli zaklęta (1391)
Niebo broczyło z otwartej rany, nie krwią, a rozżarzonym żelazem; a może to zachodzące słońce znaczyło widnokrąg ognistą poświatą, zasypując skalne rozpadliny iskrami czerwieni i złota.
Po brunatnej powierzchni skał sunął cień. Kurczył się i wydłużał, zlewał się z plamami czerni obrastającymi głazy, ześlizgiwał ze zboczy i przepadał w szczelinach, by chwilę później osiągać swą pełnię na płaskich szczytach kamiennych wybrzuszeń, suchych i bezpłodnych, zaściełanych warstwą rumoszu i pyłu. Nad nim, wysoko w powietrzu, szeroko rozpostarte skrzydła cięły gęstniejący mrok. Żółte oczy chłonęły rozciągającą się w dole pustkę, niezrażone nadchodzącym triumfem nocy, zdolne przebić jej gęstą zasłonę. Ciemnopióry ptak zataczał ogromne koła nad płaskowyżem, usiłując objąć wzrokiem jak największy obszar, i wytężał słuch, gotów wyłowić z ciszy choćby najlżejszy szmer.
Puchacz krążył tak od dłuższego czasu, zachowując bezpieczną odległość od pola walki. Jego cień stapiał się coraz bardziej ze wzbierającą ciemnością, a on dochodził do przekonania, że próżno fatyguje skrzydła. Cała kraina wydawała się martwa, pozbawiona choćby tchnienia wiatru. Jeśli ktoś był w okolicy, to doskonale ukrywał swoją obecność.
Zawrócił i skierował się na wschód, tam gdzie na szczycie jednego ze wzniesień, osrebrzone blaskiem księżyca w pełni, ciemniały dwie kobiece sylwetki. Zakreślił ostatnie koło i zniżył lot, by wylądować u ich stóp.
– Nic nie widzę, nic nie słyszę – zahukał, składając skrzydła. – To nie znaczy, że nikogo tutaj nie ma.
Jego słowa przeszły bez echa. Ślad zainteresowania okazał jedynie czarny kot, który wychynął zza najbliższego głazu i wbił w puchacza przenikliwe ślepia. Żadna z kobiet nie zareagowała, choć niewątpliwie go usłyszały. Obie zastygły w bezruchu upodabniającym je do posągów, ze wzrokiem utkwionym w odległym punkcie na zachodzie. Ich uwagi nie zaprzątał jednak rozpłomieniony horyzont, a nieregularne rozbłyski obcego, demonicznego światła: czerwone, fioletowe, żółte.
– Widzisz, jak szeroko są rozrzucone? – zagadnęła Tariro. – To znaczy, że nie pokonali jeszcze murów twierdzy. Walczą na zewnątrz.
Vira zerknęła ukradkiem na siostrę. Cała jej postawa, od zadartej głowy po stopę opartą nonszalancko na kamieniu, zdradzała opanowanie i pewność siebie. Vira, napięta jak struna i odrętwiała ze strachu, poczuła nagły przypływ szacunku dla jej odwagi. Nie po raz pierwszy zresztą.
– Przenieśmy się trochę bliżej – zaproponowała Tariro. – Może tam?
Zniknęła i w tej samej chwili wyrosła na sąsiednim szczycie, a Vincent natychmiast zerwał się do lotu, by do niej dołączyć. Vira drgnęła dopiero, gdy coś otarło się o jej nogi. Schyliła się niezgrabnie, by wziąć Donata na ręce. Kocur miauknął i wykręcił szyję, żeby na nią spojrzeć. Z pewnością chciał coś powiedzieć, dodać jej otuchy, ale nie zdążył. Vira wzięła głęboki wdech, wyciągnęła dłoń, by otworzyć przed sobą portal, i po chwili oboje dołączyli do Tariro.
Czarodziejki zmieniły stanowisko jeszcze kilkakrotnie, stopniowo zmniejszając dystans dzielący je od twierdzy. Wkrótce okazało się, że szalejącym błyskom towarzyszą niewiadomego pochodzenia świsty i trzaski. Przed nimi rysowały się coraz wyraźniej kontury ogromnej budowli, ciemnej i mrocznej na tle rozżarzonego widnokręgu, z wyjątkiem tych krótkich momentów, kiedy rozjaśniało ją migotanie ostrego, nienaturalnego światła. Wreszcie znalazły się na tyle blisko, że demoniczne błyski wydobywały z mroku ich pełne przejęcia twarze. Teraz potrafiły już rozróżnić zewnętrzny pierścień murów, z pustą bramą flankowaną grubymi basztami, oraz mur wewnętrzny, osadzony na planie kwadratu, a w rogach umocniony wieżami, które dawno temu musiały dumnie górować nad okolicą. Obecnie z dawnego majestatu pozostało niewiele. Opuszczona przed wiekami forteca, pozostawiona na niełaskę żywiołów i szarpana przez czas, z trudem dźwigała ciężar samotności. Pokruszone baszty ledwo wyglądały zza ziejących wyrwami murów. Jedyna, która nie zamieniła się jeszcze w wystrzępiony kikut, przywodziła na myśl palec oskarżycielsko wycelowany w niebo.
Vira walczyła z paraliżującym ją strachem. Chciała wyrazić swoje obawy na głos, ale język miała sztywny jak kołek, a gardło wyschnięte na wiór. Pomimo wieczornego chłodu pociła się, jakby ktoś zamknął ją w kuźni. Czerwona łuna rozpalająca horyzont kojarzyła się z odległą pożogą, bliżej szalejąca magia szpeciła niebo jaskrawymi wykwitami. Była w tym zapowiedź czegoś strasznego, ostrzeżenie i wyrok zarazem.
„To już”, pomyślała. „A jednak dosięgła nas ta wojna”.
Bezwiednie obejrzała się przez ramię, w kierunku oddalonego o dwie mile kamieniołomu, a więc kolebki całego tego koszmaru. Jego zarządca dostrzegł niedawno dziwne światła błyskające w okolicach starej twierdzy. Zaniepokoiło go to na tyle, że poczuł się w obowiązku zawiadomić stolicę. „Na moje nieszczęście”, pomyślała Vira. Tak bardzo chciałaby, żeby zachował to dla siebie, żeby ta informacja nigdy nie dotarła do Kamantery. Wiedziała, że takie myślenie przeczy zdrowemu rozsądkowi, ale nic nie mogła na nie poradzić.
Dziś sytuacja się powtórzyła, z tą różnicą, że zarządca od razu skorzystał z przywoływacza. Wiadomość trafiła bezpośrednio do właściwych osób, czyli do Viry i jej siostry bliźniaczki.
– Nie możemy dłużej zwlekać – zdecydowała Tariro. – Skup się, od teraz musimy bardzo uważać. Lepiej podejść ten ostatni kawałek. Widzisz tamten zakręt?
Po pionowej ścianie wzgórza pięły się wąskie schody wykute w skale. Tam właśnie przeniosły się czarodziejki. Tariro natychmiast wyszukała stopień, z którego miała dobry widok na bramę, a Vira wypuściła Donata z objęć i powlokła się za nią. Po chwili dołączył do nich Vincent, który wrócił z kolejnego, krótszego już zwiadu.
– Poza murami czysto. Za pierwszą linią dostrzegłem kilka sylwetek, chyba cztery, ale nie przyglądałem się specjalnie, bo nie chciałem oberwać. Demona ani śladu, tylko te dziwne błyski. Może jest niewidzialny?
– Może tak być – przyznała Tariro. Obróciła się do Viry i rozpaliła na dłoni maleńki ognik, który rzucił drżącą poświatę na jej piegowatą twarz. – Ja zostanę tutaj z Vincentem i Donatem, a ty pójdziesz to sprawdzić – zarządziła ściszonym głosem.
W Virze ze strachu przewróciły się wszystkie wnętrzności.
– Słucham?
– Zbadaj sytuację. Podejdź kawałek i zajrzyj przez bramę.
– Ja mam tam iść?
– A dlaczego nie?
Vira wybałuszyła na nią oczy.
– Posyłasz mnie na pewną śmierć.
Tariro zaśmiała się cicho, jakby usłyszała przedni żart.
– Jaką śmierć? Masz tylko sprawdzić, co się tam dzieje. Zrobić rekonesans, ustalić fakty. I od razu wrócić.
– Dlaczego sama tam nie pójdziesz? Obie wiemy, że jesteś... że masz... więcej... – zająknęła się i utknęła na dobre. Tariro rozumiała jednak doskonale, co ma na myśli. Uniosła wymownie brew.
– Otóż to. Ale wystarczy tego niańczenia. Nie mogę cię przez całe życie chronić i zmuszać do działania.
To było tak bezczelne, że Vira rozdziawiła usta.
– Przecież to ty mnie w to wszystko pakujesz!
– Bo chcę, żebyś była silna.
– Ach, więc uważasz, że jestem słaba? Proszę bardzo, powiedz to na głos!
– Uważam, że robi się gorąco. Uważam, że musisz przestać na mnie polegać i snuć się za mną jak cień.
– Jesteś moją siostrą, za kim mam się snuć?!
Tariro westchnęła przeciągle.
– Po prostu chcę, żebyś była przygotowana.
– Nie ma mowy, nie pójdę tam. – To miało zabrzmieć pewnie i stanowczo, ale Virze załamał się głos. Z policzkami płonącymi ze wstydu, wbiła spojrzenie w burą skałę.
Chciała być odważna, próbowała, ale w takich chwilach niezmiennie ogarniał ją strach, którego nie potrafiła do końca przezwyciężyć. Ostatecznie zawsze oddawała inicjatywę siostrze, za co szczerze sobą pogardzała.
– Musimy zbadać sytuację – ciągnęła Tariro, wyraźnie siląc się na spokój. – Nie wiemy nawet, kto tam jest.
– Och, wiemy doskonale! – prychnęła Vira, nieco głośniej, niż zamierzała. – Na kontynencie wszyscy już dawno uznali, że demon jest nie do pokonania, a kryształ nie do zdobycia. To muszą być Welimowie. A sama wiesz, jaką mocą dysponują.
