Dzieci nocy - Halina Bajorska - E-Book

Dzieci nocy E-Book

Halina Bajorska

0,0
4,99 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Nowe wydanie powieści Ludzie nocy!
Cykl: Dzieci nocy.
tom 1: Dzieci nocy
tom 2: Integracja (w przygotowaniu)
Opis 1 tomu:
Komediowy cykl o nie do końca mrocznym świecie wampirów i wilkołaków.
Te dwie, wiecznie ze sobą skłócone społeczności z desperacją próbują egzystować nie wchodząc sobie w drogę. W dzisiejszych czasach nie jest to łatwe.
Młody wampir, przez przypadek, zdobywa tajne informacje o współpijcach i znienawidzonych wilkołakach. Są to nazwiska, adresy, telefony, coś co na pewno nie powinno trafić do policyjnej bazy danych. Niestety, chłopak miał pecha. Został złapany przez wilkołaki. Nadeszły trudne i mroczne czasy kiedy to odwieczni wrogowie zmuszeni są podjąć wspólny wysiłek, by ratować własną skórę i wyjść z całego zamieszania z jako taką godnością.
Barwne postacie, szybkie akcje i zabawne dialogi.
Lekka lektura dla każdego.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



 

Halina Bajorska

 

 

 

DZIECI NOCY

 

 

 

© Copyright by Halina Bajorska

Projekt okładki i skład: Halina Bajorska

ISBN 978-83-934648-3-8

 

W przygotowaniu jest kolejna część przygód

wampirów i wilkołaków pt:

„Integracja”

 

Tej samej autorki polecamy również:

 

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Rozpowszechnianie i kopiowanie całości lub części publikacji

zabronione bez pisemnej zgody autora

ROZDZIAŁ 1

Cisza i spokój pustego już biura, przygaszone światło, lekki szum pracującego komputera, biały blask monitora delikatnie muskający twarz i kubek z ciepłą jeszcze kawą... no! Tak można pracować całe wieki.

Szpakowaty mężczyzna intensywnie wpatrywał się w kolejne dane pojawiające się na ekranie, za każdym razem kiedy kliknął myszką. Krzaczaste, z lekka siwiejące brwi, to zbiegały się ku sobie, to podskakiwały lekko. Najczęściej jednak tkwiły mocno ściągnięte, opadając na szare bystre oczy. Mignęły kolejne kolumny tekstu, jakieś zdjęcia twarzy, nawet kołowy wykres (zupełnie nieprzydatny i bez sensu), kolejne drgnięcie brwi...

– Panie Walcot!

Zaskoczony mężczyzna drgnął, odruchowo wstrzymując oddech i nerwowo spojrzał w stronę skąd dochodził nieco skrzekliwy, niski lecz bardzo stanowczy głos.

– A niechże już pan idzie do domu! Na litość Boską!

Odetchnął znużony.

W drzwiach pokoju stała kobieta, o której można było śmiało powiedzieć, że jest bardzo dużą przedstawicielką płci pięknej, chociaż o pięknie raczej nie wypadało przy niej wspominać. Wielką sylwetkę okrywał szary, czysty fartuch a spracowane dłonie trzymały ścierkę i butelkę z jakąś chemią.

– No tak... która to, o w mordę! Skończę jeszcze tylko jedną rzecz i już mnie nie ma. Proszę się nie krępować, pani Drush i robić swoje. Zresztą nie naśmieciłem dzisiaj za wiele więc nie ma co tu sprzątać.

– Pozwoli pan, że ja sama to ocenię, inspektorze. Pan ma swoją robotę a ja swoją i chciałabym już iść do domu.

– Aaa, tak. Oczywiście... – zmieszał się.

Ta bezpośrednia, ale uczciwa kobieta zawsze wzbudzała w nim dziwne poczucie winy.

– Tylko jeszcze druknę parę rzeczy. Mam nadzieję, że Susan i Keizo podeślą mi jutro listę z kolejnymi cmentarzami do sprawdzenia i nowymi portretami... i chyba to będzie na tyle, bo nic więcej nie mamy.

Po co ja jej to mówię, do cholery, pomyślał zaskoczony inspektor i zły na siebie potrząsnął głową.Chyba naprawdę był zmęczony.

Pani Drush wywróciła oczami i potoczyła się do sąsiedniego pokoju. Cmentarze! No czegoś takiego jeszcze nie słyszała. Łapanie zbirów na ulicach jest w porządku, ale bieganie po cmentarzach i szukanie jakichś zboczeńców... no ok, to też jest w porządku. Oby tylko nikomu nic się nie stało. Tu pracują porządni ludzie.

Inspektor Walcot potarł twarz. Dochodziła 22.15. Zerknął przez szklaną ścianę pokoju na salę biura. Boksy ze stołami zawalonymi papierami i uśpionymi monitorami były niepokojąco ponure, jakby martwe, opuszczone na zawsze. Ostatni pracownik właśnie zbierał się do domu pakując papierową teczkę do aktówki. Zobaczywszy inspektora kiwnął głową i szybko ruszył do wyjścia, błagając w myślach Stwórcę, by nie przyszło nagle przełożonemu do głowy, żeby go zatrzymać.

Inspektor nawet nie zdążył odpowiedzieć. Jego brwi znowu zbiegły się nad oczami a usta zacisnęły w wąską kreskę. Zdecydowanym ruchem myszki zainicjował druk pliku i jak tylko drukarka wypluła cztery kartki przejrzał szybko ich zawartość czy czegoś nie przeoczył.

– Dorwę cię, Lordzie, jak ci tam... – niemal szepnął do siebie przez zęby. – Dorwę i spalę twoje truchło!

Wyłączył komputer, pozbierał swoje rzeczy i ruszył do wyjścia.

