Daltonista - Leon Durka - E-Book

Daltonista E-Book

Leon Durka

0,0
2,99 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Komisarz Wiktor Trak prowadzi dochodzenie dotyczące zabójstwa biznesmena. Mężczyzna zostaje zastrzelony przed wejściem do warszawskiego metra. Pojawia się kilka tropów i wiele wątpliwości. Doświadczony detektyw napotyka na kolejne trudności. Sprawa okazuje się być jednym z elementów wyrafinowanej gry, w której chodzi o pieniądze, ale także o realizację wyreżyserowanej przez przestępczy układ, rzeczywistości. Smaczku akcji dodają bohaterowie powieści – silne osobowości z rożnych środowisk. Książka o wartkiej akcji i szybkich jej zwrotach.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



 

 

 

Leon Durka

 

 

DALTONISTA

 

 

 

 

 

 

 

Leon nie odczuwał emocji, choć często uczestniczył w wydarzeniach, które niejednego twardziela by złamały. W jego mózgu, obszary odpowiedzialne za pojawianie się strachu nie były aktywne. Siedział przy stoliku w kawiarence, naprzeciwko rosłego mężczyzny przebranego za kobietę. Suknia w futurystyczne wzory, luźno zawiązana na obfitej talii i ogromna peruka z wplecionymi wstążeczkami sprawiały, że postać transwestyty wydawała się jeszcze większa. Pod stolikiem znajdował się przymocowany do blatu pistolet, na którego cynglu opierał się palec wskazujący z długim, lśniącym paznokciem. Broń skierowana była w Leona. Obaj rozmówcy wiedzieli o tym. Zdawali sobie również sprawę z faktu, że jeden nagły ruch wyzwoli z lufy pocisk o średnicy prawie trzynastu milimetrów.

Impulsem do użycia broni nie musiał być nagły ruch. Mogła to być decyzja o likwidacji młodego mężczyzny o jasnych, krótko obciętych włosach i niebieskich oczach.

Leon, choć w pełni był świadomy zagrożenia, ignorował niebezpieczeństwo. Część mózgu mężczyzny utraciła swoje funkcje po traumatycznych przeżyciach. Według diagnozy biegłego psychiatry, uszkodzenie mogło być trwałe.

Z okresu swojej służby w wojsku wielu wydarzeń nie pamiętał. Zaciągnął się jako najemnik z braku innych perspektyw – tak swoją decyzję tłumaczył wszystkim znajomym, ale tak naprawdę chciał się sprawdzić. Potrzebował adrenaliny i liczył na to, że wypełni jej braki w najemnym wojsku. Nie pociągały go sporty ekstremalne, czy próby bicia rekordów, choć jako lekkoatleta miał duże szanse na zrobienie kariery. W biegu na tysiąc pięćset metrów zakwalifikował się na mistrzostwa kraju, zajmując ostatecznie czwarte miejsce wśród seniorów, co było nie lada wyczynem dla człowieka bez przygotowania.

  

Potrzebował adrenaliny z pola walki. Jednakże w żadnej potyczce nie dane mu było wziąć udziału. Podczas służby w Rwandzie, pewnego wrześniowego, deszczowego dnia, wraz z lokalnym przewodnikiem Ramzesem, wiózł zaopatrzenie do swojej jednostki. Bezmyślnie przesuwał wzrok po ścianie zieleni, gdy jeepem nagle zarzuciło. Zatrzymali się. Pod kołami znaleźli martwe dziecko. Chłopiec był martwy już w momencie, w którym dwie silne ręce cisnęły jego ciałem pod koła pojazdu, ale o tym mężczyźni nigdy się nie dowiedzieli.

  

Transwestyta przekazał Leonowi kopertę z instrukcją, po czym badawczo patrząc mu w oczy, zadał pytanie, które nie zawierało na swoim końcu znaku zapytania:

– Co czujesz po zabiciu człowieka.

– Nic – padła szybka odpowiedź.

I na tym zakończyli spotkanie. Usługodawca przyjął zlecenie, zaś pośrednik upewnił się, że zadanie zostało przekazane do realizacji profesjonaliście.

  

Zadanie wydawało się łatwe do wykonania i takie było. Poprzedniego dnia obejrzał miejsce akcji i ocenił ryzyko. Nie znalazł zagrożeń mogących zakłócić opracowany w szczegółach plan.

Pociąg właśnie dowiózł do stacji metra Centrum, kilkaset osób, które unoszone na stopniach ruchomych schodów zbliżały się do wyjścia. Stacja Centrum zlokalizowana jest w sercu Warszawy. Bliskość dworców kolejowych sprawia, że przez większość dnia bywa zatłoczona. Ludzie docierający do stolicy pociągami, dalej podróżują zwykle podziemną kolejką. Wśród pasażerów pojawił się mężczyzna, ubrany w długi, jasny płaszcz i brązowy kapelusz.

Leon przecisnął się pomiędzy dwoma idącymi wolno kobietami i znalazł się w odległości nie większej, niż półtora metra za obiektem swojego zainteresowania. Podniósł na wysokość łokcia torbę z logiem McDonalda, po czym dwukrotnie nacisnął na spust. Ofiara runęła na chodnik. Po chwili leżącym ciałem wstrząsnął jakby nerwowy spazm. Kapelusz zsunął się na owinięty jedwabnym szalikiem kark, a na betonowych płytach pojawiła się szybko rosnąca czerwona plama.

Kilka osób zwróciło uwagę na bezwładnie leżącego człowieka. Najbliżej stojąca kobieta, gdy zdała sobie sprawę z sytuacji, zaczęła panicznie krzyczeć.

Leon zmiął górę papierowej torby zawierającej pistolet i wrzucił ją do pobliskiego kosza. Zdjął lateksową rękawiczkę, włożył ją do kieszeni kurtki i skierował się do podziemnego przejścia, prowadzącego na drugą stronę Alej Jerozolimskich. Po drodze zdjął z głowy i schował do reklamówki bejsbolową czapkę i okulary. Torbę upchnął w koszu w podziemiach. W pobliskiej toalecie odkleił sztuczną brodę, wrzucił do sedesu i spuścił wodę. Kurtkę przełożył na lewą stronę. Teraz był nie do rozpoznania.

 

Napastnicy byli z plemienia Hutu. Niewysocy, o krępej budowie ciała. Działali szybko i z zaskoczenia. Żadenz pasażerów jeepa, który zatrzymał się, uderzając w drzewo, nie zdążył podjąć walki. Wyciągnięci z samochodu, zostali zawleczeni na obrzeże lasu i zmuszeni do wypicia płynu o słodkawym smaku. Skrępowani konopnymi linami, wkrótce zapadli w głęboki sen.