– Zawsze miałaś problem z szerszą perspektywą – zadrwiła Tariro, odgarniając z czoła kosmyk rudych włosów. – Po pierwsze, skąd barbarzyńcy zza oceanu mieliby wiedzieć o twierdzy? Po drugie, cała welimska potęga opiera się na Białym Krysztale, więc pewnie są tacy, którzy desperacko poszukują dla niego jakiejś przeciwwagi. Demon demonem, ale ten kryształ – dźgnęła niebo palcem – jeszcze nigdy nie był tak łakomym kąskiem.
– Nikt nie jest na tyle silny, żeby tego próbować. Ale dobrze, że wspomniałaś o Białym Krysztale. Jeśli coś jest w stanie pokonać tego demona, to chyba tylko Biały Kryształ. Więc sama sobie odpowiedz, kto walczy za tymi murami!
Nastąpiła długa chwila milczenia, kiedy siostry mierzyły się nieustępliwym wzrokiem. Donośny huk przetoczył się ponad ich głowami i runął w przepaść. Tariro uniosła pojednawczo ręce.
– W porządku, przyznaję, że to bardzo prawdopodobne. Ale nadal nie wiemy, co się tam dzieje! Nie wiemy, czy kryształ naprawdę tam jest, a jeśli to rzeczywiście Welimowie, to czy mają jakąś szansę na zwycięstwo.
– Jeżeli są na tyle potężni, to i tak nie możemy nic zrobić. Więc skoro koniecznie musisz to wiedzieć, to możesz sama tam sobie iść.
– Ach, więc uważasz, że to w porządku? – zakpiła Tariro. – Takie wysyłanie mnie na pewną śmierć?
– Myślałam, że pójdziemy razem.
– Po co? Żeby w razie czego razem wpaść w bagno?
Vira spuściła wzrok. Powoli zaczynało jej brakować argumentów, na dodatek znowu czuła się jak karcone dziecko. Nienawidziła tego.
– Vira, naprawdę mam tego dość. Nikt nie każe ci walczyć z demonem ani nikim innym. Nikt nie każe ci szukać legendarnych błyskotek. Demon strzeże tej twierdzy od wieków, i zawsze doskonale sobie radził. Jesteśmy tutaj tylko na wszelki wypadek.
– Nie zauważyłaś, jak długo to już trwa? Muszą być niesamowicie silni. Nie dam rady.
– Do jasnej cholery! – krzyknęła stłumionym głosem Tariro. – Naprawdę nie mamy na to czasu! To twój cholerny obowiązek, jako czarodziejki w służbie króla. Jesteś to winna Merlesterowi, mnie, innym czarodziejom, całemu królestwu. Jeśli uważasz, że się do tego nie nadajesz, powiedz to tu i teraz. Przeniesiemy cię do administracji.
Vira rozdziawiła usta, przez chwilę nie mogąc znaleźć żadnej godnej odpowiedzi.
– Najzwyczajniej w świecie uważam, że ty nadajesz się do tego lepiej – wykrztusiła wreszcie, głosem drżącym ze wstydu i wściekłości. – Skoro dałaś sobie radę z tamtą starą wiedźmą...
– Zrobiłyśmy to razem, Vira. Naprawdę staram się tak myśleć. – Oczywiście Tariro nie mogła sobie odmówić odrobiny uszczypliwości. – Cieszy mnie jednak, że o tym wspomniałaś. Przypominam, że to ja założyłam większość pieczęci, które trzymają ją w lochu. Więc jeśli przydarzy mi się coś złego...
Vira zacisnęła powieki. Zaczynała rozumieć, że nie wygra tej potyczki. Rzecz jasna, Tariro była o tym przekonana od samego początku.
– Masz tu przywoływacz. – Wcisnęła Virze do ręki mały, kwadratowy przedmiot. – Ja zostanę na schodach i będę obserwować główne wejście. Sprawdź, co się tam dzieje, i natychmiast wracaj. Jeśli uznamy, że sytuacja tego wymaga, wezwiemy pomoc.
Vira przyjęła wyrok w milczeniu. Wyminęła siostrę i popędziła po schodach, jakby chciała jak najszybciej mieć to za sobą. Donat, wyraźnie zaniepokojony, długo odprowadzał ją wzrokiem, po czym przeniósł spojrzenie na Tariro.
– Nie miausz serrrca – mruknął z wyrzutem. – Ani sumięnia. To twoja siostrrra. Widzisz przecież, że nie jest na to gotoua.
– Wybacz, ale nie przywiązuję wagi do mądrości wygłaszanych przez koty – odparła beznamiętnie czarodziejka.
Tymczasem Vira, z żołądkiem skurczonym ze strachu, coraz mocniej zaciskała pięści. Wściekłość rozsadzała jej płuca, rozgoryczenie i poczucie krzywdy mocno trzymały za gardło. To było tak niesprawiedliwe, że najchętniej tupnęłaby nogą, a zaraz potem uderzyła w płacz. Powstrzymała ją przed tym duma, i może jeszcze wrodzona przekora. Vira głęboko pragnęła udowodnić, sobie i innym, że nie jest słaba.
„Zrobię to”, zdecydowała, odbijając się od ostatniego stopnia i stając na płaskim szczycie.
Dopiero teraz ruiny ukazały się przed nią w całej swej wybrakowanej pełni. Rozświetlony zamek budził skojarzenie z rozkładającym się trupem, siłą przywróconym do życia za pomocą czarnej magii. Cztery wieki temu, kiedy nawet Wielka Ziemia Martwa i góry Redrysen uchodziły za przyjaźniejsze niż tereny przylegające do nich od północy, biegł tędy ważny szlak handlowy. Twierdza powstała, aby chronić go przed bandytami i maruderami, a także osłaniać od zachodu spore królestwo, którego terytorium stanowiło dzisiaj południowo-zachodnią część Kamantery. Obecnie niegościnny płaskowyż wykorzystywano jedynie jako źródło kamienia.
Zmierzając ku bramie, Vira nerwowo strzelała oczami na boki. Nie dość, że trzęsła się jak osika, to przy każdym kroku przeszywało ją straszliwe przeczucie, że zaraz zostanie zaatakowana. Co prawda wytworzyła wokół siebie magiczną barierę, ale za nic nie mogła być pewna jej skuteczności. Na dodatek połączenie złości i strachu, które rozrywało ją od środka, nie pomagało w skupianiu się na ochronie.
Przyśpieszyła kroku. Tuż przed nią ziała czeluść głównej bramy, od wieków pozbawiona krat. Czarodziejka jedynie ogromnym wysiłkiem woli zmusiła się, aby wstąpić w mroczny korytarz. W miarę jak posuwała się ostrożnie w jego głąb, coraz wyraźniej dobiegały ją odgłosy walki. Ktoś biegł. Ktoś coś krzyczał. Magia roztrzaskiwała się z chrzęstem o kamień. Wszystkie te dźwięki przyprawiały ją o dreszcze, ale ani na moment nie przystanęła. Bała się, że nie będzie w stanie ruszyć dalej.
Będąc już blisko wylotu, zatrzymała się i przywarła plecami do ściany po lewej. Światła błyskały raz bliżej, raz dalej, ale nigdy dokładnie w tym samym miejscu. W pewnym momencie jasność wybuchła zaledwie kilka jardów od niej, na krótko ją oślepiając. W pierwszej sekundzie Vira sądziła, że nie żyje. Kiedy zrozumiała, że jej usta nadal łykają gorączkowo powietrze, a rozkołatane serce nadal pompuje krew, nie była pewna, czy przepełnia ją ulga, czy jednak rozczarowanie.
Wreszcie zebrała się na odwagę, aby z policzkiem sunącym po kamieniu, pomału zbliżyć się do wylotu korytarza i wytknąć z niego czubek nosa. W tym samym momencie tuż przed jej oczami śmignął duży, ciemny kształt, który uderzył w ostrą krawędź ściany po drugiej stronie przejścia. Vira odwróciła głowę na czas, by zobaczyć, jak załamuje się wpół i opada, bezwładny i nieruchomy. Dopiero po chwili zrozumiała, że to ciało. Martwe ciało mężczyzny.
Krzyknęła i osunęła się po murze, aż klapnęła na pokrytą okruchami skałę. Tkwiła w tej pozycji przez dłuższą chwilę, sam na sam z połamanym trupem i własnym przerażeniem, z trudem łapiąc oddech. Mężczyzna wyrżnął o ścianę plecami, a teraz leżał na boku, z szeroko rozwartymi oczyma. Welim, sądząc po jego jasnych włosach. Pojawiał się i znikał w rytm wybuchów magii, niczym upiór podczas burzy.
Virze zakręciło się w głowie. Czuła, że albo natychmiast oddali się od trupa, albo postrada zmysły. Miała do wyboru ucieczkę, czyli chwilowe bezpieczeństwo okupione upokorzeniem, albo podążanie naprzód. Wyobraziła sobie scenę swojego powrotu, wyraz twarzy Tariro i jej wymowne milczenie.
Była tylko jedna droga.
Podniosła się na czworaka i wyjrzała na zewnątrz. Ciemność zaskoczyła ją bardziej, niż mogłaby to zrobić najbardziej zapamiętała walka. I znów strach ścisnął jej żołądek. Przecież przed chwilą tu byli! Czy to już koniec?!
Kto wygrał, kto przegrał? I co z kryształem, czy nadal tu jest?!
Czy jednak zawiodła?
Niemal z ulgą przyjęła gromki huk i wybuch widmowej żółci, które obwieściły wszem i wobec, że bitwa trwa w najlepsze. Wyglądało na to, że walczący ukryli się za drugim pierścieniem murów, zachowanym znacznie lepiej niż ten pierwszy. Vira zerknęła z niechęcią na pustą bramę wewnętrzną. Za nic nie miała ochoty się do niej zbliżać. „Jeszcze nie teraz”, pomyślała. „Znajdę małe okienko albo wyłom w murze”. Na pewno zdoła jakoś zajrzeć do środka, błyskawicznie oceni sytuację, a wtedy wystarczy jedna myśl, jeden wysiłek woli, i znajdzie się z powrotem przy siostrze.
