Karawana niewolników - Karol May - E-Book

Karawana niewolników E-Book

Karol May

0,0
3,49 €

oder
-100%
Sammeln Sie Punkte in unserem Gutscheinprogramm und kaufen Sie E-Books und Hörbücher mit bis zu 100% Rabatt.
Mehr erfahren.
Beschreibung

Bohaterami powieści są europejscy przyrodnicy, badający faunę Afryki. Zostają jednak wciągnięci w niebezpieczną przygodę na afrykańskiej pustyni. Stają się mimowolnymi uczestnikami walk wioski murzyńskiej z arabskimi łowcami niewolników. Karl May (1842–1912) – niezwykle płodny powieściopisarz niemiecki, popularność przyniosły mu powieści przygodowe o wartkiej akcji, okraszone humorem i dobrodusznością. Najsłynniejsze rozgrywały się na Dzikim Zachodzie, który autor na własne oczy zobaczył dopiero po ich napisaniu.

Das E-Book können Sie in Legimi-Apps oder einer beliebigen App lesen, die das folgende Format unterstützen:

EPUB
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Karol May

Karawana niewolników

Warszawa 2021

Rozdział I

Ojciec czworga oczu

– Rai es sala – zawołał nabożny szejch el dżemali, dowódca karawany. – Do modlitwy! Nadszedł el asr, czas zgięcia kolan w trzy godziny po południu!

Wszyscy zeszli się, padli na przepaloną słońcem ziemię i w braku wody potrzebnej do przepisanego umycia zaczęli piaskiem lekko pocierać sobie ręce a potem policzki. Podczas tej czynności odmawiali głośno słowa Fathy, pierwszej sury koranu:

– W imię wszechmiłościwego Boga! Chwała i dzięki Panu świata, wszechmiłosiernemu, który panować będzie w dzień sądu. Tobie chcemy służyć i Ciebie błagać, abyś nas wiódł drogą prawą, drogą tych, którzy cieszą się Twoją łaską, a nie drogą tych, na których się gniewasz i nie drogą błądzących!

Rozmodleni klęczeli w kierunku kibbli, to znaczy z twarzą, zwróconą na wschód, czyli w stronę Mekki. Wśród ukłonów zmywali się dalej piaskiem, aż szejch powstał ze swego miejsca i dał znak, że święta czynność skończona. Prawo pozwala podróżnemu w bezwodnej pustyni obrazowo, za pomocą piasku wykonywać zmywania należące do modłów codziennych. To ułatwienie nie sprzeciwia się wcale zapatrywaniom syna pustyni. Nazywa on ją bahr bala molje lakin milian nukat er rami, morzem bez wody, ale pełnym kropel piasku. Porównuje więc piasek pozornie nieskończonego pustkowia z wodami morza przedstawiającego się również nieskończenie.

Niewielka karawana nie znajdowała się co prawda na bezmiernej Saharze, ani na Hamadzie podobnej do morza, dzięki falistym wzgórzom piaszczystym, ale w każdym razie na pustyni, której końca oko na próżno wypatrywało. Piasek, piasek i nic, tylko piasek! Ani jedno drzewo, ani jeden krzak, ani nawet źdźbło trawy nie przerywało tej jednostajności. W dodatku świeciło z nieba słońce jak ogień, nigdzie nie było cienia, prócz tylko za poszarpaną i chropowatą grupą skał wznoszącą się z piaszczystej równiny i podobną do ruin zamczyska.

Tam spoczywała karawana od godziny przed południem do teraz, ażeby w najgorętszej porze dnia dać wypocząć wielbłądom. Czas asru minął, chciano więc wyruszyć dalej. Muzułmanin, a szczególnie syn pustyni, wybiera się w ogóle w podróż zawsze w godzinie asru i tylko z wielkiej konieczności robi w tym wyjątek. Jeśli podróż potem nie wypadnie pomyślnie, jak się tego spodziewał, przypisuje oczywiście winę temu, że nie rozpoczął podróży o szczęśliwej godzinie.

Karawana była mała, bo składała się tylko z sześciu osób, tyluż wielbłądów wierzchowych i pięciu jucznych. Pięciu ludzi było Arabami Homr, którzy uchodzą za bardzo nabożnych muzułmanów. Że zasługują na tę sławę, okazało się teraz po modlitwie. Kiedy bowiem tych pięciu wstało i udało się do zwierząt, mruknął szejch z cicha do nich:

– Allah jenahrl el kelb, el nuzrani, niech Bóg zniszczy tego psa, chrześcijanina!

Spojrzał przy tym wrogo na szóstego podróżnego, który siedział tuż pod skałą zajęty zdejmowaniem skóry z małego ptaka.

Człowiek ten nie miał ostro wykrojonych rysów i gorących oczu Arabów, ani też ich wysmukłej postaci. Kiedy zauważył, że zamierzają wyruszyć, wstał i wtedy wystąpiła wyraźnie jego wysoka postać o szerokich plecach. Włosy miał jasne, a taki sam pełny zarost okalał mu całą twarz. Oczy jego były niebieskie, a rysy twarzy tak miękkie, jak się to u mężczyzn semitów prawie nie zdarza.

Ubrany był tak samo jak jego arabscy towarzysze, to jest w jasny burnus z kapturem, nasuniętym na głowę. Kiedy jednak dosiadł wielbłąda i burnus mu się otworzył na przedzie, pokazało się jeszcze, że miał na sobie wysokie buty z cholewami, co w tych stronach było rzadkim zjawiskiem. Zza jego pasa wyglądały głownie dwu rewolwerów i noża, u siodła zaś wisiały dwie strzelby, jedna lżejsza do strzelania ptaków, a druga cięższa do większych zwierząt. Na oczach miał szkła ochronne.

– Czy pojedziemy teraz dalej? – zapytał szejcha el dżemali w dialekcie Kahiry (Kairu).

– Jeśli sobie Abu l’arba ijun tego sobie życzy – odpowiedział Arab.

Słowa jego były uprzejme, lecz na próżno starał się nadać twarzy wyraz przyjazny. Abu l’arba ijun znaczy ojciec czworga oczu. Arab lubi drugim, zwłaszcza obcym, których imienia nie może wymówić, nadawać określenia odnoszące się do czegoś uderzającego na nich lub do rzucającej się w oczy jakiejś ich właściwości. Tu zawdzięczał podróżny swoją szczególną nazwę okularom.

Nazwy takie zaczynają się zwykle od abu, ben, ibn, omm albo bent, czyli od wyrazów, znaczących: ojciec, syn, wnuk, matka albo córka. Słyszy się więc takie nazwy, jak: ojciec szabli – mąż waleczny; syn rozumu – mądry młodzieniec; matka kuskusu – kobieta umiejąca dobrze przyrządzać tę potrawę; córka rozmowy – gadatliwa dziewczyna. Nie tylko na wschodzie panuje taki zwyczaj. W Stanach Zjednoczonych np. powtarza się słowo old. Old Firehand, Old Shatterhand, Old Coon, to znane nazwiska słynnych myśliwców preriowych.

– Kiedy dojedziemy do Bahr el Abiad – zapytał obcy podróżny.

– Jutro jeszcze przed wieczorem.

– A do Faszody?

– O tym samym czasie. Jeśli bowiem Allah zechce, dotrzemy do rzeki właśnie w tym miejscu, gdzie to miasto leży.

– To dobrze! Nie znam dokładnie tych stron. Spodziewam się, że wy znacie je lepiej i nie zabłądzicie!

– Beni Homr nigdy nie błądzą. Znają całą przestrzeń między Dżesirah, Sennar i krajem Wadai. Niech Ojciec czworga oczu będzie spokojny!

Powiedział te słowa tonem pewności siebie i rzucił na towarzyszy szydercze spojrzenie, które byłoby się obcemu wydało podejrzane, gdyby je był zauważył. Mówiło bowiem najwyraźniej, że podróżny nie dojedzie ani do Nilu, ani do Faszody.

– A gdzie dziś przenocujemy? – pytał dalej obcy.

– Nad Bir Aslan. Dostaniemy się tam w godzinę po mogrebie.

– Nazwa tego miejsca brzmi groźnie. Czy może lwy niepokoją okolicę studni?

– Obecnie już nie. Ale przed wielu laty osiedlił się był tam pan z grubą głową z żoną i dziećmi. Wielu ludzi i zwierząt padło jego ofiarą, wszyscy wojownicy i myśliwi, którzy wyruszali, żeby go zabić, wracali z poszarpanymi członkami albo nawet ginęli pożarci przez niego. Niech Allah potępi duszę jego i dusze wszystkich jego przodków i potomków! Po pewnym czasie przybył tam mąż z Frankistanu, zawinął w kawałek mięsa truciznę i położył w pobliżu studni. Nazajutrz leżał żarłok nieżywy, a żona jego tak się tym przestraszyła, że się wyniosła, Allah wie dokąd. Oby z synami i córkami zginęła w nędzy! Od tego czasu wolna jest okolica tej studni od lwa, ale zachowała jego imię.

Arabski mieszkaniec pustyni wtedy tylko mówi o lwie w tak złym tonie, jeśli lew już nie żyje i nie może mu zaszkodzić. Wobec żyjącego lwa boi się używać tak obelżywych wyrazów lub przekleństw. Unika nawet słowa: saba, lew, a jeśli się nim posługuje, to wymawia je szeptem, ażeby drapieżnik tego nie usłyszał. Arabowi wydaje się, że lew słyszy to słowo z odległości wielu mil i zaraz się zjawia, gdy je tylko człowiek wymówi.

Jak Murzyni w Sudanie tak wielu Arabów jest zdania, że w lwie mieszka dusza jakiegoś szejka. Znoszą więc długo jego rozboje, dopóki nie wymaga od nich zbyt wielu ofiar. Gdy się miarka przebierze, wyruszają tłumnie, żeby go zabić, a rozpoczynają walkę z nim wzniosłymi mowami wystosowanymi do niego.

