Jasnowidz - Łukasz Gapiński - E-Book

Jasnowidz E-Book

Łukasz Gapiński

0,0
5,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Daniel Łagodzki zajmuje się wróżeniem, które jest jego sposobem na życie. Prowadzi przy tym podwójne życie, bowiem nocami staje się prawdziwym Casanową, choć sam uważa się za zwykłego wielbiciela kobiet. Jego życie ulega poważnej zmianie, kiedy zaczyna odkrywać w sobie pewne zdolności. W jego głowie pojawiają się wizje, których długi czas nie potrafi zrozumieć. Jego zdziwienie nabiera niewyobrażalnych rozmiarów, kiedy okazuje się, że wizje przedstawiają kobiety, które w niedalekiej przeszłości zaginęły. Rozpoczyna rozpaczliwą walkę o uratowanie zaginionych. Niestety w niewytłumaczalny sposób porywacz i morderca w jednym, również namierza Łagodzkiego, rozpoczynając z nim swoją psychologiczną rozgrywkę. Kroki policji próbuje przekierować na jasnowidza, aby samemu uniknąć ujęcia i szybko zbliża się do niego na niebezpiecznie bliską odległość. Żeby z nim wygrać Łagodzki będzie musiał udać się w podróż do swojej mrocznej przeszłości, od której wydawałoby się na dobre odgrodził się wysokim murem.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.


Ähnliche


Ł U K A S Z G A P I Ń S K I

Z CYKLU NIEBEZPIECZNI

JASNOWIDZ

WĄBRZEŹNO

2020

ISBN 978-83-967212-0-4

 projekt okładki: Michalina Redmerska 

CZĘŚĆ 1

Najtrudniej dotrzeć do samego siebie.

Marek Aureliusz

 

I

 

Promienie słońca zadziornie rozświetlały delikatnie zacienione pomieszczenie, wpadając do środka przez niedbale zaciągnięte verticale. Nierównymi, równoległymi wiązkami przemierzały pokój od okna, skacząc po najbliżej stojącej kanapie i odbijając się od niewielkiej szklanej ławy z mosiężną nogą, na której bezładnie rzucono drobne przedmioty codziennego użytku. Dalej lądowały na masywnym, drewnianym regale z chaotycznie ustawionymi książkami i ukrytym za nim łóżku sypialnianym. Tam w zmiętej pościeli, tuż przy jego krawędzi spał mężczyzna, rytmicznie wypuszczając powietrze przez nos. Tylko ten miarowo świszcząco-sapiący dźwięk zagłuszał spokojną ciszę, wypełniającą po brzegi niewielkie pomieszczenie.

Nagle niczym uderzenie pioruna, drastycznie przerwał ją uparcie pulsujący dźwięk budzika, a po kilku sekundach zawtórowało mu ustawione na wiszącej szafce nocnej niewielkie radio. Speaker niezwykle donośnym i pełnym energii jak na tak wczesną porę okrzykiem, na wzór południowoamerykańskiego komentatora sportowego przeciągał w nieskończoność:

– Dzieeeeń Dobryyyy! Wita was… Radioooooo Toruń!!!

Sygnał, który potencjalnie był w stanie obudzić zamarłego, dopiero po kilkunastu sekundach spowodował niewielkie poruszenie śpiącego mężczyzny. Leniwym ruchem uniósł ramię i swobodnie nacisnął przycisk OFF na urządzeniu. Widać było w tym pewną wprawę, bowiem palce dłoni bezbłędnie trafiły dokładnie tam gdzie powinny. Do tego bezczelnie ucięły rozkręcające się początkowe nuty przeboju rockowej grupy U2, zaserwowanego przez speakera, aby ten dzień był naprawdę piękny.

Mężczyzna chwilę jeszcze poleżał w bezruchu i wszystko wskazywało na to, że będzie potrzeba większego kalibru, aby go dobudzić. W końcu jednak poruszył ociężale głową i jak wielotonowy wieloryb przewrócił się z boku na plecy. Prosto w twarz zaświeciły mu teraz wdzierające się słoneczne łuny, rozcinające delikatny półmrok. Regał nie posiadał tylnej ścianki i bardziej przypominał masywną kratkę, na której ustawiono obok siebie książki. Przez wolne przestrzenie światło słoneczne przelewało się jak przez sito. Na jego twarzy błyskawicznie pojawił się grymas świadczący, że dokonały one tego, czemu rady nie dał budzik wraz z ożywionym speakerem radiowym.

Szybko przesunął głowę w bok, aby ukryć się w półmroku. Przebudzenie jednak nie dawało za wygraną i w końcu doprowadziło do tego, że zaspany mężczyzna na dobre otworzył oczy. Rozejrzał się dzikim wzrokiem po pokoju. Jak zawsze rozpoczął od lekko przykurzonego sufitu i zwisającego zeń metalowego żyrandola na cienkim przewodzie. Po tym rozpoznawał miejsce gdzie się znajduje. Własne mieszkanie – uśmiechnął się w myślach i odetchnął pełną piersią.

Miewał takie przemyślenia zawsze wtedy, kiedy jego sen poprzedzały bardzo intensywne wydarzenia. Taki był poprzedni wieczór. Szybko wrócił do niego wspomnieniami przemykającymi przez głowę w postaci pojedynczych migawek. Najpierw nocny klub pływający w poświacie niebiesko–fluorescencyjnych świateł, rozciętych tęczowo kolorowymi snopami rozbijającymi się o dyskotekową kulę i morze ludzkich głów rytmiczne podskakujących w rytm klubowej muzyki. Później stonowane, zielonkawe i bardziej spokojne światło baru, świecące zza szeregów szklanych butelek, przy którym popijał swojego ulubionego drinka – czarnego rosjanina, potocznie określanego czarnym ruskiem. Choć wspominki przyprawiały mu delikatne kołowanie głowy, co mogło być również efektem ubocznym działania napoju, to kolejna migawka była już znacznie przyjemniejsza.

Najpierw przypomniał sobie koronkową sukienkę, kończącą się gdzieś w połowie zgrabnego uda, rytmicznie falującą gdzieś pośród tłumu bawiących się ludzi. Opinała tyłek jej właścicielki tak idealnie, że widok ten niczym fotografia utkwił mu w pamięci. Fluorescencyjne światło również skupiło na niej swoją uwagę, bowiem rozświetliło ją niczym gwiazdę wieczoru. Dalej śnieżnobiały uśmiech otoczony intensywną czerwienią ust, który był skierowany wyłącznie do niego. Na twarzy pojawił mu się krótki uśmiech samozadowolenia. To nie był pierwszy z takich uśmiechów. Miewał już takie wcześniej. Tym bardziej, że nie stronił od wypadów do nocnych klubów i uwodzenia w nich pięknych kobiet. Czynił to regularnie i bez najmniejszych wyrzutów sumienia.

Był kawalerem. Trzydziestokilkuletnim motylem, którego chaotyczny, sprężynowy lot w gruncie rzeczy posiadał cechy pewnego planowego dotarcia z punktu A do punktu B. Po drodze jednak swobodnie i lekkodusznie siadał na ciekawych dla niego i przykuwających uwagę kwiatkach. Samemu posiadając niesamowicie wybarwione skrzydełka i umiejętność zalotnego nimi trzepotania, które perfekcyjnie wykorzystywał, powodowało, że większość kwiatków pozwalała na sobie wylądować i spróbować swojego słodkiego pyłku. Kiedy jednak już wzbił się w powietrze, rzadko wracał do tego samego kwiatka. Nie wzbudził się w nim instynkt założenia rodziny. Nie szukał nikogo na stałe. Dobrze mu było samemu z samym sobą. Podobały mu się wszystkie kobiety, a przede wszystkim szeroko ujęta wolność i brak zależności od kogokolwiek. To cenił w swoim życiu najbardziej.

Teraz przed oczami pojawił mu się widok dziewczyny, której wyraz twarzy przysłaniały blond włosy opadające na nagie ramiona i częściowo skrywające piersi. Wyróżniały się tylko te czerwone usta, jakby kontrastujące z porcelanowym kolorem skóry, wyraźnie ochronionym od słońca, niczym u XVIII wiecznej damy. Ożywił się w jednej chwili. Nerwowo poderwał się, żeby zobaczyć, czy czasem obok nie leży główna bohaterka jego reminiscencji. Zrobił to tak gwałtownie, że w głowie poczuł silne ukłucie tysięcy szpilek. Odruchowo złapał się za miejsce, które nagle zabolało. Jednak wczorajszy wieczór należy włożyć w przegródkę o nazwie upojny – pomyślał. Pod wieloma względami.

Przerzucił wzrok na puste miejsce w łóżku. Nikogo nie było. Poduszka i prześcieradło były zmięte, czyli ktoś musiał tutaj leżeć! W akompaniamencie bólu wytężył umysł, by wrócić do wydarzeń sprzed kilku godzin jednak tutaj panowała absolutna pustka. Nie mógł też przypomnieć sobie twarzy dziewczyny. Dziwne. Wydawało mu się, że nie wypił aż tak dużo alkoholu, żeby pojawił się przysłowiowy urwany film. Głowa jednak wskazywała na coś zupełnie innego. Najpierw postanowił zająć się tym problemem.

Zwlókł się z łóżka i lekko chwiejnym krokiem przeszedł z części sypialnianej i posuwając się ostrożnie wzdłuż drewnianego regału skierował się do niewielkiej kuchni. Dwupokojowe mieszanie zlokalizowane na toruńskim osiedlu Rubinkowo nie było zbyt duże, ale jemu w zupełności wystarczało. Kuchnia w białych barwach wyglądała na większą niż faktycznie była. Wypełniało ją kilka wiszących szafek oraz typowych sprzętów gospodarstwa domowego obudowanych drewnem na wysoki połysk. Podszedł do expresu do kawy i nastawił sobie energetycznego płynu. Po chwili siedział już z filiżanką parującej kawy, wsłuchując się we włączone kuchenne radio.

– … dzień dzisiaj zapowiada się wyjątkowociepło. Temperatury spokojnie utrzymają się na poziomie 25 stopni Celsjusza, a na niebie nie powinny pojawić się chmury. Mamy zatem wspaniały początek wakacji.

Huraoptymizm dziennikarza radiowego nie przeniósł się poprzez fale radiowe na niego. Wstał i z jednej z szuflad wyciągnął opakowanie z tabletkami przeciwbólowymi. Łyknął dwie kapsułki popijając zimną wodą z kranu. W tle zabrzmiały dźwięki muzyki zastępując irytujący już powoli głos speakera. Zimny prysznic!

Ruszył do łazienki.

Zanim wskoczył do rozsuwanej kabiny prysznicowej spojrzał na swoje lustrzane odbicie. Ciemne, dłuższe włosy zachodzące na uszy miał mocno rozczochrane, lecz gdyby wyszedł w nich na zewnątrz nikt z pewnością nie zwróciłby na nie uwagi. Artystyczny nieład. Przejechał dłonią po lekkim zaroście sprawdzając jego długość. Była odpowiednia. Nie musiał się golić i w tym momencie zupełnie nie miał na to ochoty.

Ciemne oczy i dość mahoniowa karnacja od zawsze sprawiały, że był brany za południowca. Już w szkole miał z tego tytułu mnóstwo złośliwości ze strony rówieśników. Cygan!Rumun! To tylko niektóre z jego dawnych przezwisk, choć w rzeczywistości daleko mu było do tych narodowości. Kiedy dojrzał, przekuł to jednak na swój atut, bowiem kobiety zdawałoby się bardziej zwracały uwagę na ten typ mężczyzn, w który on się wpisywał. Stąd nie trudno było mu nawiązać kontakt z płcią przeciwną, od nastolatek po dojrzale kobiety. A owe spotkania i rozmowy przeplecione głębokimi uśmiechami lubił do tego stopnia, że później zrobił z tego źródło swojego utrzymania.

