Hamish Macbeth i śmierć żartownisia - M.C. Beaton - E-Book

Hamish Macbeth i śmierć żartownisia E-Book

M.C. Beaton

0,0

Beschreibung

Kiedy posterunkowy Hamish Macbeth otrzymuje wiadomość o morderstwie w domu bezlitosnego żartownisia Arthura Trenta, traktuje to jako jego kolejny kawał. Jednak na miejscu okazuje się, że Trent bez wątpienia został zamordowany. Na dodatek jego dom pełen jest chciwych krewnych, których bardziej interesuje treść testamentu Arthura niż znalezienie jego mordercy. Jakby tego było mało, okazuje się, że w sprawę zamieszana jest dawna miłość Hamisha, Priscilla Halburton-Smythe. Sytuacja się komplikuje.

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 206

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Hamish Macbeth i śmierć żartownisia

Hamish Macbeth i śmierć żartownisia

© M.C. Beaton 1992

© Copyright to the Polish Edition: Jentas ehf 2022

Tytuł oryginału: Death of a Prankster

ISBN: 978-9979-64-505-4

W SERII KRYMINAŁÓW Hamish Macbeth ukażą się:

Tom 1. Hamish Macbeth i śmierć plotkary

Tom 2. Hamish Macbeth i śmierć łajdaka

Tom 3. Hamish Macbeth i śmierć obcego

Tom 4. Hamish Macbeth i śmierć żony idealnej

Tom 5. Hamish Macbeth i śmierć bezwstydnicy

Tom 6. Hamish Macbeth i śmierć snobki

Tom 7. Hamish Macbeth i śmierć żartownisia

Tom 8. Hamish Macbeth i śmierć obżartucha

Tom 9. Hamish Macbeth i śmierć wędrowca

Tom 10. Hamish Macbeth i śmierć uwodziciela

Z wyrazami miłości

dla moich dobrych sąsiadów,

Jean i Otwiera Dicksów

oraz ich córki Kate

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Śmiali się do rozpuku, lecz udawana była to radość,

Ze wszystkich jego żartów, których nigdy nie miał zadość.

Oliver Goldsmith

Pieniądze lub perspektywa ich zdobycia sprawiają, że tryska źródło wiecznych nadziei — i to prawdopodobnie było powodem, że niewielka grupka ludzi pakowała swoje bagaże i rozpoczynała podróż na daleką północ Wielkiej Brytanii, aby zatrzymać się u pana Trenta.

Bez przynęty w postaci pieniędzy było raczej wątpliwe, by ktokolwiek z nich zdecydował się jechać. Ale pan Andrew Trent napisał do swoich krewnych, że nie pozostało mu już zbyt wiele życia. Pan Trent był kawalarzem i pomimo osiemdziesiątki na karku jego wiek nie stępił mu apetytu na sztubackie żarty lub poduszki-pierdziuszki. Był wdowcem, żona zmarła jakieś dwadzieścia lat temu, jak stwierdzil jego krewni, wpędzona do grobu przez niekończące się dowcipy męża. Trudno było trafić do jego domu, nazywanego domem Arrat, znajdującego się na obrzeżach wioski Arrat w Sutherland. Myśl o jego żartach przyprawiała wszystkich krewnych o dreszczyk. Być może był to powód, dla którego mieszkali oni na południu Anglii, tak daleko od starego człowieka, jak tylko się dało. Teraz jednak powiedział, że umiera, a pieniądze w grze sprawiały, że daleka podróż i perspektywa niezbyt wygodnego i prawdopodobnie upokarzającego pobytu były warte świeczki. Oczywiście staruszek mógł tylko żartować...

— Zabiję go, jeśli rzeczywiście żartuje — powiedziała jego córka Angela.

Angela szczyciła się tym, że mówiła wszystko prosto z mostu. Była wysoką, niezbyt zgrabną kobietą o siwych włosach i początkach wąsika. Nosiła raczej męskie ubrania i miała niski głos. Ona i jej siostra Betty rozpoczęły piątą dekadę swojego życia. Nigdy nie wyszły za mąż, choć obie w młodości były dość ładne. Plotka głosiła, że okropne żarty ich ojca przepędziły wszystkich potencjalnych zalotników. Siostry mieszkały razem w Londynie już od pewnego czasu i nie znosiły się nawzajem, ale były do siebie przywiązane przez łączącą ich rywalizację i przyzwyczajenie. Betty była niska i cicha, przybierała pozę wstydliwej nieśmiałości, ale wydawało się, że jest ekspertem w wyskakiwaniu z ostrymi i bolesnymi uwagami.

— Zawsze tak mówisz — powiedziała Betty — a skoro tylko go zobaczysz, zaczynasz się przed nim płaszczyć.

— Nie, to nieprawda. Przestań być złośliwa. Widziałaś moje kalesony?

— Nie będziesz ich potrzebować. Tata ma centralne ogrzewanie.