Gdy śmiały myśliwiec europejski nie boi się stanąć sam naprzeciwko lwa i najchętniej szuka go przy pójle w nocy, ażeby go wziąć na celny strzał, to Arab nie uważa tego za odwagę, lecz za szaleństwo. Gdy lew tak przerzedzi trzody arabskiego duaru, że ludziom w końcu zabraknie cierpliwości, wybierają się na polowanie wszyscy zdolni do walki mieszkańcy, oczywiście w biały dzień. Zaopatrują się w broń najrozmaitszą, nawet w kamienie, potem odmawiają Fathę i udają się przed legowisko lwa, między skałami albo w kolczastych krzakach.

Tam uczestnik wyprawy obdarzony szczególną swadą zaczyna przedstawiać królowi zwierząt w uprzejmych wyrazach, że cała wieś życzy sobie, ażeby on opuścił tę okolicę i poszedł jeść bydło, wielbłądy i owce innej wsi. To pozostaje oczywiście bez skutku. Potem zawiadamia go natarczywiej i poważniej o postanowieniu starszyzny... Również na próżno. Potem oświadcza mówca, że wobec jego obojętności zmuszeni są użyć gwałtownych środków i zaczynają dopóty rzucać kamieniami w gęstwinę, dopóki lew, wypłoszony ze swej drzemki codziennej, nie wyjdzie majestatycznie zza skał i z zarośli. Na jego widok rozbrzmiewa świst strzał, oszczepów i trzask strzelb. Towarzyszy temu taki wrzask i takie wycie, że gdyby lew miał choć trochę muzykalny słuch, umknąłby w tej samej chwili.

Nikt nie stara się dobrze wymierzyć, dlatego większość pocisków przelatuje obok lwa, a ledwie kilka rani go lekko. Oczy lwa zaczynają błyszczeć, a on za jednym skokiem bierze pod siebie któregoś z myśliwych. Znów zahuczą strzały, a król pustyni, ranny już ciężko, porywa drugą i trzecią ofiarę, aż wreszcie podziurawiony wprost pociskami, z których żaden nie był śmiertelny, pada na ziemię.

Z tą chwilą kończy się szacunek, z którym dotąd przemawiano do lwa, bo groźny zwierz już nie żyje i nie może pomścić żadnej obelgi. Wszyscy nań się rzucają, kopią go nogami, biją pięściami, plują na niego, kalają pamięć jego oraz jego przodków i krewnych przezwiskami, których nieprzebrane skarby posiada język arabski.

Obcy uśmiał się nieco z opowiadania szejcha, czym dał dowód, że nie pozwoliłby się dać pożreć panu z grubą głową i jego rodzinie.

Ta krótka rozmowa odbyła się jeszcze podczas przygotowań do wyruszenia, które nie odbywają się tak łatwo, jakby sobie może Europejczyk wyobrażał. Jeśli się jedzie konno, to wsiada się na siodło i rusza się w drogę. Ale z wielbłądami przedstawia się sprawa inaczej, zwłaszcza z wielbłądami jucznymi. Nie są to bowiem cierpliwe stworzenia, jak nam je liczne książki opisują, lecz leniwe, złośliwe i podstępne, pomijając już ich naturalną brzydotę i niemiłą woń, jaką wydzielają z siebie. Woń ta jest tak odrażająca, że konie nie chcą w nocy pozostać z wielbłądami na tym samym miejscu. Okręt pustyni to zwierzę kąśliwe, kopie przodem i tyłem, nie przywiązuje się do człowieka i odznacza się niedołęstwem mniejszym chyba tylko od jego mściwości. Bywają wielbłądy, do których Europejczyk nie może się zbliżyć, jeśli nie chce się narazić na pokąsanie i podeptanie nogami.

Prawda, że wielbłąd zadawala się byle czym, że jest bardzo wytrwały, ale te nadzwyczajne przymioty, o których tyle już bajano, polegają na przesadzie. Żaden wielbłąd nie zniesie pragnienia dłużej niż przez trzy dni. Na taki czas starczy jego zapas wody w żołądku. Jeśli się go po upływie tego czasu nie napoi, to położy się na ziemi, a wtedy nawet największe okrucieństwa nie poruszą go z miejsca. Zginie i nie wstanie.

Tak samo kłamstwem jest twierdzenie, że Beduin, kiedy mu zabraknie wody, dla ocalenia swego życia przebija wielbłąda i wypija wodę z jego żołądka. Żołądek zabitego wielbłąda nie zawiera wody, lecz jak krew ciepłą i gęstą ciecz pomieszaną z resztkami paszy, śmierdzącą rozmaitymi solami amoniakowymi gorzej niż kupa gnoju i podobną do cieczy w naszych dołach ustępowych.

Wady wielbłąda występują w czasie podróży szczególnie po spoczynku, kiedy go trzeba znowu objuczyć. Broni się wtedy ze wszystkich sił pyskiem i nogami, jęczy, chrapie, stęka i ryczy, co ma siły. Do tego należy sobie wyobrazić łajania, krzyki i przekleństwa tych, którzy z nim się szarpią, nakładając juki, a wtedy przedstawi się nam scena, której widok niejednego odstraszyłby od podróży.

Nieco lepszym charakterem odznaczają się wielbłądy wierzchowe, zwane hedżin. Bywają między nimi i bardzo drogie. Widziałem wielbłądy z Biszarin, za które płacono dziesięć do dwunastu tysięcy franków. Siodło wielbłąda jucznego to jakby dach z podniesionymi szczytami, które tworzą przednią i tylną kulę. Takie siodło nazywa się hauiah, siodło zaś na wysokiego, smukłego hedżina – machlufah. To drugie jest tak urządzone, że jeździec siada w wygodnym wgłębieniu, a nogi skrzyżowuje przed przednią kulą na szyi wielbłąda. Podczas wsiadania musi wielbłąd leżeć na ziemi. Ledwie wsiadający dotknie siodła, zrywa się wielbłąd w górę najpierw tylnymi, a potem przednimi nogami. Wskutek tego pochyla się jeździec najpierw naprzód, a potem wstecz. Trzeba być zręcznym i przytomnym, aby podczas tego utrzymać równowagę i nie spaść na ziemię.

Jeśli wielbłąd już jest w ruchu, to nawet juczny ma tak równomierny i wydatny krok, że stosunkowo szybko przebywa się znaczne przestrzenie.

Nasi Beni Homr musieli sobie zadać dużo trudu, zanim włożyli ładunek na wielbłądy. Obcy, nie czekając na nich, dosiadł swojego hedżina i pojechał powoli naprzód. Nie znał wprawdzie tych stron, ale wiedział, w którym kierunku się zwrócić.

– Ten pies nie ruszył się nawet podczas naszej modlitwy – rzekł szejch. – Ani rąk nie złożył, ani nie drgnął ustami. Oby się spalił w najgłębszej jamie dżehenny!

– Czemu nie wysłałeś go tam już dawno? – mruknął jeden z członków karawany.

– Jeśli sam się tego nie domyślasz, to Allah nie dał ci mózgu. Czy nie widziałeś broni tego chrześcijanina? Nie zauważyłeś, że z obu małych pistoletów może wystrzelić po sześć razy bez nabijania? A w strzelbach ma cztery naboje. To znaczy razem szesnaście, a nas jest pięciu.

– To musimy go zabić, gdy będzie spał!

– Nie. Ja jestem wojownikiem, nie tchórzem! Nie zabijam nikogo we śnie. Przeciw szesnastu kulom nic nie wskóramy, dlatego powiedziałem Abu el Motowi, że dziś dojedziemy do Bir Aslan. Tam on zrobi, co mu się spodoba, a my z nim się podzielimy.

– Jeśli dostaniemy coś godnego podziału. Co ten chrześcijanin ma przy sobie? Skórki ze zwierząt i ptaków, które chce wypchać, oraz flaszki pełne niedźwiadków, wężów i jaszczurek, z którymi oby go Allah usmażył! Wiezie także kwiaty, liście i trawy, pogniecione w papierze. Zdaje mi się, że czasami odwiedza go szejtan, którego on karmi tymi rzeczami.

– A mnie się zdaje, że ty albo rzeczywiście straciłeś rozum, albo go nigdy nie miałeś. Czy byłeś głuchy wtedy, kiedy nam mówił, co zrobi z tymi rzeczami?

– Ja tych rzeczy nie potrzebuję, dlatego nie słuchałem, gdy o nich mówił.

– Ale wiesz, co to jest medresa?

– Słyszałem coś o tym.

– Otóż on jest w takiej medresie nauczycielem. Uczy o roślinach i zwierzętach całego świata. Do nas przybył po to, ażeby zabrać nasze rośliny i zwierzęta i zawieźć je swoim uczniom. Oprócz tego chce wielkie skrzynie tych rzeczy darować swemu sułtanowi, który posiada osobne domy do ich przechowywania.

– Ale czy nam się to przyda?

– Nawet bardzo! Wszak sułtanowi składa się tylko drogocenne podarki. Wobec tego zwierzęta i rośliny, które ten giaur u nas pozbierał, mają bez wątpienia wysoką wartość. Rozumiesz teraz?

– Rozumiem. Allah i ty oświeciliście mnie – odpowiedział z przekąsem towarzysz szejcha.

– Otóż ja pomyślałem o tym, żeby mu te zbiory odebrać, a potem sprzedać w Chartumie. Tam można by dostać za nie dobrą cenę. Czy nie widziałeś u niego niczego więcej?

– Całe ładunki sukien i materii, pereł szklanych i innych przedmiotów, które zamienia się u Murzynów na kość słoniową i na niewolników.

– A co jeszcze?

– Więcej nic nie zauważyłem.

– Bo oczy twe pociemniały. A jego broń, pierścienie i zegarek nie mają wartości?

– Nawet bardzo dużą. Oprócz tego ma skórzaną torebkę pod kamizelką. Kiedy ją raz otworzył, zobaczyłem tam wielkie papiery z obcym pismem i stemplami. Raz w Chartumie widziałem u pewnego kupca taki papier i dowiedziałem się, że można za taki papier dostać bardzo dużo pieniędzy, jeśli się go odda temu, czyje nazwisko jest tam napisane. Przy podziale ja zażądam tych papierów razem z bronią, materiami i zegarkiem. Tym my się wzbogacimy, a wszystko inne, to jest wielbłądy ze zbiorem zwierząt i roślin otrzyma Abu el Mot.

