Kobieta w bieli - Wilkie Collins - E-Book

Kobieta w bieli E-Book

Wilkie Collins

0,0

  • Herausgeber: SAGA Egmont
  • Kategorie: Krimi
  • Sprache: Polnisch
  • Veröffentlichungsjahr: 2022
Beschreibung

Gdyby nie jedno dziwne wydarzenie, ta relacja mogłaby potoczyć się zupełnie inaczej... Walter Hartright podczas wieczornego letniego spaceru spotyka kobietę ubraną na biało, która potrzebuje pomocy w dotarciu do Londynu. Młodzieniec spełnia jej prośbę. Po dotarciu na miejsce dowiaduje się, że pomagał uciekinierce ze szpitala psychiatrycznego. Następnego dnia wyjeżdża do Limmeridge House, gdzie uczy rysunku dwie młode dziewczyny. Laura do złudzenia przypomina kobietę w białym ubraniu. Jeden z pierwszych w historii literatury kryminałów, łączący elementy sensacji i romansu. Powieść epistolarna, w której tajemniczą historię poznajemy z wielu różnych perspektyw. Interesująca pozycja dla miłośników współczesnych książek detektywistycznych oraz filmów Alfreda Hitchcocka.-

Sie lesen das E-Book in den Legimi-Apps auf:

Android
iOS
von Legimi
zertifizierten E-Readern
Kindle™-E-Readern
(für ausgewählte Pakete)

Seitenzahl: 622

Das E-Book (TTS) können Sie hören im Abo „Legimi Premium” in Legimi-Apps auf:

Android
iOS
Bewertungen
0,0
0
0
0
0
0
Mehr Informationen
Mehr Informationen
Legimi prüft nicht, ob Rezensionen von Nutzern stammen, die den betreffenden Titel tatsächlich gekauft oder gelesen/gehört haben. Wir entfernen aber gefälschte Rezensionen.



Wilkie Collins

Kobieta w bieli

Tłumaczenie Eugenia Żmijewska

Saga

Kobieta w bieli

 

Tłumaczenie Eugenia Żmijewska

 

Tytuł oryginału The Woman in White

 

Język oryginału angielskiego

 

Zdjęcie na okładce: Shutterstock

Copyright © 1859, 2022 SAGA Egmont

 

Wszystkie prawa zastrzeżone

 

ISBN: 9788728334379 

 

1. Wydanie w formie e-booka

Format: EPUB 3.0

 

Ta książka jest chroniona prawem autorskim. Kopiowanie do celów innych niż do użytku własnego jest dozwolone wyłącznie za zgodą Wydawcy oraz autora.

Język, postacie i poglądy zawarte w tej publikacji nie odzwierciedlają poglądów ani opinii wydawcy. Utwór ma charakter publikacji historycznej, ukazującej postawy i tendencje charakterystyczne dla czasów z których pochodzi.

 

www.sagaegmont.com

Saga jest częścią Grupy Egmont. Egmont to największa duńska grupa medialna, należąca do Fundacji Egmont, która każdego roku wspiera dzieci z trudnych środowisk kwotą prawie 13,4 miliona euro.

OPOWIADANIE TO ROZPOCZĘTE JEST PRZEZ WALTERA HARTRIGHT

z Clement’s inn, nauczyciela rysunku.

I.

Jak wielkich rzeczy może dokazać cierpliwość kobiety i odwaga i stałość mężczyzny — powieść ta jest najwymowniejszem świadectwem.

Gdyby każdy wypadek, wzbudzający podejrzenia, mógł być wyświetlony za pomocą środków, jakiemi posługuje się Prawo i ludzka Sprawiedliwość i gdyby środki te zostały użyte dla przeprowadzenia skutecznego śledztwa, szerszy ogół dowiedziałby się ze sprawozdań sądowych o wypadkach, które opisuję poniżej.

Lecz Prawo niekiedy bywa sługą dobrze nabitej kabzy, i oto dlaczego historya niniejsza po raz pierwszy zostanie opowiedzianą na tem miejscu.

Tego, co niegdyś winien był wysłuchać sędzia śledczy, o tem dowie się dziś czytelnik.

Od pierwszej do ostatniej kartki nie zostanie tu przytoczona żadna ważniejsza okoliczność, na poparcie której nie moglibyśmy złożyć dowodów. A ponieważ ten, który kreśli to słówko wstępne (nazwiskiem Walter Hartright), bardziej od innych obznajmiony jest z wypadkami, o których będzie mowa, opisze je więc sam we własnem imieniu.

Gdy zaś nadejdą takie, które znać będzie mniej dokładnie, wówczas, w miejscu, w którem je przerwał, opowiadanie to podejmie kto inny, świadomy również dobrze dalszych zdarzeń, jak on był poprzednich.

Dzieje te będą zatem opisane przez niejedno pióro, tak jak w sądach historya przestępstwa opowiadana bywa przez wielu świadków — a to w takim samym celu, mianowicie: aby przedstawić prawdę w najjaśniejszej i najprostszej postaci; dlatego to, w miarę rozwijających się wydarzeń osoby wplątane w nie, jedna po drugiej opowiadają udział, jaki w nich przyjęły.

Zechciejcie wysłuchać najprzód Waltera Hartright, nauczyciela rysunku, wieku lat dwudziestu ośmiu.

___________

II.

Był to ostatni dzień miesiąca czerwca. Upalne lato dobiegało do końca i my, znużeni wędrowcy, tułający się po londyńskim bruku, zaczynaliśmy już marzyć o złocistych łanach zboża i o ożywczym morskim powiewie.

Co do mnie, uchodzące lato pozostawiało mnie bez zdrowia, bez humoru — no i wyznać muszę — bez pieniędzy.

W ostatnim roku zawód mój nie przynosił mi tyle, co lat poprzednich zysków, to też skazany byłem na przepędzenie wakacyj wśród czterech ścian mojego mieszkania lub też w skromnym domku mojej matki, w Hampstead.

Przypominam sobie, że wieczór był pochmurny; powietrze londyńskie ciężkie, jak ołów; odległy szum miejski dolatywał zaledwie do moich uszu, a wraz z zachodzącem słońcem i w mojem sercu, będącęm składową cząstką tego olbrzymiego serca stolicy, zamierało tętno.

Powstałem od książki, nad którą marzyłem raczej, niż ją czytałem i wyszedłem z mieszkania, aby się orzeźwić przedmiejskiem powietrzem. Był to jeden z dwu wieczorów na tydzień, które zwykłem był spędzać z moją matką i siostrą. Skierowałem więc kroki me na północ, ku Hampstead.

W tem miejscu muszę nadmienić, iż ojciec mój od lat kilku już nie żył — z pięciorga jego dzieci pozostało nas tylko dwoje, moja siostra Sara i ja. Ta wzmianka potrzebna jest do dalszego toku opowieści.

Ojciec mój był nauczycielem rysunku; jego troskliwość o przyszłość rodziny skłoniła go zaraz po ślubie do ubezpieczenia życia na sumę wysoką stosunkowo do jego dochodów. Dzięki tej przezorności, położenie majątkowe mojej matki i siostry nie zmieniło się po jego śmierci.

Przejąłem po nim prawie wszystkie lekcye, tak iż przyszłość moja była zapewniona w samem zaraniu życia.

Mrok w ciemną swą płachtę owinął już ziemię, gdy stanąłem przed drzwiami domku matczynego.

Zaledwie poruszyłem dzwonek, otworzyły się one gwałtownie.

Na progu, zamiast służącej, stał mój zacny przyjaciel, profesor Pesca, Włoch rodem. Powitał mnie wesołym okrzykiem: „hurah“, który brzmiał pociesznie w łamanej jego angielszczyźnie.

Ze względu na mnie a także i na siebie samego, profesor Pesca zasługuje na formalne zapoznanie go z czytelnikiem. Przypadek uczynił go osią, około której obraca się ta dziwna historya.

Poznajomiłem się z nim w domach arystokratycznych, gdzie on dawał lekcye języków a ja rysunku. Wiedziałem o nim wówczas tyle tylko, iż był niegdyś profesorem przy uniwersytecie w Padwie, że opuścił Włochy z przyczyn politycznych (w których naturę nie chciał wtajemniczać nikogo); i że od lat wielu osiadł w Londynie, utrzymując się z lekcyj języków.

Jakkolwiek nie można go było zaliczyć do rzędu karłów— gdyż od stóp do głów był najzupełniej proporcyonalny, nie znałem jednak mniejszego mężczyzny od profesora Pesci. Odznaczał się on nietylko mikroskopijnym swym wzrostem, lecz nadto ekscentrycznością, wcale nieszkodliwą, swego charakteru.

Przewodnią jego myślą było, iż winien wykazać wdzięczność swą dla kraju, gdzie znalazł przytułek i środki do życia przez przekształcenie się zupełne na Anglika. Nie poprzestając zatem na hołdzie oddanym przybranej ojczyźnie przez ustawiczne noszenie parasola, kamaszy i białego kapelusza, profesor ubiegał się o to, aby nietylko w cechach zewnętrznych, ale i pod względem obyczajów stać się zupełnym synem Albionu.

Ponieważ Anglicy poświęcają się ćwiczeniom cielesnym i słyną z atletycznych zapasów, malutki ten człowieczek, w niewinności swego serca, ilekroć miał sposobność przyjmować w nich udział, oddawał się całą duszą angielskim sportom i rozrywkom, pewny, że będzie mógł przyswoić sobie naszą zręczność i siłę, również łatwo jak kamasze, biały cylinder i parasol.

Widziałem go nadwerężającego swe nóżęta na polowaniu na lisy i w partyach „cricketa“; wkrótce potem widziałem go z równą zapamiętałością narażającego swe życie nad brzegiem morza, w Brighton.

Przypadkowo kąpaliśmy się razem.

Nie przyszło mi nawet na myśl, że i sztukę pływania, również jak i inne, męskie ćwiczenia, profesor spodziewa się posiąść przy pomocy jednego tylko natchnienia i dobrej woli.

Oddaliwszy się na kilka staj od brzegu, nie widząc obok siebie mego przyjaciela, obejrzałem się za nim. Z największem przerażeniem, pomiędzy sobą a wybrzeżem, zobaczyłem jedynie dwoje małych ramion: przez chwilę trzepotały się nad wodą i wkrótce znikły pod jej powierzchnią. Gdym się zanurzył, aby go wydostać, Pesca leżał na dnie, zwinięty w kłębek — wydał mi się jeszcze o wiele mniejszy niż zwykle.

Świeże powietrze orzeźwiło go i przy mojej pomocy wszedł na schody. W miarę jak życie mu wracało, wracały także pretensye do siły i zręczności fizycznej. Dzwoniąc jeszcze zębami ze strachu i zimna, upewniał mnie, że „to kurcze splatały mu tego figla; gdyby nie one, popłynąłby jak ryba.“

Skoro zupełnie już przyszedł do siebie, z zapałem połndniowca dziękował mi za ocalone życie i klął się, że odtąd jest ono na moje usługi. Twierdził, że nie zazna spokoju dopóki mi się nie wywdzięczy, ale to nie wywdzięczy w taki sposób, abym go błogosławił aż do śmierci. Ot! zwykły Włoch-zapaleniec!

Robiłem, co mogłem dla powstrzymania tego potoku łez i oświadczeń; przedstawiałem mu tę przygodę z jej strony humorystycznej; wreszcie udało mi się go uspokoić.