— Fuj! — powiedziała Angela, znajdując parę wełnianych kalesonów i unosząc je w górę. — Chyba nie sądzisz, że zamierzam dać się zamknąć w tym domu razem z nim na cały dzień. Chcę wybrać się na kilka rześkich spacerów. Myślisz, że on jest naprawdę chory?

Betty przechyliła głowę i wydęła usta.

— Są spore szanse. Pismo było chwiejne, niepodobne do jego zwykłego charakteru.

— W takim razie postanowione — powiedziała Angela. — Nie możemy ryzykować i nie jechać. Co, jeśli zostawi wszystko temu sierocie, swojemu synowi?

Określenie „sierota” odnosiło się do adoptowanego syna pana Trenta — Charlesa. Zbliżał się do trzydziestki, był bardzo przystojnym mężczyzną o złocistych lokach, niebieskich oczach i atletycznej sylwetce. Jego krótkie życie będące pasmem porażek wydawało się nie wpływać na pogodne usposobienie. Stosunkowo dobrze radził sobie w szkole, ale wszystko, co było potem, szło mu jak po grudzie. Wytrzymał tylko jeden semestr na uniwersytecie w Oksfordzie, zanim go wyrzucono. Potem wędrował od jednej pracy do drugiej. Zawsze zabierał się do każdego zajęcia z wielkim entuzjazmem, z zapałem, który trwał jedynie kilka miesięcy. Był już między innymi fotografem, agentem ubezpieczeniowym, copywriterem w agencji reklamowej, a obecnie sprzedawał witaminy Lifehanz sklepom w całym kraju. On również się pakował, gdy jego narzeczona, Titchy Gold, kręciła się po kawalerce w biustonoszu i majtkach. Titchy Gold było przybranym pseudonimem artystycznym, choć ona z szeroko otwartymi ze zdziwienia oczami twierdziła, że została ochrzczona tym imieniem przez rodziców, którzy byli aktorami grywającymi Szekspira, choć nikt nie wiedział, co to miało do rzeczy, jako że wielki poeta nie nawykł do imion takich jak Titchy. Była aktorką telewizyjną, obecnie grającą rolę puszczalskiej w popularnym serialu kryminalnym. Jej idolką była Marilyn Monroe, a Titchy, będąc biuściastą blondynką, robiła wszystko, by wyglądać tak jak ona.

Charles przeczytał jej na głos list od ojca.

— Czy on naprawdę jest bardzo bogaty? — spytała Titchy.

— Tarza się — powiedział Charles — w forsie, kasie i szmalu, moja kochana.

— Przepisze to na ciebie — powiedziała Titchy. — Musi to zrobić. Jesteś jego synem. Zapewne mnie polubi. Starsi mężczyźni zawsze mają do mnie słabość.

— Nie jestem pewien — powiedział Charles. — On naprawdę mną pogardza. Mówi, że jestem niegramotny. Może zostawić wszystko swojemu bratu.

Brat pana Andrew Trenta, Jeffrey, makler giełdowy, był drobiazgowym mężczyzną o szczupłej budowie ciała. Był piętnaście lat młodszy od swojego brata, a jego żona, Jan, była dwadzieścia lat młodsza od niego. Właściwie była to jego druga żona, jako że Jeffrey rozwiódł się z pierwszą panią Trent. Jan była chłodną, elegancką i jędzowatą kobietą.

— On w końcu musi kiedyś umrzeć — powiedziała Jan. — To znaczy, życie tam, na północy, mogłoby zabić każdego. Myślisz, że zostawi ci coś? Chciałam powiedzieć, że musi, oczywiście.

— Może zostawić wszystko Charlesowi.

— Nie zrobi tego — powiedziała pewnie Jan. — On nie cierpi tego chłopaka. Za to Paul to całkiem inna sprawa. Powiedziałam Paulowi, żeby się spakował i zameldował przy jego łóżku.

— Nie zostawi nic Paulowi — zawołał Jeffrey.

— Może jednak — powiedziała Jan. — Paul jest wszystkim, czym nie jest Charles.

Paul był jej synem z pierwszego małżeństwa.

Dzień później Paul stał na peronie stacji King’s Cross, czekając na pociąg do Inverness. Był ospałym, młodym mężczyzną, miał dwadzieścia pięć lat i pracował jako asystent badań w pewnej placówce nuklearnej w Surrey. Był bardzo dokładny i poprawny, miał na sobie trzyczęściowy garnitur i okulary w grubych, staroświeckich oprawkach. Jego matka nie wiedziała, że zabierał ze sobą dziewczynę, co było dobrym posunięciem, ponieważ Melissa Ciarke była typem dziewczyny, którą chłodna Jan na sto procent by znienawidziła. Miała nieco punkowy wygląd — nosiła czarną skórzaną kurtkę oraz takie same spodnie, używała bardzo jasnego podkładu do twarzy i fioletowego cienia do powiek, miała białe usta, a jej kolczyki wyglądały jak narzędzia tortur. Obawiała się wizyty w tym wiejskim domu, więc na jej twarzy pojawiła się lekka drwina, która, jak miała nadzieję, zamaskuje fakt, że czuła się niezwykle niezręcznie i żałowała, że nie włożyła czegoś bardziej tradycyjnego. Co więcej, jej włosy były ufarbowane na jasnoróżowy kolor, pocięte na strzępy i natapirowane. Pracowała razem z Paulem w placówce badawczej. Nie wiedziała nawet, że mu się podoba. Ta dziwaczna podróż na północ była ich pierwszą randką.

