Gotowy na wszystko - Paul Cleave - E-Book

Gotowy na wszystko E-Book

Paul Cleave

0,0

  • Herausgeber: Jentas
  • Kategorie: Krimi
  • Sprache: Polnisch
  • Veröffentlichungsjahr: 2022
Beschreibung

"Gotowy na wszystko" to najnowsza książka Paula Cleave'a, przebojowego pisarza kryminałów z Nowej Zelandii. Noah Harper dwanaście lat temu prowadził śledztwo w sprawie zaginięcia siedmioletniej dziewczynki w Acacia Pines. Postanowił sobie, że uczyni wszystko, aby mała wróciła do domu. W tym celu przekroczył granice, co sprawiło, że choć dopiął swego i uratował dziecko, stracił żonę, pracę i w niesławie musiał opuścić rodzinne miasteczko. Teraz, dwanaście lat później, ten były zastępca szeryfa zostaje poproszony przez ojca owej dziewczynki sprzed lat o pomoc. Raz jeszcze. Okazuje się, że została ona porwana, a przynajmniej tak uważa ojciec dziewczyny. Noah Harper jest Gotowy na wszystko, aby ponownie sprowadzić ją do domu. Pytanie tylko, czy zdaje sobie sprawę, jakie granice będzie musiał przekroczyć tym razem i jakie prawo złamać, by spełnić prośbę pogrążonego w rozpaczy ojca. Powieść Paula Cleave'a, pełna niuansów, zaskakujących zwrotów akcji, nie pozostawi żadnego czytelnika obojętnym, a lektura tej książki jeszcze na długo pozostanie w jego pamięci.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 495

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Gotowy na wszystko

Gotowy na wszystko

© Paul Cleave 2019

© Copyright to the Polish Edition: Jentas A/S 2021

Tytuł oryginału: Whatever it Takes

Przełożył Robert P. Lipski

ISBN: 978-87-428-6034-2

–––

Dla mojej kuzynki, Katriny Cox - jednej z najsilniejszych i najbardziej pozytywnych osób jakie miałem szczęście poznać

Jeden

– Zabijesz go – mówi Drew.

Opieram się czołem o ścianę i wlepiam wzrok w podłogę. Próbuję zapanować nad oddechem. Na posadzce jest na wpół rozdeptany karaluch i niedopałek papierosa, który pstryknięciem próbowałem posłać do kosza, lecz chybiłem. W moim umyśle jest coś, co boli. Ściskam palcami grzbiet nosa i mocno zamykam powieki, próbując zmusić ból, by odszedł, ale on trzyma się mocno. Jest jak drzazga wbita tak głęboko, że rana zaczyna się jątrzyć, a jedynym sposobem na ukojenie bólu jest sprawienie łomotu facetowi, przywiązanemu do krzesła. I właśnie to robię. Uderzam go tak mocno że słyszę jak coś pęka i nie wiem, czy to jeden z moich palców, czy jego kość policzkowa.

Uderzyłem go tyle razy że moje palce są całe obolałe, ale jego twarz musi boleć bardziej. Lewe oko ma spuchnięte i fioletowe, nos złamany, dolną wargę rozciętą, jest mnóstwo krwi i porozrywanej skóry. Ale pomimo tego wszystkiego, ten sukinsyn wciąż patrzy w górę, na mnie, i uśmiecha się, tym uśmieszkiem, który każdy chciałby zetrzeć z jego twarzy, tyle że jak dotąd nic nie poskutkowało. Jedyne co mogę otrzeć, to kłykcie o moją koszulę, która i tak już wygląda fatalnie.

Drew kładzie rękę na moim ramieniu, a ja ją odtrącam.

– Nie – mówię do niego.

On znów kładzie mi dłoń na ramieniu i patrzy mi prosto w oczy. Drew i ja byliśmy najlepszymi kumplami, od wczesnego dzieciństwa. Wspólnie dorastaliśmy, ganialiśmy dziewczyny po placach zabaw, wdrapywaliśmy się na drzewa i chodziliśmy na ryby. Gdy dorośliśmy, obaj wstąpiliśmy do policji a potem ja zostałem świadkiem na jego weselu, a on na moim. Gdyby nie zdjął ręki, w ciągu najbliższych dwóch sekund, zamierzałem mu ją złamać.

– To do ciebie niepodobne, Noah. Nie tak robimy te rzeczy.

Ma rację. To do mnie niepodobne. A jednak jesteśmy tutaj. On zdejmuje dłoń z mego ramienia.

– Do cholery, Noah. Nie mogę pozwolić ci, abyś go zatłukł na śmierć.

Na twarzy Drew maluje się mieszanina paniki i dezorientacji, połączona z przemożnym pragnieniem udawania, że to wszystko się nie dzieje. Czuję się tak samo.

– Powinieneś wyjść.

– Ja...

Zamachuję się ponownie na faceta na krześle, zanim Drew zdoła powiedzieć to, co jego zdaniem mogłoby mnie powstrzymać. Mgiełka krwi i potu wzbija się w powietrze, a w pomieszczeniu rozlega się echo uderzenia. Czuję zapach drewna, potu i krwi. Facet wypluwa na podłogę krwawą flegmę, i kręci głową. Jego uśmiech powraca, a ja czuję że coś wywraca mi się w żołądku.

– Mój tata wpakuje cię do sosnowej skrzyni – mówi. Ma na imię Conrad i tak jak ja i Drew dorastaliśmy razem, tak samo było ze mną i Conradem, tyle że dokładnie na odwrót. Nigdy się nie kumplowaliśmy. Conrad nie jest z tych, z którymi można by się kumplować. To egoistyczny sukinsyn. Osiłek i dręczyciel, nie mający w sobie krzty przyzwoitości. Przed takimi facetami kobiety ostrzegają swe przyjaciółki i przechodzą na drugą stronę ulicy, aby ich ominąć.

Jest również synem szeryfa.

– Powinieneś raczej myśleć o swojej, a nie o mojej przyszłości – poprawiam go.

Znów spluwa - Już ci mówiłem – cedzi – Nie wiem, gdzie ona jest.

Krążę po całym biurze. Okna są pozamykane i jest tu nie tylko gorąco, ale i parno. Moje ciuchy są całe mokre. Przywierają do mojej skóry i rozciągają się przy każdym ruchu. Drewniana podłoga jest wygładzona przez lata krążenia po niej wystraszonych brygadzistów, którzy kręcili się tu tak jak ja teraz, a deski lekko skrzypią pod moim ciężarem. Conrad to obecny brygadzista. Meble tutaj są tak stare że wszystkie mogłyby być prototypami. Pierwszym biurkiem jakie kiedykolwiek zbudowano, pierwszą szafką na dokumenty jaką złożono – ba, nawet komputer jest tak wielki że sprawia wrażenie jakby jego pierwszym zadaniem było złamanie kodu Enigmy. Do ściany jest przykręcony telewizor z okrągłym i wypukłym ekranem jak akwarium dla rybek. Sufit jest upstrzony przez muchy, a z tacek na biurku wysypują się papiery.

Ból głowy przybiera na sile, a to coś co kotłuje mi się w żołądku wyczynia coraz dziksze harce. Nie podoba mi się, do czego to wszystko zmierza. Wolałbym aby istniał sposób, aby dało się to wszystko cofnąć.

Niestety nie istnieje.

Muszę iść za ciosem.

Dla dziewczynki. Alyssy.

Przystaję dokładnie naprzeciw niego. - Gdzie ona jest?

– Chcę adwokata – mówi.

Drew staje pomiędzy nami. Kładzie dłoń na mojej piersi, a drugą opiera na kolbie pistoletu, który wciąż ma w kaburze, i zastanawiam się czy go użyje, czy nawet on sam wie, czy byłby do tego zdolny. Nie powinienem był go w to mieszać.

– Pogadajmy na zewnątrz – mówi.

Patrzę na niego, nie mrugając powiekami. W końcu ustępuję. Wychodzimy na halę. Opieram dłoń o żelazną barierkę. Światła są zapalone ale niewiele to daje, zakład jest tak duży że wysysa z nich cały entuzjazm. Widzę tylko na dwadzieścia jardów przede mną. W ciemnościach ciągną się sągi drewna, i stosy czarnych, długich jak szyny kolejowe, drewnianych bali. Noc napiera zawzięcie na zakurzone szyby. Opieram się o barierkę, aby móc spojrzeć na Drew, gdy ten zamyka drzwi. Przez szybę widzę Conrada. Patrzy na nas.

Drew mówi cichym głosem – Nawet jeśli to on ją ma, i tak nic nam nie powie.

Rozpinam górny guzik koszuli. Są na niej ślady krwi. Powietrze jest tutaj gęste. Zakład zamknięto na noc, wyłączając zasilanie, a co za tym idzie, nie działa też klimatyzacja.

– Zacznie mówić – zapewniam, dla dobra Alyssy i dla mojego. Nie ma już od tego odwrotu – Musi.

Drew kręci głową. - Nie możemy go tak tłuc. Zwłaszcza że wcale nie mamy pewności że to on ją ma.

– To on – odpowiadam. - Wiem że to on ją ma.

– Nie wiesz. Nie masz co do tego pewności. Myślisz że on to zrobił i chcesz wierzyć że to jego sprawka, bo jeśli się mylisz, to oznacza że spapraliśmy sprawę i to dokumentnie.

Robi przeciągły wydech i unosi wzrok, jakby szukał w dachu odpowiedzi albo może drogi ucieczki. - Do diabła, Noah – mówi. - Nawet jeśli mamy rację, i tak będziemy mieć nie lada kłopoty. Nawet gdyby on tu i teraz się przyznał, wszystko mu się upiecze. Wiesz że po tym co zrobiliśmy, żaden prokurator na świecie nie zdoła postawić mu zarzutów.