Noc, podczas której inspektor Tom Walcot niespokojnie przewracał się w łóżku z boku na bok, a jego zatroskana żona zerkała na niego próbując zasnąć, była wyjątkowo piękna. Już dawno nie oferowała tak pełnego zestawu wszelkiego rodzaju gwiazd, od ledwo widocznych, poprzez błyszczące jaskrawo i złowieszczo na prawie czystym czarnym niebie. Od czasu do czasu pojawiała się smuga światła spadającego meteorytu, co na szczęście, wcale nie musiało zapowiadać wojny. Co niektórzy jednak mieli absolutną pewność, że po takiej nocy można się spodziewać nadejścia dziwnych i tajemniczych wydarzeń, niekoniecznie przyjemnych.

Straszący ciemnymi plamami księżyc powoli sunął po niebie a sine poszarpane obłoczki wijące się tuż nad horyzontem, tylko na krótko przysłaniały jego niebezpiecznie hipnotyzującą tarczę. Była tak jasna, że w sposób oczywisty mogła budzić w ludziach jedynie niepokój, czasami nawet uzasadniony.

Dwaj młodzi, około trzydziestoletni mężczyźni siedzieli na balkonie podrzędnego motelu. Jego właściciel zdecydował się ulokować swój interes na trasie do Londynu i jak do tej pory nie żałował tej decyzji. Turyści bardzo często zatrzymywali się tu na noc, by rano spokojnie ruszyć dalej wprost do stolicy.

Pierwsze piętro, gdzie znajdował się balkon a na nim mężczyźni, nie był jakimś szczególnym miejscem, skąd można podziwiać widok. Parking, ginąca w ciemnościach szosa i nieprzyjemnie czarna ściana lasu, tuż za nią, to było to, czego większość turystów raczej nie ma ochoty oglądać o drugiej w nocy. Niedaleko, na pobliskim drzewie, zawzięcie zaczęła hukać sowa, co przypomniało niektórym nocnym markom, że pora już schować się pod kołdrę.

Obaj panowie, ubrani w sportowe bluzy z kapturami i dżinsy siedzieli w wygodnych słomianych fotelach trzymając nogi na ozdobnej balustradzie balkonu. Ta półleżąca pozycja pozwalała im nie tylko relaksować się po długim joggingu, jaki często uprawiali nocą, ale i opierać na brzuchach szklanki z czerwonym sokiem, który z lubością popijali małymi łyczkami. Niestety, zapas soku kończył się powoli i panowie będą musieli pomyśleć o zdobyciu nowego. Ta świadomość zawsze budziła w nich lekkie podniecenie. Zdobywanie soku... Tak, to jest to, co naprawdę lubili najbardziej.

– Niezłe te gwiazdy... – mruknął od niechcenia czarnowłosy szczupy mężczyzna w bordowej bluzie.

– Mhm... Sporo ich – przyznał drugi, również czarnowłosy.

Umilkli zasłuchani w ciszę nocną i sowę. Był to w tej chwili jedyny odgłos przyrody. Ponure echo rozpływało się po okolicy i ginęło w pobliskim lesie.

Pozostałe niepokojące dźwięki miały swe źródło znacznie bliżej, bo dochodziły z jednego z pokoi hotelowych. Nie wszyscy bowiem, z nielicznych gości, spali smacznym zdrowym snem, tak jak powinni to robić ludzie prowadzący dzienny tryb życia. Jakaś para kochanków, z zapamiętaniem rozpoczynała swą trzecią grę miłosną, drażniąc zmysł słuchu sąsiadów w sposób bezczelny i bezwstydny.

– Zenthel... – jęknął mężczyzna w bordowej bluzie. – Dlaczego ludzie mnie nie lubią. Co ja im takiego zrobiłem, że zawsze mnie nienawidzą.

– Nie wiem, Romes – westchnął nieco znużony Zenthel. – Już mógłbyś przestać o tym myśleć, bo w końcu zwariujesz.

– Przecież jestem przystojny, uprzejmy dla wszystkich, dobry, skromny, naprawdę się staram... Dlaczego, do cholery, kobiety się mnie boją!

Zenthel zerknął z ukosa na przyjaciela dyskretnie oceniając jego „przystojność”. Fakt. Był przystojny. Westchnął ciężko. Od czterech lat słyszał ciągle to samo pytanie, na które nikt nie znał odpowiedzi.

– No bo, cholera, nie rozumiem tego! – Romes zdjął nogi z balustrady i wyprostował się w fotelu. – Dlaczego tylko zwierzęta dostają świra na mój widok! Przecież jestem dla nich katem!

– Stuknijmy się. Trzeba jakoś osłodzić sobie ten los.

Brzęknęły obie szklanki, czerwony sok zafalował delikatnie i kolejna jego porcja zniknęła w gardłach mężczyzn.

Jakby na potwierdzenie, że los naprawdę brutalnie zadrwił z Romesa, ciszę nocną przeciął wyjątkowo spazmatyczny jęk podekscytowanej kochanki i jej partnera. Mężczyzna nerwowo przełknął ślinę.

– Co za cholernie frustrujące odgłosy!

– Jak chcesz mogę ich uciszyć.

– Daj spokój. Niech się jeszcze pocieszą życiem – mruknął nieszczęśliwy Romes tonem „widzisz jaki jestem uprzejmy?”

– Zaraz, zaraz... to podobno było czyjeś ulubione powiedzonko... kto to był...

– Co mnie to obchodzi.

– Niech się jeszcze pocieszą życiem... niech się pocieszą...

– Na pewno jakiś podglądacz.

– Nie, nie, czekaj... niech się pocieszą... ROMES!!!

– Co!

– LORD!!!

– Jaki Lord?!

– No ten... jak on się nazywał....

– Ach TEN! – zaniepokoił się na dobre Romes. – Co z nim?

– Który dzisiaj jest?!

– Piętnasty września!

– ... o jasny gwint... To już jutro!

– Na Kły! Faktycznie! Czy ty zawsze musisz przypominać sobie wszystko w ostatnim momencie?!