Nie przyszło mi nawet na myśl, że wkrótce nadarzy się przyjacielowi memu tak gorąco pożądana sposobność oddania mi przysługi; że ją uchwyci skwapliwie i że pchnie w ten sposób życie moje na nowe tory i zmieni mnie samego do niepoznania.

A jednak tak się stało.

Gdybym nie wyciągnął z pod wody profesora Pesci, prawdopodobnie nie zostałbym wplątany w wypadki, które zamierzam streścić w niniejszem opowiadaniu i nigdy, być może, nie usłyszałbym nawet imienia kobiety, która opanowała wszystkiemi władzami mej duszy, która obecnie jest jedynym celem moich dążności i zabiegów.

___________

III.

Wyraz twarzy i całe zachowanie się Pesci w owym dniu, gdy staliśmy oko w oko na progu domu mojej matki, kazały mi się domyślać, że zaszło coś niezwykłego.

Daremnem byłoby pytać go o objaśnienia. Wiedząc zapewne, które wieczory w tygodniu poświęcam matce, przybył naumyślnie dla oznajmienia mi jakiejś radosnej nowiny.

Profesor złapał mnie za ręce i obaj, jak szaleńcy, wpadliśmy do saloniku, gdzie matka moja siedziała przy oknie, wachlując się i uśmiechając przyjaźnie.

Pesca był jej ulubieńcem, przebaczała mu wszystkie jego, najdziwaczniejsze wybryki. Droga mateczka! Od chwili, gdy spostrzegła przywiązanie i wdzięczność profesora Pesci do jej syna, otworzyła mu swe serce, uważała nawet za naturalne wszystkie jego dziwactwa, jakkolwiek żadnego z nich nie pojmowała.

Moja siostra Sara, była dla niego mniej pobłaźliwą. Przyznawała mu wprawdzie jego zalety, lecz nie mogła zapomnieć o śmiesznostkach. Jej wyspiarskie pojęcia o konwenansach buntowały się ustawicznie przeciwko lekceważeniu form profesora Pesci; często nawet wyrażała ona swe zdziwienie, iż matka przypuszcza go do tak ścisłej znajomości.

Zauważyłem nietylko w tym wypadku, że młodsze pokolenie nie jest ani tak serdecznem, ani tak entuzyastycznem, jak to, które go poprzedzało. Widzę ustawicznie naokoło siebie ludzi przyprószonych siwizną, którzy radują się z góry przyszłą jakąś uciechą, wówczas gdy ich wnukowie pozostają zimni i niewzruszeni.

Dzieci nasze niepodobne są wcale do dzieci, jakie igrały i swawoliły lat temu choćby pięćdziesiąt. Czyżby to był skutek ciągłych postępów pedagogii, i czy dlatego w dzisiejszych czarach jesteśmy tacy, jak jesteśmy, że nas zbyt dobrze wychowują?

Nie kusząc się o rozstrzygnięcie tego pytania, dodam tylko, że ilekroć widziałem profesora Pescę w towarzystwie matki mojej i siostry, pierwsza wydawała mi się zawsze młodszą od drugiej.

I w tym wypadku, podczas gdy poważna matrona śmiała się serdecznie z naszego waryackiego wtargnięcia do pokoju, Sara zbierała z wielką powagą szczątki filiżanki, którą profesor strącił ze stołu, gdy wybiegał na moje spotkanie.

— Nie wiem doprawdy, coby się tu działo, Walterze—rzekła moja matka — gdybyś się był spóźnił o godzinę. Pesca niecierpliwił się, jak rozkapryszone dziecię; mnie zaś trapiła ciekawość. Profesor przyniósł nam jakąś nadzwyczajną nowinę; mówi, że to dotyczy ciebie. Lecz taki jest okrutny, że nic nam nie chciał powiedzieć przed twojem przyjściem.

— Jaka szkoda, będzie brakować do tuzina — szeptała do siebie Sara, biadając nad skorupami rozbitej filiżanki.

Tymczasem Pesca, który zanadto był przejęty jedną myślą, aby spostrzedz szkodę, jaką wyrządził w porcelanie mojej matki, wysunął z trudem na środek pokoju olbrzymi fotel, odwrócił go do nas poręczą, ukląkł na nim i z tej improwizowanej katedry przemòwił do swej audyencyi:

— A teraz, moi drodzy przyjaciele — zaczął Pesca (który używał zawsze epitetu: moi drodzy, gdy chciał powiedzieć „czcigodni“) — zechciejcie mnie wysłuchać. Obwieszczę wam wielką nowinę.

— Słuchamy! Słuchamy! — zawołała wesoło matka.

— Zobaczysz, mamo — szepnęła Sara — że złamie najlepszy nasz fotel.

— Cofam się w przeszłość i zwracam moją rzecz do najszlachetniejszego z ludzi — ciągnął dalej Pesca, z poza poręczy ukazując na mnie ruchem patetycznym — do człowieka, który gdym skutkiem kurczu leżał martwy na dnie morza, wyciągnął mnie na powierzchnię. I cóżem, wróciwszy do przytomności, powiedział mu wówczas?

— Daleko więcej niż było warto — odparłem niecierpliwie, gdyż najlżejsza zachęta w tym kierunku wywoływała u profesora potok łez.

— Powiedziałem wówczas — mówił dalej niezrażony moją opryskliwością profesor — że moje życie należy do wybawiciela, i tak jest istotnie. Powiedziałem, że póty nie będę szczęśliwy, dopóki nie nadarzy mi się sposobność wywdzięczenia się Walterowi; jakoż nie byłem szczęśliwy aż do tego dnia błogosławionego. Teraz — zawołał malutki entuzyasta najgrubszym, jaki mógł wydobyć głosem—teraz nadmiar szczęścia, jak pot, tryska przez wszystkie pory mego ciała, albowiem, na moją duszę i honor, znalazłem sposób wywdzięczenia mu się. Pozostaje mi więc tylko zawołać: Right—all—right!

Dodajmy tu, że Pesca miał pretensyę być prawdziwym Anglikiem nietylko w ubraniu, obyczajach i zabawach, lecz także i w mowie. Uchwyciwszy kilka ulubionych i najczęściej wracających na nasze usta wyrażeń, szpikował niemi, na chybił trafil, swoją łamaną angielszczyznę a wymawiał je jakby jedną zgłoskę, nie rozumiejąc wcale ich znaczenia.

— Wśród bogatych domów londyńskich, w których wykładam mój ojczysty język — zaczął opowiadanie swe profesor— jest jeden, wspaniały bardzo, położony przy olbrzymim qlacu, zwanym Portland. Wszak wszyscy wiecie, gdzie to jest? Yes, yes, course-of-course. W tym pięknym domu mieszka piękna rodzina. Mama — tłusta jasnowłosa trzy młode misses tłuste jasnowłose i papa najtłuściejszy i najbardziej jasnowłosy ze wszystkich. Jest on bogatym kupcem, ma złota powyżej głowy. Musiał być kiedyś przystojnym, lecz teraz z powodu łysiny i dwóch podbródków, wcale nie powabny. Otóż słuchajcie! Wykładam boskiego Dantego owym „misses.“ Oh! my-soul-bless-my-soul, niepodobna wyrazić, jaki zamęt natchnienie Dantego wywołuje w tych trzech młodych głowach. Mniejsza o to — all-in-good-time— a im więcej lekcyj, tem lepiej dla mnie. A więc słuchajcie i wyobraźcie sobie. Dziś prowadzę mój wykład, jak zwykle. Jesteśmy wszyscy czworo w piekle Dantego. W siódmym kręgu—lecz mniejsza o to: wszystkie kręgi są równie obojętne dla tych panienek tłustych, jasnowłosych—otóż moje misses błądzą w siódmym kręgu; żeby ich wyprowadzić z tego labiryntu deklamuję, tłómaczę, rozpalam do czerwoności mój daremny entuzyazm, gdy nagle na korytarzu rozlega się skrzypienie butów i do pokoju wsuwa się papa — ów bogaty kupiec z łysą głową i dwoma podbródkami. No, moi drodzy, bliżej jestem celu, niż sądzicie. Czyście mnie słuchali cierpliwie, lub może powiedzieliście sobie: Deuce-what-the-deuce! Pesca nie szczędzi nam dziś wymowy!

Oświadczyliśmy, że jesteśmy mocno zaciekawieni.

Profesor ciągnął dalej:

— Złoty papa trzyma list w ręku i przeprosiwszy, iż nas wyciąga ze stref piekielnych na padoł powszednich kłopotów, zwraca się do trzech misses i zaczyna, jak zwykle, wy Anglicy od głośnego: O. „O! moje drogie — mówi wielki kupiec — otrzymałem właśnie list od mego przyjaciela Mr. —“ (nazwisko wyśliznęło mi się z pamięci, lecz może go sobie potem przypomnę). Otóż papa mówi: „Otrzymałem list od mego przyjaciela, pana X.; prosi mnie, abym mu zarekomendował nauczyciela rysunków, któryby się zgodził wyjechać do niego na wieś.“ My-soul-bless-my-soul, gdy usłyszałem te słowa z ust złotego papy, gdybym mógł dostać do jego szyi, byłbym ją objął rękoma i przyciskałbym go do piersi. Ale, że to było niepodobieństwem, więc tylko skakałem na krześle. Byłem jak na żarzących węglach, język wylatywał mi z ust, lecz milczałem, pozostawiając głos papie. „Może znacie kogo — mówił bogaty kupiec, obracając list w złotych swoich palcach — może znacie, moje drogie, jakiego nauczyciela rysunków, któregobym mógł zarekomendować?“ Wszystkie trzy misses spojrzały na siebie i zaczęły (z nieuniknionem: O.) „O nie, papo, lecz może pan Pesca.“ — Na tę wzmiankę, uczynioną do mojej osoby, nie mogę już dłużej wytrzymać — myśl o was, moi drodzy, jak fala krwi napływa mi do głowy — zrywam się z krzesła, jak gdyby nagle rożen wyszedł z pod ziemi i przekłół je na wylot, zwracam się do przemożnego kupca i mówię: „Dear sir, mam kogo ci trzeba. Jestto najpierwszy ze wszystkich nauczycieli na kuli ziemskiej. Zapowiedz go przez dzisiejszą pocztę, a jutro poszlesz go bag-and-baggage (jeszcze jeden zwrot angielski — hę?) pociągiem rannym.“ „Nie tak szybko—przerywa papa— czy to cudzoziemiec czy też Anglii?“ „Anglik do szpiku kości“ — odpowiadam. „Czy człowiek porządny?“ „Panie — wołam — (gdyż to ostatnie pytanie tak mnie oburzyło, że zacząłem z nim być poufałym) panie, nieśmiertelny ogień geniuszu płonie w piersi tego Anglika i, co ważna bardzo, rozpalał on także pierś jego ojca.“ „Mniejsza o to — mówi ten barbarzyński papa — mniejsza o geniusz, panie Pesca. My, w naszym kraju, nie potrzebujemy geniuszu, chyba gdy idzie on w parze z tem, co nazywamy: respectability. Wtedy tylko przyjmujemy go z otwartemi rękoma. Czy przyjaciel pański może mi przedstawić jakie świadectwa, listy polecające?“ Machnąłem pogardliwie ręką. „Listy polecające — zawołałem — na tych mu nie zbraknie. Jeśli pan chcesz, złoży ci całe tomy listów i pełne teki świadectw.“ „Poprzestanę na jednem lub dwóch — mówi ten człowiek, równie flegmatyczny, jak bogaty — niech mi je nadeszle wraz z nazwiskiem swem i adresem. Poczekaj, panie Pesca, zanim pójdziesz do twego przyjaciela, chcę ci dać piśmienne objaśnienie, co do warunków. Odrabiaj w dalszym ciągu twoją lekcyę, panie Pesca, dam ci ten wyciąg z listu mego przyjaciela, gdy będziesz miał odchodzić.“ I przy słowach tych potężny kupiec zasiadł przed pełnym kałamarzem, piórem i atramentem, a ja wróciłem znowu do piekła Dantego, ciągnąc za sobą moje trzy misses. W dziesięć minut wyciąg był gotowy i buty papy zaskrzypiały znowu na korytarzu. Od tej chwili, na moją duszę i honor, nie wiem co się naokoło mnie dzieje. Radosna myśl, że schwyciłem lub tak jakbym schwycił wreszcie długo pożądaną sposobność wywdzięczenia się memu najdroższemu wybawcy — ta myśl uderza mi do głowy, jak wino i odbiera przytomność. W jaki sposób wyrwałem siebie i moje trzy misses z piekielnych czeluści, jak odbyłem inne moje lekcye, jak przełknąłem mój skromny obiad — o tem wszystkiem wiem tyle, co i wy, moi drodzy. Dość, że tu jestem z notatką kupca w ręku, z wielką, nieopisaną radością w sercu, szczęśliwy jak król. Ha! ha! ha! right-right-right-all-right!