Białko oczu miał lekko przekrwione, co mogło być ewidentnym syndromem dnia poprzedniego. W ustach na szczęście nie panowała susza, toteż uznał, że kac nie jest tak duży, jakby się wydawało. Podczas szczotkowania zębów chwilę jeszcze zamyślił się nad tajemniczą dziewczyną z klubu. Musiała wyjść kiedy on twardo spał. Może zostawiła jakąś kartkę? Numer telefonu? Nie sprawdził tego kiedy wstawał. W gruncie rzeczy nigdy o to nie dbał. Raczej starał się nie spotykać się po kilka razy z tymi samymi kobietami. Kilkukrotne spotkanie mogło wzbudzić w kobiecie głębsze uczucie, a on nie był na nie gotowy. Nie chciał kobiet krzywdzić dając im złudne nadzieje, choć uwielbiał się z nimi bawić. I nimi chyba trochę też.

Był typowym przedstawicielem hedonizmu, uznając w myśl teorii Arystypa z Cyreny1, że liczy się przede wszystkim szczęście prywatne, które można osiągnąć tylko poprzez chwilowe przyjemności. Gdzieś w te tezy wplótł jeszcze rozkosz, która była dla niego pierwszym, podstawowym punktem owej przyjemności i z biegiem czasu stała się narkotykiem. Idąc dalej wzorem antycznego filozofa wielokrotnie powtarzał jeden z jego sloganów, często utożsamiając z tym swoje życie. „Jedynym dobrem jest przyjemność, a jedynym złem – przykrość.”

Choć niekiedy kobiety starały się spotkać z nim kolejny raz, to usilnie trzymał się zasady ne bis in idem.2 Dziś jednak najmocniej korciło go od tej zasady odstąpić. Tajemnicza blondynka, która zniknęła niczym bajkowy kopciuszek wypełniła całe jego wolne przestrzenie w mózgu. Dlaczego nie została do rana?Dlaczego on tak niewiele pamiętał? Czuł, że doszło pomiędzy nimi do fizycznego zbliżenia. Kolejne migawki przyniosły mu widok nagiego kobiecego brzucha, pleców, a kiedy zamykał oczy czuł jej delikatny, choć przyspieszony oddech gdzieś na swojej twarzy. Wdział nawet koronkową sukienkę niedbale rzuconą na podłodze jakby nadal fosforyzującą w ciemności jego sypialni. Nic więcej jednak nie pamiętał.

Po chwili na ociężałą głowę spadły krople zimnej wody prysznica, przynosząc ukojenie na skołowane myśli i szpile wbijające się w głowę. Wymywały cały etanol wydobywającym się z jego ciała. Opierając się o ścianę i z przyjemności zamykając oczy, przedłużał tę chwilę w nieskończoność.

W końcu powrócił do kuchni w zupełnie nowym nastroju. Prysznic orzeźwił go i napełnił nowymi siłami. Dopił kawę i wsunął na szybko jakieś śniadanie. Całe szczęście, że nie pracował w systemie sztywnych urzędowych godzin. W ogóle nie podlegał narzuconym z góry godzinom pracy korporacyjnej. Miał ten komfort, że sam sobie ustalał to, ile i kiedy będzie pracował. Był sobie sam sterem, okrętem, żeglarzem. W przeciwnym razie musiałby już dawno w ciasnym uniformie stawić się w biurze, by cały dzień wykonywać jakieś bezsensowne czynności, narzekając na upierdliwego szefa.

Ze szklanką wody powrócił do sypialni. Mijając część wydzieloną na salon, obok szklanego stolika dostrzegł przewróconą butelkę po wódce. Na chwilę zatrzymał na niej wzrok. Tak. To ona musiała być przyczyną jego porannych dolegliwości. Bez wzruszenia przeszedł obok drewnianego regału i wylądował z powrotem na łóżku. Zerknął w miejsce gdzie wydawało mu się, że leży koronkowa mini. Nie było jej tam. Nie był tym zaskoczony. Nie było też żadnego liściku ani innych oznak bytności kobiety.

W gruncie rzeczy coraz bardziej zaczął oddalać myśli od tajemniczej blondynki. W końcu nie ona pierwsza i nie ostatnia. Skoro odeszła bez pożegnania może w ogóle nie jest warta jego myśli? Szkoda tylko, że nie zapamiętał jej twarzy. Wzruszył ramionami, jakby się przed kimś tłumaczył. Wokół nikogo jednak nie było. Odstawił szklankę na szafkę nocną i zaczął ścielić rozwichrzoną pościel.

Kiedy naciągnął prześcieradło gdzieś kątem oka zauważył drobny błysk. Szybko podążył wzrokiem i wkrótce w skotłowanej kołdrze odnalazł jego źródło. Był to niewielki kolczyk w kształcie kwiatka z sześcioma owalnymi, naprzemiennie srebrno-rubinowymi płatkami. Chwycił go w dwa palce i przysunął do słonecznego światła. Natychmiast odbił promienie subtelnym błyskiem, na jego twarzy powodując nastrojowy uśmiech. Jednak zostawiła jakiś ślad świadczący, że nie była snem.

Naprędce otworzył szufladę swojej szafki nocnej i wydobył zeń średniej wielkości szkatułkę. Z innego miejsca wygrzebał niewielki kluczyk, którym z drobnym chrobotem zwolnił zamek i uniósł wieko pudełka. Na widok zawartości przez oczy przeszedł mu nieodgadniony błysk. Jednym ruchem wrzucił kolczyk do skrzyneczki. Oblizał przy tym spierzchnięte wargi, a jego ciało wypełnił dreszczyk podniecenia.

To była szkatułka z jego „trofeami”. On był drapieżnikiem, a kobiety były jego zdobyczą. Nie mógł ich wszystkich zamknąć w tym niewielkim, drewnianym pudełku. Nie był w stanie. Od każdej zatem próbował zdobyć jakąś drobną, często błahą rzecz, która pozwoliłaby mu o niej pamiętać. Świadczyłaby o tym, że ją posiadł. Że ją zdobył. Musiał przy nim pozostać jakiś ślad po każdej z nich. Pukiel włosów, na wpół zużyta szminka, pończocha lub inny element bielizny. Guzik od płaszcza, ustnik papierosa ze śladami szminki czy guma do żucia, pozostawiona na szafce nocnej. Wszystko to, co pozostawiały po sobie roztargnione kobiety lub czasem rozbawione jego prośbą zwyczajnie mu darowały. Zdawał sobie sprawę, że mogło to być uznawane jako pewna forma dewiacji, dlatego była to jego słodka tajemnica.

Jedni kolekcjonowali znaczki, inni książki, a jeszcze inni klejone modele. On kolekcjonował… kobiety. Zawsze jednak zachowywał się wobec nich z należytym szacunkiem i nigdy żadnej nie skrzywdził.

 

II

 

Tereny osiedla Rubinkowo, które w dziś widocznym kształcie zaczęto tworzyć w latach siedemdziesiątych minionego wieku, dużo wcześniej, bo w wieku XVIII należały do Jakuba Kazimierza Rubinkowskiego, polskiego kupca, toruńskiego rajcy oraz dworzanina i poczmistrza królów Jana III Sobieskiego i Augusta II Mocnego. Wieś z folwarkiem, browarem, gorzelnią, karczmą i młynem stała się po wielu dekadach dobrym zapleczem dla rozwijających się tutaj zakładów tworzyw sztucznych. Najpierw powstały ogromne hotelowce dla pracowników, które wyrosły na piaskowym gruncie niczym oaza na pustyni. Dopiero później pojawiła się zieleń i wszelka infrastruktura towarzysząca. Sklepy, których nazwy kojarzyły się z antycznymi bóstwami, szkoły dla mrowia dzieci biegających po osiedlu, kosmiczna linia autobusowa wiodąca od Saturna do Merkurego, czy klub Rubin w popularnym „kwadracie” z obleganym kinem. Dziś szary, historyczny beton przysłonił styropian z pstrokatymi barwami, a pospiesznie pikowana zieleń po brzegi wypełniła betonowo-asfaltową powierzchnię.

Było już dobrze po południu, kiedy Daniel Łagodzki w końcu opuścił swoje mieszkanie położone przy ulicy Tymona Niesiołowskiego. Spękaną, asfaltową dróżką przeszedł obok szczytów dwóch bloków i jakby niepewnie przycupniętego przy nim kiosku, pomazanego wyblakłymi już graffiti. Na ulicę pod patronatem polskiego malarza, grafika i przedstawiciela formistów3, który po II wojnie światowej osiadł w Toruniu, wyszedł na wysokości kościoła pw. Bożego Ciała. Później udał się w kierunku wschodnim i po dziesięciominutowym spacerze dotarł do jak zawsze ruchliwej i hałaśliwej Szosy Lubickiej. Lipcowe słońce przyjemnie przypiekało kark, wyciskając z niego niczym z gąbki resztki potu z wczorajszym alkoholem. Poniekąd z tego powodu zdecydował się na komunikację miejską. Lekko i przewiewnie ubrany stawiając kolejne kroki, ładował swoje baterie słoneczne.

Na autobus komunikacji miejskiej czekał jeszcze chwilę wraz grupką kilkunastu osób, stłoczonych wokół drzewa przy przystanku, dającego znikomy, ale jedyny w okolicy cień. Kiedy do zatoczki wtoczył się biały, niskopodłogowy MAN, nastąpiła płynna wymiana pasażerów. Daniel na szczęście znalazł swoje ulubione miejsce przy oknie. O tej porze autobusy nie były zbytnio zatłoczone. Upał odstraszał od wycieczek starsze osoby a wakacje spowodowały, że zniknęły dziesiątki uczniów i studentów przemierzających miasto zdawałoby się wzdłuż i wszerz. Swój wzrok wbił w ogromną przyciemnianą szybę, za którą migał miejski, zatopiony w pełnym słońcu krajobraz.

Tylko na chwilę uciekł myślami do dzisiejszego poranka. Tajemnicza blondynka coraz mniej zajmowała jego głowę. Z każdą minutą ginęła w tłumie jednej z wielu. Widok pięknych kobiet od zawsze przykuwał jego uwagę, stąd lustrując okolicę co i rusz, często mimowolnie wyłapywał wzrokiem skąpo ubrane kobiety. Szukał już nowego obiektu pożądania. Tak po prostu miał. Tak mieli drapieżnicy.

Szybko jednak uciekł myślami do najbliższej przyszłości. Miał dziś umówione spotkanie z trzema kobietami. Te jednak były zdecydowanie nie w jego kolekcjonerskim typie. Spotkania z nimi miały charakter wyłącznie biznesowy. Starsze, zamożne, często zagubione w życiu, szukające pomocy i wsparcia gdziekolwiek się da. Tak trafiały do niego. On zaś im pomagał. Z takiego przynajmniej wychodził założenia. Cierpliwie wysłuchiwał tych, które nie miały się przed kim otworzyć. Dawał nadzieje tym, które utraciły sens życia. Ukierunkowywał te, które gdzieś się zgubiły. W końcu podawał pomocną dłoń tym, które upadły i próbowały wstać. W gruncie rzeczy to one jemu podawały dłoń, z której on czytał im ich przyszłość.

Tak. Był wróżbitą.

Wielu uważa, że wróżenie to oszustwo i ani trochę w to nie wierzy. Przez długi czas on sam należał do grona takich ludzi. Kiedyś jednak dostrzegł w tym swoją szansę, kiedy w żartach udało mu się przewidzieć losy kilku znajomych osób. Z ciekawości sam wybrał się na taką sesję i bacznie obserwował osobę, która z przekonaniem wróżyła mu zupełne bzdury. Dostrzegł rosnące w społeczeństwie zapotrzebowanie na tego typu usługi i szybko stał się ich zwolennikiem.