Wychynęła z bramy, stanęła na nogi i od razu skręciła w lewo, przywierając ramieniem do muru. Nie uszła jednak daleko, kiedy ukryte przed jej wzrokiem serce fortecy rozbłysło ostrą czerwienią, która pochłonęła skarlałe wieże i zalała międzymurze, wciskając ją mocniej w ścianę. Światło zamigotało i zgasło, a zza murów dobiegł kobiecy krzyk.
Opętańczy, rozdzierający wrzask przerażenia.
Urwał się tak nagle, jak się zaczął, ale to wystarczyło, żeby Virę oblał zimny pot. Ruszyła dalej szybkim krokiem, który natychmiast przeszedł w nieporadny bieg. Biegła bez zmysłów, dopóki nie zahaczyła o coś nogą i nie upadła na kolana. To ją otrzeźwiło.
„Ty skończona wariatko”, jęknęła w myślach. „Weź się w garść, bo naprawdę umrzesz”.
Dźwignęła się na nogi i otarła spocone czoło. Wyciągnęła przed siebie dłoń i oświetliła gruzowisko pojedynczym ognikiem. Już miała iść dalej, kiedy coś ją tknęło. Czy nie natrafiła butem na coś miękkiego?
I skąd ten potworny smród?!
Spojrzała za siebie i natychmiast tego pożałowała. Na warstwie gruzu leżał zmasakrowany ludzki korpus, rozerwany worek, z którego wylewały się wnętrzności. Ciało było pozbawione głowy i wszystkich kończyn, poszarpane resztki odzieży przesiąkły krwią.
Zacharczała, wstrząśnięta gwałtownym odruchem wymiotnym. Odwróciła się i odbiegła na kilka kroków, tak chwiejnie, że omal znów nie upadła. Zgięta wpół, wybałuszała oczy w ciemność i haustami łykała powietrze. Wszystkie myśli zniknęły, zostało tylko bezgraniczne przerażenie i jej własny, niemy krzyk, który narastał i narastał, aż osiągnął apogeum i ustał, a wtedy Vira rozpadła się na tysiąc wrzeszczących kawałeczków.
To się nie dzieje naprawdę. Nie możesz iść dalej. Umrzesz tutaj. To jej wina. Nienawidzę jej. Nienawidzę siebie. Jesteś za słaba. Nie mogą dostać kryształu. Przecież go nie dostaną. Rozszarpie mnie, zniszczy, zrobi ze mnie miazgę. Nikt nie dałby rady. Tariro dałaby radę. Trudno, zawróć. Nie idź na śmierć. Tariro poszłaby dalej.
Tariro poszłaby dalej.
Z ociąganiem ruszyła przed siebie, teraz już bez konkretnego celu. Nie próbowała nawet dojrzeć toczącej się za murem walki. Zapomniała, po co tu przyszła, liczyło się tylko to, że stawia kroki, posuwa się naprzód. Całe jej istnienie sprowadzało się teraz do tej jednej czynności.
Szła noga za nogą, ledwo zdając sobie sprawę z tego, że nic nie widzi; jedynie krótkie rozbłyski magii pomagały jej wybrać drogę pośród gruzów. Kompletnie otępiała, nawet nie zauważyła, że minęła kolejną wieżę, zatrzymał ją dopiero mur. Spojrzała bezmyślnie w bok, ale znalazła tam jedynie głęboki cień. Co dalej? Zerknęła przez ramię, jakby w poszukiwaniu wskazówki, i jej wzrok padł na odległą wieżę zachodnią, dumną i wyniosłą pomimo upływu wieków, nieugięcie pnącą się do nieba z wyszczerbioną koroną na głowie.
„Kryształ”, przypomniała sobie nagle, jakby zbudzona z głębokiego snu. „Nie mogą dostać kryształu”.
– Co ja robię – wyszeptała z niedowierzaniem, wyciągając rękę, aby oświetlić sobie drogę. Odbudowała barierę i ruszyła śpiesznie wzdłuż ściany, nie odrywając wzroku od muru wewnętrznego, niezmiennie ciągnącego się po jej prawej. Okno. Drzwi. Wyrwa. Musi zajrzeć do środka. Straciła już zbyt wiele czasu.
„Twoim problemem są emocje”, przypomniała sobie. „Gdybyś tylko była tak spokojna i opanowana jak Tariro, wszystko przychodziłoby ci łatwiej”.
Kolejny rozbłysk światła dobitnie uwidocznił, że w ścianie nie ma żadnych prześwitów. Vira przyśpieszyła kroku; został jej jeszcze jeden bok kwadratu. Za nic nie wkroczy na arenę walki, ale przynajmniej uczciwie powie siostrze, że sprawdziła wszystko, co mogła. Niewykluczone zresztą, że Tariro sama wezwała już posiłki; fakt, że Welimowie przedarli się tak daleko, nie wróżył przecież niczego dobrego.
Dalsze rozmyślania przerwała gwałtowna eksplozja: naraz powietrze przeszył złowrogi świst, po którym nastąpiło ciężkie dudnienie, i oto spory fragment muru wewnętrznego zamienił się w dymiącą kurzem stertę kamieni. Wybuch był na tyle potężny, że zaledwie dwa kroki przed Virą skalne pociski uderzyły w ścianę i rozpadły się na drobne kawałki. Ją samą uratowała bariera, teraz dziurawa jak sito.
Padła na ziemię, przerażona, że ktoś ją dostrzeże. Chmura pyłu dotarła i do niej, sprawiając, że zaczęła się krztusić; a jednak to była jej szansa. Gdy kurz opadnie, odsłoni przed nią dziedziniec wewnętrzny.
Wyciągnęła rękę, żeby mu w tym dopomóc, ale nie zdążyła nic zrobić, kiedy najbliższa wieża – ta najwyższa, najbardziej uparta wieża zachodnia – rozbłysła ostrym, czerwonym światłem, dochodzącym z komnaty na jej szczycie. Kolejny potworny huk i jej górna połowa rozprysnęła się na kawałki, które łupnęły w zewnętrzny pierścień murów niczym ciężkie kule gradu. Vira instynktownie padła na brzuch i zasłoniła głowę rękami. W tej samej chwili nad twierdzą poniósł się wściekły ryk, i coś jej mówiło, że nie pochodzi on od istoty z krwi i kości. Bardziej niż z głosem kojarzył się z przeciągłym wyciem potężnego wiatru, takiego, który wali domy i wyrywa drzewa z korzeniami. Vira miała niejasne przeczucie, że w walce nastąpił jakiś przełom. Choć nie paraliżował jej już strach, nie potrafiła zdecydować, co dalej. Czy tam, gdzie była, była bezpieczna? Czy w ogóle gdzieś tutaj było bezpiecznie? Na szczęście zachowała na tyle przytomności umysłu, aby odtworzyć uszkodzoną barierę.
Przez wyrwę w murze, za gęstą zasłoną dymu, dojrzała wysoką męską sylwetkę. Mężczyzna biegł, krzycząc jakieś słowa, których nie miała szans zrozumieć. Światła zaczęły rozbłyskać na nowo, lecz teraz ze zwielokrotnioną mocą i częstotliwością. W obrębie twierdzy zapanowała jasność większa niż za dnia, nie miała jednak nic wspólnego z życiodajnymi promieniami słońca: była wściekła, zajadła, mściwa, żądna krwi. Powietrze wypełniły złowieszcze odgłosy, które teraz nie milkły ani na moment: przeciągłe grzmoty i ostre świsty, szum huraganu i huk spadających kamieni. Pył zasnuwał całą fortecę, wylewał się kłębami za mury i wzbijał pod niebo, przesłaniając gwiazdy.
Nawałnica, choć gwałtowna, nie trwała długo. Nagle spośród chaosu ruchów, obrazów i dźwięków zdecydowanie wybił się kobiecy wrzask, zupełnie inny od tych, które Vira słyszała do tej pory: wysoki, świdrujący krzyk zniecierpliwienia, namiętna klątwa, błagalne złorzeczenie. Forteca zatonęła w oceanie czystego, białego światła. Wściekły ryk demona wzniósł się raz jeszcze, choć tym razem krótszy, jakby oskarżycielski, po czym nastała głęboka cisza.
Vira jeszcze przez dłuższą chwilę leżała na brzuchu, ze żwirem wpijającym się boleśnie w czoło. Potem powoli rozchyliła powieki, rozluźniła wczepione we włosy palce. Uniosła się na klęczki, po czym stanęła wyprostowana. Przywitał ją nowy świat, świat ciemności i ciszy, oszałamiająco spokojny, niemal nieruchomy, zasnuty tumanami pyłu zawieszonego w księżycowym świetle.
Ruszyła biegiem ku dziedzińcowi wewnętrznemu. Było dla niej oczywiste, że demon pożegnał się z tym światem. Inaczej z pewnością zdążyłby wyczuć jej obecność.
Stopy obsuwały się na zwałach skalnych odłamków, ale Vira nawet tego nie zauważała. Zapomniała o martwym mężczyźnie i bezosobowym korpusie, zapomniała niemal o własnym strachu. Demon poniósł porażkę. Kryształ, o ile się tutaj znajdował, był teraz zupełnie bezbronny. Oto nadszedł moment, kiedy mogła z czystym sumieniem wezwać siostrę. Wręcz powinna, musiała to zrobić.
Jej dłoń drgnęła, ale natychmiast znieruchomiała, a Vira stanęła jak wryta. Przeszedł ją dreszcz. Z niedowierzaniem zacisnęła i rozluźniła pięści.
Zgubiła przywoływacz.
Tymczasem dziedziniec wewnętrzny rozjaśnił się nikłym światłem.
– Kasmu assei?
Zadarła głowę. W powietrzu podrygiwała garstka magicznych ogników. Poniżej, na środku dziedzińca, klęczała młoda kobieta. Blada twarz o wąskim podbródku odcinała się wyraźnie od krótkich, czarnych włosów i ciemnej koszuli, tak że zdawała się świecić własnym światłem. Welimka garbiła ramiona i ciężko dyszała, ale mierzyła Virę nieustępliwym spojrzeniem, doskonale skupiona, ze zmarszczonym czołem i zaciśniętymi ustami.