Profesor wymachiwał tryumfalnie piórem jasnowłosego tłustego bogacza o dwóch podbródkach.

Gdy skończył swoje długie, rozwlekłe opowiadanie, matka moja podniosła się z roziskrzonemi oczyma i uścisnęła serdecznie ręce malutkiego człowieka.

— Mój drogi, poczciwy Pesca — rzekła serdecznie — nie wątpiłam nigdy w szczerość twego przywiązania do Woltera obecnie dowiodłeś mi go w pełni.

— Wdzięczni jesteśmy profesorowi Pesca za to, co dla Waltera uczynił — dodała Sara, powstając nawpół. Chciała widocznie zbliżyć się do fotelu, lecz spostrzegłszy, że Pesca pożera pocałunkami ręce mojej matki, osunęła się znowu na krzesło.

— Jeśli ten familiarny człowieczek zachowuje się w ten sposób względem mojej matki, czegóż dopiero nie pozwoli sobie „ze mną“ — takie myśli wyczytałem najwyraźniej na jej twarzy.

Jakkolwiek byłem mocno obowiązany profesorowi za jego dobre chęci, to jednak nie cieszyłem się z tych widoków na przyszłość, tak jakem był powinien.

Gdy wylewy czułości Pesci uspokoiły się nieco, podziękowawszy mu serdecznie za jego pamięć, prosiłem, aby mi pokazał spis warunków, który skreślił był dla mnie bogaty kupiec o dwóch podbródkach.

Pesca podał mi papier z tryumfującym uśmiechem.

— Czytaj — zawołał majestatycznie — to pismo złotego papy przemawia dobitnie, jak trąby w orkiestrze.

Istotnie notatka była jasna i zwięzła. Objaśniała mnie ona:

Po pierwsze, że Fryderyk Fairlie, Esquire, z Limmeridge House, w Cumberland, potrzebował usług zdolnego nauczyciela rysunku na okres czterech miesięcy.

Powtóre, że obowiązki, jakie nauczyciel ów miał do spełnienia były dwojakiej natury. Miał dwom młodym pannom udzielać lekcyi malowania akwarelą, czas zaś swobodny od tych zajęć winien był poświęcić przyprowadzeniu do porządku wspaniałego, lecz zaniedbanego zbioru szkiców i akwarel.

Potrzecie, iż wynagrodzenie ofiarowane o sobie, która podejmie się tych warunków i z całą znajomością rzeczy uczyni im zadość, wynosi cztery gwinee tygodniowo; że zamieszka ona w Limmeridge House i będzie tom postawiona na stopie „gentlemana.“

Poczwarte wreszcie, że zgłaszać się winni o tę posadę jedynie ludzie mogący przedstawić najchlubniejsze i najwiarogodniejsze świadectwa tak pod względem uzdolnień, jako i moralności. Dowody te składać należy u przyjaciela p. Fairlie w Londynie, który też upoważniony jest do zawarcia ostatecznej umowy.

Do wskazówek tych dołączone było nazwisko i adres kupca z Portland-Place, u którego Pesca dawał lekcye.

Na tem kończyło się owe „memorandum.“

Ofiarowana mi posada przedstawiała się świetnie. Zajęcie moje miało być łatwe i przyjemne, zdarzało mi się na jesieni, to jest w porze roku, w której dochody moje uszczuplały się zawsze, warunki zaś pieniężne były nadzwyczoj hojne.

Ze wszystkiego tego zdawałem sobie sprawę, wiedziałem, że w razie gdyby mi się udało otrzymać to miejsce, powinienem był uważać się za szczęśliwego; tem niemniej jednak po przeczytaniu tego „memorandum“ ogarnęła mnie dziwna niechęć do prowadzenia dalej tej sprawy. Nigdy jeszcze w całej mojej przeszłości nie znajdowałem się w takiej rozterce pomiędzy obowiązkiem i skłonnością.

— O! Walterze, szczęśliwszy jesteś od twego ojca, jemu nie zdarzały się tak świetne propozycye — rzekła mi matka z westchnieniem.

— Mieć do czynienia z ludźmi tak dystyngowanymi, być z niymi na takiej stopie równości! To zaszczyt nielada! — dodała Sara, podnosząc dumnie głowę.

— Tak, tak, warunki pod każdym względem korzystne — odparłem z niecierpliwością. — Lecz zanim przedstawię moje świadectwa, chciałbym też namyśleć się trochę...

— Namyśleć — zawołała matka — co za fantazye!

— Namyśleć — zawtórowała siostra — to chyba zbyteczne!

— Namyśleć — zapiszczał profesor — i nad czemże? powiedz. Czyż nie skarżyłeś się na osłabienie, czyżeś nie tęsknił za tchnieniem wiejskiego powietrza? No, i masz w ręku papier, który zapewnia ci przez cztery miesiące pełne hausty tego ożywczego powietrza. Tak czy nie? odpowiadaj. Dalej, potrzebujesz pieniędzy. Czyż cztery gwinee tygodniowo, to nic. My-soul-bless-my-soul, niechby mnie je dali, moje buty skrzypiałyby wówczas, jak u złotego papy, dumne, iż obuwają takiego bogacza. Cztery gwinee tygodniowo i w dodatku towarzystwo dwóch młodych panienek i nie dość na tem, wygodne łóżko, obiad, pyszne angielskie śniadania i herbaty i wino i porter — wszystko to darmo, no, no, mój Walterze, po raz pierwszy w życiu nie rozumiem ciebie.

Lecz ani zdziwienie matki, ani wyliczone przez Pescę korzyści, nie mogły zmienić mojego wstrętu do objęcia świetnej posady w Limmeridge House. Po wymienieniu wszystkich przeszkód, jakie mi przyszły na myśl i po odparciu ich w kilku słowach przez grono opozycyi, próbowałem wreszcie ostatniego argumentu, a mianowicie; iż nie mogę na cztery miesiące opuszczać moich uczniów w Londynie.

Odpowiedziano mi na to, z wszelką zresztą słusznością, że większość ich przepędzi jesień na podróżach, a reszta może być powierzoną tymczasowemu zastępcy, którego uczennice przechodziły do mnie w podobnych okolicznościach.

Siostra moja przypomniała mi, że ów kolega ofiarował mi się nawet z usługami, w razie, gdybym chciał wyjechać na parę miesięcy z Londynu; moja matka wzywała mnie, abym w interesie własnego zdrowia i przyszłej karyery, nie dał się uwieść niepojętemu kaprysowi; Pesca zaś błagał, abym go nie ranił boleśnie, odrzucając pierwszą sposobność, jaka mu się zdarzała, wykazania wdzięczności przyjacielowi i wybawcy.

Niepodobna się było oprzeć szczerości i prawdziwemu przywiązaniu, tchnącemu z tych napomnień. To też, jakkolwiek nie mogłem się pozbyć mojego niepojętego wstrętu, wstydziłem go się sam przed sobą i postanowiłem zadość uczynić tym przedstawieniom.

Reszta wieczoru przeszła dość wesoło na rozmaitych uwagach i przepowiedniach, co do przyszłego mego życia w Cumberland, wpośród dwóch młodych panien.

Pesca, natchniony naszym narodowym grogiem, który uderzał mu do głowy, w pięć minut po przejściu przez jego gardło, chcąc dowieść, że jest prawdziwym Anglikiem, wygłosił jedna po drugiej cały szereg mów okolicznościowych.

Wnosił więc zdrowie mojej matki, zdrowie mojej siostry, moje zdrowie i zdrowie zbiorowe pana Fairlie i dwóch panienek.

— Dumny jestem z mojej wymowy — spowiadał mi się w godzinę potem, gdyśmy wracali do Londynu. — Duszę moją przepełnia słodka ambicya. Nie opatrzysz się, mój drogi, jak wejdę do Parlamentu. Marzeniem mojego życia jest zostać: Honourable1 ) Pesca M. P. 

Nazajutrz rano posłałem moje świadectwa kupcowi z Portland-place.

Upłynęło trzy dni; zaczynałem już nabierać otuchy, sądząc, iż moje rekomendacye okazały się niedostatecznemi.

Czwartego jednak dnia nadeszła odpowiedź. Donoszono mi, iż pan Fairlie przyjmował moje usługi i życzył sobie, abym natychmiast przyjechał do Cumberlandu. Wszystkie wskazówki co do podróży były zawarte w obszernem post scriptum.

Nie było rady, zakrzątnąłem się około moich interesów, spakowałem rzeczy, aby módź opuścić Londyn nazajutrz.

Nad wieczorem wpadł Pesca, aby mnie pożegnać.

— W nieobecności twojej pocieszać się będę myślą radosną — mówił rozpromieniony — że to ja popchnąłem cię pierwszy na drogę do majątku i znaczenia. Jedź, mój drogi, ożeń się z jedną z tych dwu panienek, zostań z czasem: honourable Hartright, a gdy wzniesiesz się na sam szczyt społecznej drabiny, pamiętaj, że to Pesca, stojący u samego jej dołu, podsadził cię tak wysoko.

W każdym innym czasie, roześmiałbym się z patetyczności mego przyjaciela, lecz nie do śmiechu było mi teraz. Czułem się dziwnie przygnębiony.

Po odejściu profesora, nie pozostawało mi nic innego, jak podążyć do Hampstead dla pożegnania matki i siostry.

___________

IV.

Przez cały dzień upał był wielki, powietrze ochłodło nieco nad wieczorem.

Moja matka i siostra, miały mi do udzielenia tyle rad i napomnień a żegnały się ze mną tyle razy, że było już około północy, gdy służąca zamknęła za mną furtkę ogrodową.

Wielki, okrągły księżyc oświecał lazur nieba.

Z początku szedłem prosto przed siebie najkrótszą drogą. Naokoło mnie panowała taka cisza, że niepodobna było uwierzyć, iż opodal huczy i grzmi miasto olbrzymie.