– Czy na to przystanie?

– Już się na to zgodził i dał mi słowo.

– A przyjdzie na pewno? Dzisiaj ostatni dzień. Giaur wynajął nas, żebyśmy go na naszych wielbłądach zawieźli do Faszody. Jeśli przybędziemy tam jutro, to nasz plan się nie uda. Giaur pojedzie potem dalej bez nas.

– Nie dojedzie tam. Jestem pewien, że Abu el Mot idzie zaraz za nami. Napad nastąpi dziś w nocy, tuż przed samym świtem. W dwie godziny po północy mam pójść sześćset kroków na zachód od studni i tam spotkam starego.

– O tym nic nam nie powiedziałeś. Jeśli umówiliście się w ten sposób, to przyjdzie na pewno i zdobycz będzie nasza. Jesteśmy Beni Arab, mieszkamy na pustyni i z niej żyjemy. Wszystko, co się na niej znajduje, jest naszą własnością, a zatem i ten giaur parszywy, który nie skłoni się nawet, kiedy my modlimy się do Allaha.

Tymi słowy wyraził powszechne zapatrywanie mieszkańców pustyni, uważających grabież za tak rycerskie rzemiosło, że nim się chlubią publicznie.

Podczas tej rozmowy puścili Arabowie wielbłądy za obcym, który nawet nie przeczuwał, że śmierć jego jest rzeczą postanowioną. Gdy się doń zbliżyli, nie zwracał uwagi na nich, lecz na przedmiot całkiem inny. Naraz zawołał na wielbłąda khe, khe! na znak, żeby stanął i uklęknął, a sam zeskoczył z siodła i pochwycił strzelbę.

– Allah! – zawołał szejch. – Czy jest gdzie jaki nieprzyjaciel?

– Nie – odpowiedział podróżny, wskazując w powietrze. – Chodzi mi o jednego z tych ptaków.

Arabowie spojrzeli w górę.

– To hedż z żoną – rzekł szech. – Czy go w waszym kraju nie ma?

– Jest, ale w innym gatunku. Nazywa się u nas kania, a ja chcę mieć hedża.

– Chcesz go zastrzelić?

– Tak.

– To niemożebne! Tego nikt nie potrafi nawet z najlepszej strzelby!

– Zobaczymy! – rzekł obcy, śmiejąc się.

Dwie kanie ciągle unosiły się nad karawaną zwyczajem ptaków drapieżnych, a teraz, kiedy jeźdźcy pozsiadali, zaczęły powoli się spuszczać, zataczając regularne kręgi w pewnej odległości. Obcy poprawił okulary, odwrócił się od słońca, żeby go światło nie raziło, mierzył przez kilka sekund, wodząc końcem strzelby za lotem ptaków i wypalił.

Lecący przodem samiec drgnął, złożył skrzydła, rozpostarł je znowu, ale tylko na krótki czas, bo nie mógł już utrzymać się w powietrzu i spadł na ziemię. Obcy pospieszył na to miejsce, podniósł ptaka i zaczął mu się przypatrywać. Nadeszli też Arabowie, wzięli mu z rąk kanię i badali ją z ciekawością.

– Allah akbar – Bóg jest wielki! – zawołał szejch w zdumieniu. – Czy miałeś kulę w lufie?

– Tak, małą kulę, nie śrut.

– I mimo to go trafiłeś!

– Jak widzisz – skinął dobry strzelec głową. – Kula wbiła mu się w piersi, w samo życie, co stało się zresztą przypadkiem, bo w całe ciało mierzyłem. Cieszy mnie to, że mi się strzał tak udał, bo dzięki temu nie uszkodziłem skóry.

– Zastrzelił hedża kulą w takiej wysokości! Trafił go w to miejsce! Effendi, jesteś znakomitym strzelcem! Nauczyciele na naszych medresach nie umieją tak strzelać. Gdzie ty nauczyłeś się tego?

– Na polowaniu.

– To już dawniej polowałeś na takie ptaki?

– Na ptaki, niedźwiedzie, dzikie konie, bawoły i inne zwierzęta.

– Czy wszystkie żyją w twej ojczyźnie?

– Tylko niektóre. Inne strzelałem w tej części świata, która się zwie Ameryka.

– Nie słyszałem jeszcze nic o tym kraju. Czy mamy hedża zapakować?

– Tak. Dziś wieczorem zdejmę z niego skórę przy obozowym ognisku, jeśli je rozpalimy.

– Nad Bir Aslan rośnie dużo gęstych krzaków.

– Schowajcie ptaka! To samiec i cenniejszy od samicy.

– Tak, to samiec. Ja to wiem także. Wdowa jego odleciała i będzie go opłakiwała, dopóki jej inny hedż nie pocieszy. Allah troszczy się o wszystkie stworzenia, ale najbardziej o diur ed dżiane, które corocznie przyjmuje do raju, kiedy od nas odlecą.

Wierzą w to prawie w całym Egipcie ludzie, oczywiście nieoświeceni, nie wiedząc o tym, że jaskółki, zwane przez nich snunut, mają w Europie właściwą ojczyznę i tylko na zimę ciągną na południe. Ponieważ znikają na wiosnę, a ludzie nie wiedzą gdzie, przeto wyjaśniają sobie to zjawisko w ten sposób, że jaskółki odlatują do raju, gnieżdżą się u Allaha i „ćwierkają” przed nim modlitwy wiernych. Niewątpliwie pogląd ten wytworzył się dzięki miłemu stosunkowi, jaki łączy człowieka z tym ptakiem.

Karawana wyruszyła w dalszą drogę. Wkrótce ujrzeli podróżni nagie góry wznoszące się na południe i na północ od obranej drogi. To skłoniło obcego do oglądnięcia się za siebie. Oko jego utkwiło na kilku punktach, które jakby nieruchomo wisiały w powietrzu. Wydobył dalekowidz z torby przy siodle i przypatrywał się przez pewien czas tym punktom. Potem schował lunetę do torby i zapytał:

– Czy to bardzo uczęszczana droga handlowa?

– Nie – odrzekł szejch. – Gdybyśmy byli pojechali drogą karawanową, bylibyśmy musieli okrążać łukiem i stracić na to dwa dni.

– Tu więc nie można spodziewać się żadnej karawany?

– Nie, gdyż w suchej porze roku nie ma na tej drodze wody. Nasza woda także wnet się wyczerpie.

– Ale w Bir Aslan jest woda?

– Oczywiście, effendi.

– Hm! To szczególne!

Zrobił przy tym minę tak podejrzliwą, że szejch go spytał:

– Nad czym zamyśliłeś się, panie? Czy ci się co nie podoba?

– Tak.

– Co?

– Twierdzisz, że nie znajdujemy się na drodze karawanowej, a jednak jadą ludzie za nami.

– Za nami? To niemożebne! Przecież musielibyśmy ich widzieć!

– Niekoniecznie.

– Jakże tedy możesz twierdzić o tym na pewno?

– Widzę wprawdzie nie ich samych, lecz ich ślady.

– Effendi, ty żartujesz! – rzekł szejch tonem człowieka, który się na tym lepiej rozumie.

– O, nie. Przeciwnie, mówię bardzo poważnie!

– Jak może człowiek widzieć darb i ethar ludzi jadących za nim?

– Masz na myśli tylko ślady odciśnięte na piasku stopami ludzi i kopytami zwierząt, tymczasem są także ślady w powietrzu.

– W powietrzu? Allah akbar – Bóg jest wielki! On potrafi wszystko, bo dla Niego wszystko jest możebne! Żeby jednak pozwolił nam zostawiać ślady w powietrzu, o tym jeszcze nic nie słyszałem.

Zmierzył podróżnego takim spojrzeniem, jakby go uważał za niepoczytalnego.

– A jednak jest tak. Ślady są tutaj. Trzeba tylko mieć oczy. Przypomnij sobie hedża, którego zastrzeliłem!

– Cóż on ma wspólnego z darb i ethar?

– Bardzo wiele, bo w pewnych warunkach mógł wskazywać na nasz trop. Czy widziałeś go, zanim padł od mej kuli?

– Tak, ta para ptaków leciała za nami już od rana. Gdy zaś spoczywaliśmy w skałach, krążyła ciągle nad nami. Jeśli hedż nie ma innego pożywienia, trzyma się wielbłądów, ażeby zaspokoić głód tym, co jeźdźcy porzucą. Czyha także na ptaki bąkojady, które ciągną za karawaną, ażeby zjadać owady osiadające zwierzęta.

– Przyznajesz zatem, że w miejscu, nad którym hedż się unosi, znajduje się karawana?

– Tak.

– Tam za nami leci druga para, do której przyłączyła się owdowiała samica. Widzisz?

Szejch spojrzał wstecz. Jego wprawnych, bystrych oczu nie mogły ujść ptaki.

– Widzę! – odrzekł.

– Tam pewnie jest karawana?

– Prawdopodobnie.

– Mimo, że nie znajdujemy się na właściwej drodze, jak sam powiedziałeś. Ci ludzie jadą naszym śladem.

– Może nie znają drogi i trzymają się naszego tropu.

– Każdą karawanę prowadzi szejch el dżemali, a oprócz niego inni ludzie, znający drogę.

– I najlepszy kabir może zabłądzić!

– W wielkiej Saharze, ale nie tutaj, na południe od Dar Fur, gdzie właściwie nie ma prawdziwej pustyni. Szejch karawany idącej za nami zna drogę tak samo dobrze jak ty. Musi ją znać. Jeśli mimo to zboczył z drogi, by zdążać za nami, to nosi się z jakimiś określonymi zamiarami względem nas.

– Zamiarami? Effendi, co za myśl! Nie sądzisz chyba, żeby ci ludzie należeli do...

Nie wymówił słowa dalszego i z trudem ukrył zakłopotanie.

– Do gum chciałeś powiedzieć – skończył obcy. – Mnie się to właśnie zdaje.

– Allah kerim – Bóg jest łaskaw! Co za myśl, effendi! W tych stronach nie grasuje gum. Na północ od Dar Fur czasem się pokazuje.

– Ja nie dowierzam tym ludziom! Dlaczego idą za nami?