 

Znajdował się na wysokości wybudowanego w 1913 roku hotelu Polonia. Zaraz po otwarciu, hotel oferował swoim gościom nowości: centralne ogrzewanie, biurka z maszynami do pisania, ogniotrwałe sejfy oraz telefon zainstalowany we wszystkich stu sześćdziesięciu pokojach. Wybudowany został w stylu „paryskim”. W restauracji obsługiwali francuscy kelnerzy. Styl czterogwiazdkowego, posiadającego obecnie dwieście sześć pokoi hotelu pozostał niezmienny do dnia dzisiejszego.

Otrząsnął się zamyślenia. gdy nadjeżdżający z przeciwka, policyjny samochód zatrzymał się z piskiem opon. Sygnały świetlne odbijały się w sklepowych wystawach. Syrena, choć wyciszona, nadal wydawała z siebie basowe dźwięki. Przechodnie odwracali z zaciekawieniem głowy. Z samochodu wysiadł ubrany po cywilnemu, średniego wzrostu, dobrze zbudowany mężczyzna. Skierował się w stronę Leona. Było mało prawdopodobne, że to właśnie on jest obiektem zainteresowania, ale ostrożności nigdy za wiele. Zabójca bez chwili wahania otworzył oszklone drzwi i wszedł do rozległego holu. Mężczyzna podążył za nim.

Przeszedł obok recepcji. W przelocie spojrzał na młodą kobietę, która kręcąc się na obrotowym krześle, pochłonięta była obrazem na ekranie smartfona. Po lewej stronie recepcji znajdował się korytarz prowadzący do toalet, zaś na wprost, wejście do restauracji, w której serwowano śniadanie. Leon, po krótkim namyśle, pchnął wahadłowe drzwi. Otulił go zapach świeżej kawy i pieczonych rogalików.

 

 

Komisarz Wiktor Trak kątem oka zobaczył mężczyznę wchodzącego do restauracji. Pomyślał, że gdyby nie obowiązki, z chęcią napiłby się aromatycznej kawy. Na miejscu przestępstwa już była policja i nie musiał się spieszyć. Dla kogoś nie znającego sposobu prowadzenia śledztwa przez komisarza, jego obecność na miejscu morderstwa mogłaby być odebrana jako kurtuazyjna. Pozornie nie zwracał uwagi na szczegóły. Zauważał jednak więcej od policjantów, którzy zjawiali się na scenie zdarzenia wcześniej, a jego doświadczenie pozwalało mu na dość szybkie rozwiązywanie wielu kryminalnych zagadek. To dlatego tę sprawę przydzielono właśnie jemu i jego zadaniem było znalezienie mordercy.

Skierował się do toalety. Stanął nad pisuarem i po chwili poczuł ulgę. Pomyślał, że leczenie nadciśnienia za pomocą środków moczopędnych ma swoje minusy. Pozostałe zalecenia lekarza były niemożliwe do zrealizowania. Nie wchodziło w rachubę: niedenerwowanie się, rezygnacja z alkoholu, czy bezsolna i bezmięsna dieta. Zmobilizował się jedynie do ćwiczeń fizycznych i codziennego przyjmowania pastylek. Rano podłużnej, na wieczór okrągłej. Nawet nie pamiętał ich nazw.

Współpracownik, aspirant Jan Murat, był od komisarza o ponad dziesięć lat młodszy i dwadzieścia pięć kilogramów cięższy. Zachowywał się podobnie, jak Wiktor dwadzieścia lat temu. Nie dbał o zdrowie. Palił, pił dużo piwa i żywił się czym popadnie. W wieku trzydziestu kilku lat miał nadwagę i perspektywę cukrzycy, nadciśnienia i wylewu. Uwagi szefa na temat zdrowego trybu życia i żywienia puszczał mimo uszu.

Aspirant, w towarzystwie kilkunastu mundurowych, czekał na swojego szefa przed wejściem do metra pilnując, aby nikt nie zbliżył się do miejsca zbrodni.

Wiktor odebrał telefon, wydający dość nieprzyjemne dźwięki. Ustawił taki sygnał, aby lepiej go słyszeć. Mimo to, za każdym razem, kiedy aparat się odzywał, wprawiał go w rozdrażnienie.

– Szefie, czekamy na twoje przybycie – zdyszany głos aspiranta świszczał w słuchawce. – Słyszę jakby wycie syreny, ale chyba stoisz w korku, czyżby jako pierwszy…? – dodał zgryźliwie.

– Miałem nagłą potrzebę. Myślę, że będąc tak doświadczonym śledczym, zdążyłeś obejrzeć już ciało. Zgaduję, że tymczasem niewiele możesz mi przez telefon przekazać.

– A owszem, mam kilku podejrzanych, motyw i całą resztę. Do południa raport będzie gotowy i sprawę zamkniemy.

Złośliwa odpowiedź nie zdziwiła komisarza. Pewnie znów ma niedosyt śniadania, pomyślał. Minorowy nastrój grubasa, to wynik braku odpowiednio dużej kanapki.

 

 

W restauracji zajęte były tylko trzy stoliki. Leon usiadł na miękkiej kanapie pod ścianą. Zaczął obserwować obszerną salę. Na ścianach wisiały trzy reprodukcje obrazów Jacka Malczewskiego z cyklu „Zatruta studnia”. Każda nad miejscem, gdzie obecnie siedział przy stoliku restauracyjny gość. Pod płótnem obrazującym młodą, rozpartą obok cembrowanego wiadra dziewczynę, siedziała elegancko ubrana, ładna blondynka. Kobieta trzymała przed sobą kolorowy magazyn ze zdjęciem modelki na okładce. Wpatrzona była gdzieś w przestrzeń, jakby nieobecna.

Nad łapczywie jedzącym jajecznicę, otyłym księdzem wisiało dzieło przedstawiające dojrzałą matronę o obfitych kształtach. Bawiła się swoimi włosami, w których tkwiło duże pióro. Jakby zwlekała z włożeniem wiadra do studni. Duchowny i matrona byli do siebie podobni, obydwoje z nieposkromionym apetytem.

Trzeci stolik okupowany był przez niepozornego, ubranego w szare spodnie i beżowy sweter mężczyznę. Pochylony był nad kieliszkiem koniaku. Nad nim wisiał obraz „Zatruta studnia V”– ręce mężczyzny skute kajdanami, obok wiadro, za nim dzban, należący do niemłodej już kusicielki.

Policjant nie pojawił się. Leon mógł już bez obaw opuścić hotel.