Więc tak mi było spieszno wpaść w jego rozwartą paszczę — wymawiałem sobie, zwalniając kroku.

Na samą myśl o powrocie do ciasnych ścian mego mieszkania, oddech zamierał mi w piersiach; postanowiłem więc jak najwięcej wchłonąć w nie świeżego powietrza.

Zboczywszy z gościńca, skręciłem na Finchley-road i idąc powoli, znalazłem się wreszcie w zachodniej stronie Regent-Parku.

Myśli moje krążyły około przyszłego otoczenia; wywoływałem przed oczy obraz Limmeridge House, p. Fairlie i dwóch moich uczennic, a błądząc tak, doszedłem do miejsca, gdzie się krzyżują cztery drogi — do Hampstead, którą przez cały ten czas szedłem, do Finchley, do West-End i droga z powrotem do Londynu.

Machinalnie niemal skręciłem na tę ostatnią i puściłem się nią, rozmyślając w dalszym ciągu, jakie też będą owe uczennice z Limmeridge House, gdy nagle uczułem, że ktoś z tyłu położył mi rękę na ramieniu.

Odwróciłem się, ściskając w ręku laskę.

Na środku oświetlonej księżycem drogi, jak gdyby wyszła nagle z pod ziemi lub spadła z nieba, stała jakaś kobieca postać, od stóp do głów ubrana biało; spoglądała na mnie z niemem zapytaniem, ręka jej wyciągnięta była w stronę Londynu.

Oniemiałem, zdziwiony tem niespodziewanem zjawiskiem, wśród nocy, w tem odludnem miejscu.

Nieznajoma przemówiła pierwsza.

— Czy to jest droga do Londynu? — spytała.

Spojrzałem na nią uważniej. W bladem świetle księżyca mogłem zaledwie dostrzedz wynędzniałą twarzyczkę, duże, badawcze oczy, usta drgające od tłumionego niepokoju czy obawy i ciemno-blond włosy. Nie należała widocznie do wyższej sfery, choć znać było, że nie pochodzi z niskiej. Głos miała bezdźwięczny; te kilka słów powiedziane były szybko, jednym tchem jakby.

W ręku trzymała niewielki pakunek: całe jej ubranie — suknia, kapelusz i szal były białe, lecz, o ile się znam na tem, nie z wykwintnego wcale materyału.

Jakim sposobem znalazła się sama na rozstajnych drogach wśród nocy, do jakiej klasy należała — tego nie mogłem wiedzieć; wbrew jednak wszelkim przemawiającym przeciwko niej pozorom, pewien byłem, iż ta kobieta szuka istotnie drogi do Londynu. Najbrutalniejszy człowiek, zaczepiony przez nią, pomimo tak późnej godziny i tak odludnego miejsca, nie przypisałby jej żadnych niskich pobudek, taka, pomimo dziwacznego zachowania, wiała z tej postaci szczerość i szlachetność.

— Czyś mnie pan słyszał?—rzekła szybko i bez najmniejszej niecierpliwości. — Pytałam, czy tędy droga do Londynu?

— Tak — odparłem — prowadzi do St. John’s Wood i do Regent Rarku. Daruj mi pani, że nie odpowiedziałem ci zaraz. ale zdumiałem, ujrzawszy cię nagle na gościńcu i przyznaję, że dotychczas pojąć ukazania twego nie mogę.

— Wszak mnie pan nie posądzasz o nic złego? Nie zrobiłam nic złego, upewniam. Spotkało mnie nieszczęście. Jest mi bardzo straszno samej o tak późnej godzinie. I czemuż pan źle o mnie myślisz?

Mówiła to z dziwną jakąś powagą, odstępując odemnie na kilka kroków.

Robiłem co mogłem, aby ją uspokoić.

— Nie sądź pani, że cię o cokolwiek posądzam — rzekłem — chciałbym, jeśli to możliwe, przyjść ci z pomocą. Dlatego tylko pojawienie twoje mnie zdziwiło, iż przed chwilą pewien byłem, iż na drodze niema nikogo.

Odwróciła się i ukazała mi na stojące opodal drzewo.

— Usłyszałam, że ktoś nadchodzi — rzekła — i ukryłam się tam, po za tym drzewem, aby zanim się odezwę, zobaczyć jakiego to rodzaju człowiek. Wahałam się jeszcze, gdyś pan obok mnie przechodził, dopiero potem wyszłam z mojej kryjówki; musiałam się zaczaić, żeby dotknąć pańskiego ramienia.

Zaczaiła się, aby mnie dotknąć! I czemuż na mnie nie zawołała! Wszystko to było co najmniej dziwaczne!

— Czy mogę panu zaufać? — spytała. — Wszak mnie pan nie potępiasz, dlatego, iż zdarzyło mi się nieszczęście?

Opuszczenie tej kobiety wzruszyło mnie.

Dałem się unieść pierwszemu wrażeniu i czegoby zapewnie nie uczynił człowiek starszy i doświadczeńszy odemnie, postanowiłem, o ile możności, przyjść jej z pomocą.

— Jeśli tylko nie chodzi o nic złego, możesz pani liczyć na mnie — rzekłem. — Nie mam prawa pytać cię o wyjaśnienia. Powiedz mi tylko w jaki sposób mogę stać ci się użytecznym, a jeżeli to jest w mej mocy, zrobię to dla ciebie.

— Jesteś pan bardzo dobry i bardzo, bardzo szczęśliwie, że właśnie pana spotkałam na mej drodze.

Te pierwsze słowa kobiecej tkliwości, które od chwili naszego spotkania usłyszałem, drżały na jej ustach, lecz nie było łez w jej wielkich, badawczych oczach — chciały one jakby przeniknąć serce moje do dna.

— Raz tylko jeden byłam w Londynie — ciągnęła dalej coraz szybciej — ta część miasta jest mi zupełnie nieznana. Czy mogę tu dostać dorożkę? Czy nie za późno? Wdzięczna byłabym panu, gdybyś zawołał cab’a; obiecaj mi tylko, że mnie pozostawisz samą sobie i że będę mogła pana opuścić, kiedy tylko zechcę. Mam znajomą w Londynie, przyjmie mnie z ochotą; niczego więcej mi nie potrzeba. Czy mi pan to obiecujesz?

Oglądała się trwożnie na drogę i powtarzając po kilkakrotnie ostatnie pytanie, patrzała mi w oczy, z obawą i niemem błaganiem. Żal mi jej było bardzo.

I cóż miałem uczynić?

Kobieta, nieznajoma wprawdzie, lecz tem nie mniej kobieta, była na mojej łasce i niełasce. .

Jakież prawo miałem ją badać?

Gdy kreślę te słowa, jak cień padają na nie wypadki, które zdarzyły się w następstwie; lecz raz jeszcze powtarzam: cóż miałem uczynić?

Tymczasem dla zyskania czasu, zadawałem jej pytania.

— Czy pewna pani jesteś, że ta znajoma przyjmie cię do domu o tak spóźnionej godzinie?

— Najzupełniej pewna. Przyrzeknij mi pan tylko, że pozwolisz mnie oddalić sie, gdy zechcę; przyrzeknij, iż nie będziesz mnie zatrzymywał, ani mnie śledził. Czy to przyrzekasz?

Powtarzając te słowa po raz trzeci, zbliżyła się do mnie, i nieśmiało, lecz z niewypowiedzianym wdziękiem położyła na mem ramieniu chudą swą, przezroczystą niemal rączkę. Pomimo ciepłej nocy, ręka ta była chłodną.

Nie zapominajcie, że byłem młody, że to była ręka kobiety.

— Czy pan przyrzekniesz? — powtórzyła.

— Tak — odparłem.

Jedno słowo, słowo, które tylekroć razy na dzień, na godzinę, jest na ustach tylu ludzi! A jednak, teraz jeszcze, kreśląc je, drżę cały.

Zwróciliśmy się w stronę Londynu i szliśmy w milczeniu obok siebie — ja i kobieta, której nazwisko, charakter, dzieje, której cele w życiu i sama jej obecność w chwili tej u mego boku były otoczone niepojętą dla mnie tajemnicą.

Wszystko to zdawało mi się snem. Czyż byłem istotnie Walterem Hartright? Czyż była to ta sama droga, po której tyle ludzi kroczy w niedziele? Czyż istotnie opuściłem niedalej, jak przed godziną cichą, spokojną, konweneyonalnie powszednią atmosferę domku mojej matki?

Byłem oszołomiony tą dziwaczną przygodą, a że przytem czyniłem sobie jakieś niejasno sformułowane wyrzuty, więc przez pewien czas szedłem w milczeniu.

I znowu ona przemówiła pierwsza.

— Chcę pana o coś zapytać — rzekła nagle. — Czy wiele znasz osób w Londynie?

— O tak, bardzo wiele.

— Czy także ludzi z wysokiem stanowiskiem i tytułem?

W głosie jej brzmiało dziwne jakieś podejrzenie.

— Znam i takich — odparłem po chwili milczenia.

— Czy znasz pan wielu ludzi noszących tytuł baroneta? — rzekła, patrząc mi prosto w oczy.

Zdziwiło mnie to tak mocno, że zamiast odpowiedzieć, spytałem jej nawzajem:

— Na co ci ta wiadomość?

— W moim interesie leży, abyś pan nie znał żadnego baroneta.

— Czy możesz mi wymienić jego nazwisko?

— Nie mogę, nie śmiem.

Powiedziała to głośno, z podniesioną pięścią, w namiętnym porywie gniewu, lecz nagle zapanowała nad sobą i szeptem niemal dodała:

— Powiedz mi pan, którego z nich znasz?

Nie miałem najmniejszego powodu sprzeciwiać się jej w rzeczy tak błahej, to też wymieniłem trzy nazwiska: dwa, ojców panienek, którym udzielałem lekcyj i jedno, pewnego niemłodego kawalera. Przed paru laty jeździłem z nim na jego yachcie dla zdejmowania szkiców.

— Ah! więc nie znacz jego — zawołała z westchnieniem ulgi. — Czy i pan posiadasz jaki tytuł?

— O! wcale nie. Jestem poprostu nauczycielem rysunku.

Zaledwie słowa te, wymówione, przyznaję, z pewną goryczą, wyszły z moich ust, uchwyciła mnie za ramię z gwałtownością, cechującą każde jej poruszenie.

— Nie nosisz żadnego tytułu! Dzięki Bogu! Więc mogę ci zaufać!

Dotychczas przez wzgląd na moją towarzyszkę, miarkowałem ciekawość; lecz nie zdołałem powstrzymać jej dłużej.

— Ktoś wysoko postawiony musiał ci chyba wyrządzić wielką krzywdę? — rzekłem w formie zapytania. — Zapewne to ten baronet, którego nazwiska nie chcesz mi wyjawić? Czy to jest powodem, iż znajdujesz się sama w nocy w tem odludnem miejscu?

— Nie pytaj mnie pan o nic — odparła — stała mi się wielka krzywda. Bądź pan dobrym; idź obok mnie w milczeniu, muszę się uspokoić.

Szliśmy dalej krokiem przyspieszonym; przez jakie pół godziny nie zamieniliśmy ani słowa. Od czasu do czasu spoglądałem na nią z ukradka. Twarz jej miała wciąż jeden i ten sam wyraz. Usta zaciśnięte, oczy patrzyły błędnie przed siebie.

Dopiero, gdy zamajaczyły pierwsze domy miejskie i znaleźliśmy się opodal Collegium Wesley, przerwała milczenie.