Podszedł do niej w laboratorium, pocąc się z wrażenia, i po prostu spytał ją, czy może wziąć urlop i z nim pojechać. Zaintrygowana, zgodziła się. Lubiła Paula. Wcześniej on widział ją jedynie w grzecznej bluzce, spódnicy i białym fartuchu laboratoryjnym. Z okazji wycieczki powróciła do mody z czasów studenckich. Przeklinała zniewieściałego fryzjera, który namówił ją na to różowe straszydło, które powstało w miejsce jej jeszcze do niedawna gęstych i lśniących brązowych włosów. Zbierało jej się na płacz i chciała stąd uciec, a jedyną rzeczą, która ją od tego powstrzymywała, był fakt, że Paul wyglądał na szczerze wdzięcznego za jej wsparcie i wydawało się, iż nawet nie zauważył jej nowego wyglądu.

— Musisz go bardzo lubić — zagaiła.

— Kogo? — spytał Paul nieprzytomnie.

— Jak to kogo, pana Trenta, którego jedziemy odwiedzić — powiedziała Melissa.

— Och, jego! Nienawidzę go. Mam nadzieję, że zdąży umrzeć, zanim tam dotrzemy. Zamierzam jedynie zadowolić moją matkę. Ona też jedzie, oczywiście.

— Twoja matka! — pisnęła Melissa z przerażeniem. — Nic nie wspominałeś o swojej matce. Mój Boże, czemu mi nic nie powiedziałeś?

— To nasz pociąg — powiedział Paul, ignorując jej uwagi. — Chodźmy.

Melissa nigdy wcześniej nie podróżowała na północ dalej niż do Yorkshire. Paul zasnął, skoro tylko pociąg odjechał ze stacji, więc nie było okazji, żeby zadać więcej pytań. Poszła do wagonu restauracyjnego i poprosiła o gin z tonikiem oraz paczkę chipsów, po czym wróciła na swoje miejsce. Za oknami rozpościerał się ponury, lutowy krajobraz.

Paul obudził się w Newcastle. Przeciągnął się, ziewnął i potem mrugnął, spoglądając na Melissę przez chwilę, jakby zastanawiał się, kim ona jest.

— Masz inną fryzurę — powiedział nagle.

Melissa zesztywniała.

— Jest dziwna — powiedział Paul — ale podoba mi się. Sprawia, że wyglądasz jak ptak.

— Myślałam, że nie zauważyłeś — skomentowała Melissa.

— Prawie nie poznałem cię na stacji — przyznał się Paul. — Ale potem zobaczyłem twoje oczy. Nikt inny nie ma takich oczu. Są bardzo piękne.

Melissa uśmiechnęła się do Paula czule. Jaki mężczyzna od czasów Jane Austen powiedział kiedykolwiek dziewczynie, że miała piękne oczy?

— Powinieneś był powiedzieć mi, kto jeszcze się wybiera — stwierdziła. — Myślałam, że będziemy tylko my. Ale wspominałeś coś o swojej matce...

— Och, oni wszyscy tam będą, czekając, aż wykituje i zostawi im coś. Matka będzie tam z Jeffreyem, moim ojczymem. On jest maklerem giełdowym i starym, wysuszonym próchnem. Jest bratem Andrew Trenta. Będzie jeszcze ten stary adoptowany syn Charles, nierób, i jego narzeczona, która szczyci się imieniem Titchy Gold. Jego siostry, Angela i Betty, czyli kupa arszeniku i starych koronek, również tam będą.

— A jaki jest pan Andrew Tent?

— Doskonale okropny. Dowcipniś najgorszego rodzaju. Nie mogę go znieść.

— W takim razie, dlaczego tam jedziemy?

— Matka kazała mi jechać.

— A ty zazwyczaj robisz to, co każe ci matka?

— Zazwyczaj — powiedział Paul. — To sprawia, że życie płynie spokojniej.

— Paul, nie sądzisz, że to nieco dziwaczne, że poprosiłeś mnie, bym z tobą pojechała? Chcę powiedzieć, że nawet się wcześniej nie spotykaliśmy i...

— Chciałem, żeby pojechał ze mną ktoś spoza rodziny — powiedział Paul. — Poza tym okropnie cię lubię.