Mężczyźni błyskawicznie dopili krew, gdyż to ona właśnie była tajemniczym sokiem, po czym rzucili się do pokoju. W minutę spakowali swoje rzeczy i wybiegli na oświetlony słabym światłem parking. Nerwowym ruchem Romes otworzył drzwi najnowszego, czarnego modelu audi, a już po chwili pędzili przed siebie zostawiając za sobą przytulny motel i Londyn, jako że to właśnie miasto i jego mieszkańcy nie było przedmiotem zainteresowania mężczyzn.

Celem wyprawy była mała, zapomniana przez cały świat wioska, otoczona lasem, leżąca gdzieś z dala od ruchliwych dróg. Oprócz tego, że była zapomniana, posiadała również mało wpadającą w ucho nazwę, której nikt z przejezdnych nie starał się nawet zapamiętać. Było to bardzo praktyczne i wygodne nie tylko dla tubylców.

Obaj przyjaciele, pokonując prawie dziewięćdziesiąt kilometrów, dotarli na miejsce w niespełna pół godziny, pędząc na złamanie karku, co w przypadku wampirów nie miało jakiegoś szczególnego znaczenia.

– Kot! Znajdź czarnego kota, a ja zajmę się resztą! – zawołał Zenthel, kiedy tylko z piskiem opon zahamowali na parkingu, tuż przed wejściem na cmantarz, gdzie wiek najstarszych grobowców sięgał aż XV wieku. Stała tam już elegancka czarna limuzyna i obaj panowie zaklęli siarczyście.

Zenthel w pośpiechu skierował się w stronę bramy cmentarza lecz natychmiast został zatrzymany przez przyjaciela, który mocno chwycił go za ramię.

– Ani się waż wchodzić! Masz w sobie klątwę! Przejdź dookoła cmantarza i przeskocz przez mur przy grobowcu, jak najbliżej. Rozumiesz?

– Ee, tak, tak... – przytaknął podejrzanie szybko Zenthel i ruszył powoli wzdłuż muru.

Romes westchnął ciężko. Nie ufał przyjacielowi, ale nie było czasu. Niedługo wzejdzie słońce, trzeba działać.

Swym nienaturalnie szybkim biegiem rzucił się w stronę najbliższych domostw. Doskonale wiedział jak się zabrać za niełatwe, choć przyjemne zadanie. Zwierzęta go uwielbiały, więc wykorzystywał to w sposób bezwzględny. Ich pachnąca naturą i dzikością krew była dla niego więcej warta niż ludzka, nasączona alkoholem, prochami i chemią spożywczą, doprawdy sam nie wiedział dlaczego. Przecież ostatecznie, chociaż był wampirem, też lubił dragi i alkohol...

Romes stanął pośrodku asfaltowej drogi, oczy zabłysły mu delikatą czerwienią, skupił się i wyprostował omiatając gniewnym spojrzeniem całą okolicę. Koty... koty... kici, kici... Na miłej, przyjemnej twarzy wampira zaigrał dyskretny, ale wyjątkowo zjadliwy uśmieszek. Koty... przybądźcie... kici, kici... Czekał.

O prawie trzeciej nad ranem cicha, zatopiona w bujnych krzakach wioska spała w najlepsze. I bardzo dobrze. W przeciwnym razie, zdumieni mieszkańcy byliby świadkami doprawdy niecodziennego zjawiska. Otóż z setek skrytek, najciemniejszych dziur i zakamarków lub wręcz wprost z puchowych poduszek i pościeli opiekunów, zaczęły wychodzić koty wszelkiej maści, wielkości i płci. Wszystkie, otumanione, nieznaną siłą woli, której w żaden sposób nie potrafiły się oprzeć, opuszczały swe bezpieczne kryjówki i w pośpiechu kierowały w stronę wysokiej szczupłej sylwetki mężczyzny. Jakieś pięć minut później wokół nóg Romesa kręciło się stadko około dwudziestu paru kotów i wciąż przybywały nowe. Wszystkie starały się przytulić do nóg swego nowego pana, mruczały przymilnie i warczały jedne na drugie walcząc o uprzywilejowane miejsce. Romes przez chwilę przyglądał się zwierzakom mrużąc oczy. Do wyboru, do koloru. Może powinien jeszcze trochę poczekać aż przybędą wszystkie koty, ale nie było już czasu. Szukał tego jedynego. Kucnął zabierając się do pracy. Dotykał każdego kota, głaskał je delikatnie i smyrał pod bródką, sprawdzał.

– Macie dziś szczęście, że już jadłem – powiedział. – Ty... nie, ty się nie nadajesz... ty też nie. O, jaki jesteś ładny! Ciebie bym oszczędził, tak czy inaczej. Cholera! Żaden z was... Tylko dwa czarne? Niedobrze...

I nagle zobaczył go. Wspaniały, potężny kocur. Szedł spokojnie, miarowo, bez zbędnego pośpiechu. Jego mięśnie, niczym napięte struny, przemieszczały się pod futrem z wdziękiem tancerza. Cudowny widok dla kogoś, kto myśli wyłącznie o żyłach, ścięgnach i mięśniach. Kocur usiadł na wprost i dumnie zadarł głowę. Żółte oczy wpatrzyły się nieruchomo w czerwone, hipnotyczne błyski wampira ani na chwilę nie tracąc go z widoku. Zwierzak promieniował siłą i elegancją roztaczając wokół siebie mocną aurę charyzmy. Romes odniósł wrażenie, że ma przed sobą prawdziwego kociego boga. Myślący i inteligentny, silny i władczy kocur. Zabójca myszy i ptaków. Pogromca. Samiec alfa. Wampir uśmiechnął się odsłaniając kły, które mimowolnie lekko się wysunęły.

– Jesteś...

Tak, oto przyszły, mały i wygodny szpieg Lorda... (nie znał jego nazwiska). Będzie śledzić dla swojego pana nieprzyjaciół, będzie donosił i ostrzegał warcząc i gryząc. Romes ostrożnie wyciągnął rękę. Kot spojrzał na nią łaskawie i od niechcenia podszedł. Powąchał palce, oblizał się, po czym usiadł z powrotem, czekając.