– Tym zajmiemy się później. Teraz musimy znaleźć Alyssę. Dotarliśmy tak daleko. Nie możemy pozwolić, aby to wszystko poszło na marne.

– Chciałbym móc powiedzieć że pozwoliłem, abyś mnie do tego namówił, ale to byłoby raczej naiwnym wytłumaczeniem.

– Mogę nakłonić go do mówienia.

Kręci głową – Skończyliśmy. Musimy go aresztować. I musimy zrobić to jak należy. Miejmy nadzieję że nie skończymy w więzieniu, w celi obok niego.

– Jeżeli go aresztujemy, na dobre nabierze wody w usta. Tak jak powiedziałeś, nikt nie odważy się przedstawić mu zarzutów. Nie zostanie nawet postawiony w stan oskarżenia. Jedynym sposobem na odnalezienie jej, jest kontynuowanie tego co robimy. Teraz nie mamy już wyjścia.

– Nie możemy tego kontynuować – mówi Drew.

Kiwam głową. A potem nią kręcę. Robię powolny, długi wydech, głośny i przeciągły, jakby z mego ciała uchodziło całe powietrze. Ból głowy zostaje. Łomocze o ściany mojej czaszki. Ściskam grzbiet nosa dwoma palcami i zamykam oczy – Jezu, Drew. Spieprzyłem sprawę. Naprawdę spieprzyłem sprawę.

Kładzie dłoń na moim ramieniu. - Może jest sposób, abyśmy to naprawili, ale musimy zawiadomić szeryfa. Nie ucieszy się, ale...

Zapinam jedną obręcz kajdanek na jego przegubie, a drugą na poręczy.

– Co u diabła, Noah?

Wyciągam pistolet i wymierzam w niego. Nie ma potrzeby abyśmy obaj zmarnowali sobie karierę. My obaj nie możemy tego kontynuować. Ale ja mogę.

– Powiem że to była moja wina. Powiem, że próbowałeś mnie powstrzymać.

– Noah...

– Będę potrzebował twojego pistoletu i kluczyków od kajdanek.

– Nie rób tego, stary.

– Podaj mi je.

– A jeśli tego nie zrobię?

Nie odpowiadam. Nie zastrzeliłbym go, i on o tym wie. Wzdycha. To trudne, ujrzeć zawód i rozczarowanie w oczach najlepszego przyjaciela. Wyjmuje pistolet i powoli kładzie na podłodze a potem odkopuje w moją stronę, a wreszcie rzuca mi kluczyki. Kopnięciem strącam pistolet z podestu, broń z trzaskiem spada na podłogę poniżej, ale nie strzela sama. Pistolety tak nie robią. Rzucam w ślad za nim kluczyki. Proszę go o komórkę, a on rzuca mi ją. Wkładam ją do kieszeni.

– Nic dobrego z tego dla ciebie nie wyjdzie – mówi.

– Wiem.

Wracam do gabinetu. Zamykam drzwi. Conrad uśmiecha się do mnie. - Tik – tak – cedzi.

– A niby co to miało znaczyć, do cholery?

Spluwa na podłogę, gdzie jego krew tworzy najgroźniejsze wzory, z rodzaju tych, które mogłyby zainteresować niejednego psychiatrę. - To oznacza że masz tylko tyle czasu aż dotrze tu mój tata. Wiesz co z tobą zrobi. Mogę się założyć, że pośle cię do piachu.

– Powiedz mi gdzie ona jest.

– Powtarzasz się jak zepsuta płyta, stary.

– Znaleźliśmy jej opaskę.

– Jaką opaskę?

– Tę, która spadła jej z głowy, gdy została porwana. Są na niej twoje odciski palców. To naprowadziło mnie na twój trop, Conradzie.

Nie mówi nic.

– Zajrzałem do twojego auta na parkingu, zanim tu dotarliśmy. W bagażniku był jej tornister.

– Kłamiesz, a jeżeli nie łżesz, to tylko dlatego że sam go tam podrzuciłeś.

Rozprostowuję palce. Wymagają połatania. Potrzeba im też lodu. Oraz łubków.

– Zamierzasz dalej mnie bić? - pyta. - Zawsze byłeś cipą, Noah. Czemu nie...

– Znam takich typów jak ty, Conradzie. I ty wiesz, że ja wiem.

Jego śmiech sprawia że kulę się w sobie. - Nareszcie prawda o tym dlaczego tu faktycznie jesteśmy. Ta zaginiona dziewczynka nie ma z tym nic wspólnego – mówi. - Jesteśmy tu, bo wciąż żywisz złość wobec mnie, nawet po tylu latach. Jesteś żałosny.

Wyciągam pistolet i wbijam mu go w brzuch. Uśmiech znika z jego ust. - Posłuchaj, Conradzie, wiem że to ty ją uprowadziłeś. Ona ma siedem lat. To niewinne dziecko. Powiedz, gdzie ona jest, a to wszystko się skończy. Wbijam mocniej pistolet w jego ciało. - Jeśli mi nie powiesz, to i tak się skończy, tyle że będzie z tym więcej bałaganu. Mój partner jest tam, na zewnątrz, chce, abym przestał, ale jest przykuty do barierki i nie może zrobić nic, aby ci pomóc. Nikt inny się nie zjawi. To twoje tik – tak naprawdę sprowadza się do tego że wpakuję ci kulkę, jeśli nie powiesz mi gdzie ona jest. Może oberwiesz w ramię. Albo w nogę. Albo odstrzelę ci fiuta. Naprawdę chciałbyś takiego życia, w którym będziesz odlewał się przez rurkę i miał niesprawne nogi?

– Nie masz do tego jaj – odpowiada.

Chwytam plik kartek z tacki z zamówieniami i zmiąwszy w kulę, wpycham mu do ust. Nawet gdy strzelam mu w nogę, jego umysł potrzebuje sekundy aby załapać, co się stało. Conrad zaczyna się miotać i wypluwać faktury, które są zakrwawione, mokre i przylepiają się do podłogi. Drew krzyczy abym przestał, a po tej stronie drzwi, Conrad wyje, a w moich uszach aż huczy od wystrzału, a to coś w moim brzuchu kotłuje się i wywraca, podczas gdy to drugie coś w mojej głowie łomocze i dudni. Krew wypływająca z rany Conrada rozlewa się i łączy z resztą krwi na podłodze. Widzę motyla. Widzę parę kobiecych szpilek. Widzę zaginioną dziewczynkę i widzę śmierć.

– Gdzie ona jest? - krzyczę.

– Idź do diabła.

Myślę o Alyssie, przerażonej, samotnej i związanej w jakimś nieznanym miejscu. Znam Alyssę. Miała parę trudnych lat, najpierw straciła ojca, a niedawno, bo na początku tego roku, matkę. To twardy dzieciak walczący z podłym światem. Przeszła tak wiele że nie mogę dopuścić aby przechodziła przez coś jeszcze. Dźwięczenie w moich uszach zaczyna słabnąć. Słyszę krew skapującą na podłogę. Słyszę bicie własnego serca.

Wbijam pistolet w ranę. Robi mi się niedobrze. Nie mogę tak dłużej. Więcej tego nie zniosę. On musi mi to powiedzieć. A ja muszę przestać. On krzyczy. - Ja nie żartuję, Conradzie. Klnę się na Boga, że nie żartuję.

– Proszę, Noah, błagam, nie, proszę, nie.

– Gdzie ona jest?

– Zaczekaj – mówi i jest wpół drogi pomiędzy hiperwentylacją, a szlochem – Tylko sekundę, ale... zaczekaj.

Czekam, dając mu szansę aby się pozbierał do kupy i wziął w garść to co się dało. To nie będzie obraza. To nie będzie wyparcie.

– A co, jeżeli... nie ja ją porwałem, ale wiem kto to zrobił?

Odczuwam przemożną ulgę. Ta fala rozlewa się po całym moim ciele. Z tym już sobie poradzę. - A niby skąd mógłbyś to wiedzieć?

– Co, jeśli... no bo, Jezu, moja noga... ależ boli, stary, jak bardzo boli. Potrzebna mi karetka.

– Gdzie ona jest?

– Oszalałeś, zdajesz sobie z tego sprawę? Jesteś psychopatą.

– Gdzie ona jest?

– A co, jeśli... Oczy wywracają mu się w oczodołach; wygląda blado. Potrząsam nim. On patrzy wprost na mnie. - Nie czuję się najlepiej.

– Powiedz mi, gdzie ona jest, a zadzwonię po karetkę.

– Karetkę – powtarza i znów zaczyna odpływać.

Zdzielam go w twarz.

– Co?

– Alyssa.

– Tak, Alyssa, Alyssa... podsłuchałem dwóch gości, no wiesz? Rozmawiali w barze, zeszłej nocy. A co gdybym powiedział ci, o czym rozmawiali?

– Jeśli to o czym rozmawiali pomoże ją odnaleźć, nie wpakuję ci kolejnej kulki.

– To byli faceci z grupy poszukiwawczo – ratunkowej – mówi – spoza miasta. Szukali miłośniczki pieszych wędrówek, która niedawno zaginęła. Ale nigdy wcześniej ich nie wiedziałem, przysięgam.

Faceci z grupy poszukiwawczo – ratunkowej. Miasteczko Acacia Pines jest otoczone bezkresnym morzem lasów i jezior wśród których nieraz gubią się przyjezdni. Miejscowi mówiąc o tych leśnych ostępach, nazywają je – Pines – Sosnami. Ratownicy i poszukiwacze mają na nie inną nazwę – Zielona Dziura – czarne dziury pochłaniają światło, a Zielona Dziura pochłania turystów i obozowiczów. Wysyłamy grupy poszukiwacze i czasami na pomoc zjeżdżają ochotnicy z innych miast, i choć w większości przypadków udaje się odnaleźć zaginionych, zdarzają się sytuacje w których ta czy inna osoba znika jak kamień w wodę.