Zagłębił się w szeroko rozumianej ezoteryce4, która po czasie pochłonęła go bez reszty. Esoterikos z języka greckiego dosłownie oznacza wewnętrzny i skupia się na istocie duszy i wszystkich rzeczy występujących w królestwie przyrody. To pewien rodzaj skumulowanej mądrości i wiedzy o strukturach Wszechświata oraz panujących w człowieku siłach. Ponadto ta mądrość i wiedza jest narzędziem do świadomego opanowania tych sił. Koncentruje się na osobistym oświeceniu i wewnętrznych praktykach duchowych, stąd owiana jest swoistą tajemniczością i nieokreślonością. On od zawsze umiał postrzegać rzeczywistość bardziej otwarcie niż inni, często odwoływał się do duchowości i sięgał głębiej w tę sferę niż pozostali. Nie uważał tego jednak za dar, a przez wiele lat zwyczajnie bagatelizował. Ezoteryka w pewnym sensie to również tajemnica, ukryta gdzieś we wnętrzu wiedza. Aby jednak sięgnąć po tę wiedzę, trzeba szukać jej w niedostępnych miejscach, nieodkrytych jeszcze labiryntach przeszłości konkretnej jednostki. Wiedza ezoteryczna to zatem wiedza wewnętrzna, ukryta w ludziach. Stamtąd blisko było już do wróżbiarstwa, które stało się jego patentem na zarobek. Zrobił odpowiednie kursy, by zyskać na wiarygodności i nie być uznanym za szarlatana, a wrodzona błyskotliwość, otwartość i zdolność wnikliwej obserwacji ludzi stały się cechami, które uczyniły z niego dobrego i regularnie pracującego wróżbitę.

Zakres swoich usług powiększał w zależności od potrzeb. Wróżył z kart, z dłoni i paznokci, z układów cyfr, z ognia i popiołu, wodnych fal. Co kto potrzebował… Metody wróżenia dobierał intuicyjnie do konkretnych ludzi. Od początku ze swojej działalności wyeliminował to, co czyniło z wróżbiarstwa groteskę – wróżenie z fusów, szklanej kuli czy odgadywanie cyfr totolotka. Najczęściej jego wieszczenie dotyczyło bliższej lub dalszej przyszłości. Badał losy ludzi, których ciekawiło, co konkretnego spotka ich w bliższym lub dalszym czasie. On starał się to odgadnąć. Dokładnie. Odgadnąć. Nikt bowiem nie był w stanie w stu procentach przewidzieć przyszłości i to ogromnie działało na jego korzyść.

Człowiek jest bardzo specyficzną istotą. Jeśli tylko pozostawi mu się wystarczająco dużo przestrzeni, pozwoli mu poczuć się swobodnie i da się wygadać, można nawet zupełnie obcego człowieka poznać na tyle, że jest się w stanie przewidzieć jego przyszłe losy. I w gruncie rzeczy tym zajmował się Daniel Łagodzki. Przede wszystkim słuchał i obserwował. Wróżenie to bowiem podróż w głąb człowieka. Jeśli tylko otworzy się na tyle, że wpuści wróżbitę w swoją przeszłość i teraźniejszość niczym matematycznym logarytmem można wyliczyć jego przyszłość. Wszystko jest kwestią wyniku. To czytanie książki i przeskoczenie kilka kart do przodu.

Następnie ze swoich obserwacji wyciągał wnioski i stawiał diagnozę ludzkiej duszy. Później w huraganie trudnych i często obco brzmiących terminów pseudonaukowych kreował i sugerował ścieżkę, którą jego pacjent miał obrać. Nie przypadkowo używał terminu pacjent, bowiem często czuł się jak lekarz. Lekarz dusz. Fachowo zaś nazywał się obok wróżbiarstwa doradcą ezoterycznym. To taka niezamknięta naukową bibliografią psychologia.

Jego klientelę w przytłaczającej większości stanowiły kobiety. Często te starsze, dojrzalsze. Nawet nie ukrywał, że były najłatwiejszym obiektem do rozpracowania. Szukały najczęściej miłości, rozjaśnienia sytuacji, w której się nagle znalazły, przez odejście lub śmierć partnera, utratę pracy lub natłok przeróżnych, często drobnych problemów. Młodsze kobiety oczekiwały nakreślenia osobowości przyszłego partnera, pracy czy zakładanej rodziny. One też łatwo ulegały sugestiom. Jeśli przykładowo powiedział, że widzi daną dziewczynę przy wysokim szatynie, one automatycznie odrzucały wszystkie pozostałe typy mężczyzn i gotowe były czekać na niego choćby całą wieczność. Nawet jeśli ów szatyn miał nigdy nie nadejść. Przy nich należało zatem być ostrożnym. Mężczyźni z kolei nie byli cierpliwi. Oczekiwali konkretnych odpowiedzi tu i teraz. Tak się na dłuższą metę nie dało, stąd niewielu im w swojej karierze wróżył. Kobiety zresztą posiadały bardziej rozwiniętą sferę duchową, w której łatwiej było mu czytać.

Swoje zajęcie potraktował na tyle poważnie, że kierując się profesjonalizmem, w krótkim czasie zyskał grono stałych klientek, które reklamowały go dalej swoim znajomym. Coraz częściej zdarzały się osoby spoza miasta. Nie korzystał z ogłoszeń i nie narzucał się nikomu jak wiele sezonowych wróżek i wróżbitów, którzy wręcz brutalnie wpychali się swoimi usługami niczym znienawidzeni domokrążcy. To też zadziałało na jego korzyść. Interes kwitł w najlepsze, a on nie rozpychał się w nim rękoma i nogami. Krok po kroku realizował taktykę opartą na mozolnym budowaniu wizerunku. Wielokrotnie odrzucał propozycje współpracy polegającej na telefonicznym czy SMS-owym wróżeniu, dzięki czemu w środowisku jego opinia również mozolnie, ale wciąż rosła. Coraz częściej pojawiał się na różnego rodzaju zjazdach i konferencjach, gdzie bywały najsłynniejsze postacie z całego kraju, pośród których on nadal pozostawał anonimowy.

Jego wizerunek mocno podbudowało również miejsce gdzie udzielał swoich usług. Było to mieszkanie w jednej z malowniczych, historycznych kamienic na Osiedlu Kochanowskiego, leżącego tuż obok Starówki. W przeważającej części znajdują się tam reprezentacyjne, secesyjne XIX-wieczne rezydencje oraz kamienice pobudowane w stylu zabudowy szachulcowej5. Po wojnie zabrano obiekty ich prawowitym niemieckim właścicielom i oddano w użytkowanie rodzinom bezdomnym, przez co ich część uległa zniszczeniu i nie była modernizowana.

Tam dysponował niewielkim, dwupokojowym mieszkaniem, które urządzone w starym stylu stwarzało niebagatelny klimat dla jego usług. Miejsce to było pamiątką po jego rodzinie. Dokładniej po babce, Walentynie Łagodzkiej. Poczciwej kobiecie, która w całym dotychczasowym życiu dała Danielowi najwięcej domowego ciepła, miłości i poczucia bycia potrzebnym. To jej śmierć kilka lat temu przeżył najbardziej. Był do niej mocno przywiązany i opiekował się nią do ostatnich jej dni. Syn Walentyny, a jego ojciec zmarł, kiedy chłopak miał zaledwie naście lat, a matka po kilku latach wyjechała za granicę i coraz rzadziej się odzywała. Układała sobie życie w Ameryce z jakimś emerytowanym strażakiem Samem, jak go prześmiewczo nazywał. On sam w sobie nie czuł jakiejś potrzeby komunikowania się z nią. Nigdy nie odbierali na tych samych falach. Teraz ich relacje przez znaczną odległość umierały śmiercią naturalną.

To byli jego przybrani rodzice, Daniel był bowiem dzieckiem adoptowanym, a swojego biologicznego ojca i matki po prostu nie znał. Z tego co wiedział, oboje tragicznie zginęli, kiedy on był kilkuletnim chłopcem. Nie pamiętał ich. Nie pamiętał żadnej sceny z życia, w której uczestniczyłby jego prawdziwy ojciec i matka. Leon Łagodzki, pokazał kiedyś chłopakowi ich zdjęcie, skopiowane gdzieś z dokumentacji adopcyjnej, jednak wówczas nie poczuł zupełnie nic… Tak jakby to byli zupełnie obcy ludzie. Później oboje nie podejmowali już tego tematu. Daniel żył dniem bieżącym, nie wracał do przeszłości i rzadko oglądał za siebie. Kiedy zaczął przywiązywać się do Leona, ten nagle zmarł. Widząc chłód w relacjach z matką do akcji wkroczyła babka Walentyna i jakoś resztkami sił wyciosała z Daniela mężczyznę, którym był dzisiaj. Za to był jej wdzięczny. Za to ją szanował. Z każdym rokiem życia coraz bardziej. I pewnie nie byłaby zbytnio zadowolona z jego tajemniczej szkatułki, ale każdy miał przecież w sobie jakieś tajemnice…

 

III

 

Metalowy klucz zachrobotał w zamku powojennych, drewnianych, dwuskrzydłowych drzwi. Ząb czasu wyrył się na nich w postaci wielu obdrapań odsłaniających kilka warstw olejnej farby w kolorach od słonecznej pomarańczy do ciemnego brązu, nakładanych gdzieś od początków XX wieku. Zdobiona, podrdzewiała gdzieniegdzie klamka pod naciskiem dłoni powędrowała w dół, a nawiązujące stylem zawiasy ze skrzypnięciem oznajmiły ich otwarcie. Odsłoniły one wysoki przedpokój w odcieniu przybrudzonej zieleni z ręcznie malowanymi na biało rombowymi wzorami.

Daniel wszedł ostrożnie do środka i zamknął za sobą drzwi. Pomieszczenie wypełniała po jednej stornie duża serwantka6 z połowy XX wieku w kolorze ciemnego orzecha, w której kiedyś umieścił pamiątki po Walentynie, duża szafa ubraniowa, której nota bene jeszcze nie opróżnił oraz po drugiej stronie zdobiony wieszak z mosiężnymi hakami i długa ława w stylu nowoczesnym, niepasująca wyraźnie do otoczenia. Ławę ustawił w przedpokoju sam i służyła oczekującym klientkom.

Dalej mieszkanie rozchodziło się w kształt litery Y na dwa pokoje – większy i mniejszy. Większy służył jako miejsce jego pracy i wyposażony był w podobnie wiekowe: komodę, witrynę, okrągły stolik z dwoma fotelami i duże, stare łóżko. Z równie wysokiego sufitu zwisał drewniany żyrandol z żółtoszklanymi kloszami z okresu PRL. Pomieszczenie zatem idealnie pasowało do jego profesji, tworząc niejako zupełnie inny świat niż ten na zewnątrz. Dwa okna zasłonięte były ciężkimi zasłonami, których praktycznie nigdy nie odsłaniał. Przez nie wdzierały się tylko nieliczne promienie słońca. Na wschodniej ścianie znajdowało się wejście do pomieszczenia kuchennego z niewielką ubikacją. Mniejszy pokój, najrzadziej używany stanowił popularną „graciarnię”.

Na pierwszy rzut oka mieszkanie wyglądało na używane sporadycznie. Czerwono-czarny dywan wymagał gruntowego wyczyszczenia. Meble choć zabytkowe to jednak nosiły na sobie wyraźne ślady wieloletniego użytkowania. W mniej uczęszczanych zakamarkach kłębiły się całkiem spore kurzowe „koty”, a gdzieniegdzie zadomowił się niejeden nasosznik trzęś7. To jednak według właściciela sprzyjało wytworzeniu mistycznego klimatu wróżenia, którego nie dawało nowoczesne mieszkanie w bloku.