– Idą za nami, lecz nas nie ścigają. Może skłonił ich do tego ten sam cel co nas.

– Żeby skrócić drogę? To może być.

– To nie tylko może być, lecz tak jest na pewno. Moje serce wolne od obaw. Znam te strony i wiem, że w nich tak bezpiecznie jak na łonie Proroka, któremu niech Allah błogosławi!

Obcy spojrzał na szejcha badawczym wzrokiem. Temu nie podobało się to widocznie, bo zapytał:

– Czemu patrzysz tak na mnie?

– Żeby czytać w twej duszy.

– I widzisz tam oczywiście prawdę?

– Nie.

– Allah! A cóż? Kłamstwo?

– Tak.

Na to porwał szejch za nóż tkwiący mu za pasem i zawołał:

– Czy wiesz, że wymówiłeś obelgę? Tego prawy Ben Arab nie zniesie!

Twarz obcego przybrała nagle całkiem inny wyraz. Wydało się, że rysy jego zaostrzyły się i naprężyły. Dumny uśmiech przemknął po jego pięknym obliczu.

– Zostaw nóż za pasem – rzekł tonem lekceważącym – bo mnie nie znasz! Nie cierpię, jeśli ktoś mówi o obeldze z ręką na nożu. Pokaż ostrze, a wystrzelam was wszystkich w jednej minucie!

Szejch odjął rękę od pasa. Był zarówno zły jak zakłopotany.

– Czy mam pozwolić na to, żebyś mnie pomawiał o kłamstwo? – zapytał z wyrzutem.

– Tak, bo ja powiedziałem prawdę. Najpierw zaniepokoiła mnie karawana idąca za nami, a teraz tobie nie dowierzam.

– Dlaczego?

– Bo jeśli to jest gum, to ty bronisz jej przede mną i starasz się mnie uśpić.

– Allah yah fedak – niech cię Bóg broni, bo myśli twoje błądzą! Co mnie ci ludzie za nami obchodzą?

– Bardzo wiele, jak się zdaje, bo nie usiłowałbyś rozpraszać kłamstwem moich wątpliwości co do ich zamiarów.

– Zapewniam cię, że nie poczuwam się do żadnego kłamstwa!

– Nie? Czyż nie powiedziałeś, że w tych stronach jest tak bezpiecznie jak na łonie Proroka?

– Powiedziałem, bo tak jest rzeczywiście.

– Mówisz to mnie, bo wiesz, że jestem tu obcy. Jesteś pewien, że nie znam stosunków w tym kraju. Prawda! Nie znam dróg, chociaż przy pomocy map swoich znalazłbym je i bez ciebie, ale inne rzeczy znam z pewnością lepiej od ciebie. W mojej ojczyźnie są książki i obrazy przedstawiające wszystkie kraje i narody świata. Z nich poznajemy ludy lepiej aniżeli ci, którzy do nich należą. Wiem na przykład dokładnie, że tu wcale nie jest tak bezpiecznie jak na łonie Proroka. Tu wiele krwi popłynęło. Tu, gdzie jesteśmy, walczyli z sobą Nuerowie, Szillukowie i ludy Denka. Tu potykali się Dżurowie i Luowie, Tuicze i Barowie, Eliabowie i Kieczowie, Abgalangowie, Agerowie, Abugowie i Dongole, mordowali się wzajemnie, ranili, a nawet pożerali.

Szejch osłupiał ze zdumienia.

– Effendi! – zawołał ze swojego wielbłąda. – Ty to wszystko wiesz i znasz te wszystkie narody?

– Tak, w każdym razie lepiej od ciebie! Wiem, że tu właśnie, którędy teraz jedziemy, wlecze się czasem nocą okropna gazua, ażeby ujść baszy, który w Faszodzie wyłapuje łowców niewolników. Niejeden czarny biedak padł tu ze znużenia, a cios lub kula zamknęły mu usta raz na zawsze. Nad Mokren el Bohur wyładowuje się tych biedaków z okrętów i prowadzi potem w poprzek przez ląd, ażeby ich powyżej Faszody wsadzić znowu na statki, a następnie sprzedać w Chartumie. Niejeden westchnął tu po raz ostatni, niejeden straszny okrzyk przerwał ciszę nocną. A ty porównujesz te strony z łonem Proroka? Czy można popełnić większe kłamstwo?

Szejch spojrzał przed siebie ponuro. Czuł, że został pobity, lecz nie mógł się przyznać do tego. Odpowiedział więc po chwili:

– Nie myślałem o gazui, effendi. Myślałem tylko o tobie i twoim bezpieczeństwie. Jesteś pod naszą opieką, a ja chciałbym widzieć tego, kto by się ośmielił włos ci zerwać z głowy!

– Nie zapalaj się! Ja patrzę jasno i wiem dobrze, co mam myśleć. Nie mów o opiece! Wynająłem was, żebyście moje rzeczy przewieźli do Faszody na swoich wielbłądach, ale na waszą opiekę nie liczyłem. Wam bardziej ona potrzebna aniżeli mnie!

– Nam?

– Tak. Czy policzyłeś tych Murzynów Szilluków, których twoi współplemieńcy porwali tu i zawlekli do Dar Fur jako niewolników? Czy z tego powodu nie panuje między wami a nimi nienasycona nienawiść, krwawa zemsta? Czy nie znajdujemy się teraz w kraju Szilluków, którzy na wasz widok napadliby na was z pewnością? Czemu opuściliście drogę karawanową i zaprowadziliście mnie w te puste strony? Czy po to, ażeby skrócić drogę, jak przedtem wspominałeś? Nie! Chcecie nie spotkać Szilluków. A może jeszcze inny powód skłonił was do tego.

– Jaki? – zapytał szejch półgębkiem, widząc, że go przejrzano.

– Postanowiliście mnie tutaj zabić.

– Allah, Wallah, Tallah! Co za myśli odzywają się w twojej duszy!

– Sam jesteś temu winien. Pomyśl o karawanie, która dąży za nami! Może to gum, która ma napaść na mnie. Zachciewa się wam mojego mienia, któregobyście nie dostali, dopóki ja żyję. Na swoim terytorium nie możecie mi życia odebrać, bo pociągnięto by was za to z pewnością do odpowiedzialności. Prowadzicie więc mnie bezdrożem do Bir Aslan. Tam będziecie usiłowali dokonać zbrodni, żeby żaden świadek nie zdradził mordercy. Jeśliby się potem znalazły moje zwłoki, to winę morderstwa będzie można zrzucić na Szilluków, bo na ich terenie spełniono morderstwo. W ten sposób odnieślibyście podwójną korzyść: zrabowalibyście moje mienie i wywarli zemstę nad Szillukami.

Obcy powiedział to tak swobodnym a nawet przyjaznym tonem, jak gdyby szło o rzecz zwykłą, przyjemną. Słowa jego wywarły na Arabach ogromne wrażenie. Porwać za broń nie śmieli. Czym bowiem były ich długie flinty wobec jego broni? Pod tym względem miał sam jeden nad nimi przewagę. Ale musieli coś zrobić, ażeby okazać, że niesłusznie dotknął ich swoim oskarżeniem. Zatrzymali więc wielbłądy i oświadczyli, że nie postąpią ani kroku dalej, lecz złożą pakunki i powrócą do domu.

Obcy zaśmiał się głośno.

– Tego nie zrobicie! – rzekł. – Chcecie wracać bez wody? Wszak musicie bezwarunkowo dotrzeć do studni lwa. Zresztą naumyślnie nie zapłaciłem wam z góry. Dam wam pieniądze dopiero w Faszodzie, a jeśli mnie tam nie zaprowadzicie, nie dostaniecie ani piastra. Co do moich podejrzeń, to wyjawiłem wam je otwarcie, by wam dowieść, że was się nie boję. Miałem już do czynienia z ludźmi o wiele gorszymi od was. Zresztą nic wam nie można zarzucić, prócz tego, że mnie nie znacie. Jeśli mój domysł okaże się fałszywy, to poproszę was o przebaczenie, a w uznaniu waszych dobrych chęci każę w Faszodzie zarznąć wołu i rozdzielę tylko pomiędzy was; do wynagrodzenia zaś umówionego za wasze usługi dodam bakszysz, którego będziecie mogli użyć jako ozdoby dla waszych żon i córek.

Były to dla Arabów, jak na tameczne stosunki, bardzo dobre widoki, lecz nie usunęły ich gniewu, chociaż na razie udali, że odprowadzą go dalej, jeśli porzuci swoje podejrzenia i dotrzyma przyrzeczenia. On przystał na to, lecz dowiódł już w następnej chwili, że jego nieufność trwa dalej, gdyż odtąd jechał ostatni w szeregu, gdy dotychczas pozostawał z szejchem na przodzie.

Arabowie udali, że na to nie zważają, lecz gdy ruszyli w dalszą drogę, zaczął szejch po pewnym czasie zachowywać się tak, jakby jadącemu obok siebie Homrowi pokazywał drogę. Wyciągał rękę naprzód i wstecz, na prawo i na lewo i mówił przy tym zawziętym tonem:

– Ten pies jest o wiele sprytniejszy, aniżeli wygląda. Zna ten cały kraj, jego mieszkańców i wie, co się tu dawniej stało.

– I odgadł dokładnie wszystko, co zamierzamy – dodał zagadnięty. – Niech go zatem piorun porwie za czuprynę!

– Ja sam uczyniłbym to najchętniej!

– Któż ci przeszkadza?

– Broń jego.

– Czy nie mógłby jeden z nas pozostać w tyle i wpakować mu kulę w samo serce?

– Spróbuj! To byłoby najlepsze. Nie potrzebowalibyśmy czekać aż do rana, ani dzielić się łupem z Abu el Motem. Trupa porzucilibyśmy tutaj, pojechalibyśmy do studni napełnić wory i wrócilibyśmy nocą. Jutro bylibyśmy już daleko i nikt by nie wiedział, czyja kula ugodziła tego psa.

– Mam go zastrzelić?

– Nie chciałem, żeby zginął z rąk naszych, ale skoro już okrył nasze twarze rumieńcem wstydu, to niech zginie od twojej kuli!

– Co za to dostanę?

– Złoty łańcuch od jego zegarka.