– Nie pomyślałeś o tym aby sięgnąć po telefon i zadzwonić do ojca? Postanowiłeś nie robić nic, pozwalając by siedmioletnia dziewczynka, o której wiedziałeś że zaginęła, pozostała nieodnaleziona?

Głowa mu opada. Wtykam palec w ranę po kuli, i on zaczyna krzyczeć a ja wyjmuję palec i ocieram go w swoją koszulę.

– Dlaczego nikomu nie powiedziałeś?

Zgrzyta zębami. - Nie chciałem zostać w to wmieszany. Powinienem był jednak wpakować mu kolejną kulkę. Ale zamiast tego, mówię – Powiedz mi, o czym rozmawiali.

On wykrztusza z siebie kolejną krwawą plwocinę, która ląduje w kałuży. - Powiedzieli że próbowali ją sprzedać, bo była... mówi, i nagle krzywi się, pod wpływem przeszywającej go fali bólu. - Powiedzieli że jest fajniutka i spełnia wszystkie kryteria. Zamierzali wywieźć ją z kraju, łodzią za kilka dni.

– To nie wyjaśnia skąd wziął się w twoim aucie jej tornister.

– Ja go tam nie włożyłem, nie wiem jak się tam znalazł.

– A twoje odciski palców na jej opasce?

Jego głos staje się wysoki i piskliwy, gdy mówi – Jest milion sposobów jak mogło do tego dojść. Może ją podniosłem, myśląc że to coś innego. A może wcale nie miała tego na sobie. Może to po prostu gdzieś leżało. Nie wiem. Może twoje testy się mylą. To twoim zadaniem jest rozgryzanie tego rodzaju spraw.

– A co z kominiarką którą znalazłem w twoim schowku na rękawiczki?

Nie mówi nic.

– Zechcesz mi to wyjaśnić?

– To... nie to co myślisz – mówi.

– Tak? A co myślę?

– To tylko kominiarka – odpowiada. - Noszę ją gdy jestem na polowaniu, a akurat zrobi się zimno. To dlatego sprzedaje się je w sklepach i dlatego ludzie je kupują. Daj spokój, Noah, ja tu wykrwawiam się na śmierć.

– Gdzie ona jest, Conradzie? Podsłuchałeś ich – mówili że dokąd ją zabrali?

– Tego nie wiem – mówi i zaczyna szlochać. - Przysięgam że nie wiem.

Wtykam palec w ranę. Tłumię w sobie odruch wymiotny. Jego ciało napiera na więzy gdy Conrad wychyla się do przodu. Wychodzą mu żyły, a twarz robi się czerwona, jak u kogoś kto ma zaraz dostać krwotoku, albo komu zaraz popękają naczynka w gałkach ocznych.

– Zaczekaj – mówi. Wyjmuję palec i czekam. - Wspominali o starej farmie Kellych – mówi, poprzez cieknące łzy i smarki, które mieszają się z krwią i tworzą paskudną plamę na jego koszuli.

– O farmie Kellych – mówię.

– O farmie Kellych – powtarza.

Chowam broń do kabury i wychodzę z biura.

On krzyczy do mnie przez otwarte drzwi – Już nie żyjesz, Noah. Słyszysz? Już jesteś trupem.

– Coś ty mu zrobił, do cholery? - pyta Drew.

Nie odpowiadam. Nie mogę. Oddaję Drew jego komórkę i schodzę po schodach na dół, nie oglądając się za siebie.

Dwa

Większość drzew w promieniu paru mil wokół tartaku została ścięta, odtworzona i ponownie przeznaczona do ścinki. Różne obszary są na różnym etapie odtworzenia, jednak drzewa otaczające tartak są młode, wyglądają na świeże, i nie są wyższe ode mnie. Droga prowadząca do szosy ma milę długości i prawie nie ma na niej prostych odcinków. Pokonuję ją szybko. Klima jest włączona na full. Trociny na mojej skórze powodują świerzbienie. Kieruję się na północ, w stronę miasteczka. Najbliżej tartaku znajduje się stacja benzynowa Earla, która od frontu i po obu stronach wzdłuż szosy jest oświetlona jak boisko futbolowe. Jej właścicielem jest niejaki Earl Winters, który wzywa nas co miesiąc - dwa, gdy ktoś rozwala mu ze strzelby te reflektory, i co miesiąc – dwa nie jesteśmy ani trochę bliżej odkrycia, kto stoi za tymi aktami wandalizmu. To może być jedna osoba. Albo różne osoby, gdyż światła są wyjątkowo silne. Przejeżdżam obok stacji benzynowej tak szybko, że spodziewam się iż podmuch porwie ją z miejsca i powlecze w ślad za mną.

Na autostradzie nie ma świateł. Żadnych oznak życia. W tej części kraju świat mógłby się skończyć, ale nikt z nas by o tym nie wiedział, chyba że ktoś przesłałby wiadomość do Acacia Pines. Autostrada to jedyna droga wjazdowa i wyjazdowa z miasteczka. Przecina też Pines, gdzie wciąż błąkają się duchy zaginionych turystów.

Mniej więcej co pół mili mijam odchodzące pod kątem dziewięćdziesięciu stopni zjazdy prowadzące na większe i mniejsze farmy, oraz fermy hodowlane dla zwierząt lub fermy uprawy roślin. Mijam stodoły pomalowane na czerwono, które za dnia wyglądają jakby unosiły się na falach morza zbóż, w nocy zaś wyglądają jak czarne dziury na horyzoncie. To dziesięciominutowa droga, którą pokonuję w minut sześć. Skręcam w zjazd na farmę Kellych. Od frontu w ziemię jest wbita tablica z napisem Na Sprzedaż, dziś już wyblakłych po trzech latach prażenia się w słońcu i wystawieniu na działanie mroźnych zim. Droga przechodzi z asfaltowej w gruntową i żwirową a tył auta zarzuca, zaś drobne kamyki uderzają o podwozie. Dom znajduje się za dębowym zagajnikiem, który przesłania go od strony drogi. Objeżdżam dęby i ustawiam wóz skierowany w stronę frontowych drzwi, po czym zostawiam włączone światła i wychodzę. Tumany kurzu napływają od strony podjazdu i unoszą się w powietrzu. Ziemia tutaj jest sucha. Jedyne co tu rośnie to pokrzywy, janowiec ciernisty i spłachetki zeschłej trawy.

Dom ma masę wykończeń z czerwonego i białego drewna, oraz dach w kształcie litery A, tak ostry, że wydaje się kłuć niebo. Obok stoi szopa bez frontowej ściany, wewnątrz stoi auto i traktor, z ośmioma oponami – flakami pomiędzy nimi, a pod ścianami wznoszą się bele siana. Omiatam promieniem latarki ganek i jego powypaczane deski. Wszystko zasnute jest długimi jak letnie wieczory pajęczynami. Coś przemyka po ganku i znika. Reflektory auta i blask księżyca odbijają się w szybach. Drzwi są zamknięte na klucz, ale także stare i zaniedbane, a zatem nie stawiają większego oporu. Podejrzewam że przez te wszystkie lata kiedy rodzina Kellych tu mieszkała, tych drzwi nikt nie zamykał. Takie to było miasteczko.

Dom pachnie kurzem, a w powietrzu czuje się woń pleśni. Ostatni raz byłem tu trzy lata temu, kiedy Jasmine Kelly zadzwoniła do Drew z drugiego końca kraju, by powiedzieć, że jej rodzice od tygodnia nie dają znaku życia. Przekręcam włącznik, ale nie ma prądu. Podążam za śladami stóp widocznymi na zakurzonej podłodze. Deski skrzypią pod moim ciężarem. Czuję ciepło napływające od podłogi. Cienie przesuwają się po ścianach, gdy oświetlam wszystko moją latarką – kanapy, stół w jadalni, łóżka, utensylia kuchenne, stolik do kawy z czasopismami i telewizorem, który nie może mieć więcej niż pięć lat. Na ścianach i półkach są obrazy i fotografie. Można odnieść wrażenie, że dom czeka na czyjś powrót. Zaglądam do sypialni, gdzie trzy lata temu Ed i Leah Kelly wzięli po parę garści pigułek nasennych i nie zostawili liściku, który tłumaczyłby, dlaczego to zrobili. Farma była mocno zadłużona, a ich córka mówiła że zdaniem jej ojca ta ziemia była przeklęta, bo tylko chwasty pleniły się na niej w najlepsze.

Schodzę do piwnicy. Piwnice to miejsca w których mężczyźni tacy jak Conrad Haggerty przetrzymują dziewczynki takie jak Alyssa Stone. Otwieram drzwi. Czuję woń jakby coś wypełzło z grobu i znowu zdechło a potem wczołgało się na powrót do mogiły. Wstrzymuję oddech i oświetlam latarką stopnie. Skrzypią gdy po nich schodzę. Ściany są z bloków szarego żużlu. Wiszą na nich narzędzia, jest tam stara chłodziarka, na tyle duża by można w niej ukryć ciało, i mam nadzieję że okaże się pusta. Są tam sterty koców oraz stare wyposażenie jadalni, z krzesłami ustawionymi jedno na drugim i wsuniętymi pod nie kartonami z rozmaitymi gratami. Nie mogę wstrzymywać dłużej oddechu. Woń nie jest ani odrobinę przyjemniejsza. Jest tu stary grzejnik, dwa rowery, stary telewizor. Na półkach walają się światełka choinkowe, które mogłyby być gotowe do użytku tylko gdyby ktoś zaczął je rozplątywać już na Wielkanoc. Ten sam kurz który zalegał na wszystkim na górze, tu także jest wszechobecny, na podłodze również, ale na podłodze widać też ślady stóp prowadzących w tę i z powrotem.

Idę za nimi.