Vira natychmiast zdała sobie sprawę, z kim ma do czynienia. Nigdy wcześniej się nie spotkały, ale słyszała przecież o czarnowłosej czarodziejce, która siała wyjątkowy postrach wśród elfów. Zasłynęła pojedynkiem z królewską córką, w którym bez wysiłku starła elfkę na miazgę. Była wśród Welimów łatwo rozpoznawalna, bo najeźdźcy zza morza mieli z reguły jasne włosy. Vira znała nawet jej imię. Pisało się je z elficka: „Archen”, ale wymawiało: Arśen.
Archen wyglądała, jakby prężyła się do skoku, i choć właśnie stoczyła zażartą walkę, a teraz klęczała wśród gruzów, z trudem chwytając oddech, to Vira czuła, że nie gotuje się do szybkiej ucieczki. Emanowała niezachwianą pewnością siebie, patrzyła hardo, wyzywająco wręcz.
– Kim jesteś?
Zabrzmiało to jak żądanie. Vira nie zamierzała odpowiadać. Rozejrzała się ostrożnie po dziedzińcu, ale nigdzie nie dostrzegła mężczyzny. Wyglądało na to, że są same. Co teraz? Jak powinna postąpić? Nie chciała spłoszyć Welimki, dopóki nie odkryje, co z kryształem.
Archen nie trzymała jej długo w niepewności. Wygięła kpiąco usta i uniosła prawą dłoń na wysokość twarzy. W palcach ściskała małą, czerwoną bryłkę o nieregularnym kształcie.
– Tego szukasz?
Vira zareagowała instynktownie, posyłając w jej kierunku silny strumień ognia, ale trafiła w pustkę. Wyczuła mocne ugięcie bariery i prędko obróciła się na pięcie, stając na wprost lecących na nią kamieni. Cudem zdążyła zmienić tor ich lotu, zanim przebiły osłabioną bańkę. Natychmiast teleportowała się na drugi koniec dziedzińca, w pobliże bramy wewnętrznej, zbyt oszołomiona, by uświadomić sobie własny strach. Welimka wyłoniła się z cienia i spokojnie podeszła bliżej.
– Jesteś pierwszym człowiekiem, z którym walczę – rzuciła lekkim tonem. – Ciekawi mnie, co potrafisz. Ale najpierw: kim jesteś?
„To moja szansa”, uprzytomniła sobie Vira, naraz bardzo podekscytowana. Miała przed sobą potężną czarodziejkę wyczerpaną długą i zajadłą walką z demonem. Jeżeli ją pokona, nie tylko pozbawi Welimów silnego atutu, ale także zdobędzie kryształ, w spektakularny sposób dowodząc swojej wartości. Czy można sobie wyobrazić bardziej sprzyjającą sytuację?
Poczuła przypływ odwagi, coś w rodzaju pełnego nadziei entuzjazmu. Wyrzuciła przed siebie ręce i w stronę Welimki popłynęła rzeka pomarańczowych płomieni. Kontynuowała to natarcie, aż zaczęła ją piec skóra, a jednak kiedy opuściła ramiona, wysoka, szczupła postać nadal trwała w tym samym miejscu, absolutnie niewzruszona.
– Nie powiesz? Wolisz pokazać? – zakpiła.
„To było zbyt oczywiste”, pomyślała Vira. Przeniosła się za plecy Welimki i jedną ręką posłała w jej stronę ciężki kamień, mający tylko naruszyć barierę, a drugą ponowiła ognisty atak. Zmieniła pozycję, żeby sprawdzić, czy to coś dało. Archen błyskawicznie odszukała ją wzrokiem, a teraz przyglądała jej się z dziwnym wyrazem twarzy, który całkowicie zbił Virę z tropu. Zupełnie jakby rozważała, czy warto poświęcać nieznajomej jakąkolwiek uwagę, czy może lepiej po prostu wrócić do domu.
Vira wiedziała, że mogła to sobie uroić, a jednak w jej umyśle zakiełkowała już niepewność: czy tylko się przed nią ośmiesza? Czy nie jest dla niej żadną przeciwniczką? Poczuła, że jej policzki płoną, ale równocześnie zaczęła w niej narastać histeryczna determinacja. Do cholery, naprawdę nie jest taka słaba! Czas, żeby wszyscy to zrozumieli.
– Będziesz musiała oddać mi ten kryształ – zasyczała, bardziej do siebie niż do Welimki, i zniknęła jej z oczu.
Znów uderzyła ogniem, lecz tym razem był to skupiony, wąski strumień. Archen uciekła przed atakiem, Vira również zmieniła pozycję i oto stanęły oko w oko pod przeciwległymi ścianami. Zaatakowała Welimkę krawędzią otwartego na odległość portalu, ale zielone światło zatrzymało się na niewidzialnej bańce jak kosa na kamieniu. W odpowiedzi czarnowłosa skrzyżowała przed sobą ręce, po czym gwałtownie je rozpostarła. W kierunku Viry pomknęła fala sprężonego powietrza, która uderzyła w ścianę z siłą huraganu i z impetem rozbryznęła się na boki. Jej samej już tam jednak nie było.
Archen przeniosła się na środek dziedzińca i w tej samej chwili usłyszała za sobą chrzęst kamieni. Wykręciła rękę do tyłu, z rozczapierzonej dłoni wystrzelił jęzor niebieskiego ognia, który powstrzymał natarcie czerwonych płomieni, zanim dosięgły jej bańki. Kątem oka uchwyciła ruch po swojej prawej; wyczuła strumień powietrza rozbijający się na barierze i zostawiający na niej rysę. Następne nadlatywały z coraz to nowych stron, popękana osłona zaczynała się kruszyć. Archen skupiła się na jej ustabilizowaniu i wzmocnieniu, w samą porę, bo od przodu uderzył właśnie, niczym taran, strumień znacznie potężniejszy niż wszystkie poprzednie. Magiczna tarcza przyjęła na siebie śmiercionośny impet, ale Archen i tak poczuła na twarzy gorący podmuch, który rozwiał jej włosy i na ułamek sekundy przyćmił zmysły, przypominając, że jest wycieńczona po poprzedniej walce. Rozbłysk ognistej czerwieni ostrzegł ją, że jeszcze sekunda i zostanie z niej kupka osmolonych kości. Zmuszona do teleportacji, w przypływie wątpliwości ścisnęła mocniej kryształ, jakby chciała go zapewnić, że nie pozwoli go sobie odebrać.
Zmieniła kilkakrotnie pozycję. W pewnym momencie przed oczami mignęła jej obca czarodziejka, z dłońmi rozpalonymi płomieniami i rozczarowaniem wypisanym na twarzy. Archen potraktowała ją nonszalanckim uśmiechem i od razu poczuła przypływ energii. Prawda, że miała chwilę słabości, ale to się już nie powtórzy. Nie była aż tak zmęczona, żeby nie skorzystać z okazji do zademonstrowania siły. Najlepszą demonstracją siły jest zaś trup przeciwnika.
Szybko odzyskała pewność siebie, zdała też sobie sprawę z panującej wokół ciemności. Rozpaliła nowe ogniki i wróciła na środek dziedzińca. Kątem oka dostrzegła rude włosy przeciwniczki i posłała w jej stronę strumień powietrza, który przy odrobinie szczęścia powinien przeszyć ją na wylot; tamta uniknęła go przy pomocy teleportacji. Archen kręciła się przez chwilę w kółko, próbując odszukać wzrokiem przeciwniczkę, ale tamta jakby zapadła się pod ziemię. To był zły znak. Prędko przeniosła się na szczyt muru, w pobliże wieży południowej, a w miejsce, gdzie przed chwilą stała, uderzył z góry zwarty słup czerwonego ognia. Rozległ się huk, a płomienie rozlały się po dziedzińcu równomiernym pierścieniem i zanikły, zostawiając po sobie pęknięcie w kamiennej płycie. Akurat to wyglądało całkiem ciekawie. Archen pomyślała nawet, że są jakieś szanse na dobrą zabawę.
Dostrzegła przeciwniczkę w głębokim cieniu bramy. Trwała nieruchomo, z dłońmi wzniesionymi na wysokość ramion, co mogło oznaczać tylko tyle, że skupia się przed kolejnym potężnym atakiem. Archen umknęła w przeciwległy kąt dziedzińca akurat w momencie, kiedy tamta z rozmachem opuściła ręce. Kolejny słup ognia sprawił, że górna część wieży południowej gwałtownie runęła, wśród drobnych odłamków pryskających na wszystkie strony.
Archen ta nowa gra bardzo się podobała; pozwalała tanim kosztem wyzuć przeciwniczkę z sił. Niech się trochę pomęczy, skoro taka jej wola.
Przez chwilę krążyła po dziedzińcu, rozglądając się za rudowłosą, która zdążyła już zmienić pozycję. Dostrzegła ją pod murem zewnętrznym, z rękoma wzniesionymi do kolejnego ataku. Cisnęła w nią kulą ognia i natychmiast teleportowała się na gruzy ściany zachodniej. Znów błysnęło i huknęło, a Archen znów potraktowała barierę przeciwniczki słabym, mało wyszukanym atakiem. Potem jeszcze kilkakrotnie uciekała przed groźnymi filarami ognia, które sprawiały, że stara budowla trzęsła się w posadach.
Z murów okalających dziedziniec wewnętrzny nie zostało prawie nic, jedynie masywna brama i ogarki baszt zachowały jakiś zarys oryginalnych kształtów. Vira stała wśród dymiącego rumowiska, ciężko dysząc i ociekając potem. Od początku dawała z siebie wszystko, gwałtowny przepływ mocy poważnie nadszarpnął jej siły, tymczasem rezultatów nie było. Co gorsza, straciła Welimkę z oczu. Mimo wszystko miała nadzieję, że tamta nie postanowiła się ulotnić, zabierając kryształ ze sobą. Starała się uspokoić przyśpieszony oddech, który mógł zagłuszyć ciche kroki. Oświetliła dziedziniec i wytężyła słuch, jednocześnie wymacując schowany za koszulą mieszek.
Pora wyciągnąć asa z rękawa.