– Oprócz udziału w zdobyczy, który na mnie przypadnie?

– Naturalnie.

– To niech się stanie. Wypalę ze strzelby tak blisko niego, że mu kula przez pierś przejdzie! Zatrzymał swego wielbłąda, zsiadł i zaczął coś poprawiać przy gurcie. Towarzysze pojechali dalej obok niego, tylko obcy stanął przy nim i rzekł głosem uprzejmym:

– Powinien byś o tym pamiętać, że takie rzeczy robi się zawsze przed wyruszeniem w drogę. Zsiadając w niewłaściwej porze, zmniejszasz pośpiech całej karawany. Zdążaj więc szybko za nami, gdy będziesz gotów. Twój tifenk dostał się prawie całkiem pod wielbłąda i mógłby się złamać. Wolę go wziąć z sobą.

Sięgnął z wysokiego siedzenia metrekiem na dół, wsunął go pod rzemień strzelby wiszącej na kuli u siodła i podniósł ją do siebie. Następnie pojechał dalej z uśmiechem na ustach.

Arab niezmiernie się rozczarował. Strzelby nie było, a pistoletu nie miał. Napaść z wysokiego siedzenia, z nożem w ręku, było niepodobieństwem.

– Czy ten syn i wnuk szatana przeczuł to! – pomyślał, zgrzytając zębami. – Ta próba się nie udała, ale wnet noc zapadnie i wtedy on nie zobaczy, jak się będzie mierzyć do niego. Będę mógł go zastrzelić, zanim dojedziemy do studni.

Wsiadłszy na siodło, ruszył prędko za towarzyszami. Gdy przejeżdżał obok obcego, podał mu ten strzelbę, mówiąc:

– Kamień ognisty rozbił się i wypadł. Dzisiaj nie będziesz mógł strzelać, ale jutro dam ci nowy. Mam kilka w swoich pakunkach.

Rozdział II

Dżelaba

Jasne było, że obcy odśrubował krzesiwo. Szejch poznał znowu, że go przejrzano. Rozzłoszczony do najwyższego stopnia myślał albo sam poczęstować giaura kulą, albo kazać to zrobić jednemu z towarzyszy. Obcy zaś jechał z tyłu z twarzą najobojętniejszą, strzelbę jednak, która przedtem wisiała na kuli, trzymał w ręce gotową do strzału i bystrym okiem śledził ruchy karawany.

Czas upływał, a kraj robił się pagórkowaty. Długi, choć niewysoki, łańcuch gór ciągnął się z północy na południe, urozmaicając do pewnego stopnia krajobraz. Gdy ten łańcuch gór przebyli, wyjechali znowu na równinę, gdzie skąpo rosła trawa spalona teraz żarem słońca. Słońce chyliło się coraz to bardziej ku zachodowi. Gdy go dosięgło, zatrzymał szejch swego wielbłąda i zawołał jak muezin:

– Rai es salah – do modlitwy! Słońce tonie już w morzu piasku. Nadszedł czas mogrebu!

Wszyscy zsiedli i zaczęli się modlić w opisany już sposób. Muzułmanin obowiązany jest modlić się pięć razy na dzień i umyć się przy tym, czy znajduje się w domu, czy gdziekolwiek. Są to modlitwy: el fagr O wschodzie słońca; el degri w południe; el asr w trzy godziny potem; el mogreb o zachodzie słońca, wreszcie el aszia w godzinę potem.

Rozumie się, że tych pór nie przestrzega się wszędzie surowo, a im dalej na wschód przeciska się kultura zachodnia, tym trudniej muzułmaninowi dochować religijnych przepisów.

Po odmówieniu Fathy wsiedli wszyscy znowu na siodła i ruszyli w dalszą drogę. Obcy nie zsiadał wcale, bo nie można było żądać od niego, ażeby brał udział w ich modlitwach albo na sposób europejski okazywał swój szacunek przez odkrycie głowy. Byłby się tym zniesławił, gdyż mahometanin uważa za hańbę pokazywać obnażoną głowę. Tylko mezaiji ma prawo oglądać nabożne, gładko ogolone głowy, na których zostaje tylko środkowy kosmyk włosów. Kosmyk ten bardzo jest muzułmaninowi potrzebny. Gdyby bowiem po śmierci potknął się na ścieżce wiodącej do raju, tak wąskiej jak ostrze brzytwy, Anioł Gabriel pochwyci go za ten lok, zatrzyma i nie pozwoli mu spaść do piekła.

Gdy na południu słońce zajdzie za widnokrąg, zapada noc bardzo szybko. Zmierzchu, takiego jak u nas, tam nie ma. To też Abu l’arba ijun, Ojciec czworga oczu, naglił teraz Arabów do większego pośpiechu. Nie ujechali jeszcze daleko, kiedy ujrzeli mały orszak jeźdźców poruszający się od północy pod ostrym kątem do ich kierunku. Była to dżelaba, czyli karawana handlowa w najskromniejszym, najuboższym rodzaju.

Ośmiu ludzi, z których się składała, nie jechało na dumnych rumakach lub na długonogich hedżinach, a chociażby na zwykłych, ordynarnych wielbłądach jucznych, lecz wisieli w rozmaitych, niezbyt zgrabnych postawach na tych zwierzętach, których wizerunki, malowane na drewnianych tabliczkach, wieszano dawniej na szyi leniwym uczniom – na osłach.

Orszak nie był zatem podobny do wielkich karawan, liczących kilkaset wielbłądów i łączących państwa śródziemnomorskie z wielkimi oazami Sahary. Była to prawdziwie sudańska dżelaba, której widok budzi raczej litość. Karawany takie tworzą się w sposób następujący: Sudańczyk nie jest przyjacielem pracy i wysiłku. Skoro tylko zarobi jaką marną sumkę jako majtek, służący lub w inny łatwy sposób, zostaje handlowcem, bo ten piękny zawód podoba mu się najbardziej. Na to trzeba zakupić osła, co pochłania tylko część kapitału. Następnie nabywa się na towary dwa skórzane wory, zwane gurab, które się zawiesza w podróży po obu stronach siodła. W końcu zakupuje się towary najbardziej poszukiwane w kraju. Kupując i sprzedając te towary, ma handlarz zostać milionerem. Towarami tymi są: znane w tych okolicach czernidło na oczy, małe kawałki łoju wołowego, którym sudański elegant wysmarowuje swoją postać adonisową, ażeby świetnie wyglądała; równie małe kostki soli, które w krajach jej pozbawionych są bardzo pożądane i dobrze opłacane; kilka szpilek do włosów, największy skarb Murzynek; wonne artykuliki, których zapach zmusiłby nas do zatkania nosa; a przede wszystkim kilkanaście łokci bawełnianej materii uchodzącej na południu wprost za pieniądz. Im mniej się płaci, tym mniejszy kawałek materii się odcina.

W celu obrony tego sklepu uniwersalnego, jako też pełnego nadziei jego właściciela, kupuje się jakąś okropną broń: szablę bez ostrza; stary, bardzo szeroki pistolet zapałowy, w którym w komórce tandeciarza mieszkały myszy i figlarnie wyzierały przez dziurkę zapału; albo morderczą maszynę podobną do strzelby, posiadającą obok innych tę zaletę, że nie wypali, choćby ją do samego wierzchu napełniono prochem i włożono do rozpalonego pieca. Oczywiście w ogniu zachowuje się tak nie tylko sam przyrząd, lecz także proch. Broń tę uważa właściciel za bardzo cenną. Nie używa jej jednak w rzeczywistości. Bywa on zwykle zwolennikiem teorii odstraszania i życzy sobie, ażeby nieprzyjaciel już na widok tych niebezpiecznych przyrządów uciekał, a jeżeli to nie następuje, wówczas sam zmyka. Takie starcia zdarzają się w dziewięćdziesięciu dziewięciu wypadkach na sto.

Gdy się dżelabi, handlarz, we wszystko zaopatrzy, mógłby już rozpocząć podróż. Lecz żeby się sam puścił w daleki, niedobry świat, to ani mu przez myśl nie przejdzie. Zaczyna szukać podobnych sobie serc i dusz, które też bez trudu znajduje. Niebawem zbiera się pięciu, ośmiu, nawet dziesięciu takich przyszłych radców komercjalnych, a każdy ma osła. I to jeszcze jakiego! Ponieważ musiały być tanie, przeto każdy jest w jakiś sposób uszkodzony. Jednemu brak ucha, drugiemu ogona, trzeciego szczury nadgryzły, a czwarty urodził się ślepy. Te braki zewnętrzne wynagradzają jednak wewnętrzne zalety duszy i charakteru, zdolne doprowadzić właściciela do wściekłości. Mimo to jest on dumny ze swojego wierzchowca i obdarza go najpochlebniejszymi pochwałami, a jeszcze częściej kijami.

Przed rozpoczęciem podróży udają się handlarze do najsłynniejszych fukara i proszą ich o cudotwórcze amulety. Świat jest niedobry, a wszędzie pełno złych duchów, trzeba więc pierś i ręce obwiesić amuletami, ażeby móc spokojnie patrzeć w oczy niebezpieczeństwom, a w odpowiedniej chwili odwrócić się od nich plecami.

Potem wkłada się obie sakwy na osła. Dżelabi bierze do ręki tęgi kij, ażeby móc czasem osłowi dać zachęcający znak i wsiada. Miecz lub pistolet przywiązuje do pasa wielbłądzim rzemieniem, po czym imponujący orszak wyrusza, a wszyscy przyjaciele i krewni odprowadzają go aż za wieś.

Łzy płyną i serca tają. Be ism lillahi – w imię Allaha! – rozbrzmiewają wśród szlochań życzenia. Orszak zatrzymuje się dziesięć i sto razy, bo tutaj zacukał się osioł i zrzucił jeźdźca z ładunkiem, tam drugi tarza się w głębokim błocie, by się uwolnić od ciężaru, a trzeci zaparł się wszystkimi czterema nogami, wrzeszczy jak na rożnie i nie daje się ruszyć z miejsca ani pieszczotami, ani biciem. Dopiero gdy dziesięciu krewnych zaprzęgnie się z przodu, by osła za pysk pociągnąć, a dziesięciu przyjaciół pomoże z tyłu, popychając go w okolicy ogona i pocąc się bez miary, wydostaje się dżelaba na właściwą drogę, wyrusza, potykając się, skacząc, pędząc, wrzeszcząc, wyjąc i klnąc swoje szczęście.