— Czy mieszkasz pan w Londynie? — spytała.

— Tak — odparłem i nagle przyszło mi na myśl, że nieznajoma zechce zapewne zwrócić się do mnie po radę lub pomoc i że powinienem jej oszczędzić zawodu, oznajmiając z góry, iż wyjeżdżam ze stolicy. To też dodałem. — Mieszkam istotnie w Londynie, lecz jutro opuszczę go na jakiś czas. Jadę na prowincyę.

— Gdzie? — spytała. — Na północ, czy na południe?

— Na północ, do Cumberland.

— Cumberland! — powtórzyła to słowo z czułością. — Och! i ja chciałabym tam pojechać! Byłam niegdyś szczęśliwą w Cumberlandzie.

Próbowałem znowu uchylić zasłonę tajemnicy.

— Urodziłaś się zapewne w pięknej krainie jezior?

— Nie — odparła. — Miejscem mojego urodzenia jest Hampshire, lecz przez krótki czas chodziłam do szkoły w Cumberlandzie... Jeziora? Nie przypominam sobie żadnych jezior. Chciałabym jedynie zobaczyć wioskę Limmeridge i pałac.

Ta wzmianka o rezydencyi pana Fairlie dopełniała miary mojej ciekawości.

— Czy nas kto woła?— spytała nagle, widząc, żem stanął, i obejrzała się z przestrachem naokoło.

— Nie. Uderzyła mnie tylko nazwa tej miejscowości. Przed kilku dniami obiła mi się już o uszy.

— Ach! słyszałeś o niej. Nie od moich przyjaciół, to pewna. Pani Fairlie umarła, jej mąż także, a ich mała córeczka już dorosła i wyszła zapewne za mąż. Nie wiem nawet kto teraz mieszka w Limmeridge house. Jeśli są tam jeszcze dziedzice tego nazwiska, nie znając, kocham ich przez pamięć na drogą panią Fairlie.

Chciała widocznie powiedzieć jeszcze coś więcej, lecz w chwili tej stanęliśmy u rogatki, przy której kończy się Avenue-road. Ręka jej ścisnęła gorączkowo moje ramię.

— Czy strażnik na nas patrzy? — spytała z przerażeniem.

Lecz strażnik zanadto był zaspany, aby nas śledzić.

Przeszliśmy najspokojniej rogatkę.

Widok domów i lamp gazowych wprowadził ją znowu w rozdrażnienie.

— Jesteśmy w Londynie — rzekła — czy nie widzisz pan żadnej dorożki w pobliżu? Czuję się zmęczona. Chciałabym zamknąć się coprędzej w powozie i uciec ztąd.

Przekładałem jej, że musimy iść dalej, do stacyi dorożek, gdyż nieprawdopodobnem jest, aby o tej porze nocy w stronach tych przejeżdżał jaki pusty wehikuł; następnie chciałem znowu sprowadzić rozmowę na Cumberland— lecz napróżno. O niczem innem nie mogła myśleć, jak o ruszeniu w dalszą drogę.

Zaledwieśmy uszli trzecią część Avenue-road, gdy spostrzegłem właśnie pożądany cab. Zatrzymywał się o kilka domów od nas, po przeciwnej stronie drogi.

Wyskoczył z niego jakiś jegomość i wszedł w bramę. Zawołałem na dorożkarza.

Moja towarzyszka biegła co tchu, ciągnąc mnie za sobą.

— Tak późno — mówiła — spieszę, bo jest już tak późno.

— Nie mogę pana zabrać, jeśli pan nie jedzie w stronę Totten-ham-court-road — rzekł grzecznie cabman — gdym otworzył drzwiczki — mój koń upada ze zmęczenia, muszę wracać do stajni.

— Tak, tak, dobrze. Właśnie jadę w tamtą stronę, tam, tam jadę — mówiła z gorączkową szybkością, stając na stopniu.

Prosiłem, aby pozwoliła mi się odwieść.

— Nie, nie, nie — mówiła gwałtownie — teraz uniknęłam już wszelkiego niebezpieczeństwa. Dobrze mi. Jeśli pan jesteś prawdziwym gentlemanem, nie zapomnisz o twojej obietnicy. Niech jedzie, dopóki mu nie każę stanąć. Dziękuję panu, ach! dziękuję, dziękuję.

Trzymałem rękę na drzwiczkach. Porwała ją w swoje i pocałowała.

Dorożka ruszyła z miejsca; pozostałem sam na drodze. Przez chwilę, sam nie wiem dlaczego, chciałem zatrzymać woźnicę, lecz bojąc się ją przerazić, zaniechałem tego.

Turkot kół oddalał się stopniowo; dorożka zniknęła wśród ciemności, uwożąc kobietę w bieli.

Upłynęło z dziesięć minut, a może i więcej.

Stałem wciąż osłupiały na środku drogi.

Chwilami zdało mi się, że cała ta przygoda śniła mi się tylko; to znowu wymawiałem sobie, żem postąpił nierozważnie, choć nie zdawałem sobie sprawy, jak mogłem był postąpić inaczej.

Sam nie wiedziałem dokąd teraz zdążam i co mnie czeka; myśli plątały mi się w głowie, gdy nagle zostałem jakby obudzony z tego pół snu czy halucynacyi, przez turkot zbliżającego się powozu.

Stałem właśnie po ciemnej stronie drogi; zasłaniały mnie gałęzie drzew, zwieszające się przez mur jakiegoś ogrodu.

Po przeciwnej stronie, oświetlonej księżycem, o kilka krokòw po za mną, krążył policyant.

Powóz przejechał obok mnie. Był to otwarty wehikuł; siedziało w nim dwóch ludzi.

— Stań — zawołał jeden z nich na woźnicę. — Oto właśnie policyant. Trzeba go zapytać.

Powóz się zatrzymał o kilka kroków odemnie.

— Hola! policeman! — zawołał ten z dwóch ludzi, który mówił przed chwilą. — Czy widziałeś przechodzącą tędy kobietę?

— Jaką kobietę?

— Kobietę w popielatej sukni.

— Nie, nie — przerwał mu towarzysz — suknię zakładową znaleziono na łóżku. Zapewne uciekła w tej, w której przybyła do nas.... Suknia biała, panie policyancie, kobieta ta była w bieli.

— Nie widziałem jej, panie.

— Jeślibyś ty, lub który z twoich towarzyszów spotkał podobną, zatrzymajcie ją i odstawcie pod ten oto adres. Zapłacę wszelkie koszta, a nadto hojną dam nagrodę.

Policyant spojrzał na podawaną sobie kartę.

— Dlaczego mamy ją aresztować? Co uczyniła?

— Co uczyniła! Uciekła z domu obłąkanych. Nie zapomnij: kobieta w bieli. No, ruszaj naprzód — zawołał na woźnicę.

___________

V.

„Uciekła z domu obłąkanych!“

Słowa te ponuro zabrzmiały mi w uszach.

Dziwne pytania, zadawane mi przez kobietę w bieli, naprowadzały mnie wprawdzie na myśl, że umysł jej z natury był słaby lub też, że wielkie jakieś nieszczęścia wstrząsnęły nim ostatniemi czasy, nie przypuszczałem jednak, aby była obłąkaną.

Mowa jej, ani zachowanie nie zdradzały zupełnego obłędu, a nawet teraz, w świetle tych nowych rewelacyj nie mogłem w niej odkryć żadnej cechy, coby usprawiedliwiała te słowa nieznajomego.

I cóżem uczynił? Pomogłem-li ofierze okrutnej intrygi wyswobodzić się z rąk prześladowców; czy też przyczyniłem się do wypuszczenia na wolność istoty, nie odpowiadającej za swoje postępki i nad którą obowiązkiem moim, również jak i każdego, jest roztoczyć baczność i opiekę?

Ta niepewność dręczyła mnie okrutnie.

To też wróciwszy do mojego mieszkania w Clement’s Inn, w żaden sposób nie mogłem usnąć.

Za kilka godzin miałem wyruszyć do Cumberlandu. Dla skrócenia tej długiej nocy, próbowałem najprzód rysować, potem czytać; lecz kobieta w bieli stawała pomiędzy mną i ołówkiem, pomiędzy mną i książką.

Co też się stało z tą nieszczęśliwą istotą? Czy nie spotkało jej co złego? Gdzie kazała stanąć woźnicy? Czy owi dwaj ludzie złapią ją? Bałem się nad tem zastanawiać, czując wyrzuty sumienia.

Prawdziwą ulgą było mi, gdy nadeszła chwila, w której pożegnałem Londyn, moje uczennice i moich przyjaciół i gdym puścił się w drogę ku nowym ludziom i nowemu życiu. Nawet zgiełk i hałas kolejowy, tak nużący zazwyczaj, na ten raz był mi pożądanym.

Według marszruty, miałem udać się najprzód do Carlisle, a ztamtąd odnogą kolejową, idącą w kierunku wybrzeża. Lecz, na nieszczęście, coś się zepsuło w lokomotywie pomiędzy Lancaster i Carlisle; ta zwłoka stała się powodem, iż się spóźniłem: pociąg odnogi kolejowej już był odszedł. Musiałem czekać kilka godzin, a gdy wreszcie stanąłem w najbliższej stacyi od Limmeridge House, była już przeszło dziesiąta a noc tak ciemna, że zaledwie mogłem trafić do karyolki, którą po mnie wysłał p. Fairlie.

Woźnica był widocznie zły, iż musiał czekać tak długo. Jechaliśmy w milczeniu wśród ciemnej nocy i okropnej, grudawotej drogi. Dopiero po godzinie usłyszałem odległy szum morza; koła potoczyły się po zwirze alei wjazdowej.

Stanęliśmy przed domem.

W przedpokoju powitał mnie poważny, uroczysty kamerdyner w złoconej liberyi i zameldowawszy, iż państwo udali się już na spoczynek, zaprowadził do olbrzymiego pokoju jadalnego, gdzie zastawiona była dla mnie kolacya.

Zmęczenie i rozstrój nerwowy odejmowały mi apetyt, a psuł go jeszcze widok tego uroczystego fagasa, stojącego u progu, jak jaki dozorca więzienny.

Nie tknąwszy prawic niczego, wstałem od stołu.

Kamerdyner zaprowadził, mnie do mego sypialnego pokoju.

— Śniadanie, proszę pana, o dziewiątej — rzekł z niezmąconą powagą i rozejrzawszy się, aby się przekonać, czy czego nie brakuje, wysunął się na palcach.

— Ciekaw też jestem, co mi się dziś śnić będzie? — myślałem, kładąc się do łóżka — kobieta w bieli? czy też nieznani mi mieszkańcy tego domu.

Dziwnem mi było spać pod tym dachem, jak przyjaciel rodziny, nie znając, nawet z widzenia, żadnego z jej członków.

___________

VI.

Gdym się obudził nazajutrz i podniósł roletę, przed okiem mojem roztoczyło się morze, skrzące się w promieniach sierpniowego słońca; na przeciwnem wybrzeżu zarysowywała się Szkocya.

Widok ten był tak miłą niespodzianką dla mego oka, przyzwyczajonego do murów i mgieł londyńskich, że odrazu zrobiło mi się raźniej na duszy; zdało mi się, że rozpoczynam nowe życie i że z własną przeszłością nie mam już nic wspólnego. Wypadki dni ostatnich zatarły się w mej pamięci; byłbym przysiągł, że zdarzyły się lat temu kilka.