– Chodź za mną – rozkazał wampir nie tracąc czasu i ruszył powoli w stronę cmentarza. Zaraz jednak odwrócił się zaniepokojony. Pozostałe koty natychmiast dobiegły do niego i znowu kłębiły się ocierając o nogawki.

– Hej! Wy zostajecie! Jazda! A sio! Wracajcie! – machał nerwowo reką, ale zwierzęta ani myślały o powrocie. Tuliły się szczęśliwe wokół nóg i mruczały w najlepsze. Walka z nimi wydała się być beznadziejna.

Romes pokręcił się trochę zdenerwowany, nie chcąc nadepnąć któregoś. Ostatecznie lubił te zwierzęta, na swój sposób, oczywiście. Co z tym fantem zrobić, myślał gorączkowo. Pójdą za nim, tak czy inaczej. Odnajdą go zawsze i wszędzie. Nie uwolni się od całej tej miauczącej hałastry. Cholera, nie pomyślał o tym wcześniej. Potrafił bez problemu przywoływać zwierzęta, ale jeszcze nigdy nie udało mu się odesłać ich z powrotem! Do diabła, co ja wyprawiam, skarcił sam siebie, po czym skupił się wpadając na wyjątkowo złośliwy pomysł. Już po chwili z całej okolicy zaczęły ściągać psy.

Wampir nie czekał na nic więcej. Chwycił kota-wybrańca na ręce i pobiegł w stronę cmentarza. Nieszczęśliwe, osamotnione koty zobaczyły tylko smugę ruchu jaką zostawił po sobie ich pan i władca. Rozległ się jeden wielki, żałosny jazgot i zwierzęta ruszyły pędem na poszukiwania.

Romes udał, że nic nie usłyszał. Dobiegł do bramy cmentarnej i uśmiechnął się zadowolony z siebie, ale dopiero kiedy ochłonął z emocji i dokładnie przyjrzał się kotu, którego wyciągnął przed siebie, znieruchomiał nieoczekiwanie. Przerażony wstrzymał oddech, zupełnie niepotrzebnie, gdyż i tak nie oddychał od bardzo dawna a udawanie człowieka w tych okolicznościach nie miało sensu. Zamrugał gwałtownie jakby chciał przegonić halucynacje. Właśnie dotarło do niego, że kot był biały jak śnieg, bez nawet najmniejszej łatki, czy plamki wokół nosa... niedobrze, oj, niedobrze...

Tymczasem gdzieś niedaleko rozszalała się kakafonia wściekłego ujadania i związane z nią odgłosy bezpardonowej walki, skowyt psów i darcie kotów. Zaraz potem dołączyły do niej krzyki podenerwowanych ludzi. Pozapalały się światła i wioska obudziła się wcześniej niż planowała.

W tym samym czasie, kiedy Romes pobiegł szukać kota, Zenthel zawrócił konspiracyjnie i stanął przed bramą cmentarza. Nie potrafił się oprzeć i wcale nie czuł wyrzutów sumienia, że oszukał przyjaciela. Nie zamierzał okrążać cmentarza. MUSIAŁ przez niego przejść. To było silniejsze od wszystkiego. Cmentarz, a nawet jego bliskość, wciągał go. Wiedział, że kiedy tylko wejdzie na teren nekropolii, dopadnie go klątwa nieumarłych, którzy nie potrafią pożegnać się ostatecznie ze światem żywych i wbrew naturze chodzą po ziemi.

To był pech, który dopadł go jakieś dwa lata temu. Wtedy to, przez przypadek wypił krew człowieka, który właśnie był w trakcie przemiany w wampira. Zanim Zenthel został oderwany od szyi nieszczęśnika i skarcony przez opiekuna nowopowstającego krwiopijcy, było już za późno. Jego żyły zasiliła krew innego wampira, w dodatku o specyficznych właściwościach wytwarzanych tylko na potrzeby przemiany.

– Nienawidzę tego – wysyczał przez zęby Zenthel i zacisnął pięści.

Nie było czasu. Wzdrygnął się i ruszył przed siebie. Od razu owładnęło nim poczucie lekkiej błogości. Palce dłoni nieświadomie wyprostowały się a przyjemny zawrót głowy spowodował mimowolny uśmiech zadowolenia. Wydawać by się mogło, że w tej chwili jest to najcudowniejsze miejsce na świecie. Wszystko inne przestało się liczyć. Przekleństwo osłabiające wolę a mimo to, podniecające i przynoszące wewnętrzny spokój.

Zenthel zamknął oczy i wciągnął w nozdrza cmentarne powietrze przesycone wilgotną ziemią, zapachem zwiędniętych kwiatów i dymu dopalających się pojedynczych świec. Przez chwilę całym sobą pochłaniał wiekową ciszę wsłuchując się w szepty nocy. Jak tu się oprzeć tak przyjemnemu uczuciu skoro wokół spało wiecznym snem tylu ludzi, którzy kiedyś cieszyli się życiem! Półwidzącym wzrokiem wampir omiótł okolicę wokół siebie delektując się widokiem majaczących w czerni nocy nagrobków.

Kiedy wreszcie minęło pierwsze zauroczenie, powoli do umysłu Zenthela zaczęła przedzierać się rzeczywistość. Potrząsnął głową jakby zrzucał z siebie oszołomienie i nieco pewniej rozejrzał się. Cholerna klątwa! Zamiast wyostrzyc zmysły i stać się czujnym, stoi jak ten kamienny posąg i wsłuchuje się w ponurą ciszę. Akurat teraz! Nerwowo przełknął ślinę. Wiele razy obiecywał sobie, że będzie szedł szybko i zdecydowanie, bez zatrzymywania się, ale niemal zawsze kończyło się to na spacerze, podczas którego podziwiał nagrobne rzeźby i zniszczone groby. Z niektórych usiłował nawet odczytywać prawie niewidoczne napisy. Jak do tej pory nigdy nie udało mu się tak do końca przełamać czarnego uroku, znienawidzonego uczucia senności, które więziło go na cmentarzach i nie pozwalało normalnie myśleć.