Melissa uśmiechnęła się do niego, żeby ukryć, iż obawia się spotkania z jego matką.

— Co będziemy robić, gdy dojedziemy już do Inverness? — spytała.

— Dzisiaj nie ma już żadnego pociągu jadącego dalej na północ. Chciałem zatrzymać się na noc w Inverness i ruszyć w dalszą drogę rano, ale matka powiedziała, żebym wziął taksówkę. Chciała, żebym pojechał z nimi, ale nie przepadam za Jeffreyem.

— Ile będzie kosztować taksówka?

— Około pięćdziesięciu funtów.

— Rany boskie! Możesz sobie na to pozwolić?

— Matka może. To ona płaci.

Matka, matka, matka — pomyślała z niepokojem Melissa. Czy znajdzie jakiś otwarty sklep w Inverness, gdzie będzie mogła kupić farbę do włosów?

Ale pociąg miał opóźnienie i była już prawie dziewiąta, kiedy wylądowali na peronie stacji w Inverness, w środku mroźnego wieczoru. Na końcu peronu czekała na nich taksówka. Jan zamówiła ją, żeby odebrano jej syna.

Kiedy taksówka wiozła ich na północ, zaczął padać śnieg, z początku delikatnie, lecz potem nieznośnie gęsto.

— Bardzo dobrze, że postanowiliśmy jechać do domu Arrat tego wieczora — powiedział Paul. — Do rana prawdopodobnie by nas tu zasypało.

— Być może inni jeszcze nie dojadą — zasugerowała Melissa z nadzieją w głosie.

— Jestem pewien, że już dotarli. Jeffrey prowadzi jak szaleniec. Z tego, co wiem, to reszta przyleciała do Inverness i potem również łapała taksówkę.

Melissa popadła w przepełnione niepokojem milczenie. Co za różnica, co pomyśli o niej matka Paula? Nie była z nim zaręczona. Nie trzymali się nawet za ręce.

Jednak odwaga opuściła ją, kiedy podjechali pod dom Arrat. Był oświetlony reflektorami, a śnieg nieco zrzedł, więc zobaczyła coś na kształt ogromnej rezydencji, budzącej respekt i przerażającej.

Kierowca taksówki powiedział beztrosko, że będzie musiał spędzić noc w wiosce. Nie było szans na powrót do Inverness.

Lokaj (lokaj! — pomyślała Melissa) wyszedł z domu i zabrał ich bagaże, a oni podążyli w ślad za nim. Duszący skwar panujący w domu uderzył w nich niczym grom z jasnego nieba. Hol wejściowy był duży i kwadratowy. Na podłodze leżał dywan w szkocką kratę, a poroża i skóry jeleni wisiały na ścianach. Dwa fotele pokryte wzorem w szkocką kratę, inną od tej na dywanie, stały naprzeciwko kominka, w którym buchał ogień.

Weszli za lokajem po schodach na górę. Otworzył drzwi do sypialni i położył w niej ich bagaże.

— Lepiej znajdź oddzielny pokój dla panny Ciarke, Enricu — powiedział Paul.

— Spytam panią Trent — odparł lokaj.

— Trochę bezczelne z jego strony, że pomyślał, iż będziemy spać razem — powiedziała Melissa.

— Nie spodziewano się ciebie — tłumaczył Paul cierpliwie. — Nie byłem tu od wieków. Prawdopodobnie pomyślał, że jesteśmy małżeństwem.

Enrico wrócił, chwycił walizkę Melissy i poprosił, żeby za nim poszła. Okazało się, że należało minąć od sypialni Paula troje drzwi, aby dojść do jej pokoju. Był gorący, lecz wygodny, z dużym, podwójnym łóżkiem, biurkiem i krzesłem przy oknie oraz niskim stołem i fotelem przy kominku, jednak sprawiał wrażenie bezosobowego, jak pokój hotelowy. Enrico wymamrotał, że oczekiwano na nią w salonie, który znajdował się po prawej stronie korytarza. Gdy tylko zniknął, Melissa przykręciła kaloryfer i otworzyła okno. Do środka wdarła się wyjąca śnieżyca, więc prędko zamknęła okno z powrotem. Okazało, że miała osobną łazienkę. Zmyła blady podkład z twarzy i znalazła w walizce zwykłą, czarną wełnianą sukienkę. Miała też jedną parę rajstop oraz proste czarne czółenka na niewysokim obcasie.

Wyglądam jak francuska ladacznica — pomyślała zdesperowana i skierowała się do pokoju Paula tylko po to, by stwierdzić, że go tam nie było.

Przezwyciężając strach, zeszła na dół do salonu.

Wszyscy zwrócili ku niej wzrok. Pokój był pokryty dywanem w krzykliwą, żółto-czerwoną szkocką kratę. Kanapę i krzesła obito różowym brokatem, a lampy miały różowe, plisowane, jedwabne abażury.