Nie trwa to długo.

Jeżeli ktokolwiek dorastał w przeświadczeniu że ciąży na nim klątwa, tym kimś mogłaby być Alyssa. Jej ojciec oddał życie za tartak, na więcej sposobów niż jeden. Zaczął pracować tam, mając szesnaście lat, oddał temu miejscu osiemnaście lat swego życia, a następnie wykrwawił się na śmierć, na podłodze w zakładzie, po tym jak ostrze piły tarczowej wyrwało się z mocowań i przeleciawszy w powietrzu trzydzieści stóp, rozpłatało mu tętnicę udową. Alyssa miała sześć miesięcy. Trzy miesiące temu wypadek samochodowy zabrał z tego świata matkę Alyssy. Od tego czasu zajmował się nią wujek, który przygarnął ją do siebie. Mogę się tylko modlić aby to była ostatnia zła rzecz jaka się jej kiedykolwiek przydarzy.

Obecnie, Alyssa zawzięcie stara się wtopić w znajdującą się w kącie mieszaninę starych puszek po farbie i starych gier planszowych. Cofa się przed światłem mojej latarki, jakby całe życie spędziła w ciemnościach. Wydaje się wychudzona, przerażona i ma podbite oko, po tym jak ktoś ją uderzył. Patrzy na mnie zza czarnych, pozlepianych od brudu włosów, a jej twarz jest wilgotna od łez. Gdy tak na nią patrzę, zbiera mi się na płacz. Serce mi się kraje. Mam ochotę ją przytulić, bronić jej i już nigdy jej nie puścić. Chcę żeby świat stał się wobec niej przychylny, bo jak dotąd oferował jej tylko ból i cierpienie. Jej kostkę opina żelazna obręcz kajdan zapięta na kłódkę. Łańcuch łączy się ze ścianą, przyspawany do obręczy kajdan z jednej strony, a na drugim końcu przyśrubowany. Jej kostka jest poocierana, spuchnięta i to coś co od jakiegoś czasu nie wywracało się w moim żołądku, znów zaczyna szaleć. Kiedy tu skończę, zamierzam uciąć sobie kolejną pogawędkę z Conradem Haggertym.

– Alysso – mówię – jestem zastępca szeryfa Harper. Kieruję na siebie promień latarki. Oto ja. Zastępca szeryfa Harper, rozjaśniony blaskiem latarki, w piwnicy domu należącego do nieżyjącego małżeństwa, a ta noc jest ostatnią nocą mojej kariery zawodowej. Ona próbuje się jeszcze cofnąć, ale nie ma dokąd. Nieruchomieje. Patrzy na mnie i nie mówi nic. Nie mogę stwierdzić czy mnie rozpoznaje, czy nie, z naszego poprzedniego spotkania w dniu kiedy zmarła jej matka.

– Wszystko będzie dobrze – stawiam latarkę na podłodze tak że jej promień pada na sufit. Mówię swobodnym tonem. Miłym i przyjaznym. - Wszystko będzie dobrze – powtarzam, bo wszystko będzie dobrze. - On już nie wróci.

Ona wciąż na mnie patrzy. Jej opuszki palców krwawią, po tym jak próbowała odkręcić śruby ze ściany.

– Poszukam czegoś, żeby zdjąć ci ten łańcuch, dobrze? Założę się że raz dwa znajdę wśród tych narzędzi coś co pomoże mi uwolnić cię od niego.

Ona nie mówi nic.

– Zabieram cię stąd, Alysso. Zabiorę cię stąd i odwiozę z powrotem, do domu, do twego wujka.

Trzy

Znajduję wiszące na ścianie cęgi do metalu, ale ostrza wyglądają jakby używano ich do cięcia cegieł, a następnie pozostawiono na deszczu przez całą zimę. Skupiam się na drugim końcu łańcucha. Jest przymocowany śrubami do ściany, obok materaca na którym sypiała Alyssa. Znajduję klucz odpowiednich rozmiarów, pasujący do główki mutry którymi przyśrubowano łańcuch. Palce mam tak obolałe od torturowania Conrada Haggerty’ego, że muszę kopnąć w rączkę klucza, aby śruba w ogóle się ruszyła, ale to wystarcza, i potem już idzie gładko. Pozostałe trzy mutry nie stawiają większego oporu.

Spodziewam się że zacznie uciekać, kiedy tylko łańcuch odpadnie od ściany, ale ona nie rusza się z miejsca.

– Wujek Frank tęskni za tobą, i bardzo się o ciebie martwi. Wszyscy się o ciebie martwili. Mężczyzna który ci to zrobił... aresztowaliśmy go. Już cię więcej nie skrzywdzi.

Podciąga kolana do piersi i oplata je ramionami.

– Już pora wracać do domu, Alysso. A teraz musisz podjąć ważną decyzję. Mogę cię wziąć na ręce, albo możesz pójść ze mną. Co wybierasz?

Powoli wyciąga rękę. Jej dłoń drży. Sięgam po nią, chwytam ją za rękę, po czym oboje wstajemy. Przez kilka chwil ona nie robi nic, w końcu jednak pozwala bym poprowadził ją do schodów. Ja niosę łańcuch, żeby ona nie musiała go dźwigać. Jest ciężki i wydaje się brudny. Docieramy na szczyt schodów, a kurz i pleśń wydają się całkiem przyjemne w porównaniu z piwnicą, gdzie Alyssie za toaletę służyło zwykłe wiadro. Wychodzimy na zewnątrz i stajemy na ganku, a Alyssa spogląda w górę na niebo, ja zaś wodzę wzrokiem po polach i obydwoje napawamy się świeżym powietrzem.

Docieramy do samochodu. Kurz unoszący się wcześniej w powietrzu już opadł. Ciepły wietrzyk wieje nad wygonem, przyginając źdźbła traw w naszą stronę. Atutem małych miasteczek jest to że dają ci naprawdę ogromne niebo. Obecnie widok jest naprawdę spektakularny, ani jedna gwiazda nie jest przesłonięta przez smog. Ten bezmiar nieba sprawia że czuję się maleńki, zaś Alyssa wydaje się jeszcze mniejsza. Stając się potworem, dałem jej szansę na wspaniałe życie. Nie wiem co czeka teraz każde z nas, czy się jakoś otrząśnie, tak jak po śmierci mamy, czy może będzie chciała ukryć się przed światem. Czy skończę w więzieniu, w celi obok Conrada Haggerty’ego, czy może jego ojciec pośle mnie do piachu. Wielkie niebo, wielkie pytania.

Usadawiam Alyssę, kładę łańcuch na podłodze i pytam ją czy jest dobrze, czy łańcuch nie ciągnie jej za kostkę, a ona patrzy na mnie i nie mówi nic. Zapinam jej pas bezpieczeństwa. Nie słychać syren ani nie widać w oddali kogutów radiowozów. Może Drew nie zadzwonił. Może nie miał zasięgu. A może zadzwonił, ale Conrad nie powiedział im o farmie Kellych. Może Conrad się wykrwawił.

Otwieram bagażnik i wrzucam do środka moją pokrwawioną koszulę. Zostaję w spodniach od munduru i białym podkoszulku, który wydaje się względnie czysty. Wsiadam do auta i wciskam dźwigienkę spryskiwacza, który zbryzguje przednią szybę wodą. Wycieraczki zrazu nieporadnie, ale w końcu z coraz większą skutecznością wytyczają półkoliste zakosy na brudnej szybie. Jedziemy do miasta. Alyssa wygląda przez okno. Wyłączam klimę i uchylam szybę. Myślę o tym, by zadzwonić do wujka Alyssy. Myślę o tym, by zadzwonić do szeryfa Haggerty’ego. Myślę o tym, by zadzwonić do żony. Ostatecznie dzwonię do Dana Petersona i proszę, by spotkał się ze mną przed szpitalem, za piętnaście minut. Mówię mu by zabrał ze sobą wóz służbowy. Mówi, jasne, nie ma sprawy, ale zanim zdąży o cokolwiek spytać, sygnał zanika. Tu, gdzie światła nie sięgają nieba, zasięg komórek pojawia się i znika, jak pływy.

Farmy są teraz bliżej szosy, a niebawem zmniejsza się też odległość pomiędzy kolejnymi gospodarstwami. Zasięg komórek wraca. Wygony dla koni pojawiają się coraz rzadziej, a ich miejsce zajmują domki jednorodzinne na odrębnych, rodzinnych posesjach, w miarę jak wjeżdżamy w granice miasta. Przejeżdżamy przez most, wielkie metalowe dźwigary, odmalowane niedawno na czerwono, spinają most nad rzeką o szerokości czterdziestu stóp i zdającą się nie mieć końca, napływającą od strony lasów i kierującą się hen, w dal. Wjeżdżamy na główną ulicę – Main Street. Mijamy sklepiki, ławeczki parkowe i bary z mnóstwem neonowych szyldów i rtęci. Ćwierć mili dalej, skręciwszy w prawo dotarlibyśmy na posterunek policji, do samego serca Acacia Pines, liczba ludności dwadzieścia tysięcy – ale my skręcamy w lewo, mijając kino, szkołę i park, by znaleźć się przed miejscowym szpitalem.

Szpital jest trzypiętrowy, zbudowany z białej cegły, z płaskim dachem na którym wznoszą się talerze anten satelitarnych.

Prostokątne okna, nieoświetlone od wewnątrz wychodzą na parking gdzie stoi z tuzin aut, należących w większości do personelu. Szpital ma trzy karetki, stojące przy głównym wejściu, ale teraz jednej brakuje. To nieduży szpital, tak jak miasteczko jest małe, w sumie mieści sześćdziesiąt łóżek. Chirurdzy i lekarze są w stanie nastawiać złamane kości, wprowadzać stenty i rozruszniki serca, a także przeprowadzać dializy, ale nie przeprowadzą transplantacji organu. Wiem to, bo Drew parę lat temu zachorował, potrzebował nowej nerki i musiał wyjechać, by można mu było zorganizować przeszczep.