Żeby dopełnić klątwę, kiedy tylko zatrzymywał się na dłużej, jakby spod ziemi, wypływała chłodna mleczna mgła, która otulała nogi do kostek zasłaniając ziemię, co nieraz wampir przeklął potykając się o niewidoczne kamienie i nierówności. Dodatkowe frustrujące zjawisko.

– Na kły! Jak ja tego nienawidzę! – sapnął Zenthel i przyspieszył zagłębiając się w wąskie alejki. Skierował się w stronę najstarszej, zabytkowej części cmentarza, oddzielonej od nowej niewysokim kamiennym murem. Im był bliżej, tym bardziej odczuwał delikatne ciarki przebiegające mu po plecach. Półświadomie, podekscytowany przeszedł przez zawsze otwartą, szeroką żelazną bramę muskając palcami jej majestatyczne i tajemnicze piękno, istne arcydzieło metalurgii. Jakiś mistrz kowalstwa z zamierzchłych czasów musiał sporo się napracować, by zamiast zwykłych prętów wstawić imitację smukłych drzew z ozdobną koroną splątanych gałęzi na szczycie. Metalowy las. Kiedyś nawet, pewien bardzo dociekliwy badacz, opisał ową bramę w jakimś przewodniku turystycznym. Teraz była mocno zardzewiała a metalowe gałęzie same były oplecione przez żywy bluszcz.

Zenthel naprawdę starał się iść szybko. Czas naglił. Za godzinę, dwie, wzejdzie słońce co nikomu nie służyło, nawet tak wiekowym krwiopijcom jak on. Przedarł się przez zaniedbane połamane płyty, obrośnięte zielonym mchem, na których napisy stały się już tylko regularnymi wgłębieniami i dawno przestały opowiadać historię ludzi, którzy pod nimi spali. Tutaj, w ciemnościach nocy, pod gęstymi koronami bardzo wiekowych drzew, między bujnymi krzakami i pokrzywami, majaczyły ponure, pokrzywione pomniki samotnych i najczęściej zadumanych dziewczynek o pustych oczodołach, patrzących gdzieś w odległą przerwaną przyszłość. Smutne szare kamienne twarze zdawały się obserwować każdego i szeptać do śmiałków jakby prosiły o spokój albo zemstę, której na próżno szukały. Niektóre rzeźby przedstawiały siedzące zamyślone dzieci, opierające buzie na dłoniach, inne wyciągały ręce do przechodnia, jedno dziecko spało swym kamiennym snem leżąc na płycie nagrobnej. Ciekawe co mu się śni...

Prawdopodobnie w zamierzchłej przeszłości, na terenie wioski pracował jakiś nieuchwytny morderca dzieci. Ciarki przebiegły po plecach wampira. Mimo ponurego piękna i spokoju nagrobnych rzeźb nie lubił ich oskarżycielskich spojrzeń, zdeformowanych przez czas szarych twarzy i odłamanych kończyn...

Zenthel ocknął się nagle siedząc na kamiennej płycie i głaszcząc niemal starty napis. Zaklął zrywając się na równe nogi.

– Cholerne cmentarze! Im starsze tym gorsze! Cholerny Lord! Co to za romantyczny dureń, który wymyśla sobie spanie w jakichś zapleśniałych grobowcach! Czemu!? Dlaczego nie w przytulnym hotelu!?... Przepraszam... – natychmiast skarcił sam siebie za obrażanie mającego się właśnie obudzić wiekowego Lorda.

– Na ostre kły! ALEŻ TE SARKOFAGI SĄ PIĘKNE!

Nagle walnął się otwartą dłonią w czoło.

– Aaaa! Znowu!

Potrząsnął głową i zły na siebie przyspieszył. Wreszcie dotarł do prastarego grobowca, niemal dokładnie obrośniętego dzikimi krzakami przez co świetnie zlewał się z otoczeniem i w żaden sposób nie prowokował ludzkiej ciekawości, ot jeden z wielu domów śmierci. Masywne metalowe drzwi przywodziły na myśl jedynie fakt, że wioska nie miała pieniędzy, by inwestować w renowację cmentarnych zabytków sakralnych i to było wygodne.

Zenthel energicznie szarpnął uchyloną przez kogoś połówkę drzwi i... wyrwał ją z przerdzewiałych zawiasów.

– Jeszcze i to!

Przez następne dziesięć minut walczył z metalową płytą, by umieścić ją z powrotem na zwichrowanym zawiasie. Pracował zapamiętale, pomny faktu, że nic, absolutnie nic, nie może zdradzić czyjejkolwiek obecności w tym miejscu. Bramka miała pozostać taką, jaką zapamiętali tubylcy, do czasu przebudzenia się Lorda, oczywiście, a więc do jutra wieczorem. Potem nie będzie to miało znaczenia. Potem, nawet cały grobowiec może się zawalić. Teraz jednak byłoby nieciekawie, gdyby jakiś zabłąkany wieśniak zauważył, że ktoś kręcił się po tej niebezpiecznej okolicy. Zwłaszcza jutrzejszego popołudnia i nocy.

Udało mu się ustawić drzwi, ale nie wyglądało to dobrze. Górny bolec, na którym wisiały, urwał się ostatecznie i połówka bramki sterczała teraz pod dziwnym kątem od pionu. Zenthel nie miał czasu, aby bawić się w prostowanie.

Zaklął i otoczony po kostki tajemniczą mgłą wszedł do środka zimnej kamiennej krypty. Minął półki z prastarymi zamurowanymi trumnami. Były opisane pięknym gotykiem wyrytym bezpośrednio w tynku. Niektóre litery starły się, skruszały przez lata i trudno je było teraz odczytać. Nikt już nie znał spoczywających tu ludzi i nie kojarzył z żadnym z rodów zamieszkujących obecnie wioskę.