Oznajmienie Pesci o tem korzystnem miejscu; wieczór pożegnalny, który przepędziłem z moją matką i siostrą, nawet tajemnicza nocna przygoda na drodze z Hampstead, wszystko to zdawało mi się bardzo odległem. Wprawdzie myślałem wciąż jeszcze o kobiecie w bieli, lecz pojawienie się jej nie zaciekawiało mnie tak bardzo, jak dnia poprzedniego.

Na kilka minut przed dziewiątą zeszedłem do sali jadalnej.

Ten sam uroczysty kamerdyner otworzył mi drzwi, wprowadzając do olbrzymiego pokoju o sześciu weneckich oknach.

Przy jednem z nich, najodleglejszem, plecami do mnie, stała jakaś dama. Uderzyły mnie posągowe jej ksztalty i dystynkcya postawy. Była wzrostu wysokiego, wspaniale rozwinięta, główka malutka, okrągła, linia szyi klasyczna.

Nie słyszała, gdy wchodziłem do pokoju, dopiero gdym posunął krzesło, odwróciła się.

Swoboda i zręczność jej ruchów kazały mi się spodziewać ślicznej twarzyczki.

Wyszła z framugi okna — powiedziałem sobie: jest brunetką; postąpiła kilka kroków — mówiłem sobie: jest młodą; zbliżyła się jeszcze bardziej — powiedziałem sobie, z niemiłem zdziwieniem: jest... brzydka!

Nigdy nie zdarzało mi się widzieć, aby twarz zadawała taki kłam całej postaci.

Dama ta miała płeć ciemną, usta szerokie, oczy wypukłe, przenikliwe i włosy krucze; była to twarz energiczna, pozbawi ona kobiecej miękkości i wdzięku, lecz brzydotę jej łagodził szczery, otwarty wyraz.

— Pan Hartright? — rzekła w tonie zapytania, a uśmiech rozpromienił śniade jej oblicze, dodając mu wdzięku. — Straciwszy nadzieję powitania pana wczoraj, rozeszliśmy się o zwykłej godzinie na spoczynek. Mogło się to panu wydać niegrzecznie: daruj pan. A teraz przedstawię się panu: jestem jedną z pańskich uczennic. Może podamy sobie ręce? Wcześniej czy później dojdzie pomiędzy nami do tej poufałości, więc czemużby nie wcześniej?

Słowa te wymówione były głosem czystym, dźwięcznym i nader miłym. Podana rączka — trochę duża, lecz kształtna.

Zasiedliśmy do śniadania, tak jak gdybyśmy się znali od lat nie wiem wielu i spotkali tutaj po to tylko, aby pomówié o dawnych czasach.

— Spodziewam się, że przybywasz pan tu zrezygnowany z góry na nudy — mówiła swobodnie. — Przy tem pierwszem śniadaniu w Limmeridge, musisz pan zadowolnić się mojem towarzystwem. Siostra nie wychodzi ze swego pokoju, chorą jest na tę, prawdziwie kobiecą dolegliwość, migrenę, a stara jej nauczycielka pani Vesey okłada jej głowę zimną wodą i plasterkami cytryny. Mój wuj, p. Fairlie, nie jada nigdy z nami: z powodu cierpień fizycznych nie wychodzi ze swoich apartamentów. Oto i cała nasza gromadka. Dwie młode osoby bawiły tu przez jakiś czas, lecz wyjechały wczoraj w rozpaczy, i nic dziwnego. Przez cały ciąg ich pobytu nie było wśród nas ani jednego osobnika męskiego rodzaju, z którymby można tańczyć, śpiewać i flirtować. Skutek był taki, żeśmy się ciągle sprzeczały, zwłaszcza przy obiedzie. Czyż podobna, aby cztery kobiety zasiadały codzień do stołu same jedne i nie posprzeczały się ze sobą? Wszak nie umiemy się zabawiać wzajemnie, zwłaszcza przy jedzeniu. Jak pan widzisz, panie Hartright, nie mam zbyt wysokiego pojęcia o płci, do której należę. Czego pan sobie życzysz: kawy czy herbaty? Żadna kobieta niema zbyt wysokiego pojęcia o kobietach, lecz nie wyjawiają tego tak otwarcie, jak ja... Pan jesteś jakiś zmieszany! Dlaczego? Czy namyślasz się, co będziesz pił na śniadanie, a może dziwisz się mojej szczerości? W pierwszym razie, radziłabym ci napić się kawy; w drugim naleję ci herbaty na uspokojenie nerwów i uczynię co tylko jest w mocy kobiety (a jest to bardzo niewiele), aby wstrzymać się od mówienia.

Podała mi z uśmiechem szklankę herbaty. Swobodne jej obejście z człowiekiem zupełnie sobie nieznanym i jej wesoły szczebiot miały cechę wielkiej naturalności, płynęły widocznie z zaufania w samej sobie, które nakazywało szacunek najzuchwalszemu nawet mężczyźnie. Było zarówno niepodobna być ceremonialnym i sztywnym w jej towarzystwie, jak nadużyć tej swobody, choćby w myśli.

Czułem to instynktownie, dając się unieść jej szczerej, nieprzymuszonej wesołości.

— Tak, tak — mówiła, gdym jej wytłómaczył, jak mogłem, moją pomieszaną minę.— Rozumiem. Jesteś pan zupełnie obcy wśród nas, więc cię dziwi, że się wyrażam w tak nieceremonialny sposób o mieszkańcach tego domu. Bardzo naturalnie; powinno mi to było przyjść na myśl. Bądź co bądź, chcę pana zapoznać z jego przyszłem otoczeniem. A więc zacznę od siebie: Nazywam się Marya Halcombe i zowiąc p. Fairlie moim wujem, a pannę Fairlie moją siostrą, jestem nieścisłą w wyrażeniach, jak zwykle kobieta. Matka moja była dwukrotnie zamężną: po raz pierwszy poślubiła p. Halcombe, mojego ojca, po raz wtóry pana Fairlie, ojca mojej przyrodniej siostry. Pomiędzy nami wspólne jest tylko sieroctwo, zresztą różnimy się najzupełniej. Ojciec mój był biednym, jej ojciec bogatym; ja nie mam nic, ona jest majętną. Ja jestem czarna i brzydka; ona biała i piękna. Wszyscy (z pewną słusznością) poczytują mnie za dziwaczkę; ją zaś wszyscy (z większą jeszcze słusznością) kochają za jej wdzięk i słodycz obejścia. Jednem słowem, ona jest aniołem, a ja... ze względu na konwenanse, dokończ sobie pan to zdanie po cichu. I cóż panu powiem o p. Fairlie? Z pewnością zawezwie pana do siebie po śniadaniu, więc wyrobisz sobie własne o nim zdanie. Tymczssem objaśnię pana, najprzód: iż jest on młodszym bratem zmarłego p. Fairlie; powtóre, że jest kawalerem; potrzecie wreszcie, iż jest opiekunem panny Fairlie. Nie mogłabym żyć bez niej i ona nie chce żyć bezemnie; dlatego to zamieszkuję Limmeridge House. Obie z siostrą kochamy się szczerze. W podobnych warunkach jest to niepojęte, a jednak tak jest. Musisz, panie Hartright, podobać się nam obu lub żadnej z nas, i co gorsza, oprócz nas dwóch, nie będziesz pan miał tutaj żadnego innego towarzystwa. Pani Vesey jest bardzo dobrą osobą, posiadającą wszystkie cnoty, lecz nie wchodzącą w rachubę, p. Fairlie zaś, z powodu swojej choroby, nie dotrzymuje towarzystwa nikomu. Nie wiem prawdziwie co mu dolega i on sam tego nie wie. Wszyscy mówimy, że to nerwy, a żadne z nas nie zdaje sobie sprawy, co przez to rozumie. Jakkolwiekbądź, radzę panu, gdy się z nim zobaczysz dzisiaj, potakiwać tym jego dziwactwom. Zachwycaj się pan jego zbiorami numizmatów, starożytnemi drukami i akwarelami, a zdobędziesz sobie jego łaski. Suma sumarum, jeśli pan lubisz życie spokojne, wiejskie, będzie ci tu niezgorzej. Czas od pierwszego śniadania do drugiego zajmą ci akwarele p. Fairlie. Po drugiem śniadaniu, moja siostra i ja zabieramy nasze teki i ołówki i wyruszamy na spacer, aby pod pana kierunkiem kopiować naturę. Rysunek jest jej zachcianką, nie moją. Kobiety nie umieją rysować: umysł ich zamało skupiony, oczy zanadto nieuważne. Swoją drogą, moja siostra to lubi, a więc i ja, dla jej towarzystwa, marnuję papier i farby, tak jak większość kobiet w Anglii. Co zaś do wieczorów, zapewne spędzać je będziemy razem. Panna Fairlie gra bardzo pięknie. Co do mnie nie odróżniam jednej nuty od drugiej, lecz mogę panu dotrzymać placu w szachach, écarté a nawet w bilardzie. I cóż pan powiadasz na taki program? Czy godzi cię on z naszem cichem życiem? lub też zamierzasz z góry być niezadowolonym i tęsknić za zmianą, za podróżami i londyńskiemi przygodami.

Mówiła to szybko, jednym tchem niemal, zatrzymując się tylko na chwilkę, dla wysłuchania moich monosylabowych odpowiedzi.

Ostatnie jej pytanie, to słowo: „przygoda“, użyte przez nią mimochodem, przywiodło mi na myśl moje spotkanie z kobietą w bieli i zapragnąłem nagle dowiedzieć się, jaki stosunek łączy tę zbiegłą pensyonarkę domu obłąkanych ze zgasłą właścicielką Limmeridge House.

— Gdybym był nawet obdarzony duchem niespokojnym— odparłem — to przez pewien czas nie będę już łaknął żadnych przygód. W wilię dnia, w którym tu przybyłem, spotkała mnie tak dziwaczna, że pewien jestem, iż dopóki pozostanę w Cumberlandzie, a może nawet i dłużej, nie zatrze się wrażenie, jakie na mnie uczyniła.

— I cóż to takiego, panie Hartright? Czy mogę się o to zapytać?

— Masz pani wszelkie prawo dowiedzieć się o tem. Osoba, która odegryway główną rolę w tej przygodzie, jest mi zupełnie nieznana i pani nie znasz jej może, wspominała ona jednak ś. p. panią Fairlie z najwyższą wdzięcznością i uznaniem.

— Wspominała moją matkę! Zaczyna mnie to żywo interesować. Proszę pana, mów dalej.

Opowiedziałem jej okoliczności, wśród których spotkałem kobietę w bieli, powtórzyłem słowo w słowo to, co mówiła o pani Fairlie i o Limmeridge House.

Panna Halcombe nie spuszczała ze mnie oczu. Twarz jej wyrażała najwyższe zainteresowanie i zdumienie, lecz nic nadto. Widocznie cała ta sprawa była dla niej, również jak i dla mnie, tajemniczą i zagadkową.

— Czy pewien pan jesteś, że te słowa odnosiły się do mojej matki? — spytała.

— Najzupełniej pewien — odparłem. — Kobieta ta musiała istotnie chodzić do szkoły w Limmeridge, doznała dobroci pani Fairlie i zachowała do dziś dnia wdzięczne wspomnienia o niej i życzliwość dla całej państwa rodziny. Wie ona, że pani Fairlie i jej mąż już nie żyją; o pannie Fairlie mówiła zaś w taki sposób, jak gdyby się znały, będąc dziećmi.