Zatrzymuję auto obok wozu Dana Petersona. Tył furgonetki jest ciemny od spalin. Ktoś napisał palcem na brudnej powierzchni – Oby twoja żona była taka brudna. Dan opiera się o bok wozu, trzymając ręce w kieszeniach, brzuch wylewa mu się nad paskiem a papieros wygląda jak przyklejony do dolnej wargi. Peterson to miejscowa złota rączka, który pięć lat temu powinien przejść na emeryturę. Tartak, znajdujący się za nim kamieniołom i wszystkie okoliczne farmy mogą stanowić serce miasta, ale kiedy Dan w końcu przejdzie na emeryturę, reszta z nas będzie się musiała nauczyć jak się buduje karmniki dla ptaków, jak kryje się dachy gontami i jak się kopie groby na cmentarzu.

Otwieram drzwiczki auta, od strony pasażera. Pomagam Alyssie obrócić się na bok, aby mogła zwiesić nogi na zewnątrz. Dan patrzy na nią, rozpoznając ją z wiadomości.

– Dasz radę otworzyć kłódkę? - pytam go.

– W niecałą minutę.

Zajmuje mu to aż trzy.

– Chcesz powiedzieć mi, kto ją porwał? - pyta.

– Jutro dowiesz się tego z wiadomości – odpowiadam.

– Cóż, cieszę się, że jest bezpieczna – stwierdza i patrzy na moje pokaleczone, opuchnięte dłonie, po czym luźno zasalutowawszy na pożegnanie, odjeżdża.

Układam łańcuch na fotelu pasażera i ocieram dłonie o spodnie, po czym wprowadzam Alyssę do szpitala tak jak wyprowadziłem ją z domu Kellych, trzymając ją za rączkę. Lekarze i pielęgniarki czekają przy drzwiach. Podejrzewam że brakująca karetka pojechała po Conrada. O Alyssie było głośno w wiadomościach i wszyscy ją rozpoznają, ale nie robią z tego wielkiego zamieszania, nie chcąc jej przestraszyć.

Pielęgniarka po czterdziestce, szczupła i blada, z włosami przyprószonymi siwizną podchodzi do nas. Alyssa mocniej ściska moją dłoń. Pielęgniarka lekko kiwa do mnie głową, po czym uśmiecha się do Alyssy i kuca, by znaleźć się na poziomie jej wzroku.

– Jak się czujesz, kochanie? - pyta. Alyssa chowa się za moją nogą. - Jestem siostra Rosie, ale jeśli chcesz, możesz mi mówić Rose. Co powiesz na to żebyśmy doprowadzili cię do porządku?

Patrzę na Alyssę. - Możesz pójść z nią – mówię. - Ja będę tutaj, by się upewnić że wszystko pójdzie jak trzeba.

Porusza paluszkami żeby dać mi do zrozumienia że chce mi coś powiedzieć. Puszcza moją nogę, a ja przyklękam na jedno kolano, na co ona wychyla się do przodu i przykłada jedną dłoń do mego ucha, by wyszeptać – Czy wujek Frank jest na mnie zły?

– Zły?

– Zły że nie uciekłam od tego pana. W szkole mówią nam żeby nigdy... nie wsiadać do auta... z nieznajomymi. Próbowałam z nim walczyć. Naprawdę próbowałam.

– Wiem, że tak było, kochanie.

– Czy ten pan obrabował bank?

– Czemu tak myślisz?

– Bo nosił maskę, jak rabusie, co okradają banki.

Kominiarka którą znaleźliśmy w aucie Conrada. To znaczy że nie chciał aby mogła go rozpoznać. To oznacza, że zamierzał ją w którymś momencie wypuścić.

– To nie był rabuś bankowy – odpowiadam. - Tylko naprawdę zły człowiek.

– Naprawdę zły człowiek – powtarza. Obejmuje mnie rączkami i mocno przytula. Ja też ją tulę do siebie.

– A teraz idź z Rose. Ona cię umyje, doprowadzi do porządku i sprowadzimy tu twego wujka. Co ty na to?

Wciąż tuli się do mnie. - Czy zły człowiek znów po mnie przyjdzie?

– Nie.

– Ale gdyby przyszedł, obronisz mnie?

– Oczywiście. Jestem gotowy na wszystko.

Odsuwa się aby móc na mnie spojrzeć – Przysięgasz? Ale tak z ręką na sercu?

Kładę rękę na sercu i przysięgam.

Pielęgniarka odprowadza Alyssę do łazienki. Podchodzi druga pielęgniarka, ta ma dwadzieścia parę lat, krótkie blond włosy, zaczesane do tyłu, a okulary wydaje się nosić bardziej dla efektu wizualnego niż z powodu wady wzroku. Ma na imię Victoria, i jest moją szwagierką.

Kładzie dłoń na moim ramieniu. - Jezu, Noah, gdzie ją znalazłeś?

– Trzymano ją na łańcuchu, w piwnicy, na starej farmie Kellych.

Okulary unoszą się lekko na grzbiecie jej nosa, gdy marszczy brwi i robi srogą minę. Jej szczęki zaciskają się – Kto ją porwał?

– Conrad Haggerty.

Nic nie mówi przez kilka sekund. Podejrzewam że w wyobraźni ściga teraz Conrada by zrobić mu coś naprawdę złego.

– To gnida – mówi, wykonując przy okazji długi wydech. - Jesteś pewien, że to jego sprawka?

– Jestem pewien.

– Zrobi się naprawdę paskudnie – dodaje.

Kręcę głową – Paskudnie to za mało powiedziane.

Cztery

Parking rozjaśnia się blaskiem niebieskich i czerwonych świateł, najpierw karetki a potem pojedynczego radiowozu, który zatrzymuje się za ambulansem. Pierścień wysokich na sześć stóp drzewek oddziela parking od drogi a splatające się gałęzie przechwytują światło i go nie odbijają. Patrzę z okna gabinetu lekarskiego na najwyższym piętrze, jak dwaj ratownicy medyczni wytaczają z ambulansu wózek noszowy z Conradem. Musieli mu podać leki przeciwbólowe, bo wydaje się być w lepszej kondycji niż kiedy go zostawiłem. Drew wysiada z jednej strony z radiowozu, a szeryf Haggerty z drugiej. Nie ma większych różnic fizycznych pomiędzy szeryfem Haggertym a jego synem, może poza ilością zmarszczek i kolorem włosów, oraz rzecz jasna sumiastymi wąsami szeryfa, które, jak głosi legenda pojawiły się na jego twarzy gdy jeszcze znajdował się w łonie matki.

Stoję przy oknie, przykładając woreczki z lodem do moich dłoni. Victoria zaproponowała by je prześwietlić i opatrzyć, ale ja powiedziałem jej że to może zaczekać. Na ścianie wisi plakat przedstawiający ciało ludzkie, z powiększonymi szkicami stawów barkowych, kostek i paliczków, wszystkie te rysunki uświadamiają mi raz jeszcze jacy jesteśmy delikatni. W rogu stoi sztuczny szkielet oraz szafki z szufladami pełnymi lateksowych rękawiczek, bandaży oraz strzykawek. Czuję woń środka odkażającego.

Szeryf Haggerty wrzeszczy na kogoś przed głównym wejściem, ale nie widzę na kogo. A potem wtyka kciuki za pas, unosi wzrok i spoglądając w okna, dostrzega mnie. Patrzymy na siebie nawzajem przez kilka sekund, zanim szeryf podąża za synem i wchodzi do budynku szpitala.

Czekam na niego.

On się nie zjawia.

Daję mu jeszcze parę chwil.

Wciąż się nie pojawia.

Po dziesięciu minutach jestem w tym punkcie w którym chcę aby to już się skończyło.

Wzdryguję się mimowolnie, gdy drzwi się otwierają. To nie szeryf. To Maggie, moja żona, cała jest najeżona i wściekła. Jej oczy są czarne, twarz poczerwieniała i spięta, a ciemne włosy związane pospiesznie w luźny, niezgrabny, koński ogon. Zamyka drzwi, a ja odchodzę od okna. Skupia się na moich dłoniach.

– A więc to prawda – mówi.

Robię krok w jej stronę, a ona kładzie dłoń na mojej piersi. Gniew bije z niej falami. Nie jest tu, jako moja żona. Jest tu jako prawniczka, i bynajmniej nie moja.

– To jak bardzo jest źle? - pytam.

– Usiądźmy – mówi.

Korzystamy z dwóch krzeseł stojących przy biurku i siadamy tak że nasze kolana niemal się stykają. Poprawiam woreczek z lodem. Żadna z opuchlizn nie znikła. Ona unosi palec do góry i mówi – Pobiłeś go.

– To był jedyny sposób.

Unosi w górę drugi palec – I postrzeliłeś go.

– Maggie, on ją porwał.

Trzeci palec idzie do góry – Przykułeś Drew kajdankami do barierki i celowałeś do niego z pistoletu.

– On trzymał ją na łańcuchu, jak wściekłego psa.

Unosi jeszcze jeden palec i mówi – A ty podłożyłeś dowody, żeby go wrobić.

Pokonuję w sobie chęć zerwania się z krzesła – Żartujesz sobie, prawda? To on tak mówi?

– Nie, ale będzie tak mówił. Powiedziałeś że to co zrobiłeś to był jedyny sposób, ale wcale tak nie było. Bynajmniej. Mogłeś go aresztować. Mogłeś się z nim dogadać. Zawrzeć z nim układ. Moglibyśmy odzyskać Alyssę i posłać Conrada na wiele lat za kratki.

– Bzdury. Ojciec może i za nim nie przepada, ale z całą pewnością postarałby się aby mu się upiekło. Wiesz o tym lepiej niż ktokolwiek.