Wampir zszedł głębiej w ponurą ciemność, po trzech marmurowych schodach. Mgła płynnie przelewała się i odpływała na chwilę przy stawianych krokach, by odsłonić opruszone kurzem i ziemią stopnie. Zenthel otworzył następne masywne, metalowe drzwi, tym razem skromnie okute, bez ozdób. Wszedł do nieprzyjemnie ciemnej sali wielkości może siedem na siedem metrów. Pośrodku, na marmurowym katafalku stała niezwykle elegancka czarna trumna. W sposób poetycki i nieco złowieszczy sączyło się na nią chłodne błękitnawe światło księżyca i było to jedyne oświetlenie. Wpadało prostym strumieniem przez niewielki zakamuflowany roślinnością otwór w suficie, stwarzając naprawdę tajemniczy nastrój. Ozdobiona czarnymi liściastymi elementami trumna była czysta, błyszcząca, jakby właśnie przed chwilą wyszła spod ręki mistrza. Zenthel z namaszczeniem przejechał palcami po wieku.

– Widzę, że umyliście trumnę Lorda. Nie ma to jak inicjatywa własna. Kogo mam pochwalić?

– Daruj sobie ten sarkazm! – z czarnego kąta dobiegł nerwowy męski głos. – To my za was odwalamy całą czarną robotę gnijąc na tym przeklętym cmentarzu. Od lat warujemy przy trumnie jak te psy i zaczynam wątpić, czy w ogóle wiesz, kto tu śpi!

– Od tego jesteście. I nie tym tonem, proszę.

– Przepraszam...

– Wybaczam – mruknął wspaniałomyślnie Zenthel.

Dopiero teraz, z czarnych, nieprzeniknionych kątów roztaczających zapach zeschłych liści i pajęczyn, wyłoniły się niczym duchy smukłe, wysokie sylwetki wampirów. Specjalnie wybrani przez Radę Starszych, uosobiali piękno, młodość i siłę. Z czystym sumieniem mogliby startować w konkursach piękności. Byli ubrani na czarno, elegancko, w stylu lekko sugerującym epokę Wiktoriańką. Dwie kobiety miały na sobie ozdobne gorsety, które bezwstydnie podkreślały bujne biusty i wąskie talie. Gołe ramiona okrywały tiulowe delikatne szale służące właściwie wyłącznie za ozdobę. Proste, bardzo wąskie mini-spódniczki ponętnie przylegały do zgrabnych bioder. Modelowe nogi ozdabiały siatkowe pończochy i wysokie szpilki. Na głowach jakimś cudem przytwierdzone były małe okrągłe kapelusiki z woalkami zakrywającymi twarze do ust, które aż raziły czerwienią. W fantastyczny i wyjątkowo apetyczny sposób dopełniało to całość stroju.

Zenthel uśmiechnął się mimowolnie. Ktoś, kto wybierał te dziewczyny miał naprawdę dobry gust. Dwaj mężczyźni stokący obok nie interesowali go w ogóle. Owszem, przystojni, jak modele, smokingi też dobrze na nich leżały, i tyle. Cała czwórka stanęła przy trumnie i nie dało się ukryć, że nikt z nich raczej nie tryskał radością. Z nienawiścią wpatrywali się w Zenthela, błyskając białkami oczu i zdrowymi zębami o delikatnie wydłużonych kłach.

– Czy ktoś wie, jak pozbyć się tej cholernej mgły? – spytał Zenthel od niechcenia.

Zaskoczone pytaniem wampiry milcząco spojrzały pod nogi, przez chwilę obserwując białą lepką mgłę, potem niepewnie strzeliły spojrzeniami po sobie. Na koniec wzruszyły ramionami nie mając pojęcia o pochodzeniu tego zjawiska.

– Tak tylko pytałem. Macie dziewice?

– Jasne! Ktoś przecież musiał się tym zająć.

– Sprawdziliście, czy nie są w ciąży?

– Dziewice?

– Tak, dziewice. Więc?

Wampiry spojrzały po sobie kompletnie zdezorientowane.

– O rany... – jęknął Zenthel i wywrócił oczami zniecierpliwiony. Potarł dłonią czoło i ciężko sapnął. – Czy wy naprawdę szukaliście prawdziwych dziewic? Na kły Caina! Nikogo nie obchodzi czy są to dziewice, czy nie! Nikt tego nie będzie sprawdzał! To tylko tak, dla tradycji i żeby się nazywało, że mamy czyste i niepokalane dziewice! Chodzi o to, żeby nie były w ciąży kiedy zostaną przemienione! Nie chcemy zabijać jakiegoś cholernego życia, tak? Nie jesteśmy bandziorami! Tylko o to tu chodzi!

– Aaa... no, tak... – doznał olśnienia jeden z młodych współpijców. – A jak ten Lord się kapnie, że to..., no te... doświadczone kobiety?

– Hm – zastanowił się Zenthel. – Fakt. Może się kapnąć. To chociaż sprawdziliście, czy są w ciąży?

– Niby jak, skoro mamy ledwo po parę lat! Tylko takie pięćsetletnie staruchy jak ty i Romes mają węch psa! – zawołał jeden z mężczyzn, nie wiadomo który, gdyż obaj wyglądali właściwie tak samo.

– Po raz drugi wspomniałeś psy! – syknął Zenthel powoli, przez zęby i spiorunował wzrokiem współpijca.

– Wybacz szefie – wampir natychmiast przywołał się do porządku. – Miałem na myśli prawdziwe psy, a nie te zawszone kundle wilkołaki, oczywiście.

– Wybaczam – mruknął znowu Zenthel. – Gdzie te nieszczęsne dziewice?

– W sali obok.

– Co za beznadziejna głupota! Dziewice i przeklęty zapyziały cmentarz! Serio? Nie można było przenieść Lorda gdzieś indziej? W jakieś czyste i przyjemne miejsce? – zapytała któraś z kobiet i zaraz tego pożałowała kiedy Zenthel spiorunował ją wzrokiem.