Od czasu do czasu dżelaba się rozdziela, by się w pewnych miejscach znowu połączyć. Robi wspaniałe interesy, przeżywa nadzwyczajne przygody, niejeden handlarz ginie, a inni mnożą dzięki chytrości i wytrwałości mały kapitał zakładowy i rzeczywiście się wzbogacają.

Niejeden dżelabi zapuści się głęboko w Sudan i wraca dopiero w kilka lat jako zamożny już człowiek. Niejeden z nich był przedtem może poważanym urzędnikiem i musiał chwycić się osła, ażeby potem zginąć na febrę w bagnistym kraju albo gdzie indziej z głodu.

Taką dżelabę spotkała teraz nasza karawana. Była ona Arabom bardzo nie na rękę, a szejch mruknął nawet przez zęby jakieś przekleństwo. Ale obcemu przyszli ci ludzie w porę. Podjechał ku nim, pozdrowił ich przyjaźnie i zapytał:

– Dokąd śpieszycie? Słońce zapadło! Czy nie rozbijecie obozu?

Ludzie ci byli bardzo nędznie odziani. Większość miała tylko fartuchy na biodrach, lecz wszyscy byli dobrej myśli, widocznie poszły im interesy korzystnie. Nie wszyscy należeli do jednej rasy, kilku między nimi było Czarnych. Na przedzie jechał cienki, ospowaty człowiek, z wąsem o kilkunastu zaledwie włosach. Miał na sobie tylko spodnie, a przez nagie plecy przewiesił na rzemieniu olbrzymią strzelbę. Nakrycie głowy uważał za rzecz zbyteczną, grube i gęste włosy zwisały mu aż na plecy. Podobny był zresztą do słowackich blacharzy i druciarzy, którzy u nas chodzą po kraju. On to zabrał głos w odpowiedzi:

– Przybywamy z Dar Takala i zdążamy doFaszody.

– Chcecie już dzisiaj tam się dostać?

– Nie, dopiero jutro. Przenocujemy nad Bir Aslan.

– My tak samo. Możemy więc sobie towarzyszyć.

– Panie! Jak moglibyśmy my, biedni dżelabowie, ośmielić się pić tchnienie twego oddechu? Rozbijemy obóz z daleka od was. Pozwolisz tylko, że weźmiemy trochę wody dla siebie i naszych zwierząt!

– Wszyscy ludzie są równi wobec Allaha. Będziecie spali z nami, bo ja tak sobie życzę.

Powiedział to głosem stanowczym, lecz dżelabi zapytał mimo to:

– Panie, prawda, że ty żartujesz?

– Nie. Mówię poważnie i chętnie was witam.

– A twoi ludzie?

– A oni czemużby nie?

– Jesteście Ben Arab. Czy wolno zapytać, z którego szczepu?

– Z Homrów.

– Allah kehrim! Bóg jest łaskaw, ale to nie są Homrowie. Pozwól nam pozostać z daleka od was.

– Czemu?

– Bo nie możemy wam ufać.

Uważał obcego za Homra, za dowódcę karawany. Tym większym też dowodem odwagi jego było to, że mówił tak otwarcie. Europejczyk zapytał:

– Czy uważasz nas za złodziei?

– Homrowie są nieprzyjaciółmi Szilluków, do których należą te strony – rzekł dżelabi wymijająco. – Łatwo może przyjść do walki! Dlatego wolimy trzymać się z daleka od was.

– Sercu twemu brak widocznie odwagi. Jak się nazywasz?

Mały podniósł się w siodle i odparł:

– Czy ja się obawiam, to cię nic nie obchodzi! Jeśli chcesz poznać moje imię, to zsiądź i wyrób sobie o nim pojęcie!

Odrzucił strzelbę i dobył noża. Homrowie pojechali dalej, a dżelaba zatrzymała się na miejscu. Za mówcą stał taki sam mały człowiek, który przeczuwał może, że scena źle się skończy. Chcąc temu zapobiec, rzekł:

– Wybacz, panie! On ma zawsze tak wielkie usta, a jednak jest tylko małym człowiekiem, który nic nie rozumie. My nazywamy go Ibn el dżidri albo Abu el hadaszt szarin.

– Skąd ta druga nazwa? – zapytał obcy.

– Ponieważ wąs jego składa się tylko z jedenastu włosów, z sześciu po prawej, a pięciu po lewej stronie. Mimo to jest on bardzo dumny ze swego wąsa i pielęgnuje go tak starannie, jak Murzynka swój ogród.

Chciał groźny zatarg sprowadzić na tony wesołe, lecz źle na tym wyszedł, bo kolega krzyknął do niego gniewnie:

– Mój wąs wart sto razy więcej niż twoja cała głowa. To ty masz wielką gębę! Chełpisz się swoim rodem, ale w to nikt nie wierzy!

Ta obraza wyprowadziła znów drugiego z równowagi.

– Co ty wiesz o moim rodzie? – ofuknął go – Jak brzmi moje imię, a jak twoje? – A zwróciwszy się do obcego, dodał: – Panie, pozwól, że ci powiem, jak się nazywam. Jestem hadżi Ali ben hadżi Ishak al Farezi ibn hadżi Otaiba abu l’Aszer ben hadżi Marwan Omar el Gandezi Hafid Jakub abd’ Allah el Sandżaki.

Im dłuższe jest imię Araba, tern więcej on je sobie ceni. Pochodzenie od sławnych przodków stawia ponad wszystko. Dlatego to szereguje ich imiona do piątego i szóstego pokolenia wstecz i w ten sposób tworzy olbrzymiego węża, z którego Europejczyk śmieje się w duszy.

Hadżi Ali spojrzał na obcego pełen oczekiwania, jakie wrażenie wywrze na nim to słynne nazwisko.

– Nazywasz się więc hadżi Ali? – zapytał Ojciec czworga oczu. – Ojcem twoim był Ishak al Farezi?

– Tak. Czy o nim słyszałeś?

– Nie, ale dziad twój nazywał się hadżi Otaiba abu’l Aszer?

– Tak jest. A ten ci znany?

– Także nie. Twój pradziad zwał się hadżi Marwan Omar el Gandezi?

– Tak jest. O nim pewnie coś wiesz?

– Niestety nie! On był wnukiem i potomkiem Jakuba abd’ Allah el Sandżakiego, czyli chorążego.

– Tak. Jakub abd’ Allah nosił sandżak Proroka do boju. Czy znasz go panie?

– Czytałem tylko o nim. Był podobno odważnym wojownikiem.

– To był bohater, o którym dziś jeszcze pieśni opowiadają! – potwierdził Ali z dumą.

– Ale nie jest twoim przodkiem! – wtrącił pierwszy dżelabi. – Przywłaszczyłeś go sobie bezprawnie!

– Nie wyjeżdżaj z tym zarzutem, bo ja chyba wiem lepiej od ciebie, od kogo pochodzę!

– Tak samo niesłusznie nazywasz się hadżim. Kto utrzymuje, że jest hadżim, ten musiał być w Mekce podczas pielgrzymki. Ty tam nigdy nie byłeś.

– A ty byłeś?

– Nie, ale ja się tym nie chełpię i nie kłamię.

– Nie mógłbyś nawet tam być, bo jesteś chrześcijaninem, a chrześcijanom wstęp do Mekki wzbroniony pod karą śmierci.

– Jak to? Ty jesteś chrześcijaninem? – spytał obcy pierwszego dżelabiego.

– Tak, panie! – odrzekł zapytany. – Nie ukrywam tego, bo to grzech wypierać się swojej wiary. Jestem chrześcijaninem i zostanę nim do końca!

Aż dotychczas przysłuchiwał się obcy sporowi obydwu z wesołością w duszy. Zdawało się, że wezmą się za łby, a oni byli dobrymi przyjaciółmi. Teraz jednak spoważniał obcy nagle i z naciskiem w te słowa się odezwał:

– Słusznie czynisz. Chrześcijanin nie powinien dla żadnego powodu wypierać się swej wiary. Byłby to grzech przeciwko Duchowi Świętemu, o którym powiada Kitab el mukkadas, że nigdy nie będzie odpuszczony.

– Grzech przeciwko Duchowi Świętemu? – spytał dżelabi zdumiony. – Słyszałeś o tym?

– Tak jest.

– A pismo święte znasz także?

– Trochę.

– I jako muzułmanin radzisz mi trzymać się mojej wiary?

– Nie jestem muzułmanin, lecz także chrześcijanin.

– Także? Chyba koptyjski.

– Nie.

– A jaki? Byłbym nigdy nie uważał za możebne, ażeby Ben Homr był chrześcijaninem!

– Nie jestem Homrem, w ogóle nie jestem mieszkańcem Wschodu, lecz Europejczykiem.

– Mój Boże! Czy to być może? Ja także, ja także pochodzę z Europy!

– Z którego kraju?

– Z Węgier. Jestem Madziar i...

– O tym potem. Moi towarzysze wyprzedzili mnie znacznie, a ja mam wszelkie powody do tego, żeby im nie dowierzać. Muszę spieszyć za nimi. Wiedząc, że jestem Europejczykiem, zechcesz chyba teraz ze mną obozować?

– Z całego serca. Co za radość i rozkosz dla mnie, że cię tutaj spotkałem! Możemy pomówić o ojczyźnie. Jedźmy prędko, ażeby doścignąć Homrów i dostać się do studni!

Ruszyli naprzód tak szybko, jak tylko osły mogły nadążyć, a biegły dobrze. Te zwierzęta są na południu całkiem inne niż u nas. Osioł egipski niesie najtęższego człowieka przez długi czas tak, jakby nie dźwigał żadnego ciężaru. Toteż w kwadrans dopędzili Arabów, którzy nie powiedzieli do dżelabich ani słowa, ani głosu nie wydali na ich powitanie, albowiem obecność tych ośmiu ludzi uniemożliwiła im zastrzelenie obcego, jak to poprzednio postanowili.