Gospodarz, pan Andrew Trent, stał przed kominkiem, opierając się na lasce. Wyglądał nadzwyczaj zdrowo. Miał gęste siwe włosy i zasuszoną, pomarszczoną twarz, małe oczy, wielki nos i mięsiste usta. Wyglądał jak podstarzały komik w starym stylu, z rodzaju tych, którzy szczypią kogoś w pupę i opowiadają sprośne dowcipy. Miał na sobie czarną, aksamitną marynarkę, wiązaną u góry koszulę, kamizelkę w szkocką kratę i kilt, który odsłaniał chude nogi, okryte skarpetami również w szkocką kratę.

Paul podszedł i przedstawił Melissę. Melissa wymamrotała „dobry wieczór wszystkim” i znalazła wolne krzesło w rogu. Była głodna, a na niskim stoliku przed kominkiem stały talerze z kanapkami, jednak nie odważyła się podejść. Która z nich była matką Paula?

Titchy Gold można było prędko rozpoznać, a ten niewiarygodnie przystojny mężczyzna u jej boku to musi być Charles. Dwa czupiradła to zapewne owe arszenikowo-koronkowe siostry. Pozostawali jedynie wysuszony, sztywny mężczyzna oraz szczupła, elegancka kobieta, która przyglądała się Melissie, jakby nie mogła uwierzyć własnym oczom. Nie mogła być nikim innym jak tylko matką Paula.

Melissa skuliła się w kącie. Czemu Paul się do niej nie przyłączył?

Melissa podczas studiów należała do osobliwych ugrupowań lewicowych i przejęła ich styl ubierania się, nie z powodu zaangażowania politycznego, ale z racji kompleksu niższości klasy pracującej. Była właściwie bardzo nieśmiała i próbowała zakryć swoją wstydliwość krzykliwym ubiorem i dość opryskliwym zachowaniem. Przez krótką chwilę, ani ubrania, ani nieśmiałość nie sprawiały jej kłopotu w centrum badawczym. Zbyt pochłaniała ją praca. To było dziwne zajęcie dla kogoś, kto wcześniej maszerował w antynuklearnych protestach. Ale uzyskała świetną ocenę z fizyki i zaoferowano jej dobrze płatną pracę w centrum badań, a ona wzięła ją bez wyrzutów sumienia.

Do pokoju weszła ubrana na czarno kobieta o hiszpańskich rysach. Wzięła talerze z kanapkami i zaczęła częstować nimi wszystkich, w końcu zbliżając się do rogu, w którym siedziała Melissa. Melissa z wdzięcznością wzięła trzy. Kobieta spytała, czy miałaby ochotę na kieliszek wina, a Melissa wymamrotała, że owszem, miałaby.

Dopiero co ugryzła pierwszą kanapkę, kiedy podeszła Jan i stanęła obok niej.

— Paul nie powiedział nam o tobie — powiedziała Jan.

Melissa czekała.

— To znaczy, to było odrobinę niegrzeczne, że tak nas tobą zaskoczył. Mógł nas ostrzec.

Jan stała, wysunęła biodro i wsparła na nim kościotrupią dłoń przyozdobioną pierścionkami. Miała nieco wyłupiaste oczy, z rodzaju tych, które zazwyczaj miały osoby o pulchniej szych twarzach. Usta miała bardzo wąskie i pomalowane na czerwono.

— Jak długo znasz mojego syna?

— Pracuję w centrum badawczym już od paru miesięcy — powiedziała Melissa. — Paul jest moim kolegą, to wszystko. Poprosił mnie, żebym przyjechała razem z nim.

— A ty oczywiście na to przystałaś — powiedziała Jan pogardliwie. — Zawsze masz włosy uczesane w ten sposób?

— Zawsze jesteś taka niegrzeczna? — odparowała Melissa.

— Nie bądź bezczelna — powiedziała Jan. — Sądząc po twoim akcencie rodem z hrabstwa Surrey z domieszką biadolenia, nie nawykłaś do towarzystwa tego rodzaju. I nie nawykniesz do niego, jeśli wolno powiedzieć mi coś na ten temat.

— Odwal się! — powiedziała Melissa wściekle.

Jan zaśmiała się szyderczo i wróciła do syna. Powiedziała coś do niego, on wzruszył ramionami, przeszedł przez pokój i usiadł obok Melissy.

— Twoja matka nie uważa, żebym była dla ciebie wystarczająco dobra.

— Nie przejmuj się tym. Żadnej nie uważałaby za wystarczająco dobrą.

Melissa miała dwadzieścia trzy lata, osiągnęła wiek, który klasyfikował ją jako kobietę dojrzałą. W tym momencie czuła się jak dziecko i miała ochotę się rozpłakać. Pomyślała o swoich rodzicach, mamie i tacie w nędznym szeregowcu w Reading, z jego obskurnymi pokojami i zarośniętym ogródkiem. Teraz miała własne mieszkanie, ale jak tylko wydostanie się z tego piekiełka, pojedzie ich odwiedzić. Nigdy więcej nie będzie wstydzić się swojego pochodzenia. Tam przynajmniej była miłość, ciepło i poczucie bezpieczeństwa. Niech szlag trafi Paula za to, że ją tu zaciągnął.