Cofa się gwałtownie, jakby została spoliczkowana.

Ręce mi się trzęsą. Zmuszam się aby się uspokoić.

– Posłuchaj, przepraszam – mówię. - Nie powinienem był tego powiedzieć.

– Czy to dlatego tak go skatowałeś? Z powodu tego co się stało, gdy byliśmy dzieciakami?

– Oczywiście, że nie – mówię, ale nie mogę powiedzieć że to co wtedy zrobił nie chodziło mi po głowie, gdy puściłem w ruch pięści. I w sumie nie byliśmy już dzieciakami – byliśmy nastolatkami. Ona sprawia jakby to wszystko było na wpół zapomnianym, nieprzyjemnym wspomnieniem z dzieciństwa. To jak trzecie prawo Newtona – Każdemu działaniu odpowiada taka sama, przeciwnie skierowana reakcja.

– Możliwe że udałoby się odzyskać Alyssę, tak jak mówisz, ale jest równie możliwe że wcale by do tego nie doszło.

– Powinieneś był mi zaufać – mówi. - Powinieneś był zaufać Drew i szeryfowi Haggerty’emu, powinieneś też zaufać sobie. Powinieneś był zaufać systemowi, ale ty wolałeś złamać prawo, i...

– Nie mogłem ryzykować że jej nie odzyskamy. Ja go znam, Maggie. On nigdy by nie...

Unosi dłoń – pozwól mi dokończyć, Noah.

– Conrad pozwoliłby jej umrzeć.

– Prosiłam, byś pozwolił mi skończyć.

Wstaję. Podchodzę do okna i kieruję wzrok na parking. Ćmy niewiele mniejsze od mojej dłoni obijają się o latarnie. Niebo nie jest tu tak rozgwieżdżone jak nad farmą Kellych, większość gwiazd skryta jest za zasłoną świateł napływających z miasta. - Masz rację. Przepraszam.

– Nie możemy przedstawić mu zarzutów – mówi, a ja nie odwracam się by na nią spojrzeć, bo nie jestem w stanie znieść wyrazu zawodu i rozczarowania malującego się na jej twarzy. - Wiem że wydaje ci się iż postąpiłeś słusznie i rozumiem dlaczego uważasz że musiałeś to zrobić, ale to co uczyniłeś sprawia że nie możemy postawić go w stan oskarżenia. Pogwałciłeś jego prawa, i teraz mu się upiecze. Ale najgorsze jest w tym wszystkim to że nie zdawałeś sobie sprawy iż to na co się zdecydowałeś czyni z ciebie – i ze smutkiem przyznaję iż muszę się z tym zgodzić – złego gliniarza.

Zdawałem sobie z tego sprawę, a świadomość tego i fakt że postanowiłem to zignorować czyni mnie jeszcze gorszym gliną.

– Z prawnego punktu widzenia on może cię pozwać. Związałeś go, pobiłeś i postrzeliłeś. Pojawi się cała kolejka prawników pragnących go reprezentować przed sądem. Będą dzwonić z drugiego końca kraju, chcąc przyjąć jego sprawę, a przez pierwszych parę dni, wszystkie media najpierw będą cię uwielbiać aby zaraz potem cię znienawidzić.

Poprawiam woreczek z lodem. Moje kłykcie wyglądają jakbym miał pod skórą łożysko kulkowe.

– Spaprałeś sprawę, Noah, i nic nie możesz zrobić, aby to naprawić.

– Zrobiłem to, co musiałem – odpowiadam; lecz moim słowom brakuje siły. Zero przekonania. Nie teraz, nie, kiedy wiem, że Conradowi to wszystko ujdzie płazem.

Ona kręci głową – Zrobiłeś to co chciałeś zrobić Conradowi przez ostatnie dziesięć lat.

– To nie miało z tym nic wspólnego.

– Chciałabym móc ci uwierzyć. Pomimo tego co myślisz, moglibyśmy się z nim dogadać, odnaleźć ją całą i zdrową, a Conrad trafiłby za kratki, ty zaś zachowałbyś pracę.

– Jego ojciec dopilnowałby aby tak się nie stało.

Ona wstaje i stając za krzesłem, opiera się o nie obiema rękami.

– Posłuchaj sam siebie, Noah. Szeryf Haggerty nie jest naszym wrogiem. Był wobec ciebie w porządku przez te wszystkie lata. Postąpiłby jak należy, ale ty pozwoliłeś aby gniew zamącił ci w głowie. Zatraciłeś zdrowy rozsądek, pozwoliłeś by przeszłość wzięła nad tobą górę.

Ma rację – Przepraszam.

– Wiesz, pomimo wszystko, nie wydaje mi się abyś mówił szczerze.

Znów daje mi o sobie znać ból głowy. - Co zatem się teraz wydarzy?

– Teraz musimy wymyślić coś abyś nie trafił do więzienia.

Rozcieram skronie. To nie pomaga. - Nie to miałem na myśli.

– Nie?

– Nie. Chodziło mi o to, co dalej z nami?

Odgarnia parę pasemek, których nie udało jej się związać w koński ogon i zatyka je za ucho. Odrobina gniewu znika z jej twarzy, zastąpiona przez smutek. - Szkoda że nie pomyślałeś o tym wcześniej – mówi. Odwraca się i w kilku krokach dociera do drzwi.

– To znaczy?

– To znaczy, że nieomal kogoś zabiłeś, Noah. Torturowałeś kogoś, i nie widzę abyś miał z tego powodu wyrzuty sumienia. Nie widzę żeby cię to gryzło, nie dostrzegam w tobie skruchy, wręcz przeciwnie, podejrzewam że gdybyś miał okazję zrobić to raz jeszcze, wiedząc jakie będą tego skutki, i tak byś na to poszedł.

– Maggie...

– Co oznacza, że nie jesteś facetem, którego poślubiłam, Noah. Muszę już iść.

– Proszę, nie idź – mówię, ale jej już nie ma.

Pięć

Na dole chirurdzy operują Conrada, a lekarka mówi mi, w zaufaniu, że on z tego wyjdzie. Mówi, że kula trafiła w kość, ale ominęła witalne tętnice, a ja zachowuję się jakby o to właśnie chodziło. Victoria robi mi prześwietlenie obu dłoni i stwierdza że mam parę pęknięć w prawej ręce, na które nic nie mogą poradzić, poza wzięciem mi palców w łubki i połączeniem ich razem, plastrami.

– Lód i środki przeciwbólowe będą twoimi najlepszymi przyjaciółmi przez najbliższych parę dni – mówi.

– Ale powinny zagoić się bez przeszkód?

– Jak najbardziej. Teraz możesz myśleć o nich jak o trofeach wojennych. Maggie jest bardzo zła?

– Tak bardzo jak to tylko możliwe.

– Przejdzie jej – zapewnia.

– Nie sądzę aby jej przeszło. Co z Alyssą?

– Sponiewierana, ale radzi sobie. To twardy dzieciak.

– Przebadano ją na ewentualność gwałtu? - pytam, i czuję nieprzyjemny ucisk w żołądku gdy niecierpliwie czekam na odpowiedź.

Ona kiwa głową. - Nie tknął jej. Cokolwiek zamierzał z nią zrobić, jeszcze się za to nie zabrał.

Jej odpowiedź sprawia że poprawia mi się humor, niezależnie od tego jak potoczyły się sprawy tej nocy. Ona zostawia mnie samego, aby przynieść mi trochę proszków przeciwbólowych. Patrzę na drzwi, zastanawiając się kto teraz się w nich pojawi, i tym kimś okazuje się być ojciec Frank Davidson. Wchodzi do pokoju, i sprawia wrażenie wyższego niż kiedy widziałem go dzisiaj wcześniej; dobra nowina o powrocie jego siostrzenicy całej i zdrowej nie tylko podbudowała go emocjonalnie, ale i fizycznie. Nie golił się od wielu dni, a jego ciemne włosy sterczą na wszystkie strony. Wchodzi uśmiechając się szeroko i wyciąga rękę na powitanie. Podejrzewam że ten facet bardziej niż ktokolwiek musi być naprawdę oddany wierze, zwłaszcza po tym, co ostatnio przechodził. Choć z drugiej strony prawdopodobnie uważa, że to Bóg odpowiada za bezpieczny powrót jego siostrzenicy w jednym kawałku, ja jednak nie jestem pewien jak mógłby to zrównoważyć z faktem, że została wcześniej uprowadzona. Jego dłoń miażdży moją w uścisku, a ja zaciskam zęby z bólu, bo najwyraźniej on nie zauważył że mam na ręku łubki. Do wczoraj ostatni raz rozmawiałem z nim by poinformować że ciężarówka do przewozu drew z tartaku zderzyła się z autem jego siostry.

– Dziękuję – mówi. - Dziękuję, dziękuję, dziękuję.

– Nie ma za co.

– Nie mógłbym jej stracić – mówi. - Tylko ona mi została.

– Wiem.

Puszcza moją dłoń. - A ty? Co z tobą, Noah? Wywiniesz się z tego jakoś? Słyszałem co zrobiłeś.

– Myślę, że przydałoby się abyś odmówił parę zdrowasiek w mojej intencji, ojcze.

– To co zrobiłeś – tego rodzaju rzeczy okazują się nader ciężkim brzemieniem dla dobrych ludzi. Teraz możesz nie mieć takich wątpliwości, ale z czasem zaczniesz rozważać zasadność tego co zrobiłeś. Jestem wdzięczny że zwróciłeś mi moją małą córeczkę. Naprawdę. Ja tylko... Ale cokolwiek chce powiedzieć, najwyraźniej braknie mu słów. Gmera palcami przy koloratce, próbując ją poprawić. Wciąż na mnie patrzy, a ja wciąż patrzę na niego i w końcu on wzrusza ramionami. - Będę tu, gdybyś mnie potrzebował, Noah. Cokolwiek się wydarzy.