 

 

Podłoga lobby zadrżała, jakby w pomieszczeniu poniżej uruchomiono dużą maszynę, której wibracje przeniosły się na marmurowe płyty. Pod lobby jednakże nie znajdowały się żadne urządzenia – był tam tylko magazyn pościeli.

Wiktor zauważył leżącą na betonowej płycie chodnika lateksową rękawiczkę. Odruchowo podniósł ją i wrzucił do kosza. Schylając się po nią, ucisnął pęcherz. Za pół godziny będzie zmuszony powtórzyć fizjologiczny rytuał. W tej samej chwili, dziwny pomruk zmusił go do odwrócenia się w kierunku hotelu. Powietrze na kilka sekund wypełnił dźwięk podobny do grzmotu wyładowania atmosferycznego. Budynek drgał, jakby dostał dreszczy. To, co zobaczył po chwili, wprawiło go w osłupienie. Czyżby odrobina lateksu wrzucona do metalowego pojemnika spowodowała reakcję kaskadową? Efekt motyla? Nie, to tylko czysty przypadek, ale tak mogłoby się wydawać.

 

Tubylcy szli szeregiem w kierunku wioski. Wyczerpani więźniowie ze spętanymi kończynami z trudem przedzierali się przez gąszcz zielonej dżungli. Podążali w kierunku wioski. Zostali porwani dla okupu, bądź na wymianę za uwięzionych przez siły rządowe bojowników. Agresja Hutu do plemienia Tutsi, pomimo dawno zakończonych działań, nadal nie wygasła. Półtora miliona ofiar śmiertelnych po obu stronach konfliktu i setki tysięcy sierot. Dzieci uzbrojone w karabiny maszynowe, zabijające inne dzieci – to już historia. Na pograniczu Demokratycznej Republiki Konga i Rwandy pozostawały nadal partyzanckie ugrupowania, które wciąż realizowały plan „plemiennej zemsty”. Pod tym hasłem, najczęściej kryła się chęć zysku.

Gorączkowo szukał możliwości ucieczki. W miarę, jak posuwali się w głąb lasu, szanse na uzyskanie wolności malały. Wyszli na polanę porośniętą wysokątrawą i nagle zatrzymali się, wpadając jeden na drugiego. Ukazał im się widok mrożący krew w żyłach. Do trzech wbitych w ziemię pali przywiązane były trzy martwe, pozbawione głów ciała. Dwóch Murzynów i jeden Biały. Kolejne pale czekały na swoje ofiary.

 

 

Na oczach Wiktora, fragment prawego skrzydła potężnego budynku hotelu Polonia zapadał się pod ziemię. Z głuchym pomrukiem zniknął parter, pierwsze, drugie a następnie trzecie piętro. Pozostałe dwie kondygnacje zwieńczone półokrągłym dachem ze srebrzystej blachy pozostały nad powierzchnią. Popękane, metalowe płachty nastroszyły się, przypominając oderwane od ciała ryby, ogromne, niekształtne łuski. Budynek drgnął i przekrzywiwszy się lekko w kierunku ulicy Marszałkowskiej, zastygł w bezruchu.

Chodnik opustoszał. Przechodnie uciekli w popłochu, pozostawiając na miejscu zdarzenia zaskoczonego policjanta i tumany kurzu.

Jezdnia popękała, uniemożliwiając jakikolwiek ruch. Kierowca samochodu zaparkowanego nieopodal, przeskakując przez powiększające się z każdą chwilą szczeliny, pobiegł w kierunku Pałacu Kultury i Nauki. Pobliskie tory tramwajowe uniesione do góry przypominały bardziej zminiaturyzowaną trasę kolejki rollercoaster niż szlak ruchu szynowego. Koła radiowozu zapadły się, a pojazd osiadł na powierzchni podwoziem. Syrena zamilkła i tylko światła rozbłyskując rytmicznie, nadal wskazywały, że samochód, choć już tylko teoretycznie, ale nadal uczestniczy w akcji.

Podłoże drgnęło po raz kolejny. Komisarz zdecydował wycofać się w bezpieczne miejsce. Centrala powiadomiła już jednostki straży pożarnej, odpowiedzialnej za zorganizowanie akcji ratunkowej.

– Skoro nie mam tu nic do roboty, zajmę się swoją sprawą – powiedział do siebie, wzruszając ramionami.

Szedł szybkim krokiem, sprawnie przeskakując pęknięcia powstałe w asfalcie. Podążał do miejsca zabójstwa. Kolejna zagadka do rozwiązania w jego długoletniej karierze. Za chwilę obejrzy trupa człowieka, który komuś zaszkodził. Może winny był pieniądze, może nie wywiązał się z zadania, a może był kochankiem żony jakiegoś zazdrosnego męża. Mógł też zginąć przypadkiem z rąk szaleńca, który zabił, by uspokoić skołatane nerwy. Pechowiec? A może szczęściarz, wyzwolony z kajdan współczesnego świata, pełnego niezrozumiałych zależności.

– Mogłem być już na emeryturze... – pomyślał. Poprzedni Minister Sprawiedliwości wyróżnił go, dekorując Srebrnym Medalem za Zasługi dla Policji i przyznając podwyżkę. Dodatkowe wynagrodzenie nie było istotne wobec faktu, że nadinspektor nie miał innego wyjścia – musiał przedłużyć mu służbę.

Praca w Wydziale Kryminalnym Komendy Stołecznej Policji w Warszawie dla Wiktora nie była ani ciężka, ani stresująca. Traktował śmierć człowieka, zadaną rękami innego w kategorii łamigłówki mającej rozwiązanie. Bez emocji. Tylko taka postawa dawała szansę wysokiej skuteczności wykrycia sprawcy. Jeżeli zabójcą był pospolity przestępca, prędzej czy później, zostawał ujęty. Trudniej było z amatorami, dewiantami, którzy mord traktowali jako rytuał. Doskonale planowali akcję. Wszystkie szczegóły były przemyślane, ślady zatarte, a motyw niewiadomy. Ale i tacy trafiali w ręce doświadczonego śledczego. Pomagała mu w tym intuicja. Trudny do określenia zmysł, którego podstawą były doświadczenia zbudowane na fundamencie pewnego rodzaju przeczucia. Potrafił godzinami leżeć na łóżku i w środku nocy przeprowadzać analizę sytuacji. Kolejny raz i kolejny, wielokrotnie wracał do hipotez, odrzucając je, bądź utwierdzając się w przekonaniu, że podąża właściwą drogą. Robił to automatycznie i skutecznie. Widział to, czego nie dostrzegali inni i składał w jedną całość elementy łamigłówki w sposób jemu tylko właściwy. W środowisku detektywów nazywano do „Jasnowidzem”.