Cicho jechano dalej, a mały Syn ospy nie próbował rozmawiać z Ojcem czworga oczu. Byłoby im się to nie udało, gdyż jeden z nich siedział na wysokim hedżinie, a drugi na małym ośle.

Gwiazdy równikowe ukazały się na niebie, a silny blask ich świecił prawie tak jasno jak księżyc, którego teraz nie było, gdyż znajdował się w fazie ukrycia.

Po jakimś czasie ujrzeli jakby wzgórze wznoszące się dość stromo, któremu światło gwiazd nadawało wyrazu upiornego.

– Tam jest Bir Aslan – rzekł Syn ospy. – Będziemy tam za pięć minut.

– Milcz, dżelabi! – ofuknął go szejch. – Kiedy tam będziesz, to od nas zależy. Nie zaprosiliśmy cię jeszcze do naszego towarzystwa!

– To zbyteczne. Idziemy bez zaproszenia.

– Jeśli my na to pozwolimy!

– Nie musicie nam pozwalać. Studnia jest dla wszystkich, a zresztą znajdujecie się w kraju nieprzyjacielskim.

– Allah iharkilik! Niech cię Bóg spali! – mruknął Homr, lecz nie powiedział nic więcej.

Dżelabi nie był widocznie z natury bojaźliwy. Odkąd zaś wiedział, że ten, którego uważał za arabskiego szejcha, jest europejskim chrześcijaninem, postanowił tym bardziej nie pozwolić Arabom na rozporządzanie swoją osobą.

Rozdział III

Nad źródłem lwa

Karawana przybyła pod skałę, u której stóp znajdowała się woda. Nie była to woda płynąca, lecz sadzawka otoczona krzakami mimozy i podsycana przez niewidzialne źródło. Wszyscy pozsiadali. Gdy jedni poili rozkiełzane zwierzęta, drudzy zbierali suche gałęzie na ognisko. Gdy rozpalono ogień, usiedli Homrowie dokoła niego tak, że nie zostawili dla dżelabich miejsca. Syn ospy nie rzekł na to ani słowa, lecz naniósł drzewa na drugą stronę wody, rozniecił ogień i zawołał do Ojca czworga oczu:

– Teraz postanów, czy wolisz siedzieć z nimi, czy z nami!

– Z wami – odpowiedział obcy. – Weźcie tam moją torbę, w której znajduje się żywność! Uważam was za moich gości. Możemy zjeść wszystko, bo jutro już będziemy w Faszodzie.

– On się myli! – szepnął szejch do swoich ludzi. – Gardzi nami i woli te prosiaki. Udawajmy, że na to nie zważamy, ale o świcie będzie on wył w dżehennie. Niech się teraz naje ostatni raz w życiu!

Wydobył także swoje zapasy: suszone mięso i placki kukurydziane, do czego zaczerpnięto wody ze studni.

Tymczasem obcy zbadał otoczenie studni. Na równinie, w zupełnym odosobnieniu, stała niewielka góra, pokryta dzięki oparom wody trawą. Po stronie północnej i zachodniej nie było zarośli, ale na wschodniej i południowej wspinały się mimozy nieco w górę po zwietrzałej skale. Ludzi nie było widać, a okolica wydawała się zupełnie bezpieczna, nawet przed dzikimi zwierzętami, o ile duch pana z grubą głową nie grasował tam nocną porą.

Gdy obcy wrócił do źródła, napiły się już były wielbłądy i osły do syta i obskubywały młode gałązki mimozy. Obcy kazał wszystkie swoje pakunki przenieść do drugiego ogniska i ułożył je pod skałą tak, żeby je wciąż mógł mieć na oku.

Syn ospy otworzył torbę, rozłożył przed sobą jej zawartość i znalazł chleb, daktyle i kilka pantarek, które Ojciec czworga oczu był zastrzelił.

W Sudanie całe szczepy nie jadają wcale ptaków, ale dżelabowie nie gardzili dobrym drobiem. Oskubali pantarki, wypatroszyli, pokrajali mięso na małe kawałki i powbijawszy je na końce gałęzi, zaczęli piec. Mięso przyrządzone w ten sposób i w tym kształcie nazywa się kebab.

Podczas tego pytał Syn ospy obcego o rzeczy, na których mu zależało. W drodze milczał z konieczności, ale teraz, gdy obcy siadł obok niego, odezwał się po arabsku:

– Czy wolno wiedzieć, panie, z którego kraju pochodzisz?

– Powiedz mi najpierw ty, z których stron Węgier jesteś?

– Jestem Madziar z Nagy Mihàly koło Ungvàru.

– Stamtąd? To nie jesteś Madziar, lecz Słowak.

– Ty znasz moje strony ojczyste? Byłeś tam?

– Tak.

– Mówisz może po węgiersku albo po słowacku?

– Oba języki są mi obce. Nie mogę więc z tobą rozmawiać ani w jednym, ani w drugim. Skąd wziąłeś się w Afryce, w Egipcie, a nawet w Sudanie?

– Przez mego pana.

– Kto to był?

– Mateusz Wagner, Węgier z komitatu eisenstadzkiego.

– Znam go, choć nie osobiście. On wiele przeżył. Był w Egipcie, Arabii, Abisynii; towarzyszył księciu gotajskiemu; objechał potem cały wschodni Sudan i umarł mniej więcej przed rokiem, zdaje mi się, w Chartumie.

– Tak, panie, znasz wszystkie koleje jego życia. Ostatnio był w Kordofanie, gdzie handlował strusimi piórami. Gdyśmy stamtąd wrócili, musieliśmy się rozstać. On umarł, a na mnie zaczęły się walić nieszczęścia tak, że w końcu obrałem sobie zawód dżelabiego.

– Sprzyjało ci w tym szczęście?

– Co ty nazywasz szczęściem? Przed sześciu miesiącami zacząłem od pięciu talarów Marii Teresy, a to, co teraz posiadam, warte jest trzydzieści. Z tym nie zostanę wielkim wezyrem.

– Allah nie dał ci też na to rozumu – wtrącił drugi dżelabi.

– Milcz Abu dihku! – huknął nań Słowak. – Mnie Allah wyposażył w przymioty, potrzebne do uzyskania tego wysokiego stanowiska, ale ty nie mógłbyś być nawet hamalem, pomimo swego fałszywego rodowodu.

– Rodowód mój jest prawdziwy, niefałszowany. We mnie płynie krew chorążego Proroka. Posłuchaj, jak się nazywam! Czy ci przypomnieć?

– Na Allaha, nie! Trąbisz to tak nieustannie, że wszystkie ptaki Sudanu umieją to gwizdać!

– Wolno mi, bo to sławne nazwisko. Wysłuchaj go i dowiedz się, co uczynili moi przodkowie! A jak ty się nazywasz? Jakoś mi się to nie trzyma pamięci.

– Uszkár.

– Jak to brzmi po arabsku?

– Kelb.

– Co za imię! Jak może człowiek nosić imię tak pogardzanego zwierzęcia! Jak się nazywał twój ojciec?

– Także Uszkár albo Kelb.

– A dziadek?

– Tak samo.

– A reszta przodków?

– Nie inaczej.

– Allah! Co to za rodowód! Kelb ben Kelb ibn Kelb hafid Kelb, Kelb i nic tylko Kelb. Cud prawdziwy jeszcze, że nie szczekasz, lecz mówisz. Moje zaś imię brzmi: hadżi Ali ben hadżi Ishak al...

– Cicho, cicho, cicho! – zawołał Słowak, machając rękami, jakby chciał odpędzić od siebie to nieskończone nazwisko. – Nie chcę go słyszeć! Jeśli wlezie jak tasiemiec w moje wnętrzności, pożre mnie od środka. Co znaczy twoje imię wobec moich doświadczeń i wiadomości? Ty odziedziczyłeś swe imię bez zasługi od swoich przodków, a ja zdobyłem sam moje doświadczenia i wiadomości. Znam nawet mowę wszelkiej mądrości, łacinę! Nauczyłem się jej od mego pana.

– A ty wiedz – zawołał drugi, zapalając się – że ja znam wszystkie kraje i narody na ziemi, wszystkie miasta i wsi i umiem nazwać je po imieniu.

– A więc geografia jest twoją namiętnością. A gdzie się jej nauczyłeś?

– U mego wuja, który najpierw mieszkał w Stambule, a potem udał się do kraju Nemcze, do Lipsiku, gdzie na rogu ulicy przez wiele lat sprzedawał azal’l abiad. Tam zrobił się zamożny i wrócił do domu, by mnie o wszystkim pouczyć. Gdy skończyłem naukę, poszedłem do Egiptu jako asker, a stamtąd dostałem się aż do Sudanu.

– O ty ojcze śmiechu! – wybuchnął Słowak. – Jesteś dumny z tego, że twój wuj miód sprzedawał? Czy nauczył się w Lipsku po łacinie?

– Nauczył się wszystkiego, wszystkiego, czego tylko można, a ja od niego. Tylko Allah zna nazwy tych milionów miast i wsi, które znajdują się w mojej głowie. A ty nic nie wiesz! jesteś Synem ospy i Ojcem jedenastu włosów. Słyszałeś moje imię. Jak więc możesz nazywać mnie Ojcem śmiechu?

Rozgniewali się obydwaj i zaczęli sobie wzajemnie dokuczać, zwracając złośliwie uwagę na swoje słabe strony. Przezwiska, które sobie nadawali, były bardzo znaczące. Twarz Słowaka była wprost odrażająco ospowata; niszcząca ta choroba tylko cudem chyba oszczędziła tych niewiele cebulek włosowych, jakie mu jeszcze zostały. Miał oczywiście więcej niż jedenaście włosów w wąsie, ale nie więcej nad trzydzieści. Tak zaś kochał te nieregularnie rozdzielone na górnej wardze dowody męskości, że w każdej wolnej chwili zbierał je palcami i nadawał im kształtu prawdziwie węgierskich, wypomadowanych i skręconych jak druty wąsów.