Prosi abym spotkał się z nim nazajutrz. Uśmiecham się i mówię mu że w obecnej sytuacji nie mogę niczego planować. Poklepuje mnie po ramieniu, kiwa głową z powagą i raz jeszcze dziękuje mi za sprowadzenie Alyssy do domu. Podchodzi do drzwi, by wyjść i w tej samej chwili pojawia się w nich Victoria. Podaje mi niedużą plastikową buteleczkę z proszkami przeciwbólowymi.

– Bierz je tylko gdy naprawdę będziesz ich potrzebował, a jeżeli nie musisz, to nie bierz.

To dobra rada, zwłaszcza gdy oboje mieliśmy okazję widzieć co może się stać, gdy ktoś je przedawkuje. Biorę od razu dwie.

– A co do Maggie, na pewno jej przejdzie – mówi. - Wiem, że teraz jest wściekła, i potrzebuje trochę czasu aby ochłonąć.

– Obyś miała rację.

– Szeryf Haggerty polecił abym przekazała, że czeka na ciebie na parkingu.

– W porządku. Dzięki – mówię.

– Chcesz abym poszła z tobą? Może nie zaszkodziłoby, abyś miał świadków na wypadek gdyby postanowił cię zastrzelić.

– Dam sobie radę – mówię. - Ale może na wszelki wypadek powiadomisz chirurgów aby czekali w gotowości?

Wkładam pigułki do kieszeni, i wychodzę. Lekarze i pielęgniarki odwracają się by na mnie spojrzeć, kiedy ich mijam. To sprawia, że czuję się jak skazaniec pokonujący ostatnią drogę dzielącą go od celi śmierci, gdzie czeka go stryczek. Główne drzwi rozsuwają się, a noc na zewnątrz jest taka sama jak wcześniej, ciepła, rozjaśniona blaskiem latarni otaczających parking i bucząca energią.

Szeryf Haggerty opiera się o radiowóz, ramiona ma zaplecione a potężne bary aż rozsadzają mu koszulę. Nie mam pojęcia, gdzie jest Drew. Może został wylany, odesłany do domu, albo jedno i drugie.

– Noah – mówi, kiwając głową w moją stronę, a zaraz potem jego wzrok przesuwa się w stronę szpitala za moimi plecami i twarzy przyciśniętych do okien. Miejmy nadzieję że to oznacza iż jednak mnie nie zastrzeli.

– Szeryfie.

– Postrzeliłeś mego syna.

– Postrzeliłem.

– Nie powinieneś był tego robić.

– Pana syn nie powinien był uprowadzić Alyssy Stone – mówię. - Pański syn nie powinien był przykuwać jej łańcuchem do ściany szykując się do tego, co zamierzał z nią zrobić.

On kręci głową. - Według jego wersji, podsłuchał rozmowę dwóch mężczyzn w barze i podał ci adres ich kryjówki.

– A pan mu wierzy?

– To mój syn.

Mogłem się tego spodziewać. Wszystko co uczyniłem wydawało mi się w pełni uzasadnione gdy to robiłem, a teraz odnoszę wrażenie że jest to uzasadnione w dwójnasób. Gdybym sprowadził Conrada na przesłuchanie, nie pisnąłby nawet słówka. A Alyssa umarłaby w tej piwnicy.

– Nie było żadnych facetów w barze – mówię – a gdyby byli, on mógłby wyświadczyć samemu sobie przysługę, przychodząc z tym do pana od razu, na gorąco.

Rozplata ramiona i wtyka kciuki za pas. - Wiesz równie dobrze jak ja że Conrad myśli przede wszystkim o sobie. Dom jego sąsiada mógłby się spalić do gołej ziemi, a on nie odszedłby od telewizora, bo miałby to zwyczajnie gdzieś. Nie mówię, że to dobrze, że nie pomógł tej dziewczynce gdy podsłuchał rozmowę tych dwóch typów. Mówię że on już taki jest. Najbardziej drażni mnie to, że ty doskonale wiesz, jaki on jest.

– To on ją uprowadził – odpowiadam. - Gdyby tego nie zrobił, powiedziałby mi o tym od razu, gdy tylko zacząłem go przesłuchiwać.

– Chcesz powiedzieć, gdy zacząłeś go torturować.

– Proszę posłuchać, przyjmijmy na chwilę że on jednak powiedział mi prawdę. Jeżeli tak, to fakt że tam tak siedział i znosił wszystko co z nim robiłem, musi czynić go najgłupszym facetem na świecie. Powinien był przecież od razu powiedzieć mi o tym usłyszał. Nie musiał z tym czekać aż do chwili gdy wpakuję mu kulkę.

– On nie jest głupi – mówi szeryf Haggerty – ale i do najbystrzejszych też nie należy – dodaje, choć przecież nie może naprawdę wierzyć w to co próbuje mi sprzedać. Wie że każdy człowiek przy zdrowych zmysłach powiedziałby z miejsca o tych dwóch facetach z grupy poszukiwawczo – ratowniczej, w chwili gdy się tylko pojawiłem.

– Znaleźliśmy jej tornister w bagażniku jego auta.

– Twierdzi że ktoś go tam podrzucił.

– A na jej opasce są jego odciski palców – dodaję.

– Jest z tysiąc sposobów jak mogło do tego dojść.

– On też tak twierdzi.

On nie mówi nic. I ja też milczę. Patrzymy na siebie nawzajem przez kilka chwil. W końcu to ja przełamuję ciszę.

– Daj pan spokój, szeryfie, wie pan że to nie bicie pomogło Conradowi odzyskać pamięć.

– Powinieneś był go aresztować i przywieźć na przesłuchanie.

– Nie byłby pan obiektywny względem niego.

Widzę co się kroi i on zdaje sobie sprawę że wiem co się szykuje, to wielkie zaciśnięte łapsko dosięga mnie potężnym prawym sierpowym, ale nie próbuję go uniknąć. Cios trafia mnie w szczękę z taką siłą że aż grzechoczą mi zęby i cała połowa twarzy drętwieje, po czym zwalam się na ziemię.

– Nie wstawaj - mówi, a ja się nie podnoszę. On staje nade mną, i światło tworzy efekt aureoli wokół jego głowy, gdy ją pochyla, by na mnie spojrzeć. - Powiem ci, jak będzie. Skrzywdziłeś mego syna, a nie powinieneś był tego robić. Przekroczyłeś cholerną granicę do tego stopnia że nie ma już dla ciebie powrotu. Zawsze cię lubiłem, synu. W dawnych czasach, kiedy co drugi dzień zamykałem twego ojca w areszcie, aby wytrzeźwiał, robiłem to z wielką chęcią, bo byłem rad, że mogę ci pomóc, ponieważ dobry był z ciebie dzieciak i nie zasłużyłeś na takiego ojca. Byłem z ciebie dumny, gdy wstąpiłeś do policji. A niech to, przez wiele lat byłeś dla mnie jak syn, bardziej niż moja prawdziwa latorośl. Łączy nas przeszłość, ciebie i mnie i teraz właśnie ta przeszłość jest wszystkim co powstrzymuje mnie przed wpakowaniem cię do aresztu. A teraz oddasz mi swoją odznakę, spluwę i kluczyki od auta, i jeszcze dziś raz na zawsze wyjedziesz z miasta. Jak to się mówiło w starych westernach, masz przed zachodem słońca opuścić Dodge i nie waż się kiedykolwiek tu wrócić. Jeśli jeszcze kiedyś cię tu zobaczę, jak mi Bóg miły, przysięgam że wpakuję cię za kratki i zostawię cię tam, żebyś zgnił w więzieniu.

Dwanaście lat później

Sześć

To wielkomiejski bar z neonami w oknach i wielkoekranowymi telewizorami na ścianach. Wokół kontuaru jest sporo jasnego drewna, ciemniejszego na ścianach, a charakteru wszystkiemu dodają lekkie ubytki, rysy i stłuczenia. W kącie stoi szafa grająca która nie odtwarza niczego co nagrano przed i po latach siedemdziesiątych, oraz stół bilardowy, który aż się prosi o wymianę filcu, po tym jak ktoś wylał na nią drinka, parę tygodni temu. Oferujemy ponad trzydzieści różnych gatunków piwa, trzydzieści różnych gatunków wina oraz trunki ze wszystkich krajów świata. W piątkowe wieczory grają tu kapele na żywo. We wtorki zapraszamy na „wieczory dla pań”, a – jak się wydaje – niedzielne wieczory są zarezerwowane na napady z bronią w ręku. Pracowałem tu od dwunastu lat i przez ostatnie dziesięć byłem współwłaścicielem tego lokalu, i w tym czasie obrabowano nas już dwukrotnie, a facet stojący teraz naprzeciw mnie bardzo się stara by dokonać trzeciego rabunku; za każdym razem to zdarzyło się w niedzielny wieczór.

Włosy ma brudne, przetłuszczone, twarz pokrytą trądzikiem, jest chudy i podenerwowany, a gdyby jego spluwa wypaliła mógłby trafić mnie, lub, równie dobrze coś co znajdowało się o milę stąd, na lewo ode mnie.

– To nie jest bank – mówię mu, z rękoma opuszczonymi do boków, w geście spokoju i wyciszenia, bo jestem facetem nawykłym do pokojowych, uspokajających gestów. - Może odłożysz tę spluwę i po prostu stąd wyjdziesz, a my wszyscy puścimy to zdarzenie w niepamięć?

On spogląda w lewo, potem w prawo, ale najwyraźniej nie dostrzega tego, czego szuka. A może właśnie dostrzega. Z szafy grającej płyną dźwięki piosenki Pink Floydów. Zespół śpiewa o przyjemnym, kojącym odrętwieniu, czyli stanie który połowicznie oddaje to co sam teraz czuję.