 

 

 Kobieta miała przerażenie w oczach. Próbowała krzyczeć, ale głos utkwił jej w gardle. Kurczowo trzymała się oparcia krzesła, jakby miało być stabilną podporą. W sytuacji, gdy wszystkie sprzęty restauracji wciąż zmieniały swoje miejsce, instynkt samozachowawczy podpowiedział jej, co ma robić. Po chwili usiadła obok ściany, silnie ściskając rurę doprowadzającą wodę do grzejnika. Dzięki temu zminimalizowała prawdopodobieństwo wystąpienia urazu.

Ksiądz, ubrudzony jajecznicą, bezwiednie wodził wzrokiem po ścianach, łapiąc nerwowo powietrze. Wymachiwał przy tym rękoma, jakby próbował uchwycić przedmioty, które mogłyby w niego uderzyć. Nic jednak w kierunku duchownego nie poleciało. W pewnym momencie stracił równowagę i upadł na podłogę, wydając przy tym głośny jęk.

Mężczyzna siedzący nad lampką koniaku nawet nie drgnął. Podczas, gdy meble przemieszczały się wokół niego, on siedział nieruchomo na krześle, opierając ręce na blacie stołu. Skupiony nad lampką wybornego trunku, jakby medytował, przytrzymując kieliszek. Kiedy wstrząsy ustały, spokojnie dopił jego zawartość.

Leon chłodno analizował sytuację. Poza czekaniem, nie pozostawało nic do zrobienia. Wyłączył myślenie.

Wstrząsy ustały. Pomieszczenie restauracji znalazło się niemal dziesięć metrów pod ziemią. Znajdujący się w nim ludzie byli w pułapce. Trakcja elektryczna nie została zerwana, dzięki czemu nie siedzieli w ciemnościach. W środku przekrzywionej nieco podłogi pojawił się trzymetrowej średnicy otwór. Obrazy pozostały na ścianach. Wisiały przekrzywione, będące jakby alegorią tego, co właśnie się wydarzyło.

Kobieta nadal była przerażona. Rozglądała się nerwowo, nie wiedząc, co ma ze sobą zrobić. Ostatecznie podniosła przewrócone krzesło i usiadła na nim. Na ładnej, owalnej twarzy nie pojawił się żaden grymas. Stan zagubienia obrazowały jedynie krople łez, które zatrzymywały się na chwilę na kształtnym podbródku, by kontynuować swoją drogę w dół, ku podłodze.

Ksiądz używając serwetki, rozmazywał jajecznicę na sutannie. Żółtawa plama z każą chwilą powiększała się, ale będący w szoku kapłan nie zwracał na to uwagi. Bezmyślnie kontynuował swoją czynność.

Mężczyzna od koniaku w tym samym czasie przeszedł na zaplecze baru, by po kilkunastu sekundach pojawić się z butelką Martella w ręku. Wyciągnął korek i wypił potężny łyk, po czym zwrócił się do księdza:

– Zdaje się, że potrzebujemy cudu, a to tylko ty możesz załatwić.

– Cudu… – stęknął kapłan. – I ja mam to załatwić…

– Nie śpiesz się zbytnio. Mam okazję napić się na koszt firmy, a to nie zdarza mi się za często – i wybuchnął głośnym śmiechem.

Leon nie zwracał uwagi na ludzi wokół siebie. Musiał przemyśleć plan działania. Aby wydostać się z pułapki, trzeba sprawdzić, czy istnieje droga prowadząca na powierzchnię. Mogła to być klatka schodowa. Drugą alternatywą był otwór w podłodze. Wyczuwał, że pod ogromną dziurą jest pusta przestrzeń, więc zdecydował się poczekać kilka kolejnych minut. Chciał mieć gwarancję, że osiadanie budynku zakończyło się.

Wstał i podszedł do drzwi. Gdy je otworzył, zobaczył marmurową płytę wypełniającą całą futrynę. Jedyną nadzieją pozostawał otwór w podłodze. Z czeluści wyczuł nieprzyjemny, chociaż niezbyt silny zapach rozkładających się związków organicznych.

Pochylił się, próbując zobaczyć cokolwiek w dole. W tym samym momencie mężczyzna pijący koniak zatoczył się i potknął. Broniąc się przed upadkiem, pchnął Leona w kierunku ziejącego czernią otworu.

 

 

Odległość między palami wynosiła mniej niż metr. Okorowane, śliskie pnie drzew nie dawały oparcia. Ciała więźniów wisiały na zdrętwiałych rękach. Dłonie przywiązano do poprzecznie zamocowanych nad ich głowami drągów. Działanie narkotyku ustąpiło i ból nadwerężonych ramion dawał się we znaki.

Przez mgłę zlanych potem oczu zobaczyli zbliżającego się Murzyna. Ubrany był w wypłowiały od słońca, jasnozielony mundur. Wyglądał na dowódcę grupy. Za nim szło dwóch czarnoskórych, rozebranych do pasa mężczyzn. Każdy z nich niósł maczetę.

Dowódca stanął naprzeciw białego żołnierza i długo patrzył mu w oczy. Nie bał się kontaktu wzrokowego. To utwierdziło legionistę w przekonaniu o dużej sile charakteru lokalnego kacyka. Gdyby nie siła psychicznej perswazji, nie utrzymałby on w ryzach na wpół zdziczałych, od wielu lat żyjących w lesie, bezwzględnych współplemieńców. Moralność tu nie istniała. To, co stało się dla nich wyznacznikiem działania, to osiągnięcie celu i wykonanie rozkazu, niezależnie od liczby ofiar i przyczyny uśmiercania. Nikt z tych ludzi nie myślał kategoriami winny czy niewinny.

Choć rygor był podstawą funkcjonowania grupy, komendant czasem pozwalał swoim podwładnym na zaspokojenie podstawowych, w praktyce zwierzęcych potrzeb. Zabraniał bezmyślnych zabójstw i gwałtów. Każde działanie musiało być przemyślane. Aby wyzwolić nagromadzone emocje, raz w miesiącu zabierał grupę do miasta, gdzie zajmowali cały burdel i bar, nie płacąc za nic. Mając do dyspozycji kobiety i alkohol, urządzali orgie, które nawet najbardziej doświadczone kurtyzany wprawiały w osłupienie. Brali bez pytania to, na co akurat mieli ochotę. Rzecz jasna, za zgodą właściciela, który łaskawie pozwalał im na wszystko, traktując ten zabór jako swoisty podatek. Dawało to gwarancję bezpieczeństwa przez kolejnych kilka tygodni.