— Wspominałeś pan, o ile mi się zdaje, że ta tajemnicza osoba twierdziła, iż Cumberland nie jest jej miejscem rodzinnem?

— Istotnie, mówiła, że pochodzi z Hampshire.

— I nie dowiedziałeś się pan jej nazwiska?

— Nie znam go zupełnie.

— To dziwna. Sądzę, żeś dobrze uczynił, panie Hartright, dopomagając tej nieszczęśliwej kobiecie do wydostania się na wolność, gdyż zapewne nie uczyniła nic takiego, coby odejmowało jej prawo do swobody. Szkoda tylko, żeś pan nie dowiedział się jej nazwiska. Musimy, bądź co bądź, dociec tej tajemnicy. Nie mów pan lepiej o tem p. Fairlie, ani mojej siostrze. Oboje, pewna tego jestem, nie wiedzą nic o tej kobiecie, lecz oboje, każde w innym rodzaju, są wraźliwi, nerwowi; przeląkłbyś ich pan tylko niepotrzebnie. Co do mnie, pożera mnie ciekawość i odtąd całą moją energię poświęcę wyświetleniu tej tajemnicy. Gdy matka moja przybyła tutaj, po powtórnem swojem zamęźciu, założyła istotnie wiejską szkołę, która istnieje do dziś dnia. Lecz wszyscy dawni nauczyciele już pomarli lub przenieśli się gdzieindziej, tak, że z tej strony nie można się spodziewać wyjaśnień. Jedyną drogą ku temu....

Urwała nagle, gdyż wszedł służący, donosząc mi, że pan Fairlie chciałby się ze mną widzieć.

— Poczekaj w przedpokoju—odpowiedziała za mnie panna Halcombe z cechującą ją żywością — p. Hartright pójdzie natychmiast do pana. Chciałam właśnie powiedzieć — zwróciła się do mnie — że obie z siostrą posiadamy dużą plikę listów matki do jej drugiego męża. W braku wszelkich innych wskazówek, przerzucę tę korespondencyę. P. Fairlie lubił bardzo Londyn i rzadko kiedy przesiadywał na wsi; wówczas matka pisywała do niego częste i długie listy, donosząc mu o wszystkiem, co się działo w Limmeridge. W listach jej wiele jest wzmianek o szkole, którą zajmowała się żywo, to też sądzę, że gdy się spotkamy przy drugiem śniadaniu, dostarczę panu klucza do tej zagadki. Śniadanie jadamy o drugiej. Będę miała wówczas przyjemność przedstawić pana mojej siostrze. Po południu pojedziemy na spacer, aby panu pokazać piękniejsze widoki. A więc dowidzenia, do drugiej.

Skinąwszy mi głową z właściwym sobie, naturalnym wdziękiem i tą poufałą swobodą, która cechowała każde jej słowo i poruszenie, wyszła z pokoju.

Po jej odejściu, udałem się do apartamentów p. Fairlie. Służący wskazywał mi drogę.

___________

VII.

Przewodnik mój, przez długi korytarz zaprowadził mnie na pierwsze piętro i otworzył drzwi przyległego do mojej sypialni pokoju.

— Pan mój kazał pokazać panu pracownię i zapytać, czy światło w niej odpowiednie.

Byłbym, istotnie, bardzo wymagającym, gdyby mi się nie podobał pokój ten i całe jego urządzenie.

Okna wychodziły na ten sam wspaniały widok, którym się zachwycałem rano. Umeblowanie było piękne i wykwintne, na stole, stojącym pośrodku pokoju, bogato oprawne książki, eleganckie przyrządy do pisania i rzadkie kwiaty; na drugim, przy oknie, farby, pędzle, obok mała staluga.

Był to najmilszy salonik i pracownia, jaką kiedykolwiek zdarzyło mi się widzieć, to też wyraziłem całe moje zadowolnienie.

Lokaj w odpowiedzi skłonił się uroczyście i w milczeniu otworzył przedemną podwoje.

Na końcu korytarza znajdowały się drzwi, obite zielonym suknem. Służący otworzył je i prowadził mnie na drugie piętro przed drugie drzwi podobne, rozwarł je cichutko, uchylił zieloną jedwabną portyerę, zameldował mnie i cofnął się.

Znalazłem się w dużym pokoju, o wspaniale rzeźbionym suficie; na posadzce rozłożony był dywan tak miękki, że stąpałem po nim, jak po puchu. Jedna ściana zajęta była szafą na książki z kosztownego inkrustowanego drzewa. Szafa ta, wysokości sześciu stóp, u góry ozdobiona była marmurowemi statuetkami. Po przeciwnej stronie stały dwa starożytne biurka a pomiędzy niemi, u góry, wisiał obraz Najświętszej Panny z Dzieciątkiem, pędzla Rafaela.

Stojąc na progu pokoju, po mojej prawej i lewej ręce miałem etażerki; poustawiane na nich były figurki z saskiej porcelany, rzadkie fajanse, wspaniale rzeźbione przedmioty z kości słoniowej i różne osobliwości i cacka, świecące od złota, srebra i drogich kamieni.

Po drugiej stronie pokoju, naprzeciwko mnie, przez okna zasłonięte zielonemi żaluzyami przechodziło światło łagodne i tajemnicze niemal, padając równomiernie na wszystkie przedmioty w pokoju.

W świetle tem zarysowywała się postać pana tego domu.

Siedział w wygodnym fotelu, po prawej ręce miał przed sobą pulpit do czytania, po lewej stolik.

P. Fairlie mógł mieć, sądząc z powierzchowności, lat pięćdziesiąt z górą.

Ogolona twarz była szczupła, blada, lecz nie pomarszczona, nos duży, orli, oczy szaro-niebieskie, wypukłe, z czerwonemi obwódkami, włosy ciemno-blond, siwe na skroniach.

Miał na sobie czarny surdut z najcienszego sukna, kamizelkę i dolną część ubrania białe, nankinowe. Na nogach, kobiecych niemal rozmiarów, czarne jedwabne pończochy i złocone pantofle.

Robił wrażenie istoty wątłej, delikatnej; jako mężczyzna, był okazem dziwnie niesympatycznym, choć gdyby się urodził kobietą, to co w nim dziś odstręczało, wówczas stanowiłoby wdzięk wielki.

Moja dzisiejsza pogawędka z panną Halcombe usposobiła mnie nader przychylnie dla wszyskich mieszkańców Limmeridge House, pomimo to jednak p. Fairlie nie podobał mi się odrazu.

Zbliżywszy się do niego, spostrzegłem, że nie siedzi bezczynnie, jak to na pierwszy rzut oka przypuszczałem.

Na stoliku, wśród innych cennych przedmiotów, stała malutka szkatułka hebanowa, wysadzana srebrem; na aksamitnych jej przegródkach poukładane były monety i medale najrozmaitszych wielkości i kształtów. Obok leżały szczoteczki, używane przez jubilerów, pędzelki i flakon z płynem czyszczącym. Najmniejsza skaza na tej cennej kolekcyi była starannie usuwana.

W chwili gdym się zbliżył na odległość kilku kroków, aby powitać p. Fairlie, w białych, delikatnych palcach obracał on ułamek jakiegoś metalu, który w moim obskurantyzmie wziąłem za blaszaną monetę bez wartości.

— Bardzo się cieszę, iż pan Hartright przybył do Limmeridge House — odezwał się głosem piskliwym. — Bądź pan łaskaw usiąść. A proszę nie posuwać krzesła. W opłakanym stanie moich nerwów, wszelki hałas mnie rozdrażnia. Czy widziałeś pan swoją pracownię? Czy pana zadawalnia?

— Tylko co ją oglądałem, panie Fairlie i....

Zatrzymał mnie w środku zdania, zamknął oczy i podniósł do góry rękę rozpaczliwym jakimś ruchem. Umilkłem zdziwiony.

— Daruj mi pan — rzekł po chwili — czy nie mógłbyś pan miarkować swego organu? W opłakanym stanie moich nerwów, wszelki oddźwięk głośniejszy jest mi nieopisaną torturą. Darujesz pan człowiekowi choremu, wszak prawda? Mówię panu tylko to, o czem zmuszony jestem ostrzedz każdego. Tak. A więc ten pokój podoba się panu?

— Nie mógłbym wymarzyć nic piękniejszego i milszego zarazem — odparłem szeptem niemal, spostrzegając, że „opłakany stan nerwów“ p. Fairlie był równoznacznym z jego samolubną afektacyą.

— Bardzo mi przyjemnie. Pan Hartright, w domu tym będzie ocenianym należycie. Nie spotkasz się pan tu z owemi nieznośnemi przesądami angielskich s quirów2 ), którzy uważają artystę za coś podrzędnego. Tyle lat przepędziłem zagranicą, że pod tym względem pozbyłem się moich wyspiarskich pojęć. Niestety, powiedzieć tego nie mogę o naszej szlachcie—nieznośne słowo, lecz użyć go trzeba — wszystko to Gotowie w stosunku do sztuki, panie Hartright. Gdyby im powiedziano, że Karol V-ty podniósł pędzel Tycyana, myśleliby, że to niesmaczna mistyfikacya. Czy pan Hartright raczy wsunąć tę przegródkę do szkatułki, a podać mi natomiast inną? W opłakanym stanie moich nerwów, wszelkie poruszenie jest mi niewymownie bolesnem. Tak. Dziękuję panu.

Ta prośba, będąca jakby praktycznym komentarzem do liberalnych teoryj, jakie p. Fairlie wygłaszał przed chwilą, ubawiła mnie bardzo. Z całą uprzejmością uczyniłem zadość jego żądaniu.

Począł natychmiast przegląd i oczyszczanie monet; przez cały czas naszej rozmowy przypatrywał się przez szkło powiększające każdej po szczególe sztuce tego numizmatycznego skarbu.

— Dziękuję stokrotnie i przepraszam pana Hartright. Czy lubi pan medale? Tak. Rad jestem, że mamy jeszcze jedno wspólne zamiłowanie, oprócz zamiłowania do sztuki. A teraz, co do warunków pieniężnych, powiedz mi, panie Hartright, czy jesteś zadowolniony?

— Najzupełniej, panie Fairlie.

— Cieszy mnie to bardzo. Cóż dalej? Ah! przypominam sobie. Tak. Mój marszałek dworu pod koniec tygodnia stawi się u pana i w mojem imieniu uiści się z wynagrodzenia, jakie raczysz pobierać w zamian za ofiarowaną nam pracę. I cóż jeszcze? To dziwne. Miałem tyle do powiedzenia panu Hartright, wszystko wyszło mi z pamięci. Czy mogę pana prosić, abyś zadzwonił. Tak. Dziękuję panu.

Poruszyłem dzwonkiem. Na progu stanął nowy jakiś egzemplarz lokaja: cudzoziemiec, z oblepionemi naokoło głowy włosami, z twarzą słodko uśmiechniętą.

— Ludwiku — rzekł p. Fairlie, oczyszczając sobie paznokcie jedną ze szczoteczek — zapisałem coś w moim notatniku dziś rano. Znajdź go... Przepraszam po tysiąc razy pana Hartright. Boję się, czy pana nie nudzę.

Ponieważ, zadawszy mnie to pytanie, przymknął oczy i ponieważ istotnie mnie nudził, milczałem, patrząc na Madonnę z Dzieciątkiem. Służący wyszedł z pokoju i powrócił za chwilę z książeczką oprawną w kość słoniową.