Archen i tym razem nie trzymała jej w niepewności. Magia nadpłynęła od lewej, smagając jej barierę niczym rozpędzona macka morskiego potwora. Vira przeniosła się w cień bramy wewnętrznej i nie przestając rozglądać się za przeciwniczką, poluzowała rzemień i sięgnęła do mieszka. Welimka ułatwiła jej zadanie, wyrastając na samym środku dziedzińca. Sekundę później Vira pojawiła się tuż za jej plecami, z jedną dłonią na ziemi. W akcie dywersji wzbiła w powietrze chmurę pyłu, po czym teleportowała się nieco dalej, zachowując podobną odległość od Welimki, i zaraz zniknęła ponownie. Okrążyła ją w ten sposób, za każdym razem zostawiając za sobą maleńką pieczęć, aż wróciła do punktu wyjścia. Uklękła i przyłożyła dłoń do woskowego krążka, a wokół czarnowłosej momentalnie zapłonął pierścień ognia.
Archen znalazła się w kręgu wysokich płomieni, który szybko się zacieśniał. Dostrzegła manewry przeciwniczki i podejrzewała, że otacza ją teraz bariera, zapewne mająca uniemożliwić teleportację. I znów tylko się uśmiechnęła. Jakże naiwnie.
Tymczasem dziedziniec zalała rzeka ognia, która spiętrzała się na jej ochronnej bańce i opływała jej boki. Zamknięta w pęcherzu coraz gorętszego powietrza, Archen nie widziała niczego poza szalejącym, wściekle czerwonym żywiołem. Zachowała jednak absolutny spokój, nawet kiedy wokół zrobiło się niebezpiecznie duszno. Tego rodzaju magia nie była w stanie jej przerazić.
Wzięła głęboki wdech i zakręciła się w miejscu. Wokół niej zawirował jej własny ogień, świetliście niebieski, i natarł na ogień przeciwniczki. Czerwone płomienie ślizgały się po kamieniu jak wystraszone zwierzęta, które szczerzą zęby, cofając się przed silniejszym drapieżnikiem. Rudowłosa zmusiła je do ostatniego ataku; nabrzmiały i na krótką chwilę wyskoczyły w górę, ale zaraz zadrżały i zaczęły przygasać, ujarzmione i potulne, aż wreszcie zanikły.
Wokół zrobiło się dziwnie cicho i ciemno, jedynie pierścień zwycięskich płomieni rozjaśniał niebieskawo mrok. Zadowolona Archen odgarnęła włosy z czoła i rozejrzała się za obcą czarodziejką. Dostrzegła ją na gruzach ściany południowej, a ogień dawał dość światła, by mogły spojrzeć sobie w oczy. Rudowłosa była wyraźnie zmęczona, ewidentnie nie miała też więcej pomysłów. Archen wygięła szyderczo wargi.
– Chcesz mnie zniszczyć ogniem? – zakpiła. – Ogień jest łaskawy. Daje światło i ciepło. Zabija szybko.
„Nie skuwa ziemi twardą skorupą, próbując stłamsić wszelkie życie”, dopowiedziała w myślach, bo trudno jej było znaleźć odpowiednie słowa w obcym języku. „Nie zatrzymuje strumieni w biegu, nie morzy głodem. Nie trwa miesiącami w martwym bezruchu, paraliżując wolę i stopniowo odbierając nadzieję”.
Vira opuściła ręce. Choć nie odniosła żadnych obrażeń, czuła się pokonana. To była jej najsilniejsza karta, a Archen przebiła ją bez większego wysiłku, i to pomimo ciężkiej walki, którą stoczyła chwilę wcześniej. Kim ona była? Skąd czerpała tyle mocy, tyle siły?
Stały naprzeciw siebie, w odległości zaledwie kilku jardów, ale wydawało się, że dzieli je przepaść. W otoczeniu błękitnych płomieni, dumna i zimna, przekonana o własnej potędze, Archen była zatrważająco piękna. Vira patrzyła na tę wysoką, wyprostowaną postać, i znowu czuła się mała i słaba, żałosna i bezradna.
„Nie możesz pozwolić, żeby uciekła z kryształem”, powiedziała sobie twardo, bezwiednie zaciskając pięści.
Tymczasem Welimka jakby przebudziła się z zamyślenia, drgnęła i zogniskowała spojrzenie na Virze.
– Chcesz, żeby przeciwnik cierpiał? Żeby skamlał o litość? – Strzepnęła rękę, po czym nieśpiesznie wyciągnęła ją przed siebie. – Użyj lodu.
Zakręciła nadgarstkiem, jednocześnie poruszając delikatnie palcami. Vira machinalnie pochyliła się do przodu, gotowa na odparcie kolejnego ataku. Tymczasem powietrze wokół stało się dziwnie zimne i suche, aż poczuła drapanie w gardle. Zastanawiała się gorączkowo, jakiej magii mogła użyć Welimka, kiedy usłyszała za sobą przeciągły świst. Wyczuła ugięcie bariery, ale nie zdążyła się nawet obejrzeć, bo nagle silny podmuch powietrza podciął jej nogi, tak że wylądowała na kolanach. Wokół zerwał się lodowaty wiatr, który wzbił w powietrze tumany pyłu i drobniejsze kamienie. Zaskoczona, w ostatniej chwili odbudowała swoją bańkę; sekundę później natarły na nią ze świstem tysiące drobnych igiełek lodu, które odbijały się od osłony albo topniały, usiłując za wszelką cenę ją przebić. Rozkruszyła ją jednak dopiero potężna błyskawica, której liczne rozgałęzienia zatańczyły na skale niebezpiecznie blisko Viry.
Czarodziejka znieruchomiała na dwie sekundy, długie jak wieczność, w oczekiwaniu na cios, który musiał teraz nadejść.
I wreszcie stało się, poraziły ją cienkie, lodowe kolce, nadlatujące ze wszystkich stron, tnące skórę i wbijające się w ciało. Skuliła się i zasłoniła dłońmi głowę i kark, wcisnęła nos w zgięcie łokcia, otwierając usta do niemego krzyku. Ból promieniował z każdego miejsca, którego dosięgły lodowe szpile. Zapomniała o pragnieniu zwycięstwa, o odwadze i tchórzostwie, o honorze i wstydzie, zapomniała nawet o strachu i upokorzeniu. Chciała tylko, żeby to się nareszcie skończyło, obojętnie w jaki sposób. Tymczasem atak trwał, niewypowiedzianie długo, niewypowiedzianie bezwzględny i nieludzki, a kiedy nareszcie dobiegł końca, ból pozostał.
Archen to jednak nie wystarczało. Zaczekała, aż Vira rozewrze powieki, aż podniesie na nią błagalne spojrzenie. Wówczas, nadal z tym samym, niewzruszonym wyrazem twarzy, wyciągnęła dłoń daleko w bok i obróciła wnętrzem do góry. Vira odruchowo zwróciła głowę w tamtym kierunku i zobaczyła, że rumowisko pod odległym murem zachodnim zaczyna się poruszać, wznosić i spiętrzać, a potem sunąć w jej stronę, coraz bardziej przypominając grzbiet wielkiej fali.
„Teleportacja”, przemknęło jej przez myśl, ale na to było już za późno. Wiedziała, że jest zbyt wyczerpana, zbyt okaleczona, żeby wykrzesać z siebie siły. W ostatniej chwili wyrzuciła rękę w górę i zasłoniła się magią jak tarczą. Kamienie zatrzymały się na niewidzialnej przeszkodzie, ale nie przestawały napływać, napierały coraz silniej, aż bariera ustąpiła. Vira zdążyła tylko krzyknąć i przewrócić się na brzuch. Kamienny potwór runął bezwładnie jak żmija, którą gładkim cięciem miecza pozbawiono łba, a skalne odłamki zasypały ją aż po pas. Wrzasnęła rozdzierająco, podniosła się na przedramionach i zaczęła pełznąć przed siebie, jakby nadal mogła liczyć na ratunek, jakby miała dokąd uciekać. Każdy cal okupiony był cierpieniem: ostre krawędzie wrzynały się w ciało, okruchy gniotły, miażdżyły, wykrwawiały. Z największym wysiłkiem uwolniła spod sterty kamieni najpierw jedną, potem drugą stopę. Spróbowała wstać, ale zawiodły ją ręce, załamały się pod nią jak podpiłowane filary mostu. Opadła bezwładnie na bok i zaległa bez ruchu, wyczerpana i zrezygnowana. Marzyła, żeby fizyczne cierpienie odcięło ją od świadomości, ale tak się nie stało. Nadal słyszała i czuła, nadal wdychała pył i żelazisty zapach krwi. Ból wypełniał ją teraz po brzegi, była bólem i niczym więcej.
Potem zapadła cisza. Świat znieruchomiał.
Kroki. Żwir zachrzęścił tuż przy jej uchu, ale Vira ani drgnęła. Nie była pewna, czy potrafi otworzyć oczy, i bała się spróbować.
Silny kopniak przewrócił ją na plecy. Poczuła, że Welimka zaciska rękę na jej koszuli, że ostrym szarpnięciem podrywa ją do siadu i nachyla się nad jej twarzą. Wiedziała to, bo czuła jej oddech na swoich wargach.
Archen wpatrywała się beznamiętnie w twarz torturowanej kobiety, poranioną, zalaną krwią i oblepioną brudem. „Źle to rozegrałam”, uświadomiła sobie. „Przecież miałam ją wypytać, kim jest i co ją tutaj sprowadziło. Czy komuś służy, czy może przyszła tu na własną rękę. To przez to zmęczenie”, usprawiedliwiła się sama przed sobą. „Trochę szkoda, teraz już nic nie powie. Nie znam takiej magii, która by ją z tego wyciągnęła. Ale jeśli jakimś cudem przeżyje, może będzie z niej jeszcze jakiś pożytek? Na pewno nie stanowi żadnego zagrożenia”.
Dłoń, w której trzymała kryształ, położyła ostrożnie na karku kobiety. W miarę jak sączyła w jej ciało magię nasyconą intencją, na skórze nieznajomej, tuż ponad linią rudych włosów, wykwitał niewielki, ciemny symbol. Archen była tego pewna, bo taka sama wybroczyna zarysowała się na wnętrzu jej przedramienia.