– Dawaj co tam masz.

– Mam dla ciebie radę – mówię.

– Nie chcę twoich rad.

– Jest darmowa. To i orzeszki, to dwie rzeczy tutaj, za które nie musisz płacić, choć gdybyś poczęstował się orzeszkami, jest zrozumiałe że powinieneś też kupić sobie drinka. Gdybyśmy pozwolili częstować się orzeszkami każdemu, kto nie kupuje nic do picia, bardzo szybko okazałoby się, że już nas nie stać na orzeszki.

Wydaje się zdezorientowany. Znów popatruje w lewo i w prawo, i tym razem tylko jego oczy się poruszają. Pistolet nieznacznie drży.

Idę za ciosem. - A gdyby nie było nas stać na orzeszki, nie moglibyśmy sobie też pozwolić na wiele innych rzeczy. Marnowałbyś czas, przychodząc tu i wymachując spluwą, bo nie byłoby tu czego kraść.

– Serio? Powaga, chłopie? Chcesz umrzeć?

Wzruszam ramionami, jakby to nie było nic takiego, ale rzecz jasna wcale tak nie jest. Serce mi łomocze, ale tacy faceci jak ten gość, są niczym psy – jeżeli dasz po sobie poznać że się boisz, wykorzystają ten strach przeciw tobie. Facet zabierze pieniądze z kasy, weźmie mój portfel, a potem portfele, komórki i biżuterię wszystkich innych klientów, możliwe że weźmie też zakładnika, albo nawet kogoś zabije. Oczywiście takie typy jak ten są również nieprzewidywalne, istnieje zatem prawdopodobieństwo że jeśli nie pokażesz, że się go boisz, może cię zastrzelić, za to że nie okazałeś mu szacunku. Pistolet może być nienabity, a może tego faceta aż świerzbi palec na spuście, aby dziś kogoś zastrzelić, lub, co równie możliwe, broń jest naładowana, a facet myśli że nie jest. Nie ma czegoś takiego jak właściwe lub niewłaściwe zachowanie. Jest to, co jest.

Otwieram kasę. W barze jest z dziesięć osób, kilka z nich patrzy, niektóre nie są świadome tego co się dzieje. W niedzielne wieczory klientów jest zdecydowanie mniej. To dlatego godzinę temu dałem drugiemu barmanowi wolne na resztę wieczoru.

Utwór Pink Floyd się kończy i zaczyna się kawałek The Doors, jak w sam raz pasujący do obecnej sytuacji. Sęk w tym że dorastając w małym miasteczku, przywykłem do małomiasteczkowych łobuzów, z którymi miewałem tam do czynienia, teraz zaś, odkąd mieszkam w wielkim mieście przychodzi mi użerać się z popaprańcami, którzy rozrabiają na znacznie większą skalę. Wygarniam gotówkę i wykładam na ladę. Nie ma tego więcej niż czterysta dolców. Nie warto za nie umierać. Choć z drugiej strony za żadną forsę nie warto umierać.

– Bilon też, stary, bilon też – mówi.

– A co, chcesz – spieszno ci na autobus?

– A tobie spieszno oberwać kulkę?

Wybieram bilon i wykładam monety na bar; kilka z nich stacza się i spada na podłogę po mojej stronie, a kiedy schylam się żeby je pozbierać, on mówi żebym przestał, w sumie wielka szkoda, bo mam pod ladą spluwę i właśnie dlatego pozwoliłem żeby parę drobniaków pospadało z kontuaru.

– Włóż je do torby.

– Nie mam torby – odpowiadam.

– A to czemu?

– Ty masz torbę?

– Nie.

– Wobec tego nie miej do mnie pretensji że ja jej nie posiadam. To ty zaplanowałeś to wszystko, nie ja.

Zgarnia banknoty i wpycha do kieszeni. - Dawaj komórkę.

– Nie mam komórki.

– Co?

– Nie mam komórki. Posłuchaj, kolego, masz to po co przyszedłeś, więc może idź już sobie, póki nikomu nie stało się nic złego?

– Mówię... dawaj komórkę, oddaj telefon, stary... i nie ściemniaj... nie wciskaj mi kitu że nie masz komórki, bo każdy ją ma.

– Nie ja – odpowiadam i jak na zawołanie rozlega się sygnał mojej komórki. No jasne. W sumie czemu nie? - To nie moja.

On chwyta pistolet obiema rękami, żeby opanować drżenie. Spluwa kiwa się z boku na bok, gdy oprych próbuje wymierzyć w moją twarz. To deprymujące jak cholera.

– Mogę cię odstrzelić i potem ci ją zabrać – mówi.

Kładę komórkę na kontuarze. Telefon wciąż dzwoni. Widzę na wyświetlaczu że to Maggie próbuje się ze mną skontaktować.

– Skłamałeś – mówi.

– Proszę. Błagam, nie zabieraj mi telefonu. Jest mi potrzebny – mówię, patrząc na ekranik komórki. Nie rozmawiałem z Maggie od dziesięciu lat.

Drzwi do baru otwierają się, a mój rabuś obraca się na pięcie i strzela; kula trafia we framugę drzwi, pomiędzy mężczyzną i kobietą, którzy właśnie wchodzą do środka. Spoglądając w naszą stronę, patrzą na pistolet, a zaraz potem mężczyzna rzuca się na podłogę, podczas gdy kobieta odwraca się i wybiega na zewnątrz. Łapię rabusia za ramię, ale nie jestem dość szybki. Unosi pistolet i wymierza w moją twarz.

– Nie rób tego – mówię.

Naciska spust. Rozlega się metaliczny szczęk i nic się więcej nie dzieje; mężczyzna patrzy na broń, potem na swoją rękę i próbuje rozgryźć, w czym problem, ale niezależnie co udaje mu się w tej kwestii wykoncypować, nie raczy się tym ze mną podzielić, tylko chwyta moją komórkę leżącą na blacie i rzuca się pędem w stronę drzwi. Patrzę jak wybiega na zewnątrz, sam nie będąc w stanie ruszyć się z miejsca, a pod moją czaszką wciąż rozbrzmiewa huk tamtego wystrzału, sprzed kilku chwil i co więcej, nie tylko stale go słyszę, ale także czuję, tak jak czujesz niekiedy pracujące wiertło, gdy dentysta zajmuje się innym pacjentem, a ty siedząc w poczekalni słyszysz towarzyszące temu dźwięki. Opieram się obiema rękami o kontuar, aby nie upaść. Nogi mam miękkie jak z waty. On pociągnął za spust. Próbował mnie zabić. W innej linii czasowej, właśnie teraz inna wersja mnie leży na podłodze, z głową która nie przypomina już ludzkiej głowy.

– Dobrze się pan czuje? - mężczyzna podchodzi do kontuaru, ale ja prawie go nie słyszę, bo wciąż dudni mi w uszach. Nie odpowiadam. Facet który przed chwilą rzucił się na podłogę wstaje i otrzepuje garnitur z kurzu. Jest blady jak ściana. Barwą skóry i wyglądem przypomina mnie. W innej linii czasowej on też leży martwy na podłodze.

– Ej, ej, stary, nic ci nie jest?

Patrzę na faceta przy barze, który do mnie mówi. Odzyskuję czucie w nogach. Odpuszczam inną linię czasową i skupiam się na tej, tutaj. - Nic a nic – odpowiadam niemal szeptem.

– Bo kiepsko wyglądasz.

– Wszystko ze mną w porządku – mówię, tym razem głośniej, po czym na dowód tego że u mnie wszystko gra, mówię – Drinki na koszt firmy. - Mówię to na tyle głośno, by wszyscy mnie usłyszeli. Spodziewam się że zareagują donośnym aplauzem, ale tak się nie dzieje.

Garniak patrzy na mnie i mówi – Dobra – czy to komentując w ten sposób całą sytuację, czy darmowego drinka. Sprawia wrażenie oszołomionego. Wtyka palec do ucha i kręci nim to w jedną to w drugą stronę, jakby chciał pozbyć się uciążliwego brzęczenia. Nie spodziewam się aby został u mnie stałym klientem. - Czy to... naprawdę się wydarzyło?

– Jak najbardziej.

– Powinienem... pójść i zobaczyć co z moją dziewczyną.

Mówimy głośno, aby można nas było usłyszeć – Dobra myśl – stwierdzam.

– Ja... nie jestem pewien, czy tu wrócimy – mówi.

– Nie będę miał o to do was pretensji.

Wychodzi i kieruje się w stronę, w którą pobiegła jego dziewczyna. Widzę ją, po drugiej stronie ulicy, stojącą w wejściu do restauracji. Rozmawia przez komórkę, bez wątpienia zadzwoniła na policję. Facet, który do mnie podszedł, raz jeszcze pyta, czy wszystko ze mną w porządku. Odpowiadam, że tak. I faktycznie tak jest. Teraz kiedy niebezpieczeństwo minęło, a policja jest w drodze, klienci wracają do przerwanej czynności, czyli picia. Nikt nie wychodzi. Wielu z nich wyciąga komórki i telefonuje. Dzwonienie w moich uszach cichnie. Nalewam parę piw, jakby to co się stało, to nie było nic wielkiego. Odpowiadam na parę pytań o to jak bardzo się bałem (byłem zdenerwowany) i jaki to ze mnie kozak, po czym zjawia się policja. Nie wparowują z bronią w rękach, co oznacza że wiedzą iż sprawcy już dawno tu nie ma. To dwójka funkcjonariuszy z patrolu, mężczyzna i kobieta, którzy wyglądają jakby mogli być rodzeństwem. Nie są charyzmatyczni, ale całkiem mili, ot ludzie w rodzaju tych o których zapominasz, że ich spotkałeś, w kwadrans po tym, jak sobie pójdą.