– Przypominam, że Lord żył w czasach gdzie za zdradę biczowano albo zabijano żony a puszczalskie córki, spędzały resztę życia w klasztorach. To chyba oczywiste, że nie ma pojęcia co dzisiaj ludzie myślą o dziewicach. A o tradycji nie będę dyskutował. Jakaby nie była, jest tradycją i koniec.

– A co z kotem? – zaciekawiła się druga wampirzyca.

– Romes się tym zajął... zaraz...

Zenthel złapał za kosmyk włosów spływający gęstą falą na białą pierś i przysunął się na tyle blisko, że dziewczyna skuliła się ze starchu i na chwilę zapomniała udawać oddychania. Oczy błysnęły mu czerwienią, co nie wróżyło nic dobrego.

– Co to jest!?

– Ee... loczek?

– Jakiego on jest koloru?

– ... Blond?

– BLOND!!! – ryknął Zenthel wściekły. – O czym była mowa na ostatnim spotkaniu organizacyjnym rok temu?

– Rok... nie pamiętam...

– To ci przypomnę! Żadnych blond włosów! CZERŃ! Tylko i wyłącznie CZERŃ!! Powiedziano nam wyraźnie, że ten Lord, Jakmutam, to niebezpieczny facet od zadań specjalnych. Morderca, który kocha czerń a wszystkie jego czarne koty mają na imię Lazur! Zgadza się? O tym rozmawialiśmy?! O mordercach, czarnych rzeczach, czarnych kotach i o tych wszystkich bzdetach, tak?! Macie jeszcze trochę czasu do jurta do szesnastej. Zróbcie coś z tym!

Zenthel szarpnął lekko za loka.

– Tak jest, szefie – prawie szepnąła wampirzyca.

– To dotyczy wszystkich was! Jasne? Wszystko ma być czarne! Nawet majtki! Zrozumiano?!

Przez chwilę pozostałe wampiry dyskretnie obserwowały się nawzajem, analizując kolor włosów i różne części garderoby swoje i współpijców. Na chwilę zapanowała napięta cisza.

– Aaa... po co on się właściwie budzi? Ma jakieś zadanie do zrobienia?

– Nie. Budzi się, bo chce. Tyle w tym temacie. Po prostu chce.

Zenthel wyprężył się zadowolony zachowując kamienną twarz. Władza! Jeszcze do jutra może się nią cieszyć. Ruszył na zaplecze. Okazało się ono niewielkim pomieszczeniem gospodarczym, może trzy na trzy metry. Znajdował się tu tylko zwykły stary stół, na którym teraz leżał plecak, jeszcze nierozpakowany a w foliowym opakowaniu czekał elegancko ułożony czarny garnitur. W kątach nie było nic oprócz kupek ziemi, która musiała się skądś przywiać wraz z zeschłymi liśćmi. Wszystko pokrywał wiekowy kurz i stare opuszczone pajęczyny. Przy jednej ze ścian stały cztery krzesła. Na dwóch z nich, w bezruchu, siedziały dwie otumanione dziewice, patrzące tępym wzrokiem gdzieś przed siebie. Straż Lorda bardzo się napracowała, żeby je dobrze ogłupić. Młode wampiry musiały poprosić o pomoc bardziej doświadczone gdyż same jeszcze nie potrafiły korzystać z hipnozy. Romes i Zenthel nie zamierzali zawracać sobie tym głowy.

Na pierwszy rzut oka dziewczyny miały może po siedemnaście lat. Nierozpoznawalny wampir delikatnie zamknął opadajacą szczękę jednej z nich i pieszczotliwie pogłaskał po głowie. Zenthel mlasnął z zadowolenia. Tak, dobra robota. Ładne dziewczyny. Nie zamierzał jednak nikogo chwalić na głos.

Stanął naprzeciewko pierwszej. Była ubrana w czerwoną obcisłą, solidnie wydekoltowaną bluzkę, krótką, mocno falbowaną czarną spódniczkę, rajstopy w czarno-białe pasy i wysokie czarne glany przecierane na czerwono. Krótkie, przefar-bowane na czarno włosy otaczały ładną twarz. Miód-malina!

Wampir nachylił się i lubością zaciągnął wonią młodego ciała tuż, przy jakże ponętnej szyi. Poprzez otoczkę tanich perfum przedarł się niepokojący nozdrza zapach. Pociągnął nosem drugi raz, zmarszczył brwi, wciągnął zapach po raz trzeci i zamarł z wściekłości.

– To zaćpana do nieprzytomności narkomanka i to na takim haju, że ledwo oddycha! Coście mi tu przyprowadzili! Skąd ją wytrzasnęliście!?

– Noo... z imprezy...

– Z imprezy!! Co za tępaki!

– Nie wyglądała na zaćpaną, miała tyle energii i tak świetnie tańczyła... – próbował usprawiedliwiać się jeden ze współpijców. Pozostali natychmiast przytaknęli z gorliwością.

– To ja mogę ją szybko odstawić z powrotem! – zaoferował się drugi wampir, dyskretnie oblizując wysuwające się kły.

Zenthel powoli odwrócił głowę i wściekłym wzrokiem spojrzał prosto w jego oczy.

– Ani się waż! Żadnego podpijania! Ma być cała i zdrowa!

Chudy blondyn jakby nigdy nic wzruszył ramionami udając obojętnoć.

Ze złymi przeczuciami Zenthel podszedł do drugiej dziewczyny. Jasne loczki kręciły się wokół prawie dziecięcej buzi. Zmarszczył brwi.

– Ile ona ma lat?

– Siedemnaście. Tak przynajmniej mówiła – zapewnił nierozpoznawalny wampir.

Zenthel nieufnie przyjrzał się dziewczynie jeszcze raz... hm... może i ma... Była w różowej piżamie w białe króliczki, a na nogach miała wielkie, różowe puchate trepki na kształt również królików. Zenthel pociągnął nosem tuż przy szyi i skrzywił się.