Odłożył podręczną torbę, z którą przyjechał, wyjął butelkę z wodą i wziął porządnego łyka, gasząc pragnienie nasilające się od chwili przebudzenia. Spojrzał na zegarek. Było po wpół do pierwszej. Na trzynastą miał umówioną pierwszą klientkę. Nie było zatem zbyt wiele czasu na przygotowanie. Szybko przetarł ze stolika warstwę świeżego kurzu i rozłożył najpotrzebniejsze przybory swojej profesji. Dużą część zajęły talie kart tarota, kart runicznych oraz kart tradycyjnych, położone obok na wpół spalonych świec, kilku kolorowych kamieni, talerzyka z popiołem i innych mniej przydatnych bibelotów. Wiele z nich służyło tylko jako dekoracja.

Kolejno zajął się już bardziej nowoczesnym przygotowaniem do wróżenia. Wyskoczył szybko do przedpokoju gdzie zanurzył się głęboko w masywnej szafie przegarniając na bok stare babcine płaszcze. Potem dokładnie zamknął drzwi i zabrał ze sobą kluczyk od zamka, jakby chował tam coś cennego. Z torby wyciągnął niewielki tablet, który po kilkunastu sekundach rozbłysnął jasnym światłem. Następnie spod zabytkowego stolika wysunął szufladkę, niewidoczną na pierwszy rzut oka i podpiął sprzęt pod znajdującą się tam wtyczkę. Chwilę z zafrasowaną miną przesuwał coś intensywnie po ekranie, aż pojawił się tam czarnobiały widok przedpokoju.

Tak. W wielkiej szafie miał zamontowaną ukrytą kamerę, której przewód biegnący pod drewnianą podłogą i wydrążonym w nodze stolika kanałem kończył się w tajemniczej szufladzie. Aby być precyzyjniejszym i dobrze poznać osobę, której będzie wróżył wspomagał się nowoczesną technologią. Sportowcy biorą doping i są wielbieni za rekordy, aktorzy mają suflerów i są wielbieni za swoje role, piosenkarze wspomagają się playbackami… Dlaczego on nie może korzystać z pomocy? Miał na to łatwe wytłumaczenie.

Obiegł wzrokiem całe pomieszczenie szukając jeszcze ewentualnych rzeczy do poprawienia. W rogu pokoju przy łóżku stała lampa z przekrzywionym, materiałowym abażurem. Nie było sensu go protestować, bowiem jakiś czas temu ułamało się w nim kawałek metalu. Jeszcze tego nie naprawił.

Świece! Tak. Rzucił się i szybkim ruchem odpalił kilka świec porozstawianych praktycznie na każdym meblu w pomieszczeniu. Ostatnie zapalił te na stoliku. Były najgrubsze i dawały najmocniejsze światło. Pokój szybko wypełniła woń siarki, spalanych knotów i pomarańczowo-żółta łuna drobnych ogników.

W tym momencie skrzypnęły zawiasy drzwi oznajmiające przybycie pierwszej kobiety. Zamknęła je z wyraźnym hałasem. W grafiku odszukał jej nazwisko. Różewska… Stała klientka. Jedna z pierwszych. Na szczęście łatwy obiekt. Choć wracał do formy, to głowa wciąż ciążyła mu na karku jakby była z ołowiu. Najchętniej wziąłby dziś urlop, jakby się dało.

Po kilku minutach wystawił głowę zza drzwi i rzucił najmilej jak potrafił:

– Dzień dobry pani Różewska!

– A dzień dobry Danielku… Myślałam, że jeszcze cię nie ma – odparła radośnie kobieta dobrze po sześćdziesiątce. Różany zapach jej perfum zdążył już wypełnić całe pomieszczenie i zemdlić kogo się da.

– Zaraz panią przyjmę pani Różewska, jeszcze tylko kilka minut.

– Zawsze tak mówisz Danielku, a każesz na siebie czekać całą wieczność…

– No wie pani… – Łagodzki się uśmiechnął niezdarnie udając zakłopotanie – To nie zakład fryzjerski! Tu się nie da umówić, co do minuty. Wie pani przecież, że muszę się wyciszyć, naładować, wyłonić pozytywną energię z tego miejsca, żeby być gotowym spełnić pani oczekiwania. Tym bardziej, że ten dzisiejszy skwar nam nie sprzyja.

– Wiem, wiem Danielku. Nie ma problemu. Medytuj tam tak długo jak potrzebujesz, bo mam dziś całkiem wyjątkową sprawę.

Wróżbita skinął i zniknął za drzwiami. I tak tym sympatycznym powitaniem zdobył już pierwsze przydatne informacje. Teresa Różewska, sześćdziesięcioczterolatka, wdowa, natarczywie szukająca mężczyzny, dała już do zrozumienia swoją ekscytacją, że wydarzyło się w jej życiu coś ważnego. Znając jej silne ciągotki do ucieczki przed samotnością, z pewnością na jej horyzoncie pojawił się kolejny partner. Który to już? – pomyślał i zgubił się w rachunkach. Powierzchownie znał historię kilku ostatnich. W sumie znając już charakter pani Teresy, nie był zdziwiony tym, że mężczyzn na dłuższą metę odstraszała. Nadopiekuńczość, natarczywość i wręcz upierdliwość przy jednoczesnej gorączkowości i dużej energetyczności stanowiło mieszankę nie do zaakceptowania dla wielu dżentelmenów nie tylko w jej wieku. Wymarzonym partnerem dla niej byłby „Mały Książe” potrzebujący silnej matki i kochanki w jednym, całkowicie się jej poddający, któremu by układała życie. A takich szukać to ze świecą.

W końcu poprosił Teresę Różewską do siebie. W progu stanęła puszysta, lecz nadal zgrabna i zadbana kobieta. Za nią posłusznie przywędrował cień jej perfum. Daniel rozsiadł się wygodnie przy okrągłym stoliku i zaprosił ją bliżej siebie.

– Cóż zatem do mnie panią sprowadza? – zagadnął.

Kobieta siadła naprzeciw niego, zakładając zalotne opaloną nogę na nogę. Gdyby jej nie znał pomyślałby, że go kokietuje. Ona miała to już po prostu w nawyku. Ubrana w barwną, kwiatową sukienkę, odsłaniającą kolana i dość spory jak na swój wiek dekolt. Twarz z perfekcyjnie ułożonym makijażem uśmiechała się w jego stronę poprzez różowe usta podkreślone wyraźną kredką. Niewielką torebkę ułożyła obok siebie w fotelu i poprawiła włosy w jasnym, zimno pastelowym kolorze.

– Wiesz Danielku… – spojrzała znad okularów w białych oprawkach – Ze Zbyszkiem… Moim ostatnim facetem… nie wyszło nam… Miałeś rację. Nie pasowaliśmy do siebie.

– Dlaczego nie jestem zaskoczony? – pomyślał Łagodzki poprawiając się w fotelu i chrząkając w złożoną pięść.

– Rozstaliśmy się, bo wyobraź sobie… poderwał jakąś pindę w sanatorium… młodszą… – głos jakby utknął jej w gardle. Pomachała dłonią, żeby odpędzić łzy.

– Pamiętam, że karty mówiły, iż to nieodpowiedni dla pani człowiek. Ostrzegałem panią.

– Tak. Dokładnie. Powinnam już wtedy ciebie posłuchać… ale miałam nadzieje, że się ułoży. Dopóki nie znalazłam tych jego SMS-ów… Okłamywał mnie od kilku miesięcy. A ja się nim opiekowałam, dbałam… Ehhh! Faceci są wszyscy tacy sami.

– Nieprawda pani Teresko. Faceci są różni. Gorsi lub lepsi. Pani jeszcze po prostu nie trafiła na tego odpowiedniego. Ale też, jak pamiętam, już rozmawialiśmy, że los uczynił z pani kobietę silną, bardzo emocjonalną i energetyczną, a przez to trudniej jest pani wejść w partnerski związek z mężczyznami. Przypomni mi pani swoją datę urodzenia… – złapał za ołówek i niewielki notesik leżący na stoliku.

– 27 września 1953 roku.

Chwilę coś szybko pisał, a pomieszczenie wypełnił tylko dźwięk rysika szorującego szybko po kartce. W końcu rzucił z poważną miną:

– Numerologicznie wibracja pani urodzenia jest dość ciekawa, bowiem sumując poszczególne cyfry pani daty urodzenia otrzymujemy trzy dziewiątki, które sprowadzając do jednej cyfry poprzez sumowanie ostateczne też w efekcie dają dziewiątkę. Świadczy to o tym, że jest pani niezwykle silną dziewiątką i to jest wibracja określająca ostateczny rozrachunek w pewnych sprawach oraz próbę rozumianą w kontekście wyzwania: im wyżej się wchodzi, tym więcej widać i tym więcej trudności się pojawi. To ostatnia z wibracji podstawowych i pierwsza przed wibracjami mistrzowskimi, do których należą cyfry podwójne 11, 22, 33 i tak dalej. Wpływ tej wibracji powoduje, że ma pani bardzo duży dystans do życia i trochę inny system wartości, niż świat, który panią otacza. Również jeśli chodzi o oczekiwania. Dostrzega pani przede wszystkim rolę i wagę uczuć w życiu. Osoby z dużą ilością dziewiątek w portrecie, muszą najpierw się zaprzyjaźnić i potrzebują dużo czasu zanim przejdą od poznania do silnego zaangażowania uczuciowego. Zatem jeśli naprawdę pani pokocha, to raz na zawsze i na całe życie i scala się ze swoim partnerem tak dalece, że staje się on najważniejszy w związku. Wibracja dziewiątki daje taką właśnie wewnętrzną potrzebę głębokiego przeżywania i ekstremalnego dotykania: jeśli kocham, to bardzo, jeśli się przyjaźnię, jest to przyjaźń odpowiedzialna, lojalna, wierna z chęcią niesienia pomocy. Jeżeli ktoś nadużyje tego zaufania, to choćby na kolanach prosił i tak od niej niczego nie dostanie.

– No właśnie to cała ja – poruszyła się.

– Cieniem tej wspaniałej wibracji jest jednak odwrotność wszystkich jej pozytywów. Najsilniejszy z nich, trudny do uchwycenia, może pojawić się w relacjach z otoczeniem. Negatywne cechy dziewiątki to impulsywność, upór, skrytość, cierpienie, samotność, podejrzliwość, kochliwość i egocentryzm. To cechy trudne do stworzenia szczęśliwego związku i mówię to pani całkiem otwarcie. Kandydat na pani partnera to musi być osoba cierpliwa, spokojna i uległa. Przytakująca pani pomysłom i niewnosząca słów krytyki i sprzeciwu. Dlatego każdy mężczyzna posiadający mniejsze lub większe „ja” szybko czuje zagrożenie i odwraca się od pani.

Różewska chłonęła każde słowo jakby to była mantra. On kontynuował dalej coś rozliczając:

– Rozpisując wibrację pod kątem pani imienia i nazwiska, to w wibracji życia wewnętrznego wychodzi mi tutaj piątka, zaś w ekspresji zewnętrznej… jedynka. Ta kombinacja to połączenie dość trudne do zdefiniowania. Osoba o takiej wibracji jest jednostką postępową, pełną entuzjazmu, pomysłową i zdolną do przezwyciężenia wszelkich trudności, jednak układ ten wsparty jest wibracjami sugerującymi skłonności do przesady, wewnętrznego chaosu i zamieszania. Cele życiowe wynikające z połączenia obu wyników mówią mi, że osoby o pani wibracjach są bardzo zapobiegliwe, czujne i rozważne, co często przeradza się w zachowania pełne analizy. Szóstkom brakuje dystansu do życia, dlatego roztrząsają po wielokroć wszystkie decyzje, szczególnie te nieudane, rozmyślają, rozważają i z czasem nie potrafią już o niczym zdecydować. To powoduje trudności w pójściu naprzód. Niespełnione w miłości czy rodzinie szóstki stają się smutne, melancholijne i marudne. Zatem… – Łagodzki spojrzał znad kartki – Sugeruję nie roztrząsać porażek, patrzeć do przodu i nie szukać niczego na siłę…

– Tylko… – żachnęła się Różewska i kontynuowała jakby wstydliwie – Ja znalazłam już kogoś nowego.