Vira nawet tego nie poczuła. Ogarnęła ją najczarniejsza rozpacz, rozpacz ostateczna, która skamle jedynie o koniec, o błogosławieństwo niebytu. Tymczasem nic się nie działo. Zniecierpliwiona, odchyliła z wysiłkiem powieki.
Napotkała stalowe spojrzenie, przejmujące chłodem, mrożące serce, wwiercające się w duszę. I kiedy szukała w tych oczach choćby cienia wahania, choćby okruchów litości, jakiegokolwiek śladu człowieczeństwa, jej umysł rozjaśniła nagła pewność, klarowne przekonanie, że te oczy i ta moc nie mogą należeć do człowieka. Do żadnej istoty z tego świata.
Archen była demonem.
Otwarła zakrwawione usta, chcąc wykrzyczeć oskarżenie, ale z jej gardła wydobył się jedynie charkotliwy bełkot. Welimka poprawiła chwyt na jej koszuli i nadstawiła ucha.
– Chcesz coś dodać? – spytała, jakby z cieniem zainteresowania.
Vira bezskutecznie usiłowała przebić wzrokiem gęstniejącą mgłę. Nie mogła krzyczeć, ale ostatnim wysiłkiem wychrypiała tę przeszywającą myśl, która napełniła ją taką jasnością.
– Nie jesteś... człowiekiem... Prawda?
Dostała pięścią w twarz. Zabolało, i na ciele, i na resztce honoru. Archen bez słowa rzuciła ją na gruzowisko i cofnęła się o dwa kroki. W ostatnim przebłysku świadomości, tuż przed zapadnięciem w zbawienną ciemność, Vira zobaczyła, jak Welimka unosi rękę.
Wystarczył jeden niedbały zamach, aby okaleczone ciało zaszurało po wyboistym rumowisku, minęło bramę i zatrzymało się dopiero w międzymurzu. Wokół zapanowała głęboka cisza.
Archen rozmasowała bolące knykcie. Zerknęła na ciemną otchłań, w której zniknęło ciało pokonanej czarodziejki, i pozwoliła sobie na uśmiech jadowitej satysfakcji. Nadal czuła smak tych ostatnich, z trudem wychrypianych słów. Spojrzała triumfalnie na błyszczący kamień, który spoczywał na jej dłoni.
– Nieprawda.
Tariro ani na moment nie spuszczała wzroku z twierdzy. Już kilka razy sądziła, że walka dobiegła końca, już kilkakrotnie zrywała się do biegu, lecz wtedy znów rozbłyskało światło, znów nad fortecą przetaczał się grom. Przywoływacz, który ściskała mocno w dłoni i na który nieustannie zerkała, konsekwentnie milczał.
Gdzieś za murami zapłonęła ognista poświata.
– Naprrrawdę powinnaś tam pójść – zamiauczał Donat, który od kilku minut kręcił się bez celu po schodach. Czasem docierał na sam szczyt i spoglądał na bramę, ale szybko zawracał, jakby nie mógł zdzierżyć tego widoku. – Przecież to nie jest norrrmalne.
– Poradzi sobie – odparła sucho. Bardzo chciała w to wierzyć.
– Nie wytrzymam tego. Niech Vincent to sprrraudzi.
– To niebezpieczne.
– Więc sam to sprrraudzę.
– Siedź – warknęła, posyłając mu mordercze spojrzenie.
– Więc ić tam.
– Cierpliwości. Nie jest dzieckiem, wie, co robi.
– Nie ma pojęcia! – zaskamlał Donat, coraz bardziej zdesperowany. – Błagam, spójrz chociaż przez brrramę!
– Daj jej szansę.
Ignorując narastający niepokój, zdeterminowana, by wytrwać w swoim postanowieniu, Tariro obserwowała, jak serce twierdzy wypełnia żółta łuna.
– Coś się zmieniło – szepnęła.
Walka nabrała innego charakteru. Wcześniej na szczycie wzniesienia szalała czysta moc, błyskały dziwne światła, teraz było widać jęzory ognia. Czy to oznaczało, że zmienili się uczestnicy? Przecież Vira najchętniej posługuje się ogniem... Tariro miała wrażenie, że na jej żołądku zaciążyła wielka bryła lodu.
Tymczasem Donat nie spuszczał wzroku z Vincenta, który wtulił dziób w pióra na piersi i udawał, że go nie ma. To był doskonały moment, żeby zrobił użytek ze swoich skrzydeł, wychylił się z bezpiecznej kryjówki i zbadał sytuację za murami. Z pewnością zdawał sobie z tego sprawę, z pewnością miał też nadzieję, że nikt go o to nie poprosi. Niedoczekanie. Do tej pory skutecznie unikał jego świdrującego spojrzenia, ale kiedy Donat przysiadł tuż obok i zaczął zamiatać skałę ogonem, nie mógł go dłużej ignorować.
– Polecę! – zaskrzeczał i zakołysał się na swoich krótkich nóżkach. – Niech wam będzie, że polecę!
– Narrreszcie! – sapnął z ulgą kocur. – Tylko wrróć jak najszybciej.
Tariro wyraźnie miała mieszane uczucia, ale ostatecznie skinęła głową, a ptaszysko niechętnie wzbiło się w powietrze. Donat mógłby przysiąc, że minęła cała wieczność, zanim ponownie usłyszał trzepot jego skrzydeł.
– Vira walczy – oznajmił puchacz, jeszcze zanim dotknął szponami skały.
Pozostała dwójka zamarła. Z nieba posypały się czerwone słupy ognia, ale Donat ledwo to odnotował. Cały jego świat wypełniały teraz okrągłe oczy Vincenta.
– Z kim?! – zawołał, przekrzykując hałas.
– Z jakąś kobietą!
– I tylko z nią?! – upewniła się Tariro, kucając przy zwierzętach.
– Chyba tak!
– Poradzili sobie z demonem – szepnęła z niedowierzaniem.
– Szybko, rrruszmy się wrrreszcie! – zaskamlał Donat. Nagle odzyskał pełną sprawność, którą kocia natura nakazała mu wykorzystać na rozpaczliwe kręcenie się w kółko. – Musisz jej pomóc, miau!
Na szczycie wzniesienia na powrót zaległa cisza. Tariro, wciąż bezwiednie obracająca przywoływacz w palcach, podniosła się z kucek i wbiła niewidzące spojrzenie w skalną ścianę.
– Nie – oznajmiła twardo. – Zaczekamy.
– Zwarrriowauaś?! – zamiauczał, stając na tylnych łapkach i czepiając się pazurami jej spodni. – Co się dzieje w tej twojej chorrrej głowie?!
– Może to jej moment – powiedziała, bardziej do siebie niż do niego.
Donat w niedowierzaniu rozszerzył oczy.
– Jak myślisz, kto wygrrrywau? – zapytał Vincenta.
– Trudno powiedzieć, naprawdę. Chciałem jak najszybciej wrócić i wam o tym donieść.
Donat popatrzył na puchacza, jakby tamten sprawił mu ogromny zawód, po czym wrócił do męczenia czarodziejki.
– Tarrriro, ta kobieta pokonaua demiauna! Którrry siedziau tu od kilku wieków!
– No właśnie. Czyli jest zmęczona.
– Jeśli nie zależy ci na siostrze, to pomyśl chociaż o krrrysztale!
– Cały czas myślę o krysztale. – Zmarszczone czoło wskazywało, że czarodziejka intensywnie coś rozważa. – Zaufam jej – oświadczyła nagle. – Ale nie będę stać bezczynnie. Otoczę twierdzę barierą, żeby nikt nie mógł się stamtąd teleportować.
– Nikt! – podchwycił zrozpaczony Donat. – Nikt, czyli także Virrra! Chcesz jej uniemiaużliwić ucieczkę?!
– Vira wie, że nie może uciec – stwierdziła sucho Tariro. – Ten kryształ jest zbyt ważny. Dlatego nie mogę pozwolić, żeby stamtąd zniknął.
Wymacała pod koszulą sakiewkę i poluzowała rzemień. Donat opadł bezsilnie na cztery łapy. Dalsze próby przekonania tej kretynki nie miały sensu, mógł jedynie czekać.
Czarodziejka wspięła się na szczyt schodów i wsiąknęła w ciemność. Donat usiłował skupić wzrok na pozostawionym przez nią małym ogniku, ale wkrótce spuścił głowę, szukając kryjówki w burości kamienia. Ogień szalejący w obrębie twierdzy rzucał na niebo rozedrganą poświatę, a on bardzo nie chciał tego widzieć. Równie mocno pragnął niczego nie słyszeć, bo z góry docierały nieustannie złowieszcze odgłosy walki. Najchętniej rozpłynąłby się w powietrzu i zniknął na zawsze. Nie mógł znieść niepewności, a jednocześnie czepiał się jej tak, jak korzenie zawieszonego nad przepaścią drzewa czepiają się skały. Wędrówka w górę schodów i zerknięcie na fortecę urosły teraz w jego mniemaniu do rangi niemożliwych wyczynów.
Wbrew własnym pragnieniom zachował pełną czujność. Wkrótce jego czułe uszy wyłowiły z hałasu szybkie kroki. Poderwał nerwowo głowę, podobnie jak Vincent, mimo że obaj rozpoznali w tych krokach Tariro.
– Gotowe!
Trzeba było przyznać, że uwinęła się całkiem sprawnie. Zbiegła kilka stopni w dół.
– Bariera już stoi! – zawołała, jakby przynosiła dobre wieści. – Komuś wyczerpanemu walką trudno będzie ją przebić.
– A Virrra?! Nie zamierzasz jej pomóc?! – zawołał Donat i nastąpił łapkami na jej but. – Zamknęuaś ją w potrzasku, a terrraz będziesz tu stać i spokojnie czekać na wynik?!
Czarodziejka drgnęła, twarz jej stężała, ale nic poza tym.
– Tarriro?! TARRR...!
Ukucnęła gwałtownie, żeby podstawić mu pod oczy ściskany w palcach przywoływacz.