Kolejna wyprawa do miasta zaplanowana była za cztery dni. W oddziale dawało się wyczuć atmosferę pewnego zaniepokojenia.

Dowódca podniósł maczetę, przyłożył do szyi najemnika, po czym wziął zamach i z całej siły wyprowadził cios. Ogromne ostrze ze świstem przecięło powietrze. Legionista zacisnął zęby. Zdążył jeszcze pomyśleć, że mógł skończyć gorzej, przez wiele godzin, a może nawet dni znosząc ból wyrafinowanych tortur. Szybka śmierć miała nadejść w ułamku sekundy. Nie bał się. Po chwili nastąpiła ciemność.

 

 

Wiktor przepchnął się przez stojących wokół gapiów. Pokazał legitymację jednemu z policjantów tworzących zabezpieczający kordon i podniósł taśmę z napisem „POLICJA”. Kucnął nad ofiarą w lekkim rozkroku.

Gapiów było stosunkowo mało, jak na miejsce, przez które w każdej minucie przechodzi kilkaset osób. Większość wybrała miejski pejzaż z częściowo zapadniętym budynkiem Polonii.

Patrzył na denata w milczeniu. Nikt mu nie przeszkadzał. Starał się wyobrazić sobie okoliczności morderstwa. Mężczyzna wyszedł ze stacji metra i idąc w tłumie, skierował się ku schodom prowadzącym na Plac Defilad.

Podczas budowy Pałacu Kultury i Nauki, w 1955 roku wydzielono dość duży obszar, który, jak sama nazwa wskazuje, był świadkiem kolejnych defilad w czasach demokracji ludowej, błędnie nazywanej komunizmem. Na jednym z wieców zgromadziło się tu, blisko trzysta tysięcy ludzi. Do władzy doszedł wówczas Władysław Gomułka, który podczas emocjonalnego przemówienia dał ówczesnym obywatelom PRL–u nadzieję na lepsze życie.

Pasażer metra jednakże nie dotarł do rozległego placu. Ktoś, zapewne idący za nim, wyciągnął broń i strzelił dwukrotnie w plecy ofiary. Kule przeszły przez płaszcz w okolicach serca. Miejsce sprzyjało mordercy. Mała przestrzeń, tłum spieszących się ludzi, to czynniki, które pozwoliły na wykonanie zadania w sposób niezauważalny.

– Zgaduję, że nie mamy żadnego świadka zajścia – zwrócił się do najbliżej stojącego policjanta.

Tak, jak przypuszczał, nikt nic nie widział i nie słyszał. Osoba, która dokonała zamachu, musiała być zawodowcem. Oddanie kolejnych dwóch strzałów dawało sto procent szans na sukces. Otaczający miejsce tłum był dobrym parawanem. Istniało pewne prawdopodobieństwo amatorszczyzny i przypadku. Do wykonania takiego zadania potrzebna jest zimna krew. W przypadku niepowodzenia, zamachowca czeka sąd i długoletnie więzienie. Mimo zagrożenia wysoką karą, emocje niekiedy biorą górę nad rozsądkiem. Aby ostatecznie odrzucić ten wątek, komisarz musi sprawdzić wszystkie poszlaki. Odpowiedzieć na pytanie, czy denat miał wrogów? Pozostawała jeszcze akcja szaleńca. Ludzie obłąkani dokonujący zabójstw, najczęściej robią to w sposób demonstracyjny. Chcą zwrócić na siebie uwagę. Samo pozbawienie życia ofiary, to dla nich zbyt mała nagroda. Opinie psychologów nie potwierdzają tej teorii, ale gdyby Wiktor słuchał rad teoretyków… Ale nie słuchał. Pozostawał wierny swej intuicji.

Przy szyi denata opalizowała w porannym słońcu plama krwi. Wiktor schylił się i odsunął kapelusz zasłaniający kark mężczyzny. W potylicy zauważył zasklepiony skrzepem otwór – wlot po kuli. – Czyżby dwa strzały w serce nie wystarczyły? – pomyślał. Upewnił się w przekonaniu, że zabójca to profesjonalista. W tym momencie wyeliminował amatora i szaleńca z gry.

 

 

Ostrze maczety wylądowało na linie, która krępowała ręce więźnia. Bezwładne ciało ułożono na noszach i przeniesiono do stojącego opodal szałasu. Jeden z Hutu obejrzał miejsce po uderzeniu drewnianą pałką, którą użyto jednocześnie z maczetą i która pozbawiła więźnia przytomności. Cios, choć był mocny, nie zagrażał życiu.

Murzyni od kilku godzin ustawiali słupy. Otwory w ziemi, wykopane na linii okręgu o średnicy czterdziestu metrów, były gotowe od dawna. Do pali mocowano siatkę z grubego drutu. Ogrodzenie miało ponad pięć metrów wysokości. Budowali arenę.

Do odzyskującego przytomność człowieka podszedł młody chłopak. Posadził zdezorientowanego żołnierza na pryczy i zaczął wlewać mu do ust zupę. Więzień zachłystnął się pierwszą porcją. Kolejne łyżki mętnego płynu, wraz z kawałkami gotowanego mięsa, połykał już bez przeszkód.

Zarówno ręce, jak i nogi skrępowane miał łańcuchami, których ostatnie ogniwa zamknięto na mosiężne kłódki. Jeżeli chciałby podjąć walkę, byłby bez szans.

– Musisz nabrać sił – powiedział nastolatek łamanym angielskim – musisz dużo jeść i dobrze wypocząć.

– Po co? – zapytał. – I dlaczego zostałem uderzony w głowę?

– Musisz nabrać sił – powtórzył chłopak – jutro będziesz walczył.

Próbował wyciągnąć od chłopca więcej informacji, ale ten już się nie odezwał. Gdy skończył jeść, został napojony naparem o wyraźnie gorzkim smaku. Wkrótce zasnął głębokim snem.

 

 

Leon uchylił się w ostatniej chwili. Mężczyzna odbił się od jego pleców i bezwładnie poszybował w kierunku ziejącego ciemnością otworu. Po kilku sekundach do pomieszczenia restauracji dotarł dźwięk tłuczonego szkła butelki i głośne przekleństwo. Amator trunku miał sporo szczęścia. Zaczepił o wystające z betonu pręty zbrojeniowe i zawisł nad przepaścią. Leon klęknął na krawędzi ogromnej dziury i po chwili wahania, podał rękę mężczyźnie. Poczuł, że sam nie da rady, więc poprosił o pomoc księdza.