– Tak? – perfekcyjnie udał zdziwienie Łagodzki. Kolejny raz jego przewidywania okazały się trafne. Dlatego mówił o tym patrzeniu do przodu i wyzwaniach – To co się pani nie chwali.

– No… Właśnie… Bo ja już sama nie wiem… Czy to wypali?

Chyba znam odpowiedź.

– To może sprawdzimy? – kontynuował widząc, że Różewska lekko się zatkała, ale z twarzy wręcz biła zapalczywość. Skinęła twierdząco głową, wyraźnie się denerwując.

– Datę jego urodzenia pani zna?

– Znam. 17 maja… 1971 roku.

– No… 19 lat różnicy. Mógłby być jej synem. Może to w końcu ten „Mały Książe” – pomyślał wróżbita.

Znów w pokoju dał się słyszeć odgłos rysika.

– Wibracja jego urodzenia to dwójka. Cechą najbardziej charakterystyczną dla osób o tej wibracji jest chęć współpracy, takt i zrozumienie innych, co ułatwia im wrodzona dobroć i umiejętność wczuwania się w położenie bliźnich. Są nieśmiałe, skromne, prostoduszne, dyskretne i pozbawione pretensji, a u swoich partnerów szukają oparcia.

– Danielku. On właśnie taki jest! – przerwała mu podekscytowana – To taki mój pluszowy misiaczek do tulenia. Zdążyłam już się przyzwyczaić do tego, że lubię rozstawiać swoich mężczyzn po kątach, ale ten… jemu chyba to nawet odpowiada. Nigdy w życiu nie miał kobiety. Mówi, że ja jestem jego pierwszą. Fascynuje mnie w nim ta jego… nieśmiałość, dziecinność. Ale… zastanawiam się czy to to. W końcu ta różnica wieku, czy ona nie będzie przeszkodą? Mógłbyś to Danielku dla mnie sprawdzić w tych swoich gwiazdach?

– Numerologia mówi, że optymalnym partnerem dla dwójek jest czwórka lub szóstka. Uzupełniają się. Mniej trójka i piątka. Najlepiej jednak to dwójki łączą się ze sobą, choć w dużym stopniu dwójka jest wibracją typowo kobiecą. Dwójki mogą znaleźć pewne wspólne punkty z siódemką i dziewiątką pod warunkiem, że jeden będzie umiał zachęcić drugiego do bardziej optymistycznego spojrzenia na świat. Typowa dziewiątka jak pani, może stać się dobrym partnerem dla dwójki, pod warunkiem jednak, że oboje bardzo się będą starali i wiele z siebie dadzą. Dziewiątki są bowiem zbyt niezależne i niekonwencjonalne dla rozsądnych dwójek.

Teresa Różewska słuchała z pełnym skupieniem.

– Sporo pracy zatem i przed panią, aby ujemne cechy swojego charakteru zwyczajnie opanować, by nie wzięły góry nad pani osobowością. Później powinno być dobrze.

Kobieta uśmiechnęła się, ale wyraźnie oczekiwała czegoś więcej.

– Położymy jeszcze runy, aby sprawdzić, co mówi przyszłość – zaproponował.

Wziął w dłoń plik dużych, czarnych kart, potasował i wyłożył na stół trzy z nich, równo obok siebie. Następnie od lewej do prawej, jedną po drugiej odwrócił. Ich oczom ukazały się symbole kreślone prostymi liniami w czerwonym kolorze. Były to runy. Ich zbiór, to magiczny alfabet starożytnych Germanów, a każdy daje rady i wskazówki, jak postępować w trudnej sytuacji lub co się wydarzy w niedalekiej przyszłości.

Na pierwszej z kart, które odwrócił widniał symbol złożony z pionowej linii prostej i odchodzących ku górze, od jej prawej strony, pod kątem ostrym, dwóch krótszych linii. Druga karta przedstawiała symbol łudząco podobny do litery N, zaś ostatnia do „kanciastego”, ostro zakończonego P.

– Pierwszy z tych symboli to Fehu czyli harmonia, płodność, urodzaj. To symbol o dużym pokładzie energii. Biorąc pod uwagę świeżą pani znajomość doszukałbym się w tym znaku zaczynający się romans. Dosłownie tłumacząc: Istnieją podwaliny urodzaju. Drugi z symboli, to Hagal. On z kolei oznacza kłopoty, niepowodzenie... – zrobił przerwę widząc, że mina Różewskiej zrzedła – Symbole jednak interpretujemy a nie traktujemy dosłownie. Zatem w tym przypadku jeśli zna pani siebie dogłębnie i wie, że problem, który chce rozwiązać, nie ma nic wspólnego z ukrytym wewnętrznie śladem powstałym w trakcie rozwoju duchowego. Symbol ten pomoże w szczęśliwym rozwiązaniu problemu. Ostatni zaś to Wunjo – szczęście i radość. Ta runa może symbolizować niejasne napięcie seksualne, niesie za sobą niebezpieczeństwo rozczarowania jednak przy pani jest wystarczająco dość mocy i odpowiednie oparcie, aby działać, a szczęście pani sprzyja.

– No właśnie… Czułam, że to wyjdzie – Różewska nie była tak zadowolona jak się spodziewał – Te napięcie seksualne… To faktycznie… jest – dodała rwanym głosem.

– Nie rozumiem.

– No bo… Ta różnica wieku. Trochę mnie krępuje. W tych sprawach… Bo ja choć czuję się młodo… To jestem już stara.

Daniel Łagodzki spojrzał na nią przenikliwie. Kobieta była rozemocjonowana i jednocześnie ogromnie zawstydzona. Rumieniec zdawał przebijać się przez warstwę makijażu. A więc teraz Teresa Różewska potrzebuje psychologa – pomyślał.

– Pani Teresko… – zaczął spokojnie kojącym głosem – Jest pani bardzo atrakcyjną kobietą. Miłość jak i jej fizyczne aspekty nie znają granic wieku. Seks nie jest domeną tylko nastolatków i dwudziestolatków. Proszę się nie krępować o tym mówić ani to robić. Naprawdę nie ma pani podstaw sądzić, że jest nieatrakcyjna.

– Tylko, że on jakoś się do tego nie garnie…

– Z tego co zdążyłem zauważyć, reprezentuje on typ mężczyzny, który woli być zdobywany, niż samemu zdobywać. Jest zupełnie bierny, bo z pewnością czeka na pani ruch. Pani jest kobietą silną, wyzwoloną. Proszę to wykorzystać i przede wszystkim się nie bać, a będzie wszystko dobrze.

Różewska wciąż miała dość zmieszaną minę, jakby nie do końca była przekonana do tego, co usłyszała. Jeśli to cię kobieto nie przekonuje, to niech przemówią karty.

– Widzę wątpliwość w pani oczach, zatem specjalnie dla pani zrobimy taką seksualną wróżbę.

Przez zatroskaną twarz Różewskiej przemknął nieskrywany uśmiech. Pierwszy tego dnia. To był dla Łagodzkiego sygnał dobrze wykonanej pracy. Tym się właśnie zajmował. Dawaniem uśmiechu, nadziei, rozpędzaniem burzowych chmur. Wbrew pozorom to dużo.

Po chwili talia tradycyjnych kart wylądowała na blacie stolika.

 

IV

 

Teresa Różewska ponad miarę wykorzystała czas, jaki Łagodzki miał dla niej zarezerwowany. Nie był jednak z tego powodu oburzony. Kiedy wyszła zadowolona wróżbami on wrócił z powrotem na fotel i chwycił w dłonie ukryty w stoliku tablet. Przedłużanie spotkania miało ważną, podwójną funkcję w jego grafiku. Zadowolenie klienta oraz zniecierpliwienie osób oczekujących w kolejce. Mruk dyskusji docierający zza grubych drzwi działał jak miód na jego uszy, a grobowa cisza przeciwnie, powodowała lekkie podenerwowanie.

Na elektronicznym urządzeniu cofnął obraz do momentu, kiedy dwie oczekujące kobiety rozpoczęły ze sobą dialog, z którego on zaczął wyłapywanie najpotrzebniejszych informacji. Nie wszystkie klientki znał tak dobrze na wylot, jak Różewską. Stad one szły na pierwszy ogień, a te najbardziej skryte i tajemnicze lub te, które przyszły pierwszy raz, czekały w stylowym korytarzu, nierzadko zwierzając się innym oczekującym kobietom.

Z tego właśnie korzystał.

Kiedy na nagraniu cofnął się do momentu pojawienia się drugiej kobiety w korytarzu, zatrzymał i puścił obraz. Młodsza czekała już od kilkunastu minut. Starsza weszła i grzeczne się przywitała. Młodszą kojarzył, bowiem już raz korzystała z jego usług. Zapamiętał ją jako typową „szarą myszkę”, która szukała u niego potwierdzenia słuszności swoich życiowych decyzji. I z tym tematem pewnie znowu do niego przyszła. Starszą kobietę widział za to po raz pierwszy.

– Korzystała już pani z usług tego wróżbity? – zagadnęła w końcu starsza po długich minutach ciszy.

Ta podniosła wzrok znad ekranu telefonu.

– Tak – odparła lakonicznie i wróciła do przeglądania zawartości smartfona.

– I co? Sprawdziło się? – zapytała ciekawsko po kilku kolejnych minutach.

– Tak – znów niezbyt rozwlekle odparła młoda.

– Bo wie pani, ja to pierwszy raz i trochę się stresuje…

Młodsza w końcu zwróciła większą uwagę na rozmówczynię.

– Spokojnie. Przecież to nie boli.

– No tak… Ale… Ludzie różnie do tego podchodzą. Kościół potępia. Mnie siostra namówiła, żebym spróbowała… Bo mam pewne wątpliwości… Przede mną operacja na kolano, której się strasznie boję. Nie wiem czy robić ją na kasę chorych czy prywatnie. Który lekarz zrobi lepiej? Czy się powiedzie? Czy będą jakieś komplikacje?

– Nie wiem, czy wróżbita na to wszystko pani odpowie, ale zawsze warto spróbować.

– A pani taka młoda i też potrzebuje wróżb? – starsza była niezwykle dociekliwa.

– A co tu ma wiek proszę pani? Każdy ma swoje problemy. Każdy bez względu na lata szuka odpowiedzi na swoje pytania.

– W sumie i racja…

Ten skrawek rozmowy w zupełności mu wystarczył. Odłożył tablet na miejsce i rozciągnął się wygodnie w fotelu. Zamyślił się przez chwilę oczyszczając umysł. Dopiero w błogiej ciszy zauważył, że popełnił jeden błąd w przygotowaniu pomieszczenia. Jak oparzony poderwał się z miejsca i dopadł do komody, na której stał zakurzony magnetofon marki Grundig z lat 90-tych XX wieku, popularnie nazywany jamnikiem lub dwukaseciakiem. To, podobnie jak meble, było reliktem po babci Walentynie. Wcisnął duży przycisk PLAY przy komorze na kasety oznaczonej wyraźnym symbolem A. Wraz ze sprzętem odziedziczył komplet kaset z muzyką relaksacyjną, której namiętnie słuchała Walentyna. On wykorzystał to do stworzenia niepowtarzalnego klimatu wróżenia. Spokojnie brzdąkające instrumenty połączone z odgłosem szumu drzew, wody czy czasem ćwierkających ptaków pozwalały wnieść się na wyżyny duchowości. Trzask taśmy magnetycznej również wprowadzał nietypowy nastrój. Jak mógł o nim zapomnieć wcześniej? Ach ta pani Różewska.