Ale nastrój prędko jej się poprawił. Jan narzekała na ciepło buchające z kominka.

— Jan, usiądź tutaj — namawiał ją stary Andrew Trent, którego oczy błyszczały.

Wskazał fotel oddalony od ognia. Jan zgrabnie usiadła na nim i wtedy wydobył się dźwięk głośnego, przeciągłego pierdnięcia. Jan zerwała się na równe nogi i poczerwieniała.

— To jedna z tych cholernych poduszek — zaczęła się wściekać, ale nagle przypomniała sobie o powodzie tej wizyty i zmusiła się do uśmiechu.

— Ale z ciebie żartowniś, Andrew — powiedziała, a staruszek zachichotał z radością.

— Sądzę, że pan Trent jest raczej miłym staruszkiem — powiedziała Melissa.

— Nie mów tak — powiedział Paul. — Poczekaj, aż rozkręci się na dobre. Jak widzisz, wcale nie jest chory. Musiał czuć się samotny. Teraz ma dom pełen ludzi, których może dręczyć.

— Czy możemy po prostu wyjechać... rano?

— Szaleje prawdziwa śnieżyca. Enrico mówi, że będziemy tu uziemieni przez kilka dni.

Melissa spojrzała przez pokój. Pan Trent ją obserwował. Mrugnął do niej jednym okiem. Melissa uśmiechnęła się. Uważała, że był słodki.

Przyjęcie skończyło się o jedenastej i każdy udał się do swojego pokoju. Paul odprowadził Melissę do drzwi. Stał tam przez chwilę, przestępując z nogi na nogę i gapiąc się na nią. Potem wyciągnął rękę i uścisnął jej dłoń.

— Dobranoc — powiedział i popędził do własnego pokoju.

Melissa wzruszyła ramionami, otworzyła drzwi, zauważając, że były już nieco uchylone. Worek mąki, który wisiał nad drzwiami i w zamierzeniu miał się na nią wysypać, zamiast tego spadł nienaruszony, fundując jej ogłuszające uderzenie. Złapała się za głowę, zatoczyła do przodu i upadła na kolana na dywan.

— Ha, ha, ha! Hi, hi, hi! He, he, he! — rozległ się rechot.

Ciągle trzymając się za głowę, rozglądała się dookoła nieprzytomnie, gdyż wciąż było słychać odrażające rechotanie. Znalazła zabawkowe urządzenie produkujące diabelski śmiech, które schowane było za zegarem na gzymsie kominka. Chwyciła je i potrząsnęła nim, ale śmiech wciąż się z niego wydobywał, więc otworzyła okno na oścież i wyrzuciła je w środek białej, szalejącej śnieżycy.

Paul Sinclair był przygotowany na żarty, ale doszedł do wniosku, że zostawiono go w spokoju i zaczął się rozluźniać. Otworzył szufladę z koszulami, żeby wyciągnąć czyste ubranie na rano, a dwa mechaniczne nietoperze z papieru sfrunęły mu na twarz. Tym niemniej uważał, że i tak oberwał lekko.

Angela Trent odkryła, że ojciec zaszył jej nogawki piżamy. Betty, która dzieliła pokój z siostrą, leżała w łóżku i tarzała się ze śmiechu, kiedy Angela strasznie klęła, próbując znaleźć nożyczki, którymi mogłaby rozciąć nogawki u dołu. Ale gdy Betty leżała tak, śmiejąc się, przycisnęła do piersi swój ulubiony termofor w kształcie pluszowego misia. Zaczął nagle przeciekać, a jej śmiech zmienił się w skrzeczenie pełne oburzenia i przerażenia. Ojciec przekłuł jej termofor.

Charles leżał wyciągnięty na szczycie łóżka i obserwował Titchy Gold, która odziana jedynie w krótką koszulę nocną poszła sprawdzić, czy gosposia prawidłowo rozwiesiła jej ubrania. Charles i Titchy nie dzielili sypialni, ale Charles zamierzał zażyć nieco amorów przed powrotem do własnego pokoju. Titchy otworzyła rzeźbione drzwi wiktoriańskiej szafy i zwłoki z nożem wbitym w pierś spadły wprost na nią. Zaczęła histerycznie krzyczeć. Drzwi do sypialni otworzyły się i stanął w nich Andrew Trent, wspierając się na lasce i zaśmiewając do łez. Za nim zgromadzili się pozostali goście.

— To tylko żart, Titchy. To manekin — powiedział Charles, biorąc roztrzęsioną dziewczynę w ramiona. — Chodź do łóżka. To bardzo niemiłe z twojej strony, tato. Twoje żarty są przesadzone.