– Widzisz to?! Milczy. MILCZY! Nie użyła go. A ja jej ufam.
Donat zerknął z nienawiścią na martwy przedmiot, ale zanim zdążył odpowiedzieć, ze szczytu dobiegł przeraźliwy wrzask. Od razu rozpoznał ten głos.
– To Virrra! – zaskamlał, wykręcając dziki piruet. – To był jej krzyk!
Smagnął czarodziejkę ogonem i bez słowa popędził w górę schodów. Uświadomił sobie, że wokół zrobiło się cicho, zupełnie cicho. Miał przeczucie, że stało się coś naprawdę strasznego. Nie mógł dłużej czekać, musiał wiedzieć. Musiał ją zobaczyć.
– DONAT!
Słyszał, że Tariro biegnie za nim, słyszał znajome bicie skrzydeł. Nie zamierzał się zatrzymywać.
– Ostrożnie! Pójdę pierwsza! Zaczekaj!
Tuż przed bramą niechętnie zwolnił i pozwolił się wyprzedzić. Tariro bez zastanowienia wstąpiła w mroczny korytarz, oświetlając sobie drogę ogniem. Drugą ręką gmerała już w kolejnej sakiewce, szukając innego przywoływacza, który miał jej posłużyć do wezwania arcymaga. Zamknęła kamień w dłoni i nakarmiła odrobiną magii. Teraz pozostało czekać na odpowiedź Pyrrivena.
Na dziedzińcu panowała głęboka ciemność, rozpraszana jedynie światłem gwiazd. Tariro wahała się tylko przez moment. Uniosła ręce i posłała pod niebo dziesiątki migotliwych ogników, oświetlając całą ruinę. Bezmyślny kocur momentalnie wysforował się przed nią.
– VIRRRA!!!
Dostrzegł ją niemal od razu, sekundę po tym, jak wyczuł zapach krwi. Leżała bez ruchu na ziemi, tuż przy bramie wewnętrznej. Jej ciało, nienaturalnie skręcone, wyglądało z daleka jak porzucona szmaciana lalka. Śmierdziało strachem. Kiedy podbiegł bliżej, zobaczył, że włosy i ubranie ma oblepione brudem i krwią.
– Sprawdź, czy jesteśmy sami! – usłyszał za sobą głos Tariro.
Huknięcie puchacza, bicie skrzydeł, chrzęst kamieni pod stopami biegnącej czarodziejki – wszystko to było teraz równie odległe jak gwiazdy. Zamarł z pyszczkiem nad skłębionymi włosami Viry, a choć oczy miał szeroko otwarte, nie widział niczego.
Tymczasem Tariro po raz ostatni zerknęła na przywoływacz. Pyrriven nie odpowiadał, wobec czego cisnęła kamień na ziemię i dopadła do siostry. Odwróciła ją delikatnie na plecy. Zadrżała na widok poranionej twarzy, powiek sklejonych krwią i ust zastygłych w wyrazie cierpienia. Zachłysnęła się powietrzem jak tonąca, w ostatniej chwili tłumiąc szloch. Nie miała czasu na rozpaczanie, teraz musiała myśleć i działać.
Przyłożyła policzek do piersi siostry, zbliżyła dłoń do jej ust. To były chyba najdłuższe sekundy w jej życiu, ale wreszcie zyskała pewność. Spłynęła na nią niewymowna ulga.
– Żyje.
Przyłożyła rozdygotane dłonie do twarzy i wzięła głęboki wdech. Wiedziała, że tylko jej spokój może teraz uratować Virę. Jej ciało było tak poranione, że Tariro nie potrafiła zdecydować, od czego zacząć. Nie znała się na leczeniu, nigdy nie wyszła poza podstawy.
Kryształ.
Ta myśl rozbłysła w jej głowie z taką mocą, że na jeden krótki moment całkowicie ją oślepiła. Czy to możliwe, że naprawdę tu był? Z kim walczyła Vira? Czy to byli Welimowie?
Jeżeli mają teraz dwa kryształy...
Strach niemal rozerwał jej płuca – a kiedy powróciła rzeczywistość, nadzwyczaj wyraźnie ujrzała własne dłonie zawieszone nad poranionym ciałem siostry.
Gdzieś z boku zaszurał żwir, w powietrze wzbił się obłok pyłu. Tariro poderwała głowę i zogniskowała zamglone spojrzenie na Vincencie.
– Nikogo nie widzę – zameldował puchacz.
„Pokonała moją barierę”, przemknęło jej przez myśl. „Stoczyła dwie mordercze walki, a na koniec zdołała się jeszcze przebić przez barierę”.
– Całe szczęście – powiedziała na głos. – Posłuchaj mnie teraz uważnie. – Zdziwiła się, bo zabrzmiało to pewnie i stanowczo. – Wyślę cię do rezydencji Pyrrivena. Powiesz, że potrzebuję go tutaj, na miejscu. Natychmiast. Niech skorzysta z mojego przywoływacza. I najważniejsze: niech weźmie ze sobą eliksir wzmożenia. Wzmożenia, zapamiętasz? Wzmożenia.
Vincent skinął głową i wskoczył do tunelu, który dla niego otworzyła. Nadeszła kolej na Donata, milczącego, nieruchomego, brzydko mrużącego ślepia. Nie musiał nic mówić, Tariro doskonale wiedziała, co myśli.
– Ciebie wyślę do pałacu – oznajmiła najbardziej rzeczowym tonem, na jaki było ją stać. – Pyrriven może być w swoim gabinecie, sprawdź też pracownie alchemiczne. Po prostu go znajdź. I pamiętaj: eliksir wzmożenia.
Kocur nie zareagował, ale wiedziała, że ją zrozumiał. Gdy tylko otworzyła dla niego portal, rzucił ostatnie spojrzenie na Virę i zniknął w plamie jaskrawozielonego światła.
Tariro ostrożnie ścisnęła siostrę za palce, a drugą dłoń położyła na jej ramieniu. Teraz, kiedy została sama, poczuła łzy cisnące się do oczu, a zaraz potem spływające po policzkach. Usta same szeptały przeprosiny, kiedy sączyła w ciało siostry ożywcze ciepło i równocześnie zaklinała ją w myślach, żeby wytrzymała jeszcze chwilę dłużej.
Dann niechętnie przełknął kolejny łyk piwa. Nie chodziło nawet o to, że cuchnęło jak doprawione rdzą szczyny. Czuł, że trunek zaczyna mu uderzać do głowy, a bardzo nie chciał być pijany. „Może to też trzeba było ćwiczyć”, pomyślał z ironią. „Zamiast ślęczeć nad mapami, mogłem zaprawiać się w boju po karczmach i gospodach”.
Jego kompani ryknęli śmiechem, a on zmusił się, żeby im zawtórować. Od tej sztucznej wesołości bolała go już szczęka. Wiedział, że zamiast się uśmiechać, wykrzywia tylko twarz w nieprzekonującym grymasie, dlatego chował się za uniesionym kubkiem – a skoro już go podnosił, to musiał z niego pociągnąć. Zresztą i tak by tego nie uniknął. Dziś pili wszyscy. Na umór. Gdyby nie pił, zwracałby na siebie uwagę. Jeszcze bardziej niż teraz.
Karczmę przepełniał niemożebny smród – każdy z kilkudziesięciu mężczyzn, którzy gęsto obsiedli stoły, cuchnął starym potem i przetrawionym alkoholem. Wyziewy gotowanej kapusty mieszały się z wonią zawilgoconych skór, starego potu i parujących rzygów. Choć drzwi i okna stały otworem, wpuszczając do środka chłód deszczowego wieczoru, to wewnątrz panował uciążliwy zaduch. Dann cały się kleił od potu.
Siedział nieopodal drzwi, na ławie pod ścianą, ściśnięty jak śledź w beczce. Ze swojego miejsca miał dobry widok na odległy kąt izby, który z pewnych względów interesował go szczególnie, poniekąd z wzajemnością. Siedzący tam mężczyzna obserwował go uważnie przez cały dzień, a jego dwaj towarzysze byli najwyraźniej wtajemniczeni w sprawę. Dann wnioskował to stąd, że ilekroć ryzykował szybkie spojrzenie w tamtą stronę, napotykał wzrok któregoś z nich. Zwali się chyba Geor, Savet i Tador, albo coś w tym rodzaju; Dann miewał problemy z welimskimi imionami. Niepokoiło go, że wszyscy trzej pili z rażącym umiarkowaniem, takie przynajmniej odnosił wrażenie. Nie chciał im się przyglądać, bo to jedynie wzmogłoby ich podejrzliwość. Zmuszał się zatem do słuchania ubarwionych historyjek i przaśnych żartów, opowiadanych przy jego stole, i rechotał wraz z innymi, choć nie zawsze wszystko rozumiał, a jeszcze rzadziej uważał za zabawne.
Najważniejsze to nie wypaść z roli. Do samego końca.
Nadszedł czas, żeby się wycofać. Wrócić do „swoich”, o ile miał w ogóle jakichś swoich. Przez cały dzień wyczekiwał zapadnięcia zmroku. Przez cały dzień żywił nadzieję, że wyznaczą go do wartowania, bo wtedy nie musiałby przemykać pod nosem strażników. Trudno nie hałasować, kiedy przedzierasz się przez las z koniem, i to po ciemku. O ileż prostsze miałby zadanie, gdyby sam pełnił wartę. Był bliski zgłoszenia się na ochotnika, ale powstrzymywała go świadomość, że dla Geora wyglądałoby to naprawdę podejrzanie. Oczywiście nie miał szczęścia i dowódca pominął go przy wyborze.
Robiło mu się gorąco na samą myśl o ucieczce, tymczasem chwila ta zbliżała się nieubłaganie. Ciemniej już nie będzie, a towarzystwo osiągnęło wystarczający poziom upojenia. Przy stole naprzeciwko jeden z mężczyzn zasnął z gębą na brudnym talerzu, wśród resztek kapusty klejących mu się do brody. Ci z jego kompanów, którzy jeszcze stali na nogach, mieli świetną zabawę, próbując go obudzić pierdami puszczanymi tuż przy uchu. Ich wysiłki niezmiennie szły na marne, chyba że zadowalała ich nagroda w postaci wybuchów śmiechu, gwizdów i oklasków.