Pospiesznie uporządkował stolik i dżentelmeńsko zaprosił młodą dziewczynę do pokoju. Rytualnie już posadził ją przy stoliku i bez zbędnych ceregieli rozpoczął swoją pracę.

– W czym mogę pomóc?

– Mam trzy pytania, na które chciałabym znaleźć odpowiedzi… – zaczęła przeciągle, a po krótkiej chwili milczenia kontynuowała – Chciałbym się dowiedzieć czy w najbliższym czasie zdam egzamin na prawo jazdy, czy mój obecny chłopak zostanie moim mężem, czyli krótko mówiąc czy mi się oświadczy oraz czy moja przyjaciółka jest wobec mnie szczera bowiem czuje, że za moimi plecami zwyczajnie kopie pode mną dołki.

– Dobrze… – przez chwilę zastanowił się Łagodzki – Zatem proponuję na pani pytania postawienie tarota.

– Ok – krótko odparła dziewczyna.

Wróżbita przetasował karty i pozwolił dziewczynie wybrać cztery z całej talii. Odkrył je i ułożył w równej linii obok siebie. Karty symbolizowały kolejno: 10 mieczy, 3 buławy, króla mieczy i 3 miecze. Zmarszczył brwi próbując coś z nich wyczytać. Ostatnia karta, w której trzy miecze wbijały się w serce ostrzegała, że w jej życiu może wydarzyć się coś przykrego, być może za sprawą nieuczciwego postępowania bliskiej osoby. Wzmacniała to dodatkowo karta Króla mieczy, która ostrzegała przed konfrontacją z niebezpiecznym przeciwnikiem. To była niejako odpowiedź na ostatnie z pytań młodej kobiety. Karta 10 mieczy mówiła, że jakieś sprawy trudne lub smutne ciągnące się od dawna teraz zostaną zakończone ale nie koniecznie po jej myśli. Znając powszechną trudność w uzyskaniu pozytywnej oceny mogło chodzić o egzamin na prawo jazdy. Karta 3 buław informowała z kolei o staniu u progu ważnych decyzji dotyczących zmiany swojego obecnego życia. Można ją było interpretować na dwojako albo jako zmianę stanu cywilnego i zamążpójście lub jako zmianę partnera. Tylko co dotyczyło tej dziewczyny?

Spokojnym i łagodnym tonem zinterpretował dziewczynie wróżbę z kart, jednocześnie proponując przełożenie egzaminu na późniejszy, bardziej sprzyjający czas oraz delikatną lecz bardzo szczerą rozmowę z przyjaciółką. Zaznaczył, że nawet najgorsze sprawy można ułożyć kiedy jest wola po obu stronach barykady. Pytanie o chłopaka pozostawił na sam koniec. Wyjaśnił o małej klarowności kart w tym przypadku i niejako zaproponował dalsze wróżenie runami. Wylosował jerę zachęcającą do wytrwałości i walki o sukces, zaś ostrzegającą, iż jakiekolwiek cięcia lub szybkie nieprzemyślane decyzje mogą być katastrofalne w skutkach. Popatrzył wnikliwe na dziewczynę z napięciem oczekującą najważniejszej dla niej odpowiedzi.

Była nawet ładna, jednak wyraźnie stroniła od eksponowania swojej kobiecości czy to ubiorem, czy makijażem. Włosy bezładnie spięte z tyłu, w naturalnym kolorze i paznokcie które od dawna nie widziały lakieru, ani manikiuru, podobnie jak skóra słońca Zupełne przeciwieństwo Teresy Różewskiej. Przez chwilę ocenił ją powierzchownie. Każdy facet w gruncie rzeczy oceniał kobiety po wyglądzie, choć głośno mówiło się wyłącznie o wnętrzu. Podświadomie faceci chcą aby ich kobiety przyciągały wzrok obcych, choć głośno rzadko kto się do tego potrafi przyznać. W sumie to zasada ta działa w obie strony. W parze z odwagą idącą z ubiorem i wyglądem u kobiet szła odwaga życiowa, również ta w sferze intymnej. Być może jej facet nie był do końca zdecydowany, czy chce z nią spędzić życie. Być może to miało wpływ. Nie mógł jednak jednym swoim stwierdzeniem przyczynić się do złamania tego związku. Może kochali się, a chłopak po prostu czekał na odpowiedni moment. Z resztą na studiach faceci wolą balować niż myśleć o zakładaniu rodziny. Na pohybel!

– Runa jere mówi, że pani chłopak nie jest jeszcze gotowy na podjęcie tak ważnej decyzji życiowej. Stąd jego ociąganie w tym temacie i z pewnością nie uczyni również tego w najbliższym czasie. Runa jednak nakazuje wstrzymanie się od poważnych, drastycznych decyzji. Zinterpretowałbym to jako nie rozstawanie się z nim z tego powodu. Być może dojrzeje przy pani do tej decyzji. Być może nie warto teraz z niego rezygnować.

Młoda kobieta wbiła w niego wzrok. Przez chwilę panowała absolutna cisza, którą wypełniał jedynie szum taśmy magnetofonowej z lekkimi dźwiękami instrumentów strunowych w tle. Kilka kolejnych minut zajęła luźniejsza rozmowa na temat wróżb. W końcu, kiedy wszelkie wątpliwości zostały rozwiane, jej miejsce zajęła starsza kobieta z problemami zdrowotnymi. Z nią poszło całkiem sprawnie. Nie miała zbyt wielu wątpliwości do otrzymanej wróżby. Kiedy tylko usłyszała, że lepiej wybrać się po diagnozę do innego lekarza, praktycznie gotowa była zrobić to od ręki. Chyba właśnie oczekiwała takiej odpowiedzi. Teraz to Łagodzki usilnie zaczął zatrzymywać kobietę w pokoju bowiem wiedział, że przed nim została jeszcze ostatnia klientka.

Ta jednak jeszcze się nie pojawiła. Nie znał jej. Nic o niej nie wiedział. Umówiła się dopiero przed kilkoma dniami i strasznie zależało jej na jak najszybszym spotkaniu. Dlatego wcisnął ją na dzisiejszy termin. Teraz jednak się spóźniała. Liczył, że ostatnia i przedostatnia klientka spotkają się i na tej podstawie będzie mógł cokolwiek wywnioskować. Plan ten jednak można powiedzieć, że już legł w gruzach.

W końcu klientka nie dała się przeciągać w nieskończoność i zostawiając pieniądze na stoliku wymknęła się z mieszkania, jakby ktoś ją gonił. Został sam. Spojrzał na telefon komórkowy, sprawdzając czy nie ma czasem wiadomości od spóźnionej kobiety. Odczekał jeszcze kilkanaście minut i powoli zabrał się za sprzątanie pokoju. Nagle jednak skrzypnęły zawiasy wejściowych drzwi. Dopadł do tabletu i zerknął przez ukrytą kamerę. W przedpokoju pojawiła się, podsiwiała kobieta, ubrana cała na czarno. Niczym duch. Zdębiał na ten widok. Kobieta przez moment popatrzyła na przedpokój i spoczęła na ławie.

Nie zastanawiał się długo. Trzymając w jednej dłoni telefon wypisał krótką wiadomość „Potrzebuję twojej pomocy”. Kilkoma muśnięciami palca z książki telefonicznej wybrał wpis Anitka i nacisnął przycisk Wyślij.

 

V

 

Drzwi mieszkania w kamienicy skrzypnęły ponownie i pojawiła się w nich kolejna dzisiejszego dnia kobieta. Opalona równo na złocisty mahoń, ubrana w białą koszulkę na ramiączkach, zza których wystawał niewielki tatuaż ze znakiem zodiaku i krótkie podziurawione, dżinsowe szorty. Włosy umalowane w jasnym kolorze z czarnymi, wyraźnymi odrostami miała upięte w niedbały ale figlarny kok. Zmierzyła siedzącą na ławie kobietę w czerni i rzuciła krótkie „Dzień dobry”. Starsza kobieta odpowiedziała szorstko, lustrując ją jakby pogardliwym spojrzeniem od stóp do głów. Wyglądała typowo jak stała słuchaczka miejscowego, katolickiego radia, zniesmaczona widokiem dość roznegliżowanej dziewczyny. Szybko odwróciła od niej wzrok jakby samo patrzenie powodowało zgorszenie.

– Pani pierwszy raz? – uśmiechnięta dziewczyna zadała pytanie, które chyba najczęściej padało w tym pomieszczeniu.

Starsza kobieta znów spojrzała kamiennym wzrokiem, a wyraz jej twarzy nie wskazywał na chęć podjęcia rozmowy. Skinęła tylko twierdząco.

– Ja już kolejny – rzuciła młodsza dziewczyna nie zważając na brak chęci rozmowy z jej strony – Ale muszę pani powiedzieć, że coś w tym wróżbiarstwie jest. Dużo rzeczy mi się sprawdziło. Naprawdę… Na przykład kiedyś chciałam, żeby wróżbita sprawdził czy wyjazd za granicę, na który się wybierałam będzie udany. Wywróżył, że mam nie jechać. Zdenerwowałam się… Powiedział, że sama mam zdecydować. Z bólem, ale uwierzyłam. Zostałam w domu. I wyobrazi sobie pani, że autokar, którym miałam jechać miał wypadek na francuskiej autostradzie. Dwie osoby zginęły. Mogłam to być ja. Można powiedzieć zatem, że wróżbita uratował mi życie. Od tamtej pory przychodzę tu regularnie – zawiesiła głos, bowiem rozmówczyni w ogóle nie zareagowała na tą emocjonująca historię.

Siedziała tylko przygarbiona i wpatrzona w jeden punkt.

– Czy coś się stało? – zapytała delikatniejszym jakby zatroskanym głosem.

Starsza kobieta przerzuciła wzrok z nie wiadomo czego na nią. Był taki zimny i przenikliwy, że przez plecy przeszły jej ciarki.

– Słucham? – odparła jakby właśnie co wróciła z jakiejś odległej wycieczki z powrotem do swojego ciała.

– Pytałam, czy coś się stało… Jest pani bardzo… nieobecna.

Kobieta wpatrywała się w nią bez choćby mrugnięcia powieką.

– Co to panią obchodzi? – spytała w końcu rozbrajająco.

Młodsza lekko się obruszyła.

– Chciałam być grzeczna. Spytałam czy nic pani nie jest, bo się o panią zmartwiłam.

– Proszę się zająć sobą – starsza była coraz bardziej szorstka – Widać potrzeba pani towarzystwa – dodała zgryźliwie nawiązując do jej ubioru. Szczęśliwie młodsza chyba nie zrozumiała przytyku.

Daniel Łagodzki obserwował całą sytuację w ekranie swojego tabletu. Widząc wzrastające napięcie, w końcu schował go do ukrytej szuflady i szybkim krokiem wyszedł na przedpokój. Nie chciał doprowadzać do kłótni, która mogłaby źle wpłynąć na atmosferę. Ta zaś wyraźnie zgęstniała a afera wisiała w powietrzu.

– Zapraszam panią – rzucił do kobiety ubranej w ciemny kostium.

Wstała trzymając mocno w dłoni skórzaną torebkę i wolnym, niezdarnym krokiem przeszła do pokoju. Tam standardowo usiadła przy okrągłym stoliku. Łagodzki przycupnął naprzeciwko niej. Spojrzał na jej twarz z poczerwieniałymi oczami i wyoraną siecią zmarszczek, którymi widać całkiem niedawno płynęły łzy. Wyglądała na zmęczoną. Spierzchnięte, bladoróżowe usta lekko zadrżały.