Ojciec śmiechu zaś cierpiał na chorobę, która mu wykrzywiała twarz w regularnych odstępach czasu, a przy silniejszych wzruszeniach w okropny grymas. Był to kurcz mięśni twarzowych. Te skrzywienia nie wywoływały nigdy wyrazu poważnego. Gdy się ukazywały, można było myśleć, że Ali zaśmiewa się z czegoś na śmierć. Godne to potępienia naśmiewać się z ułomności fizycznych bliźniego, lecz rysy twarzy tego poczciwca, który nosił w głowie miliony miast i wsi, działały tak nieodparcie, że największy melancholik, a zarazem człowiek najbardziej uważający, musiał się śmiać pospołu z nim. On zaś lubił widzieć dokoła siebie wesołe twarze.

– Chociaż masz w głowie narody i wyspy całej ziemi, to przecież nie znasz ani jednego słowa łacińskiego – twierdził Słowak. – Panie, czy ty umiesz po łacinie?

– Trochę – potwierdził Ojciec czworga oczu.

– Gdzie się uczyłeś?

– W Lipsku.

– Ale nie na rogu ulicy, przy skrzynce z miodem?

– U profesorów.

– U profesorów! Masz więc studia?

– Tak.

– Jakie?

– Medycynę.

– Czyli jesteś doktorem?

– Właśnie. Byłem także przez trzy lata profesorem w jednej z europejskich medres.

Na to zerwał się Słowak i zawołał:

– Allah! To ra-is et tibb, a ja mówiłem do niego ty! Zaraz to naprawię. Będę odtąd bardziej uprzejmy względem pana.

– A ja skorzystam z tej uprzejmości i pozwolę sobie zapytać, czym był pański ojciec.

– Muzykantem.

– Na jakim grał instrumencie?

– Na klarnecie.

– A pan uczyłeś się także grać na klarnecie?

– Nie, moje usta nie nadawały się do tego.

– A jakie jest pańskie właściwe nazwisko?

– Uszkár István.

– Czyli Stefan Pudel, jeśli się nie mylę, bo przypadkiem znam ten wyraz. To niemiłe nazwisko tu w kraju mahometańskim, gdzie słowo pies uchodzi za największą obelgę. Źle pan zrobiłeś, tłumacząc swe nazwisko swemu towarzyszowi.

– Teraz widzę, że źle postąpiłem. Ale jak pan się nazywa, panie doktorze?

– Emil Szwarc. Studiuję tu faunę i florę krajową i chcę jak najwięcej preparatów zabrać z sobą do domu.

– Fauna i flora to wyrazy łacińskie, a ja umiem po łacinie. Uczyłem się u pana Wagnera. Fauna znaczy: roślina, a flora: bydlę.

– Albo odwrotnie – roześmiał się Szwarc.

– Słusznie! Może być i odwrotnie. Byłem długo w Sudanie i widziałem tam całą faunę i florę. Jeśli pan potrzebuje służącego, to ja zostałbym nim chętnie.

– Rzeczywiście?

– Tak, panie doktorze. Nie mam ochoty handlować w Sudanie i być dżelabim. Pomagałbym panu łaciną i przylepiałbym etykiety na pańskich preparatach.

– Propozycja pańska bardzo mi jest na rękę. Dlatego...

Doktor zamilkł. Z dala zaleciał głos, który od razu zajął uwagę wszystkich.

– Co to było? – zapytał Szwarc, zwracając się do dżelabich. – Chyba nie grzmoty! Teraz w gorącej porze roku burz nie ma.

– To nie był grzmot – odrzekł Słowak.

– A cóż?

– Aslan, pan trzód.

– Lew? A więc przecież są tutaj lwy!

– Tak się zdaje. Pan z grubą głową przyjdzie tu, bo spostrzegł nasze ognisko.

– Tak wcześnie? Ja sądziłem, że lew dopiero o północy lub później wychodzi z legowiska.

– Wychodzi wcześniej, gdy jest głodny.

Te pytania i odpowiedzi mówiono prawie głośno. Wtem nadbiegł szejch od drugiego ogniska i rzekł cichym i zalękłym tonem:

– Na Allaha! Nie mówcie tak donośnie, bo usłyszy i przyjdzie, a wtedy bylibyśmy zgubieni.

Zabrzmiał znów ten sam głos, przypominający turkot ciężkiego wozu jadącego po drewnianym moście. Wielbłądy zadrżały, a osły poczęły cisnąć się do siebie.

– To więc jest lew! – rzekł Szwarc raczej do siebie niż do nich. – Nareszcie słyszę głos jego na wolności.

– O, to nie jest jeszcze jego pełny, właściwy głos – odezwał się Słowak. – Lew dopiero próbuje swego głosu. Jest głodny i zły, na razie tylko mruczy.

– Czy słyszałeś go kiedy?

Mówiąc teraz dla wszystkich, używał doktor stosownie do arabskich zwyczajów, zaimka: ty.

– Słyszałem i widywałem nawet często.

– I nie napadł na ciebie nigdy?

– Nigdy mi nic nie zrobił. Dużo jest lwów bojaźliwych, a dumnych i śmiałych mało. Tchórze skradają się chyłkiem i dokonują rabunku tak cicho, że dopiero nad ranem widzi się zwłoki lub brak zwierzęcia. Lew śmiały natomiast wychodzi od razu głośno z legowiska. Zbliża się powoli do miejsca, które chce odwiedzić i ryczy od czasu do czasu. Przyznaje się od razu, że jest głodny, że idzie po łup i każdy może obliczyć dokładnie, kiedy on się zjawi. Takiego lwa żadne niebezpieczeństwo nie powstrzyma od wykonania napadu.

– Taki prawdopodobnie zapowiada teraz swe przybycie.

– Tak. Gdy znów zaryczy, usłyszymy, czy idzie do nas, czy też gdzie indziej.

Głos drapieżnika zabrzmiał po raz trzeci. Było to na pół mruczenie, a na pół wycie i pochodziło z bliższego miejsca. Homrowie przestraszeni przyszli teraz do drugiego ogniska.

– Idzie do nas, idzie naprawdę! – szepnął szejch głosem ochrypłym ze strachu.

– Pomyliłeś się zatem – odrzekł Szwarc – kiedy zapewniałeś, że przy tern źródle lwy się nigdy nie pokazują.

– Czy mogłem wiedzieć, że teraz tu przebywa? Pewnie od kilku dni dopiero tu zamieszkał. Gdybyśmy nie byli przyszli tu w ciemności, bylibyśmy zauważyli ślady łap jego. Ta studnia jest jego pójłem, bo stąd aż do rzeki nie ma innej wody.

– Obozuje więc w czystym polu?

– Nie, panie. O trzy kwadranse drogi stąd znajdują się zwały skalne, które sobie obrał za mieszkanie, bo z tamtej strony słychać głos jego. Widziałem już wiele lwów i wiem, jak się zbliżają. Ten idzie bardzo powoli, bo ogień go niepokoi. Za pół godziny będzie w pobliżu i okrąży nasz obóz.

– I dokona grabieży?

– Na pewno, effendi. Zapowiedział nam to głośno i słowa swego dotrzyma. Objuczmy więc czym prędzej zwierzęta i opuśćmy to miejsce!

– Mamy więc uciekać?

– Jak najprędzej!

– Czternastu ludzi przed jednym kotem?

– Effendi, to nie jest kot!

– To jest kot, chociaż bardzo wielki. Kto chce, może uciekać, ale wielbłądy zostaną tu, bo są przeze mnie wynajęte.

– Lew mi rozszarpie którego!

– To ja zapłacę.

– On może także mnie rozszarpać!

– W takim razie dziś jeszcze będziesz w raju Allaha. Ciesz się z tego!

– Ja chcę jeszcze żyć, dlatego pójdę!

– To się zabieraj. Zważ jednak, że oddalając się od ognisk, których lew się boi, narażasz się na większe niebezpieczeństwo. W ciemności nie rozpoznasz lwa, a on rzuci się na ciebie, kiedy nie będziesz tego przeczuwał.

– Allah, Allah! Mamy więc pozostać tutaj i czekać, dopóki kogo z nas nie porwie?

– Nie porwie nikogo, bo ja go zabiję.

– Ty? Nikt ci nie pomoże!

– Wcale tego nie żądam.

– Sam więc chcesz z nim się zmierzyć? Effendi, czy oszalałeś?

– Nie, kładłem już trupem zwierzęta równie groźne jak lew. Nie rozmawiałem z nim jeszcze, lecz on mi pozwoli pomówić z sobą. Postaram się przy tym, żeby wam nie zaszkodził.

W tej chwili lew znów się odezwał. Nie był to pomruk, lecz krótki wprawdzie, ale tak straszny głos, że słuchacze doznali wrażenia, jak gdyby im skóra od czaszki odstawała.

– Znowu się zbliżył! – jęczał szejch. – Odbył już połowę drogi. Za kwadrans będzie tutaj! O, moje wielbłądy! Moje piękne wielbłądy!

– Ty sam jesteś wielbłąd! Przygotujmy się szybko! Trzeba go zmusić, żeby zwrócił się tam, gdzie będę na niego czekał. Do wody nie pójdzie, musi więc zbliżyć się do nas z prawej lub z lewej strony, bo znajdujemy się ze zwierzętami pomiędzy skałą a wodą. Rozłóżcie tu szerzej ogień i podsyćcie bardziej, to tędy do nas nie wtargnie. Przywiążcie zwierzęta dobrze do gałęzi, żeby nie uciekły. Potem możecie się ukryć za pakunkami.

– A ty? Co ty uczynisz, panie? – zapytał Słowak.

– Przejdę na drugą stronę, zgaszę tam ogień, żeby lwa nie odstraszył i zaczekam.

– Sam jeden?

– Tak. Spodziewam się, że dam sobie radę bez waszej pomocy.

Doktor wydał te rozkazy ze spokojem i zimną krwią, jak podoficer uczący swoich ludzi na koszarowym dziedzińcu.

Arabowie i handlarze powiększyli czym prędzej ogień i przywiązali zwierzęta, po czym, z wyjątkiem Słowaka i Alego, wcisnęli się między pakunki. Dwaj wymienieni zostali przy Szwarcu, ażeby pomóc mu w zagaszeniu drugiego ogniska. Gdy się z tym uporali, odezwał się lew znowu, ale zupełnie inaczej.