– Jest jakaś dziwna...

– To na pewno dziewica. Te króliczki i w ogóle... jak dziewczynka...

– Jest świrnięta – powąchał ją jeszcze raz. – Jakaś psychiczna...

– Jak to...?

– Powiedziałem! Odstawić je do domu i nie podpijać! Żeby nie potrafić znaleźć głupiej normalnej dziewicy! Ruszać się! Czas nagli, zaraz będzie świt a trzeba jeszcze przejść przez cmentarz!

Zamaszystym krokiem Zenthel wyszedł z sali. Przemknął obok trumny z Lordem, którego nazwiska nikt nie pamiętał i ruszył do wyjścia. Tu nagle zatrzymał się, pomyślał... no nie, będzie musiał sam osobiście poszukać dziewicy. Przecież te niedojdy nie wyrobiły sobie jeszcze dobrego węchu! Zaklął w duchu i wrócił.

– Jedno z was zostaje i pilnuje Lorda, reszta idzie ze mną. Bierzcie dziewczyny. Ruchy, ruchy! Zaraz będzie świt!

Niedoszłe ofiary i byłe dziewice zostały wywleczone z grobowca w momencie, kiedy na niebie pojawiła się delikatna słoneczna poświata, co nie było dobre, zwłaszcza dla młodych wampirów. W panice przebrnęli przez cmentarz co chwilę szturchając Zenthela, a kiedy wreszcie udało się im wypchnąć biedaka za bramę wprost na parking, oczom wszystkich ukazał się Romes. Siedział na ziemi oparty plecami o koło samochodu. Ręce zwisały mu bezradnie wzdłuż ciała. Wampir wpatrywał się zrozpaczonym wzrokiem w pięknego dużego kota siedzącego naprzeciw niego, w spokoju i skupieniu.

Zenthel natychmiast podbiegł do przyjaciela i pełen najgorszych przeczuć szturchnął go w ramię.

– Co ty wyprawiasz? Wszystko w porządku?

W odpowiedzi Romes wykonał tylko niewielki ruch głową wskazując na siedzącego sztywno kota. Zenthel znieruchomiał.

– Nie... Chyba nie chcesz powiedzieć...

W odpowiedzi Romes tylko wzruszył ramionami.

– Ale on jest biały!

– No jest.

– Litości!! Romes! – zawył Zenthel z rozpaczy.

– Cóż. Oto nowy Lazur Lorda. Nie było innego – Romes w geście bezradności rozłożył ręce.

– Jest biały.

– Wiem, cholera, wiem!! Ale to jest TEN kot i żaden inny!

– JEST BIAŁY!! – Zenthel złapał się za głowę. – Lord go od razu zabije a nas chyba powiesi za jaja!

– Myślałem już o tym – Romes wstał powoli i wziął kota na ręce. Posmyrał go za uszami. – No, spójrz na tą mordkę. Kici, kici, mrrr... Ufarbujemy go na czarno.

– CO?!

– Słyszałeś. Dziewczyny mi pomogą. A co robicie z tymi dziewicami? – szybko zmienił temat.

– Dziewicami! – prychnął Zenthel. – Odstawiamy je do domów.

– Jak to...

– Słyszałeś!... Co się tam dzieje? Co to za hałasy w wiosce?

– Nie mam pojęcia. – Romes nerwowo strzelił oczami i wzruszył ramionami.

– Coś ty znowu narozrabiał?

– Ja? Nic. A ty wybaczyłeś już coś komuś?

– Bardzo śmieszne – skrzywił się Zenthel. – No dobra. Chodźcie, zanim do reszty wzejdzie słońce albo jacyś ludzie tu przyjdą. Wyrzucimy dziewczyny gdzieś po drodze i pojedziemy do miasta. Tam prędzej znajdziemy dziewice.

Romes prychnął rozbawiony.

– Serio?

– Ooooch, wynośmy się stąd wreszcie.

ROZDZIAŁ 2

 

Dochodziło w pół do szesnastej następnego dnia, kiedy czarna limuzyna zajechała na parking cmentarza. Wysiadł z niej Zenthel i Romes. To, co od razu mocno zaniepokoiło wampiry był fakt, że na parkingu stała cała masa przeróżnych innych samochodów. Niedobrze...

Zazwyczaj liczba odwiedzających groby była tak niewielka, że właśnie ten stary cmentarz, zatopiony w gęstych krzakach, paręset lat temu Lord wybrał na miejsce swojego długiego noclegu. Obecnie również liczba pogrzebów przypadająca na rok w tym rejonie, oscylowała grubo poniżej normy, więc spokojnie można było uniknąć spotkania z ludźmi. Szczególnie dzisiaj sytuacja wymagała pełnej konspiracji i właśnie akurat teraz...

– Jasny gwint! I co teraz? Gapią się na nas i to jak bezczelnie – jęknął Romes kiedy przyglądnął się tłumowi na czarno ubranych ludzi. Wolno, w skupieniu szli za trumną niesioną przez czterech mężczyzn. Ksiądz śpiewał ponurą pieśń, żałobnicy jęcząco powtarzali refren a rodzina oczywiście szlochała cicho.

– Szlag... Że też ten wielki Lord musiał zasnąć o szesnastej! Nie mógł o północy? Tak trudno było pomyśleć, że trzeba będzie się obudzić o tej samej godzinie? – powiedział Zenthel i dodał nieco podekscytowany. – Będziemy musieli przejść przez cmentarz.

– Nawet o tym nie myśl! Będziesz się wlókł i wyjdzie mgła. Od razu ją zobaczą i będzie po nas. Poza tym, jak to będzie wyglądać, my, dziewica i klatki. Nie wydaje ci się to podejrzane? Przejdziemy bokiem przy murze...

– Dobry pomysł. Chodźmy! – przerwał natychmiast Zenthel i już miał ruszyć w stronę wejścia gdy przyjaciel złapał go mocno za ranię i przytrzymał.