– Co panią do mnie sprowadza? – zagadnął jak miał to w zwyczaju, choć trudno było mu ukryć podenerwowanie całą sytuacją.

Kobieta poprawiła się w fotelu. Jeszcze mocniej ścisnęła torebkę trzymaną na kolanach. Gdzieś na suficie szukała odpowiednich słów. W końcu zaczęła:

– Wie pan… Na początku roku zmarł mój mąż. Miał zawał. Mieszkamy na wsi, można powiedzieć z dala od cywilizacji. Nie miał biedaczek szans. Karetka przyjechała o wiele za późno – zrobiła przerwę na wspomnienie bolesnych wydarzeń, ciężko przełykając ślinę – Kilka tygodni temu straciłam syna. Zginął w wypadku samochodowym. Wpadł w poślizg i uderzył w drzewo…

Teraz już ją zatkało a w oczach pojawiły się łzy.

– Bardzo mi przykro – odparł Łagodzki – Może chce pani wody? Dobrze się pani czuje?

Pokiwała przecząco. Złapała porządny wdech i się uspokoiła.

– To emocje. Przepraszam. Wciąż to wszystko przeżywam.

– Jak mogę pani pomóc? – zapytał wróżbita zmieniając ton na łagodny. Żal mu się zrobiło kobiety, która w takim krótkim czasie straciła dwójkę najbliższych osób. Pomyślał o Walentynie. Jeszcze długo po jej pogrzebie, żarzył się w nim gorzki ogień trawiący jego serce. Czuł ból i pustkę. Zaczął ogromnie współczuć kobiecie.

– Przyszłam do pana ponieważ… – jeszcze jakby się wahała – Chciałabym, żeby mnie pan z nimi skontaktował.

Łagodzki praktycznie nie zareagował na te słowa. Siedział nieruchomo i zastanawiał się czy dobrze usłyszał. Nie, przesłyszał się… Dopiero po chwili dotarło do niego, co ta kobieta właśnie powiedziała. Jej trupio blada twarz pozostawała niewzruszona.

– Co proszę? – w końcu wysapał, kiedy język rozsupłał mu się w gardle.

– Chciałabym, żeby przekazał im pan ode mnie wiadomość. Ewentualnie odpowiedź od nich.

Wróżbita oniemiał po raz drugi.

– Pani mówi poważnie?

– A wyglądam jakby żartowała?

Popatrzył na nią. Faktycznie, czarny strój i roztrzęsienie wskazywały na żałobę. Minę miała grobowo poważną i nie wyglądała jakby miała żartować. Wzrok z przestraszonego i roztrzęsionego w jednej sekundzie zmieniła na hipnotycznie roszczeniowy. Ciszę wypełniła muzyka relaksacyjna uzupełniona piskami wrzeciona magnetofonu, który wysłużył się przez wszystkie lata. Wpatrywali się w siebie badawczo przez kilka sekund, wzajemnie próbując wyczytać swoje myśli.

– Droga pani… – rozpoczął kiedy doszedł do siebie – Jeśli mówi pani poważnie, to muszę panią zasmucić, ale nie zajmuję się tego typu praktykami.

– Jak to? – kobieta zmarszczyła gniewnie brwi – Czyta pan z kart, wróży z rąk… a nie potrafi pan nawiązać kontaktu ze zmarłymi? To chyba nie problem dla takiego człowieka jak pan wywołać ducha.

– Zajmuję się wróżbiarstwem. W układzie kart czy liniach na dłoni doszukuję się interpretacji przyszłości danego człowieka. To nie ma nic wspólnego ze zmarłymi i z duchami. W ogóle nie zajmuję się sprawami śmierci. To zbyt niebezpieczny grunt. Można zrobić więcej krzywdy niż pożytku, stąd nie wróżę nawet w tych tematach.

Przed oczy nasunął mu się obraz pewnej kobiety, która jak tylko we właśnie co stawianym tarocie dostrzegła kartę przedstawiającą przerażającą postać, ze szkieletem w tle i wijącymi się wokół niej wężami, padała na podłogę jak martwa. Tak zareagowała na wylosowanie Karty Śmierci, choć jej interpretacja wcale tego nie oznacza. Przede wszystkim karata symbolizuje poważną przemianę i w dużej mierze odnosi się do pozostałych w danym układzie. Nie zdążył jej tego wytłumaczyć i sporo czasu zeszło mu na przywracanie jej przytomności. Po tych wydarzeniach postanowił skryć tę kartę tuż obok tabletu, by sytuacja się nie powtórzyła. Takie lekkie nagięcie zasad, ale z myślą o spokoju klientek.

– Czyli mi pan nie pomoże? – zapytała lekko drżącym głosem, kiedy Łagodzki stanowczo milczał. Jej niezłomność zaczęła kruszeć.

– Nie, droga pani. Nie mam takich umiejętności. Być może pomógłby pani w tej sprawie człowiek określany, jako medium, ale szczerze uważam, że nie jest możliwe kontaktowanie się ze zmarłymi. Wiem, że to trudne, ale trzeba pogodzić się z ich stratą.

Kobieta podniosła się nerwowo z fotela i zmętniałą twarz zastąpiła bardzo gniewnym grymasem. Stanowczym, opryskliwym tonem rzuciła:

– W takim razie nic tu po mnie. Mówiono mi, że jest pan odpowiednim człowiekiem i z pewnością mi pomoże. Że ma pan ponadnaturalne umiejętności. A pan? Pan tylko czyta z kart… – ironizowała dość wyniosłym tembrem głosu – To w ogóle możliwe? Pan wciska po prostu ludziom kit! Pan jest zwykłym oszustem! Szarlatanem. Spotka pana za to kara! Już niebawem! Do widzenia panu!

Łagodzki spochmurniał. Chciał coś odpowiedzieć, ale nie zdążył. Wyprysła o wiele żwawiej niż tu wchodziła.

– Do widzenia – odparł kwaśno, kiedy pokój był już pusty.

Usłyszał jeszcze jak burknęła coś do kobiety w przedpokoju i trzasnęła drzwiami mieszkania tak, że zatrząsały się ściany. Ta po chwili pojawiła się w drzwiach.

– Cześć – rzuciła przyglądając mu się badawczo.

– Cześć Anitko! – ocknął się z zadumy. Nadal siedział w fotelu obok stolika. Spostrzegł, że nie zdążył odprowadzić klientki. Dosłownie wbiła go w fotel.

Dziewczyna podeszła do niego i usiadła na wolne miejsce.

– Co to było?

– Właśnie nie wiem!

– Wypadła stąd jak wicher. Coś ty jej wywróżył?

– Nic… – odarł jakby się bronił, nadal będąc w lekkim szoku – Chciała, żebym skontaktował się z jej zmarłym mężem i synem.

– Co? – zdziwiła się i rozbawiła jednocześnie – Nieźle porąbana. Zresztą nie wyglądała na normalną. Kąsała jak żmija.

– Chyba sfiksowała po stracie syna… Ale była naprawdę jakaś dziwna. Lodowata. Przejmująca – Łagodzki nadal nie mógł uwierzyć w to, co zaszło.

– Zwykła czarownica… Czyli na niewiele ci się zdałam – z twarzy Anity zniknął uśmiech.

Anita Zgarda była przyjaciółką Daniela. Mieszkała w tej kamienicy i od śmierci babci Walentyny ich relacje zacieśniły się. Widać potrzebował mieć dobrego ducha w tym budynku. Była czterdziestokilkuletnią, dość atrakcyjną rozwódką, imającą się różnych zajęć i niemogącą zagnieździć się nigdzie na stałe. Przede wszystkim zaś była niespełnioną aktorką. Grywała na deskach Teatru im. Wilama Horzycy, jednak wciąż nie mogła liczyć tam na stały angaż. Żyła marzeniem o byciu sławną i choć w chwili obecnej była daleka od tego celu, uparcie do niego zmierzała.

Mając dostęp do bogatej garderoby oraz charakteryzacji teatralnej w połączeniu z umiejętnością gry aktorskiej stała się dla Daniela Łagodzkiego niezwykle przydatną postacią. Potrafiła łatwo zmieniać wygląd i wielokrotnie już przepytywała nowe klientki w przedpokoju jego mieszkania, wyciągając z nich problemy, z którymi do niego przyszły. Stała się dzięki temu ważnym ogniwem jego pracy. Mogła się znaleźć w poczekalni jego gabinetu natychmiast i znacznie ułatwić mu pracę. Czasami płacił jej za to swoją dolę, choć nie było to regułą i zależało od aktualnego statusu finansowego Anity, który był mocno chwiejny.

W ogóle ich relacje były skomplikowane i dość trudne do zdefiniowania. Czasem traktowali się jak rodzeństwo, czasem jak przyjaciele, a czasem jeszcze bliżej. Anita, wiecznie szukająca miłości swojego życia lub ewentualnie jakiegoś bogatego, wpływowego biznesmena wiedziała o słabości Daniela, jaką były kobiety. Tolerowała to pomimo, że znała przytłaczającą większość jego wyskoków. Choć często nie szczędzili sobie czułości to nigdy nie doszło pomiędzy nimi do sytuacji, w której Łagodzki umieściłby Anitę na liście swojej kolekcji. Jakby podświadomie oboje się tego wystrzegali. Nie wiedziała tylko o jego tajemniczej „kolekcji”.

– Daniel! – rzuciła ostrzej, kiedy znowu się zamyślił.

– Co? Co? – kolejny raz otrząsnął się z nieznanego amoku.

– Jesteś jakiś dziwnie zdezorientowany.

– Mam dziś ciężki dzień. Obudziłem się ze strasznym kacem. Musiałem wczoraj przeholować… Szczerze mówiąc pierwszy raz od dawna mam luki w pamięci.

– Biedactwo… – uśmiechnęła się i czule pogłaskała go po głowie. Jak niegdyś babcia Walentyna.

– Dziś też miałem kilka klientek, ale ta „czarna wdowa” zupełnie mnie rozbiła. Jestem wykończony…

– Może wyskoczymy coś zjeść? Poprawi ci się humor.

– Jasne. Co proponujesz?

– Znajdziemy coś na Starym Mieście… – Anita nie przestawała się uśmiechać. Jej optymistyczny nastrój zaczął być zaraźliwy i przechodził powoli na niego.

 

VI

 

Wczorajszy, męczący dzień został już dla Daniela Łagodzkiego tylko cierpkim wspomnieniem. Poranny ból głowy i kac męczący go do późnego popołudnia, okraszony wizytą „czarnej wdowy” rzucającej na niego zły urok rozpłynęły się wraz z pierwszym przypływem snu, a po otwarciu oczu nie było po nich już śladu. Kolejny dzień zaczął się zupełnie inaczej. Całkiem spokojnie. Umówione miał tylko dwie klientki, z którymi uporał się dość sprawnie, stąd już w samo południe przechadzał się główną, handlową ulicą Torunia, łapiąc promienie słońca ogrzewające trakt i podziwiając przyległe do niego kamieniczki.