Kobieta z własnej woli wstała i przeszła na zaplecze. Wróciła, niosąc zwój stosunkowo grubej, nylonowej liny. Jej koniec zawiązała wokół najbliższego filara i wspólnymi siłami wyciągnęli podpitego nieszczęśnika. Ksiądz swoim zwyczajem zaczął go pouczać. Na reakcję nie trzeba było długo czekać. Niedoszłym straceńcem zaczęły wstrząsać silne, nerwowe dreszcze. Wrzasnął do księdza, aby ten się zamknął. Nikt, a tym bardziej duchowny, nie będzie go pouczał.

Choć nikt z obecnych o nic nie pytał, podpity mężczyzna opowiedział skróconą historię swojego życia. Był lekarzem. Po odbyciu stażu, rozpoczął specjalizację na chirurgii. Jako dobry rzemieślnik w swoim fachu, miał szansę na szybką karierę. W Centralnym Szpitalu Klinicznym w Warszawie dokonywano przeszczepów narządów. Jego specjalizacją były nerki. Współpracował także z Instytutem Transplantologii i Wojskowym Instytutem Medycznym. Po obronie doktoratu odbył staż w Paryżu, a następnie roczną praktykę w Seatlle, w USA. Po powrocie do Polski, stał się realnym zagrożeniem dla niektórych, pretendujących na stanowisko ordynatora kolegów. Miał większe doświadczenie, ale inni mieli dobrze ustawionych znajomych. Ostatecznie przegrał. Jeden z pacjentów, polityk, zmarł wkrótce po zabiegu. Winą obciążono jego. Od strony prawnej był czysty, ale Kolegium Lekarskie odsunęło go od stołu operacyjnego na rok. Nie miał już do czego wracać. Zostawała mu prowincja, albo przebranżowienie się. Wybrał to drugie.

– Jak masz na imię? – zapytała kobieta.

– Michał – odparł ponuro.

– Ja jestem Anna – podała mu rękę.

– Co robimy? – powiedział, patrząc w dal. – Będziemy czekać, aż nas znajdą? Mam przeczucie, że to nie nastąpi prędko.

Rozgorzała dyskusja pomiędzy doktorem i księdzem Przekonywali się wzajemnie do swoich racji. Podczas, gdy mężczyźni przekrzykiwali się nawzajem, Anna i Zabójca, nie angażowali się.

W tym czasie Leon znalazł na zapleczu osiem dużych pledów. Dwa wykorzystał do zrobienia sobie posłania. Pozostałe ułożył na jednym ze stolików. Położył się i zamknął oczy. Na chwilę obecną nie było nic więcej do zrobienia.

 

 

Wiktor siedział wpatrzony w ekran komputera. Próbował zapoznać się z informacjami na temat zamordowanego. Były dość lakoniczne. Sporządzone przez młodego aspiranta, opierały się dostępnych, znalezionych w policyjnej bazie danych oraz informacjach uzyskanych przez telefon od współpracownicy denata.

Adam Malicki, współwłaściciel i zarazem prezes przedsiębiorstwa farmaceutycznego „Farmlek”, na stałe zamieszkały w Konstancinie. Zarządzał pakietem większościowym – wraz z żoną posiadali siedemdziesiąt procent akcji. Nie karany. W stosunku do firmy nie toczyło żadne postępowanie skarbowe, nie była też w upadłości. Za ostatni rok wykazano dodatni wynik finansowy.

W sprawozdaniu nie było niczego, co mogłoby naprowadzić śledczego na jakiś ślad. Może tylko to, że był biznesmenem. Każdy przedsiębiorca ma swoich wrogów. Będzie musiał ich poszukać, a po tym informacje przesiać przez sito dedukcji.

W chwili, w której zamykał laptopa, rozległ się dźwięk telefonu. Podniósł odruchowo słuchawkę. Dzwonił doktor Kazimierz Korecki, współpracujący z policją chirurg i patomorfolog z lakoniczną informacją.

– Mam dla ciebie ciekawostkę, zapraszam – po czym rozłączył się.

 

 

Słynący z małomówności doktor wskazał na ciało denata.

– Dwie kule kalibru dziewięć milimetrów i jedna nieznana – ta ostatnia przestrzeliła czaszkę i musi być gdzieś w okolicy miejsca zbrodni.

– Po co ta trzecia?

– Dziewięciomilimetrowe zatrzymały się w kamizelce kuloodpornej. Zabiła ta, która weszła do czaszki przez potylicę.

– Coś więcej?

– Nic co warte jest uwagi – doktor odwrócił się i podał Wiktorowi kamizelkę, w której tkwiły dwa mosiężne detale.

Komisarz nagle wstał i nie żegnając się z Koreckim, szybkim krokiem wyszedł z prosektorium. Miał do przebycia około kilometra. Doszedł do wniosku, że najszybciej będzie dotrzeć tam piechotą. Gdy znalazł się na ulicy Oczki, zaczął biec.

 

 

Arena była gotowa. Zaraz za ogrodzonym kołem, na lekkim wzniesieniu, ustawiono dwa rzędy krzeseł. Z lewej ich strony znajdował się duży stół.

Goście przyjechali terenowymi samochodami – trzydziestu dwóch mężczyzn o różnym kolorze skóry. Pojedynczo podchodzili do stołu, za którym siedział wysoki, chudy, czarnoskóry mężczyzna. Przyjmował zakłady.

Legionista z Ramzesem stali na środku ogrodzonego terenu. Rozebrani do slipek, natłuszczeni olejem. Było jasne, że będą walczyć.

Hutu, który ich wyprowadził, wyjaśnił, że za chwilę obydwaj więźniowie staną się gladiatorami. Nie będą jednak walczyć między sobą.

Zakończono przyjmowanie zakładów. Biały wojownik został zaprowadzony do szałasu. Zapytał strażnika o szczegóły walki, ale nie usłyszał odpowiedzi. W końcu zniecierpliwiony powiedział:

– Mam trzysta dolarów. Chciałbym postawić na siebie.

Hutu przez dłuższą chwilę zastanawiał się nad czymś, aż w końcu skinął głową. Łańcuchy ponownie skrępowały mu ręce i nogi. Murzyn skierował się ku maklerowi. Ten na początku kręcił przecząco głową, ale ostatecznie polecił, aby przyprowadzić białego więźnia do stolika.

– Na ile obstawiasz – na dziesięć, piętnaście, czy na dwadzieścia? A może na więcej?

– Nie rozumiem – zdziwił się młody mężczyzna.

– Pytam, na ile obstawiasz. Ile minut chcesz się utrzymać na arenie? – musisz to określić z dokładnością, co do pięciu minut.

– Obstawiam na siebie jako na zwycięzcę – padła odpowiedź.

– Ha, ha, ha – zaśmiał się głośno – niech będzie. Proponuję wysoki zakład… dziesięć do jednego.

