3,49 €
„Dzieci Pana Majstra” to pisana wierszem opowieść o sześciu pociechach majstra Tygodnia i jego żony Niedzieli. Zofia Rogoszówna (1881–1921) napisała kilkanaście książek dla dzieci. Przepełniają je zrozumienie spraw i przeżyć dzieci, duże poczucie humoru, ciekawe pomysły oraz kunszt literacki. Często w swojej twórczości inspirowała się folklorem i tradycjami ludowymi.
Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:
Veröffentlichungsjahr: 2020
Zofia Rogoszówna
Dzieci pana majstra
Warszawa 2020
Rozdział I. Tatko, mama, dzieci
Majster Tydzień, chwat nad chwaty,
będzie temu lat już wiele,
ujrzał, świeżą niby kwiaty,
młodą pannę – Imć Niedzielę.
Duchem posłał do niej swaty;
było trochę ceregieli,
lecz że chwat to był nad chwaty,
więc spodobał się Niedzieli.
Jak się zwykle potem zdarza,
już organy grzmią w kościele,
to Imć Tydzień od ołtarza
wiedzie żonkę – Imć Niedzielę.
..........................
Dziatek dał im Bóg sześcioro,
nie za wiele, nie za mało;
córki z matki wdzięk swój biorą,
chłopcy zuchy gębą całą.
Syn najstarszy jak antałek;
młodszy znów jak pomidorek,
pierwszy – zwie się: Poniedziałek,
drugi – mamin pieszczoch: Wtorek.
Piątek, tym się mama biedzi –
na nic prośby jej i trudy;
Piątek nie je nic prócz śledzi
i dlatego jak śledź chudy.
Mniejsza odeń o dwa cale
to Sobota jest krąglutka
(wszystko zmiata doskonale),
a rodzeństwo zwie ją: „Butka”.
..........................
Wtorek majtki zdarł na płocie,
Czwartek się po rynnie wspina,
Piątek zgubił trzewik w błocie,
Środa wpadła do komina.
A prym wiedzie Poniedziałek!
Toż nie stracił omal ducha,
kiedy z dachu niby wałek
wprost do matki spadł fartucha.
Za urwisów starszych piątką
i Sobotka też głupiutka
wszystko robi jak małpiątko,
chociaż taka jest malutka!
Głośno śmieją się sąsiadki,
że poczciwa Imć majstrowa
na hultajów, na gagatki
wszystkie dzieci swe wychowa.
Pod jej okiem śmiało broi
rozhukana ta czereda,
bo się matki nic nie boi. –
Gorsza bywa z ojcem bieda.
Bo z Tygodnia majster tęgi:
„Furdum, burdum, mocium panie!”.
Kto zawinił – bez mitręgi
na warsztacie bierze lanie.
Lecz gdy widzą swawolniki,
że im grozi basarunek,
wraz podnoszą lament, krzyki:
„Mamo! mamo! na ratunek!”.
A już matka zadyszana
dłoń karzącą wstrzymać leci.
– Na toż wyszłam za waćpana,
byś niewinne dręczył dzieci?
– Żono! toć mu wziąłem z garści
rozstrzaskany zegar gdański...
– Jak to!? zegar milszy waści
niż rodzony synek pański?
– Duszko! lecą ze mnie spodnie,
Wtorek pociął moje szelki...
– Chciał mieć lejce niezawodnie!
Ot, chłopięce to figielki.
– Spójrz na buzie twych dziewczątek,
miód wykradły ze spiżarki...
– O, te wejdą w każdy kątek,
będą dobre z nich kucharki.
– Pieprz mi wsypał do tabaki
twój synalek, żono, trzeci.
– I chcesz karać za żart taki?
Toć to mężu jeszcze dzieci!...
– Muszą, muszą wziąć raz baty,
Ty je, matko, nadto psujesz!
– Tydziu! rzekłeś mi przed laty,
że nad życie mnie miłujesz!
Tu majstrowa w głos zaszlocha
(majster dłonią przytka uszy).
Tydzień bardzo żonę kocha,
łzom jej ulżyć radby z duszy.
Choć się jeszcze srożyć stara:
– Furdum, burdum, mocium panie!
W zapomnienie idzie kara,
dyscyplina już na ścianie.
– Precz, hultaje! precz, zbytnice! –
huknie jeno majster z góry.
– Bo jak które z was przychwycę,
to obłupię je ze skóry!
Na gorący ten traktament
nie czekają lube dziatki,
lecz ogromny czyniąc zamęt,
wszystkie nikną z oczu tatki.
Gdy Niedziela to zobaczy,
drzwi zamyka po cichutku
i mężulka miodkiem raczy,
gładząc rączką po podbródku.
Rozdział II. Jak się zakończyła wesoła zabawa
Lecą dziatki w wielkim pędzie,
każde z tęgą chleba kromą,
aż przycupły w polnej grzędzie
zasłonięte górką stromą.
– Ano było strachu trocha –
Poniedziałek, jedząc, rzecze;
– szczęściem tatko mamę kocha,
więc nam zwykle się upiecze.
– Muszę jednak przyznać sama –
(w Środzie budzi się sumienie)
– że ta nasza biedna mama
wielkie z nami ma strapienie.
– E, bo tatko nadto srogi! –
bąknie Wtorek z kwaśną miną,
– za żart każdy, Boże drogi,
zaraz straszy dyscypliną.
„Tatko taki! mama taka!”
Każde z dzieci rzuci słówko...
Wtem Sobótka spoza krzaka
rzeknie, kręcąc płową główką:
– Źebym takie dzieci miała,
cio nić nie chcią śłuchać taty,
to bym siama im wśypała
na walśtacie doble baty!
– Nikt nie pyta ciebie, Butko!
więc najlepiej milcz, maleństwo! –
Tak z dzieciną zwięźle, krótko
rozprawiło się rodzeństwo.
– Jednak słuszność ma Sobotka –
po namyśle Środa powie;
– mama taka dobra, słodka,
a nam wiecznie figle w głowie.
– Co tam wdawać się z szkrabami! –
Poniedziałek huknie z śmiechem,
– toć rodzice mówią sami,
że zabawa nie jest grzechem.
Lecz dziewczęta przecie tchórze,
stąd morały o poprawie.
Siedźcie zatem tu, na górze,
a my zjedziem w dół, po trawie...