Ulica Szeroka była najbardziej reprezentacyjną i najbardziej ruchliwą drogą toruńskiego Starego Miasta i całego Średniowiecznego Zespołu Miejskiego. Będąc od wieków jedną z najważniejszych ulic toruńskich stała się miejscem, gdzie swoje posiadłości wznosili najzamożniejsi i najbardziej wpływowi przedstawiciele rodów patrycjuszowskich8, burmistrzów, rajców, kupców hanzeatyckich9 czy złotników. Początkowo ulica nazywana byłą Wielką i prowadziła z centrum miasta do Bramy Kotlarskiej i Nowego Miasta Toruń, będąc częścią ważnego traktu na wschód, biegnącego z Torunia przez Mazowsze na Wołyń. Spuścizną po tym okresie są bogato zdobione kamienice, ściśnięte jakby w jednej bryle o nieregularnej linii dachów. Przeważają jednak te, które w XIX stuleciu zostały destrukcyjnie przekształcone z patrycjuszowskich w obiekty czynszowe, wielorodzinne, a partery w jednolite przestrzenie handlowe z dużymi witrynami. W czasie tego przekształcenia zniszczeniu uległy zabytkowe wnętrza i fasady, jednak mimo tego w wielu kamienicach zachowały się jeszcze ślady dawnej świetności w postaci ściennych, stropowych malowideł sięgających średniowieczna, renesansu i baroku.

Dzisiaj lica kamienic obok rozmaitych elementów dekoracyjnych, glazurowanych cegieł czy bogato profilowanych portali i obrzeży okiennych wzbogacono o kolorowe neony i reklamowe bilbordy. Ulica stała się jedną z najbardziej ekskluzywnych polskich ulic, a osiedlały się przy niej biura, restauracje, kluby i sklepy najpopularniejszych światowych marek. Kilka lat termu międzynarodowa firma świadcząca usługi doradcze na rynku nieruchomości komercyjnych Cushman & Wakefield uznała Szeroką za wzorcową ulicę handlową w Polsce, posiadającą atrakcyjną ofertę zarówno dla turystów oraz lokalnych mieszkańców. Choć daleko jej do londyńskiej New Bond Street10, to zapatrując się na barwne kamienice można znaleźć pewne podobieństwo. Aby przypomnieć jej historyczny charakter w miejscu gdzie do lat 70-tych XX wieku przebiegały linie tramwajowe, ułożono w 2009 roku płyty tworzące Aleję Herbów Miast Hanzeatyckich i Handlowych czyli emblematów przypominających czasy hanzeatyckiej potęgi Torunia.

Właśnie po nich wędrował Łagodzki, mijając kolorowe rekonstrukcje symboli z fryzu heraldycznego na fasadzie dawnego Dworu Artusa, wykonane ze stali, czerwonawego mosiądzu i czarnego kamienia, przedstawiające historyczne symbole Chełmna, Torunia, Elbląga, Królewca, Gdańska i pozostałych 17 miast. Biało-niebieskie sklepienie jakby zawiesiło się na zwieńczeniach kamienic, rozpościerając się niczym ogromne płótno nad całą ulicą. Strumień ludzi przeróżnej maści przesuwał się od pomnika Mikołaja Kopernika, od zawsze wtopionego w pejzaż Torunia i obowiązkowego zabytku każdego turysty, do statuetki grającego na skrzypkach flisaka otoczonego zasłuchanymi żabami w formie fontanny na Rynku Staromiejskim. Choć znane i oblegane, dla niego stały się dość niewidocznym i obojętnym elementem przestrzeni. Słońce odbijało się w wypolerowanym od miliona podeszw bruku niczym w lustrze, rażąc z dalszej odległości jasną poświatą.

Kilkadziesiąt minut spędzonych pośród gwaru turystów i przygrywających ulicznych muzyków w zupełności mu wystarczyło. Kiedy dotarł do mieszkania na Rubinkowie był już porządnie zmęczony. Powierzchownie ogarnął mieszkanie, co zabrało mu niewiele czasu i z nieskrywaną przyjemnością rzucił się na kanapę, aby popołudnie spędzić na leniuchowaniu. Nawet nie zauważył, kiedy zasnął.

Ocknął się przed wieczorem, kiedy słońce wpadające przez krzywo zaciągnięte verticale wyraźnie zelżało. Zwlókł się ociężale z kanapy i przeszedł do kuchni. Tam spędził ponad kwadrans na przyrządzeniu posiłku. Powrócił z dużym talerzem jedzenia z powrotem na kanapę w salonie. Włączył radio. Strumień przyjemnej muzyki towarzyszącej konsumpcji, po chwili przerwały wiadomości, za którymi krótko mówiąc nie przepadał. Wstał, aby zmienić stację. Kiedy podchodził do półki z nowoczesnym radiem z głośnika dosłyszał zaledwie strzępki pierwszej z informacji:

– Na wstępie ponawiamy apel dotyczący zaginionej dwudziestojednolatki, Sary Marcjanik. Dziewczyna poszukiwana jest przez rodzinę i przyjaciół. Nie dała znaku życia od blisko 42 godzin, kiedy to po raz ostatni widzieli ją przyjaciele… – głos spikera urwał się w połowie, po naciśnięciu przycisku OFF.

Łagodzki wrócił do stolika i dokończył posiłek. Później wziął szybki prysznic, którym zmył z siebie resztki całodziennej monotonii. Zaskoczony nagłym przypływem świeżej energii postanowił spędzić wieczór poza domem. O ile we wróżbiarstwie często kierował się sztuką dedukcji i czasochłonnej kontemplacji, to w życiu prywatnym często ulegał impulsom. Nie kalkulował swoich decyzji i robił to, na co przyszła mu w danej chwili ochota. Miał w końcu taką możliwość. Teraz zaś miał ochotę wyjść na miasto.

Sprawnie poszło mu znalezienie się z powrotem na ulicy Szerokiej, która powoli przybierała nocne, czarno-pomarańczowe barwy. Kolorowe neony sklepów wzbogacały oranżową poświatę miejskich latarni, gęsto umieszczonych na ścianach kamienic i skrzyżowaniach. Skierował się do ulubionego, byłego wojskowego klubu na Starym Mieście, którego jakby z boku pilnował sam Mikołaj Kopernik. Zszedł po stromych schodkach, bowiem lokal mieścił się w piwnicy i kiedy otworzył drzwi obok lekko dusznej atmosfery doszedł jego uszu dość gromki ludzki gwar. Dopiero po chwili zorientował się, że klub zapchany jest facetami przybranymi w jednakowe koszulki sportowe i szaliki, żywo gestykulujących i przekrzykujących się.

– Mecz – pomyślał z niesmakiem.

Nie przewidział tego. Nie lubił praktycznie żadnej odmiany sportu. Piłki nożnej tym bardziej. Nie rozumiał jak można ekscytować się gapiąc w ekran telewizora przez ponad dwie godziny, gdzie bardzo często nie pada żadna bramka. Natychmiast się wycofał. Dziś nie miał ochoty na takie towarzystwo. Wychodząc z lokalu wymienił chłodne spojrzenie ze stojącym po drugiej stronie mosiężnym osiołkiem pilnującym rogu ulicy Szerokiej i Żeglarskiej.

Ruszył w głąb ulicy. Tam trafił na klub zachęcający spacerowiczów niebiesko-neonowym światłem wylewającym się z korytarza jednej z kamienic. Żółto-czarny znak w stylu amerykańskim informował o nazwie klubu i kierunku wejścia. Odgłos rytmicznie uderzającego basowego bitu zwabił Łagodzkiego niczym muchołówka jaskrawym ubarwieniem swoją ofiarę. Już na wejściu uszu dobiegł go dźwięk ulubionej klubowej muzyki. Tu meczu raczej nie oglądają. Wszedł raźnie do środka i poddał się fali pozytywnej energii.

Wewnątrz zaskoczyła go ilość osób jak na zwykły dzień tygodnia. Zazwyczaj w tygodniu w klubach bywały pustki, jednak wakacje zrobiły swoje. Impreza widać już się rozkręcała, bowiem miejsce do tańczenia było już sporo zapchane. W rytm muzyki puszczanej przez DJ–a ludzie miarowo podskakiwali wykonując zdawałoby się dziwne, przypadkowe ruchy. To był taniec XXI wieku. Spokojnie przecisnął się do baru i zamówił sobie zimne piwo. Omiótł wzrokiem salę. Zdecydowaną przewagę stanowiły kobiety. Faceci pewnie śledzili mecz. Ich strata. Uśmiechnął się i przyjrzał im się dokładnie. Dużo młodych, dość wyzywająco ubranych. Pewnie studentki albo i przyszłe studentki. Humor od razu mu się poprawił, choć nie miał większych planów na dzisiejszy wieczór. Dopił szybko piwo by ugasić pragnienie i zamówił drugie. Ostatnie! – przestrzegł sam siebie.

Kiedy był mniej więcej w połowie szklanki, tuż obok na barowy hoker dosiadła się ciemnowłosa dziewczyna. Z hukiem rzuciła torebkę na blat i nerwowo przekopywała w niej, w ogóle nie zwracając na niego uwagi. Nie zauważyła nawet, że wypadła jej szminka. Zmierzył ją z góry na dół. Ciemne włosy, ciemna, obcisła bluzka, jasnoniebieski dżins i ciemne szpilki. Nie najgorzej – pomyślał.

Kiedy podszedł barman, spostrzegła gdzie siedzi i żeby zachować animuszu, zamówiła dość chaotycznie drinka.

– Kiepski dzień? – zagadnął w końcu oddając znaleziony przedmiot.

Wbiła w niego przez moment dość dziki wzrok.

– Bardziej wieczór – odparła lakonicznie wrzucając szminkę z powrotem do torebki.

– To pozwoli pani, że aby go jeszcze jakoś uratować zaproponuję tego drinka.

Znów wzrok z torebki przerzuciła prosto w niego. Tym razem był jeszcze bardziej wnikliwy. Ciemne oczy świdrowały, a pofalowane włosy lekko drgały przy policzkach.

– Nie trzeba. Dziękuję – odfuknęła tym razem mało przyjemnym tonem – I tak zaraz wychodzę.

– Ok. Przepraszam – odwrócił się w stronę baru lekko urażony, kończąc rozmowę.

Kobieta jeszcze chwilę przekopywała zawartość torebki, aż w końcu wyciągnęła z niej telefon. Nerwowo popatrzyła w niego przez chwilę, jakby odczytując wiadomości.

– Zaraz wrócę! – skinęła na barmana i odeszła kilka kroków.

Przystawiła aparat do ucha i oddalając się na kilka metrów przez chwilę z kimś rozmawiała. Konwersacja jednak wyraźnie nie skończyła się po jej myśli, bowiem wróciła do baru jeszcze bardziej podenerwowana.

– Niebezpiecznie jest zostawiać drinka, którego zamierza się pić… – rzucił zaczepnie, nie patrząc na nią – Różni ludzie się tu kręcą. Mogą coś dosypać.

Znów poczuł na sobie to ogniste spojrzenie.

– To życzę smacznego! – zarzuciła torebkę przez ramię i zabrała się ostentacyjnie do wyjścia, mamrocąc coś pod nosem i kręcąc głową na boki.

Zerwał się i prawie krzyknął w kierunku jej pleców:

– Spokojnie! Pilnowałem go!

Stanęła i któryś już raz spojrzała na niego. Jej spojrzenia były jakoś dziwnie głębokie i przeszywające.

– Głupio zagadnąłem… – zaczął się tłumaczyć – Przepraszam. Nie chcę jeszcze bardziej skopać pani tego wieczoru. Zamówię pani świeżego… Drink to przecież nic zobowiązującego.

Chwilę jakby się wahała, ale w końcu pękła i wróciła. Łagodzki zamówił identyczny alkohol, a tamten wziął dla siebie odstawiając na bok piwo. Kiedy usiadła wyciągnął w jej kierunku dłoń.

– Daniel.

– Kamila.

Uśmiechnął się zalotnie, tak jak umiał najlepiej. Ona jednak pozostawała niewzruszona.

– Skąd taki zły nastrój? Jeśli mogę spytać.

Tym razem popatrzyła na niego, jakby był jakimś agresorem i próbował wyciągać z niej jakieś bardzo prywatne informacje. Odpuściła jednak.