– Stawiam trzysta dolców. Wygram, wypłacisz mi trzy tysiące.

– Raczej kupię ci trumnę, ha, ha, ha. Może nawet pozłacaną, ha, ha, ha. Zakład stoi.

Po powrocie do szałasu, na głowę wojownika założony został worek z materiału. Uszy zatkano mu woskiem. To, co zdarzy się na arenie, miało być dla niego tajemnicą. Liczył na to, że otrzyma taką samą broń, jak przeciwnik. Kim mógł być osobnik, z którym walczący nie wytrzymywał dziesięciu minut? – zastanawiał się intensywnie…

Na arenę wszedł potężnie zbudowany, mierzący ponad dwa metry Mulat. Kędzierzawe włosy opadały na uwypuklone mięśnie ramion. Ręce grubości ud Ramzesa pokrywały liczne szramy. Pamiątki po stoczonych walkach. Klatka piersiowa mężczyzny pokryta była tatuażami przedstawiającymi zmagania gladiatorów. Na nogach miał ochraniacze przypominające te używane przez starożytnych Rzymian. Już sam jego widok budził grozę. Powoli podszedł do Murzyna i wręczył mu półtorametrową, zakończoną metalowym grotem dzidę oraz długi, komandoski nóż. Sam dysponował drugim kompletem takiej samej broni.

 

 

Kobieta zaczęła cicho płakać. Ksiądz siedział przy sąsiednim stoliku i mamrotał coś pod nosem. Wyglądał, jakby się modlił. Miał zamknięte oczy i wydawał się być obecny w innym wymiarze. Jego szept przypominał wypowiadane cicho zaklęcia. Może były to prośby do Boga, a może przepraszał za grzechy…

W pewnym momencie z zaplecza wynurzył się doktor. W prawej dłoni trzymał otwartą butelkę whisky, którą co jakiś czas podnosił do ust. W lewej zaś skórzaną teczkę, z której wystawały szyjki kolejnych czterech butelek.

– Zapasy na później – poinformował pozostałych.

Otwarta butelka powędrowała na stół, przy którym siedział już ksiądz. Propozycja, aby się napił, wyrwała go z zamyślenia. Groteskowość sytuacji potęgował bełkot wydobywający się z ust doktora. Kapłan ocknął się na dobre, gdy pijany mężczyzna kilka razy uderzył butelką o blat stołu, rozpryskując żółtawy płyn. W końcu potknął się i wylał część whisky na czarny materiał sutanny. Kapłan nagle wpadł w szał. Zaczął krzyczeć, wyzywać doktora, porównując go ze świnią, aż w końcu złapał za teczkę i wyrwał mu ją z rąk. Dołożył do zapasów stojącą na stole butelkę i wszystko cisnął w kierunku ziejącej ciemnością dziury. Teczka zniknęła w otworze. Usłyszeli cichy plask. Wyglądało na to, że butelki nie potłukły się.

Doktor zacietrzewił się. Wyglądał jak kogut gotowy do pojedynku o stadko kur. Z pewnością, gdyby miał pióra, byłyby nastroszone. Patrząc duchownemu prosto w twarz, zacisnął pięści i wyszczerzył zęby. Mizerna postać wyglądała karykaturalnie. Bez zapowiedzi rzucił się na księdza. Potężnej postury mężczyzna złapał Michała za uszy i wytarmosił je, po czym bardzo silnie pchnął go pod przeciwległą ścianę. Zderzenie z murem pijanego doktora zakończyło krótki pojedynek. Obity i przegrany osunął się na podłogę. Po chwili dało się słyszeć odgłosy głośnego chrapania.

– Ile czasu będziemy czekać na ratunek? – zapytała kobieta bezbarwnym, słabym głosem.

– Miejmy nadzieję, że niedługo – odparł ksiądz. – Wszystko w rękach Opatrzności.

– Szanse są małe – wtrącił Leon, układając się na podłodze. – Jesteśmy głęboko pod ziemią. Zapadlina jest duża i do budynku nie dojedzie żaden ciężki sprzęt. Nikt po nas nie przyjdzie.

– To nieprawda! – zaczęła chlipać i nerwowo wzruszać ramionami. – To nieprawda, nieprawda, nieprawda – powtarzała roztrzęsiona.

– Mamy dopływ powietrza, zdaje się, że mamy trochę jedzenia na zapleczu, alkoholu już nie mamy, ale nie jest potrzebny. Jesteśmy w stanie przetrwać dość długo. Pod warunkiem, że nie będziemy się wzajemnie atakować.

– Kim ty jesteś, żeby mi zwracać uwagę? – wykrzyknął duchowny, zwracając czerwoną ze złości twarz w kierunku Leona.

– Jeżeli ktokolwiek stanie się zagrożeniem, wyeliminuję go. To dotyczy także ciebie – Leon odpowiedział jak maszyna.

– Ciekawe jak? – żachnął się duchowny.

– Najprościej będzie cię zabić – odparł i przekręcił się w stronę ściany, nakrywając kocem.

Mężczyzna w sutannie przez dłuższą chwilę stał jak sparaliżowany. Dopiero po pewnym czasie dotarła do niego groźba. Uspokoił się, po czym zaczął układać sobie posłanie z koców.

 

 

Wiktor po wytężonym biegu, przez dłuższą chwilę nie mógł złapać oddechu. Ciężko dysząc, bez słowa pokazał swoją legitymację chroniącym dostępu do hotelu Polonia policjantom. Zapadnięty gmach wyglądał dziwnie. Kilkanaście metrów, stanowiących zachodnią część hotelu, znajdowało się pod ziemią. Fragmenty, które wystawały ponad chodnik, zostały oddzielone od reszty budowli. Pochylone na południową stronę były jakby karykaturą sztuki budowlanej.

Teren został ogrodzony taśmą i dodatkowo pilnowany przez oddział policji. Sześć wozów bojowych straży pożarnej, jak i przygotowane do akcji ratunkowej koparki, ciężarówki oraz dwa buldożery stały w znacznej odległości od miejsca katastrofy. Kierujący akcją kapitan wyjaśnił komisarzowi, że maszyny nie mogą podjechać bliżej. Możliwe jest, że pod ulicą, podobnie jak pod hotelem, ziemia również się zapadła. Dopóki tego nie sprawdzą, nie mogą rozpocząć akcji.