Kiedy pan Trent i jego goście wyszli, Titchy jęknęła, że z samego rana wyjeżdża.

Charles ją uspokoił.

— Posłuchaj, tak sobie myślałem, Titchy, że tata jest już starszym człowiekiem. Bawi się dobrze, choć nabrał nas wszystkich, mówiąc, że stoi nad grobem. Czemu po prostu nie oczarujemy tego starego bogacza i nie będziemy udawać, że jego żarty są zabawne? Przecież nie może żyć wiecznie. Jeśli on kopnie w kalendarz, wtedy ja odziedziczę spadek i będziemy mieć mnóstwo pieniędzy.

— Jesteś pewien? — Titchy otarła łzy i spojrzała na niego.

— Pewien na sto procent. W końcu jest właścicielem Trent Baby Foods, czyż nie? Warte jest miliony. Chodź do łóżka.

Pedantyczny Jeffrey Trent zdjął soczewki i powiedział do swojej żony:

— Cóż, przynajmniej miał tyle przyzwoitości, żeby nie spłatać mi figla. Ale z pewnością nie umiera. Uciekłbym stąd, jak szybko to byłoby możliwe, gdybym miał czarter lub helikopter.

Jego żona trzymała słuchawkę telefonu.

— Brak sygnału — powiedziała. — Jesteśmy odcięci.

— Oho! — powiedział Jeffrey.

Musiał przed pójściem do łóżka skorzystać z toalety.

Ale było już za późno, kiedy zauważył, że dowcipniś przykrył wierzch deski klozetowej cienkim, klejącym i przezroczystym plastikiem.

Melissa spała twardo, ale obudziła się na dźwięk gongu rozbrzmiewającego w holu. Drzwi otworzyły się i wszedł Paul.

— Nie jesteś jeszcze gotowa? — wykrzyknął. — Wszyscy mamy zasiąść do stołu na śniadanie o dziewiątej. Zasady tego domu.

— Nie mam mocy telepatycznych — jęknęła Melissa. — Dlaczego nie powiedziałeś mi tego wczoraj wieczorem. Boże, niedobrze mi. Ten stary drań powiesił nad drzwiami worek z mąką, który uderzył mnie solidnie w głowę. Powinien zostać uznany za niepoczytalnego. Czy coś przytrafiło się tobie? No i biednej Titchy.

— Przypadły mi mechaniczne nietoperze w szufladzie na koszule. Widzimy się na dole.

— O nie!

Melissa wygramoliła się z łóżka.

— Nie stanę w pojedynkę przed tą bandą. Jaka jest pogoda?

Paul odsłonił zasłony. Wspólnie wyjrzeli na przygnębiającą biel szalejącego śniegu.

— Niech to szlag! — wymamrotała Melissa. — Jesteśmy uziemieni. Poczekaj tu, Paul. Wracam za moment.

Chwyciła swoje ubranie i weszła do łazienki. Ściągnęła przejrzystą różową koszulę nocną, której Paul nawet nie zauważył, włożyła bieliznę, stare dżinsy i sweter z napisem „Precz z bombami”.

— Nie wkładałbym tego — powiedział z przekonaniem Paul. — Nie ten sweter. Pracujemy nad energią atomową, pamiętasz?

— Ale nie nad bombami. Poczekaj! Zamiast tego włożę bluzkę. I tak jest tu za gorąco na sweter.

Zdjęła sweter. Czy Paul zauważy jej ponętny, koronkowy biustonosz? Nie, Paul wgapił pusty wzrok w okno. Włożyła białą męską koszulę i zawiązała jej końce w pasie.

Kiedy weszli do jadalni, panował tam zgiełk. Betty siedziała z żółtkiem jajka spływającym po jej twarzy. Charles i Titchy śmiali się w dość wymuszony sposób. Andrew Trent zaśmiewał się tak głośno, że wyglądało, jakby miał dostać ataku, a Jeffrey, Jan i Angela z trudem tłumili wściekłość. Okazało się, że stary kawalarz umieścił pod obrusem i pod śniadaniem Betty jakieś urządzenie. Potem wcisnął guzik i sprężyna obrzuciła twarz Betty zawartością jej talerza.

— Ty stary głupcze — warknęła Angela. — Pewnego dnia ktoś cię udusi i może się okazać, że będę to ja.

— Czy to ty odciąłeś telefon? — zażądał odpowiedzi Jeffrey.

— Nie, to nie ja — powiedział jego brat, wycierając zapłakane oczy serwetką. — To śnieg spowodował, że linia padła.

Żona Enrica, która jak się okazało miała na imię Maria, po cichu weszła z miską z wodą i ręcznikiem, które podała Betty, zanim zabrała jej talerz. Wtedy wszedł Enrico, niosąc następny talerz jajek z bekonem. Hiszpański służący kiwał się bezgłośnie w przód i w tył, tak jakby nic się nie wydarzyło.