Przy tym samym stole siedział Loeg, młody dowódca oddziału. Ze swoją rzadką bródką wyglądał jak koziołek zabłąkany wśród starych capów. Dann zerknął na niego akurat w momencie, kiedy tamten podniósł głowę, i ich spojrzenia spotkały się. Dann skinął mu głową i uniósł kubek nieco wyżej. Loeg wyszczerzył zęby, odwzajemnił gest i wrócił do rozmowy z siedzącym obok czarodziejem. Dann zmierzył obu wzrokiem. Geor raczej nie opowiedział dowódcy o wczorajszym zajściu, bo tamten odnosił się do niego całkiem zwyczajnie. Z kolei czarodziej był kompletnie ubzdryngolony, co dodało Dannowi krztynkę otuchy.
„Pora już na mnie”, pomyślał. „Komu w drogę, temu czas”.
Przeniósł wzrok na trójeczkę w kącie. Chyba stracili zainteresowanie, bo łypał na nich przez dłuższą chwilę, a żaden nie odwzajemnił spojrzenia. Teraz albo nigdy.
Pociągnął ostatni łyk, tym razem dla kurażu, i wstał, mrucząc, że zaraz wraca. Musiał się rozpychać łokciami, żeby dobrnąć do drzwi, a jednak nikt nie zwrócił na niego większej uwagi.
Otrzeźwiał, gdy tylko owionął go zimny wiatr. Na placu przed karczmą płonęły wielkie ogniska, a każde otaczał wianuszek świętujących Welimów. Również tutaj zabawa trwała w najlepsze, właśnie siłowano się z kolejną beczką piwa. Nieco dalej obnażony do pasa tłuścioch wymachiwał kuflem i wykrzykiwał płomienne przemówienie, a półprzytomni słuchacze wtórowali mu pełnym aprobaty bełkotem. Zewsząd dobiegały fałszywe dźwięki piszczałek, tu i ówdzie dało się też słyszeć donośne beknięcie.
Dann skierował się na prawo, ku niewielkiej stajni oddzielonej od gospody zadaszonym, cuchnącym szczynami przejściem. Wrota były zamknięte, ale tym akurat nie przejął się wcale. Stajnia, jako przytulniejsza niż podwórze, była zarezerwowana dla ludzi. Zwierzęta uwiązano na zewnątrz.
– A dokąd to? – Zza węgła wychynął młody chłopak, omal nie wpadając na Danna. Poprawił spodnie, skrzyżował ręce na piersi i zadarł wyzywająco brodę. Wyglądał na podchmielonego, choć Dann sam słyszał, jak zakazano mu dzisiaj pić, bo miał pilnować koni i prowiantu. Czuł, że tak właśnie będzie, i bynajmniej nie miał do młodzieńca żalu.
– Odlać się – odparł spokojnie, wymijając go.
– Tylko bez podkradania! – zawołał jeszcze tamten, po czym sprawnie obrał kierunek na najbliższe ognisko, zadowolony, że wypełnił powierzone zadanie, i to zupełnym przypadkiem.
Tymczasem Dann skręcił za róg budynku i wszedł między pobliskie drzewa. Zaszyty w głębokim cieniu, długo przepatrywał ciemność i nasłuchiwał. Nic nie wskazywało na to, żeby miał towarzystwo, więc podążył dalej, zachowując bezpieczną odległość od końskich zadów.
Zwierzęta stały rzędem wzdłuż dłuższego boku stajni. Belki konowiązu posłużyły również do zawieszenia juków i uprzęży. Spadzisty dach dawał namiastkę ochrony koniom oraz upchanym pod ścianą workom z prowiantem.
Wymowne prychnięcia powiedziały Dannowi, że zwierzęta wyczuły już jego obecność. Posuwał się ostrożnie, nie chcąc ich przestraszyć. Dotarłszy na koniec rzędu, obszedł ostatniego konia, chwycił go za kantar i pogłaskał po chrapach.
– Będziemy bardzo cicho, dobrze? – szepnął mu do ucha.
Uklęknął na jedno kolano i zamachał przed sobą rękoma. Było ciemno, że oko wykol, więc musiał zdać się na zmysł dotyku. Natrafiwszy dłonią na szorstkie płótno, dokładnie obmacał worek. No tak, mógł się tego domyślić. Owies, placki i suszone mięso upchnęli do środka, na zewnątrz zostawili jabłka, które zebrali w nowo zagrabionych sadach. Trudno, będzie jadł jabłka. Byle tylko dotrzeć do granicy i nie umrzeć po drodze z głodu.
Namacał przed sobą uprząż. Dłuższą chwilę zajęło mu odszukanie jedynego siodła, jakim dysponował oddział; Welimowie używali go zresztą wyłącznie do juczenia koni, bo jeździć nie potrafili. Po omacku osiodłał zwierzę i przytroczył worek. Na szczęście świeżo upieczony wierzchowiec okazał się spokojny i praktycznie nie zwracał uwagi na kręcącego się przy nim człowieka.
Pozostawała jeszcze kwestia wartowników. Powinien wyeliminować co najmniej dwóch, ale tak, żeby nie zdążyli nawet pisnąć. Najlepiej będzie zbliżyć się do nich otwarcie, zagadać, a w odpowiednim momencie poderżnąć gardło.
Schylił się, żeby wydobyć sztylet z ukrytej w cholewie pochwy, ale zaraz padł na czworaka i wytężył słuch. Rozmowa. Daleka, lecz coraz bliższa.
– Ale jaa-a... ja po prostu nie roo-rozumiem... o co mogło cho-chozić. Niby czemu...
– Ja też nie. I dlatego mówiłem, żebyście tyle nie chlali.
– Pszeciesz sam ch-chlałeś...
– Bo wy chlaliście. A teraz stul pysk.
Dann spojrzał pod końskimi brzuchami w kierunku, z którego sam przed chwilą nadszedł. Po wydeptanej trawie sunęła plama światła, czasem oświetlając pnie pobliskich drzew. Od razu wiedział, z kim ma do czynienia. Jednak nie byli aż tak pijani i niezainteresowani, jak pragnął wierzyć. Zauważyli, że zniknął, i postanowili to sprawdzić.
Wykorzystał ten krótki czas, jaki mu pozostał, na poluzowanie uwiązu. Koń był gotowy. Pozostało załatwić sprawę trzech wrogo nastawionych mężczyzn, najlepiej bez walki, następnie dyskretnie pozbyć się wartowników, po czym wraz z koniem wymknąć się z obozu. Pestka.
Przelazł pod konowiązem, przysiadł na wypchanych jabłkami workach i sięgnął po sztylet. „Sam jesteś sobie winny”, sarknął w myślach, rozcinając w pośpiechu najbliższy worek.
„Pieprzony bohaterze”.
Wszystko wzięło w łeb poprzedniego dnia, kiedy wczesnym wieczorem zaatakowali elficką wioskę położoną tuż za Adosą, mniej więcej w połowie drogi między Alkemeri a Cynedin. To był koniec lata, dni kurczyły się w przeczuciu jesiennego chłodu, zmrok zapadał szybko. Całkowicie zaskoczyli wieśniaków. Większość z nich wróciła już do domu po całym dniu ciężkiej pracy. Kiedy z lasu wypadła banda dzierżących topory Welimów, było za późno na zorganizowanie jakiejkolwiek obrony. Przechodząca kobieta podniosła krzyk, który ustał gwałtownie, kiedy w jej piersi utknęło celnie ciśnięte ostrze. Zaalarmowani mieszkańcy wychodzili przed drzwi, żeby sprawdzić, skąd ten harmider, i wkrótce wrzaski przerażenia niosły się po całej osadzie. Strzecha najbliższego domu, zarzucona pochodniami, błyskawicznie stanęła w ogniu. Blask pożaru wywlekał z wieczornej ćmy sylwetki uciekających elfów, wprost pod noże i topory najeźdźców.
Dann spędził wśród Welimów pół roku. Radził sobie jakoś ze świadomością, że wystarczy najmniejszy błąd, a może nieszczęśliwy zbieg okoliczności, żeby zorientowali się, że jest kimś z zewnątrz, obcym. Potrafił wyprzeć z umysłu wyobrażenia na temat tego, co mogą z nim wtedy zrobić. Nie narzekał na znojną pracę w polu, na ścinkę drzew, żmudne piłowanie gałęzi i ciosanie desek. Nie przeszkadzały mu całodzienne marsze w mokrych butach, nie przeszkadzało nocowanie pod gołym niebem. Wszechobecny brud i smród. Nie miał nawet nic przeciwko paleniu i rabowaniu. Jedyne, czego naprawdę nie potrafił ścierpieć, to mordy na zwykłych elfach.
To prawda, że nie był czysty jak łza. Swoje za uszami miał. Ale chociaż osiągnął mistrzostwo w zagłuszaniu sumienia, to nie był go zupełnie pozbawiony. Widok zgrai barbarzyńców wpadających do domostw, aby zarzynać mężczyzn, kobiety i dzieci, napawał go odrazą. To były te chwile, kiedy najbardziej gardził Welimami, kiedy prawdziwie ich nienawidził, choć przecież już dawno przyznał sam przed sobą, że potrafi ich zrozumieć. Co gorsza, musiał w tym wszystkim uczestniczyć. Był przecież jednym z nich.
Od kiedy przeniknął między Welimów, wszystko, czego pragnął, to przeciętność. Chciał być bezbarwny, przezroczysty. Chciał, żeby prześlizgiwano się po nim wzrokiem, żeby na jego słowa kiwano głową i natychmiast zapominano. Żeby uznawano go za naturalny element krajobrazu. To oznaczało, że nie mógł się wyróżniać, również podczas walki: czy to pokazowym męstwem, czy to nadmierną biernością. W przeciwieństwie do Welimów nie miał żadnego interesu w wyrzynaniu elfów, toteż niezgrywanie bohatera przychodziło mu łatwo. Gorzej było ze zmuszaniem się do działania.