Wiktor, mimo protestu strażaka, wszedł na asfalt jezdni. Poczuł pod nogami przemieszczający się grunt. Prawa noga nieco się zapadła. Zaczął iść tak szybko, jak tylko mógł. Czuł, jakby stąpał po cienkim, uginającym się lodzie. Po zejściu na zbudowany z betonowych płyt chodnik, poczuł się pewniej. Trotuar wyglądał na nienaruszony. Podszedł do kosza i zajrzał do środka pojemnika. Lateksowa rękawiczka leżała na wierzchu. Wyjął z kieszeni foliową torbę i pincetą przeniósł do niej swoje znalezisko.

Z trudem przeszedł przez tory tramwajowe, które zmieniły swoje położenie, tworząc kształt nieforemnej sinusoidy. Do pokonania pozostawała mu druga jezdnia. Nieco ponad dziesięć metrów. Ostatni odcinek postanowił przebiec, ale nie zdążył już wprowadzić swojego zamierzenia w czyn. Na ulicy pokazały się szybko powiększające się szczeliny. Po chwili czarna nawierzchnia zapadła się na głębokość ponad dwóch metrów, prawie że jednocześnie z obydwu stron torowiska.

Stał w miejscu, gdzie jeszcze niedawno ułożone były tory tramwajowe. Pogięte, pokrzywione, jakby poskręcane przez złośliwego olbrzyma, dawały obraz kataklizmu, który właśnie się uzewnętrznił. Wobec siły destrukcji, ludzie pozostawali bezbronni.

Rozpoczęto ewakuację okolicznych ulic. Zamknięto też metro, pociągi kierując do satelitarnych stacji.

Wiktor ruszył wzdłuż torów, w kierunku podziemnego przejścia na rogu Marszałkowskiej i Alej Jerozolimskich. Solidna żelbetonowa konstrukcja podziemnych ulic miała szansę na utrzymanie się na powierzchni.

Przeszedł zaledwie kilka metrów, gdy tory przed nim, jak i za nim zaczęły się zapadać. Zdezorientowany rozejrzał się wokół. Aby się wydostać w bezpieczne miejsce, musiałby pofrunąć...

Lateksowa rękawiczka – czy ona była warta takiego poświęcenia? A jeśli to tylko kolejny śmieć? Intuicja często naprowadzała go na ślad przestępcy, ale czy tym razem warto było ryzykować?

 

 

Żołnierz stracił poczucie czasu. Zmysły odizolowane od rzeczywistości włączyły własny zegar. Zdjęto mu z głowy worek i usunięto z uszu wosk. Nagłe uderzenie światła i odgłosów dochodzących z trybun sprawiły, że stracił orientację. Dwóch Hutu, którzy po niego przyszli, zaczekali, aż dojdzie do siebie. Uwolnili mu ręce i nogi z łańcuchów i zaprowadzili na środek areny.

Stanął na wydeptanej, suchej trawie. W kilku miejscach żółte źdźbła zmieniły kolor na czerwony. Ślady krwi. Olbrzymi Mulat podał mu broń.

– Czy to ty jesteś moim przeciwnikiem w tej walce? – spytał.

Mulat tylko przecząco pokręcił głową w odpowiedzi i poszedł w stronę zbitej z desek bramy, prowadzącej na arenę, gdzie ułożył drugi komplet broni.

– To na wypadek, gdybyś miał szczęście i zdołał tu dotrzeć – mruknął pod nosem, wypychając przy tym szerokie wargi w złowrogim uśmiechu.

Był ostatnim, szóstym walczącym. Poza Ramzesem nie widział nikogo – pozostali nieszczęśnicy musieli przebywać w innym miejscu.

Oceniono, że jest najsprawniejszy z całej grupy, dlatego też był ostatni. Miał zapewnić najwięcej emocji i najwyższe wygrane. Zakłady zostały zawarte i publiczność czekała na rozpoczęcie walki.

Nie bał się. Wojskowe wyszkolenie i duża sprawność fizyczna dawały nadzieję na stawienie czoła przeciwnikowi. Ogromną siłę odziedziczył po ojcu, który trenował rzut oszczepem, zaś spryt po matce, byłej mistrzyni Polski w szermierce. Choć tego wyraźnie nie powiedziano, zdawał sobie sprawę, że tylko jeden z zawodników wyjdzie z tej opresji żywy. Postanowił, o ile to będzie możliwe, nie dać satysfakcji siedzącym na widowi sukinsynom i zakończyć pojedynek tak szybko, jak tylko zdoła. Jak daleko posunięte było zezwierzęcenie tych, którzy dla rozrywki i dla zarobku nie wahali się oglądać zmagania kończące się śmiercią niewinnego człowieka? Kim oni byli? I kto urządzał te makabryczne widowiska?

Starał się skupić i ocenić sytuację. Chmury szczelnie pokryły całe niebo. Nie musiał obawiać się oślepienia światłem afrykańskiego słońca. Teren był równy i uprzątnięto z niego wszystko, co mogłoby przeszkodzić w zmaganiach: wycięto małe krzewy, zebrano gałęzie i większe kamienie. Widzowie, oprócz wygranej, liczyli również na pasjonujący pokaz.

Od strony przeciwległej do trybuny rozległy się krzyki. Po chwili w bramie prowadzącej do areny ukazał się drugi zawodnik. Była to dość młoda, wygłodzona i agresywna lwica. Krótka włócznia i nóż przeciwko pazurom, kłom i wściekłości ważącego ponad dwieście kilogramów zwierzęcia. Ile wytrzymam? – pomyślał – pięć, dziesięć minut?

Stał w bezruchu. Zwierzę zbliżało się powoli. Na ostatnich dziesięciu metrach lwica nagle przyśpieszyła i sprężyła się do skoku. Mężczyzna skierował metalowy grot w stronę rozwartej paszczy. Poczuł na twarzy ciepło jasnobrązowego futra, po czym czas stanął w miejscu…

 

 

Kapitan sprawnie kierował akcją. Wóz bojowy straży pożarnej wyposażony był w automatycznie rozkładaną drabinę. Po wysunięciu na całą jej długość, Wiktor zaryzykował skok. Wszedł na pogiętą szynę tramwajową i z całej siły odbił się od niej. Udało mu się chwycić za ściankę okratowanego podestu na końcu drabiny. Bez większego trudu wszedł do środka. Hydrauliczny mechanizm z każdą sekundą przybliżał go do czerwonego samochodu.

– To nie było rozsądne – stwierdził strażak.

– Być może, ale było konieczne – odpowiedział.

– Bezsensowne narażanie życia to głupota.

– Dziękuję za pomoc – zmienił temat, ale zaraz dodał – narażam swoje życie już od kilkudziesięciu lat. Przywykłem.

– Najważniejsze, że się udało.

– Co z akcją ratunkową? W hotelu byli ludzie.

–Będziemy próbować z drugiej strony budynku. Za chwilę ruszamy.