Co sprowadziło ich na daleką północ Szkocji, do ponurego Sutherland? — zastanawiała się Melissa. Zapewne pensja była wysoka.

Jan czyniła wysiłki, żeby być miła dla Melissy, podobnie jak pozostali. Wtedy jednoczyli się przeciw zmorze, którą stanowił Andrew Trent. Melissa zachodziła w głowę, jak będą spędzać czas, ale znajdowała się tu obszerna biblioteka, oranżeria oraz pokój z grami w piwnicy, gdzie były stoły do bilarda i ping-ponga. Przyłączyła się do Paula w bibliotece, gdzie czytali aż do lunchu. Lunch przebiegł w spokoju. Andrew Trent wydawał się roztargniony. Po południu staruszek położył się do łóżka. Melissa i Paul wraz z Titchy i Charlesem grali w hałaśliwą grę, jaką był ping-pong. Melissa zaczynała myśleć, że mimo wszystko może się tu dobrze bawić.

Po kolacji poproszono ich, żeby zebrali się w holu zamiast w salonie. Ogień w kominku dogasał, a korytarz był oświetlony światłem świec. Przyniesiono dodatkowe krzesła i wszyscy usiedli w okręgu wokół kominka.

— Ile lat ma ten dom? — spytała Melissa. — To znaczy, wszystko jest odnowione i ma centralne ogrzewanie, ale ściany wyglądają na wiekowe.

— Och, jest bardzo stary — powiedział pan Trent.

Pochylił się do przodu w swoim krześle, ręce trzymał splecione na uchwycie laski i wsparł na nich brodę.

— Pochodzi z czternastego wieku. Właściwie to jest nawiedzony.

— Bzdury, Andrew — powiedział Jeffrey.

— Ja wierzę w duchy — powiedziała nagle Titchy.

— Jest tutaj taki jeden — powiedział pan Trent. — To duch angielskiego rycerza.

— Opowiedz nam o tym — pisnęła Titchy, klaszcząc w dłonie.

— Tak, opowiedz nam o tym, co angielski rycerz robił w Szkocji w czternastym wieku — zadrwił Jeffrey.

— Nazywał się sir Guy Montfour — powiedział pan Trent z rozmarzeniem. — Powrócił z krucjaty. W drodze powrotnej przez Francję spotkał Mary Mackay, córkę głowy klanu Mackay. Zakochał się w niej. Ale Mackayowie wyjechali pod osłoną nocy. Postanowił ich ścigać do Szkocji — jego głos zabrzmiał dziwnie — aż do tego domu.

— Nie wierzę w ani jedno słowo — wymamrotał Paul, ale Melissa poczuła urok, który starszy mężczyzna rzucił na zebranych.

Świece migotały w słabym przeciągu, a kłoda drewna obsunęła się w kominku.

— Wódz klanu udawał, że z radością wita sir Guya. Mary najwyraźniej była zakochana w rycerzu. Następnego dnia poddani wodza klanu porwali Mary i wywieźli ją na wybrzeże. Wsadzono ją na łódź płynącą do Norwegii, gdzie spędziła na wygnaniu resztę swoich dni. Ale sir Guy... och... co za tragedia!

Wiatr nagle zawył w zakamarkach domu. Titchy sięgnęła po rękę Charlesa i ścisnęła ją mocno.

— Zabrali sir Guya na polowanie na jelenie. Nie wiedział, że Mary zniknęła. Upolował wspaniałego jelenia w górach. Kiedy pochylał się nad martwym zwierzęciem, wódz klanu wyjął swój dwuręczny miecz i skrócił biednego rycerza o głowę. Pochowali go na szczycie góry w nieoznaczonym grobie. Ale on powraca do tego domu. Można usłyszeć stukot obutych nóg, kiedy przechodzi korytarzem ponad nami, a potem schodzi po schodach.

Wiatr znów silnie zawodził... i nagle wszyscy usłyszeli ciężkie kroki i brzęk zbroi.

— Spójrzcie! — krzyknął nagle pan Trent. — O Boże, on tu idzie!

Schody były skąpane w zielonkawym świetle. Po schodach schodził z chrzęstem rycerz w czarnej zbroi, niosący pod pachą swoją głowę.

Titchy zaczęła krzyczeć.

Nagle coś wybuchło i wielka chmura czerwonego dymu zakłębiła się w pomieszczeniu. Jeffrey krzyknął:

— To sztuczka!

Titchy wciąż krzyczała. Wstała i tupała nogami w ataku paniki.

Paul pospieszył i otworzył drzwi, a silny podmuch wiatru wdarł się na korytarz, wywiewając dym. Rycerz zniknął.

Wszyscy wrzeszczeli i pokrzykiwali. Titchy szlochała. Stary pan Trent klaskał w dłonie i śmiał się jak szalony.