P. Fairlie otworzył ją i podniósł w górę szczoteczkę, na znak, aby się służący nie oddalał.

— Tak. Istotnie—mówił spoglądając na zapisane kartki.— Ludwiku, podaj mi tę tekę — mówiąc to, wskazywał na kilka tek leżących na mahoniowych etażerkach. — Nie. Nie tę z zielonym grzbietem. Zawiera ona sztychy Rembrandta, panie Hartright. Czy lubisz pan sztychy? Tak? Rad jestem, że mamy jeszcze jedno więcej wspólne zamiłowanie.... Teka z czerwonym grzbietem, Ludwiku. Nie upuść jej. Nie możesz pan sobie nawet wystawić, panie Hartright, jakimby to było dla mnie ciosem, gdyby Ludwik upuścił tę tekę. Czy dobrze ją położył na fotelu? Czy nie spadnie, panie Hartright. Nie? Bardzo się cieszę. Bądź pan łaskaw obejrzeć te szkice. Możesz odejść, Ludwiku. No, no, ośle, czyż nie widzisz, że trzymam notatnik? Więc czemuż pozwalasz mi się męczyć? O! przepraszam pana Hartright. Ci służący są niemożebnie głupi, nieprawdaż? Powiedz mi pan twe zdanie o tych szkicach? Dostały mi się na pewnej licytacyi w stanie opłakanym. Czuć je było formalnie kupcami i faktorami. Czy mógłbyś pan doprowadzić je do porządku?

Jakkolwiek nerwy moje nie były dość delikatne, abym mógł odczuć zapach plebejskich palców, który obrażał powonienie p. Fairlie, zmysł mój artystyczny był o tyle wykształconym, iż przeglądając szkice, oceniłem odrazu ich wartość.

Po większej części były to istotnie rzadkie okazy angielskiej sztuki rytowniczej, lecz ostatni ich właściciel obszedł się z niemi po barbarzyńsku.

— Te szkice — odparłem — potrzeba będzie ponaklejać bardzo starannie i oprawić, a według mnie, warte są...

— Przepraszam — przerwał mi p. Fairlie — czy p. Hartright nie ma nic przeciwko temu, abym go słuchał z zamkniętemi oczyma? Nawet tak łagodne światło jest dla mnie zbyt jaskrawem. Powiadasz pan zatem?

— Chciałem właśnie powiedzieć, że te szkice warte są trudu i starań ku....

P. Fairlie otworzył nagle oczy, wzrok jego z przerażeniem skierował się w stronę okna.

— Przepraszam pana Hartright—rzekł piskliwszym jeszcze głosem niż zazwyczaj — lecz słyszę w ogrodzie— w moim prywatnym ogrodzie—głosy jakichś nieznośnych łobuzów.

— Nic nie słyszałem, panie Fairlie.

— Zechciej pan łaskawie — byłeś pan tak pobłażliwy dla moich nerwów— zechciej pan podnieść nieco żaluzyę. Nie dopuszczaj do moich oczu promieni słonecznych, panie Hartright. Czy podniosłeś żaluzyę, panie Hartright? Tak? A więc rzuć pan, z łaski swojej, okiem na ogród i racz się przekonać, czy mój słaby słuch mnie nie myli.

Zastosowałem się do tego nowego życzenia, tak jak i do poprzednich.

Ogród był otoczony wysokim parkanem. Żadnej ludzkiej istoty—małej ani też dużej, nie było widać w jego obrębie.

Zdałem sprawę p. Fairlie z tak pomyślnego stanu rzeczy.

— Tysiączne podziękowanie — rzekł. — Zapewne jestto jedno z moich przywidzeń i halucynacyj. Dzięki Bogu, w całym domu niema dzieci, lecz służący (ludzie pozbawieni nerwów) gotowi jeszcze wpuścić wiejskie dzieciaki. Czy może być co nieznośniejszego, jak dzieci, panie Hartright? Natura, stwarzając je miała chyba jedynie na celu zwiększenie ogólnego hałasu i wrzawy. O ileż lepiej pojmował te istotki Rafael!

Mówiąc to, p. Fairlie wskazywał na obraz Sanchia. Górna jego część zapełniona była konwencyonalnemi cherubami, którym szkoła włoska pod samą bródką, w rodzaju krawatów, daje tuman złocistych obłoków.

— Oto co nazywam przykładną rodziną — ciągnął dalej p. Fairlie, nie spuszczając z oka pyzatych aniołków. — Takie ładne okrągłe buzie! takie śliczne skrzydełka! i nic, nic więcej! Ani nóg brudnych, coby biegały hałaśliwie po ziemi, ani płuc do wrzasków. O ileż to wygodniejsze od dotychczasowego systemu! Za pozwoleniem pana Hartright, przymknę znowu oczy. Więc pan istotnie doprowadzi do porządku te szkice? Cieszę się bardzo. Czy mamy jeszcze z sobą do pomówienia? Nic już sobie nie przypominam. Możeby znowu zadzwonić na Ludwika?

Ponieważ niemniej od p. Fairlie pragnąłem, aby rozmowa nasza skończyła się nareszcie, więc zastępując notatnik, rzekłem:

— Pozostaje nam tylko ułożyć się co do lekcyj z dwoma młodemi paniami.

— Ah! tak — odparł p. Fairlie — chciałbym mieć dość sił, dla ułożenia programu, lecz, niestety, opłakany stan moich nerwów nie pozwala mi na to. Młode osoby, które korzystać będą z cennych wskazówek p. Hartright, muszą wszystko obmyśleć i ułożyć same. Moja siostrzenica lubi bardzo sztukę, którą pan uprawiasz. Obznajmiona z nią jest o tyle, że pojmuje, jak wiele jeszcze pozostaje jej do nabycia. Bądź pan łaskaw wspomagać ją swą wiedzą. Dobrze. Czy mamy jeszcze co do załatwienia? Nie. Wszak pojmujemy się doskonale? Nie mam prawa zatrzymywać pana dłużej przy sobie. Rad jestem, że załatwiliśmy tę sprawę. Może zadzwonisz pan na Ludwika, aby zaniósł za tobą tę tekę?

— Zaniosę ją sam, p. Fairlie.

— Doprawdy? Czyż będziesz pan miał dość siły? Jak to przyjemnie być tak silnym! Rad jestem, że posiadam w Limmeridge House pana Hartright. Taki ze mnie inwalida, że nie będę mógł korzystać z pańskiego towarzystwa. Racz pan zamykać drzwi ostrożnie, bez hałasu, a nie upuść pan teki. Żegnam pana Hartright.

Gdy zamknęły się za mną podwójne drzwi obite suknem, stanąłem na korytarzu i odetchnąłem swobodniej.

Znaleść się wreszcie za progiem pokoju p. Fairlie, było to jakby z morskiej toni wyjść na powierzchnię!

Postanowiłem sobie uroczyście omijać te apartamenta. Noga moja nie postanie w nich, chyba tylko na wyraźne żądanie p. Fairlie. Taka decyzya uśmierzyła nieco oburzenie, wywołane impertynencką uprzejmością mojego pracodawcy.

Dalsze godziny poranne przeszły mi na oglądaniu szkiców i przyprowadzaniu ich do porządku. Co prawda, mógłbym był pracować daleko pilniej; lecz w miarę, jak się zbliżała godzina drugiego śniadania, ogarniał mnie niepokój i nie mogłem skupić uwagi na moją robotę.

O drugiej zeszedłem znowu do sali jadalnej z sercem mocno bijącem. Podrażnienia tego przyczyna była podwójna: najprzód miałem być przedstawiony miss Fairlie, a ciekawy byłem bardzo ją poznać, powtóre spodziewałem się, że panna Halcombe posiadła już tajemnicę kobiety w bieli i że odkryje ją przedemną.

___________

VIII.

Gdym wszedł do jadalni, przy stole siedziała już panna Halcombe z niemłodą jakąś damą.

Ta ostatnia była, jak się okazało przy prezentacyi, pania Vesey, którą przed paru godzinami scharakteryzowała moja dowcipna towarzyszka.

Dość mi było przebyć parę dni w towarzystwie zacnej tej matrony, aby poznać, że posiada istotnie „wszystkie cnoty, lecz nie wchodzi w rachubę.“

Pani Vesey była uosobieniem uprzejmości i dobroci. Pogodne używanie spokojnego żywota malowało się na jej tłustej, rumianej twarzy. Jedni przechodzą, drudzy przebiegają przez życie—pani Vesey przesiedziała przez nie. Siedziała w domu, siedziała w ogrodzie, siedziała na składanych fotelach podczas spacerów, siadała, aby się przyjrzeć czemukolwiek, siadała, aby dać odpowiedź na zapytanie—a zawsze i w każdej okoliczności z tym samym pogodnym uśmiechem na ustach i w tejże samej pozjcyi. Słodka ta, cicha i poczciwa kobiecina, od chwili urodzenia, żadnym samodzielnym krokiem ani słowem nie zamanifestowała swej egzystencyi.

— Czem pani służyć — pytała panna Halcombe, której żywość uwydatniała się jeszcze bardziej wobec apatyi jej towarzyszki — czy mogę pani podać kotleta?

Pani Vesey położyła na stole końce pulchnych paluszków, uśmiechnęła się uprzejmie i rzekła:

— Dobrze, moja droga.

— Co tam stoi przy panu, panie Hartright; kurczęta, wszak prawda? Zdawało mi się, że woli pani kurczęta od kotletów?

Pani Vesey zsunęła ręce ze stołu, skrzyżowała je na kolanach, kiwnęła uprzejmie głową i rzekła tym samym słodkim głosem:

— Tak, moja droga.

— Ale cóż pani woli? Czy pan Hartright ma pani podać kurczę? czy też ja kotleta?

Pani Vesey położyła znowu rączki na stole i po krótkiem wahaniu odparła:

— Jak chcesz, moja droga.

— Więc może sprobuje pani jednego i drugiego. Widzę, że pan Hartright ma nieprzepartą ochotę służyć pani kurczęciem.

— Dziękuję panu — rzekła słodka niewiasta z najuprzejmiejszym ze swych uprzejmych uśmiechów.

Panna Fairlie nie pojawiła się przy śniadaniu.

Siostra jej, której bystremu oku nic ujść nie mogło, zauważyła, że rzucam ku drzwiom niespokojne spojrzenia.

— Rozumiem cię, panie Hartright — rzekła wreszcie — dziwisz się, co się stało z twoją drugą uczennicą. Cierpiała dziś rano na ból głowy i choć już ustał, nie ma apetytu. Zapewne jest w ogrodzie. Jeśli się pan oddajesz pod moją opiekę, zaprowadzę cię do niej.

Wzięła z krzesła duży, ogrodowy kapelusz i przez oszklone drzwi jadalni wyprowadziła mnie na dziedziniec.

Zbytecznem byłoby dodawać, że pozostawiliśmy panią Vesey w tej samej pozycyi, z rączkami opartemi na stole—zabierała się widocznie do przedobiedniej drzemki.

Przez pięknie rzeźbioną furtkę weszliśmy do ogrodu.

— Ta tajemnicza pańska przygoda pozostaje jeszcze dotychczas niewyświetloną — rzekła panna Halcombe.— Przez cały ranek przeglądałam listy mojej matki, lecz nic w nich nie odkryłam. Nie trać jednak nadziei, p. Hartright. Wprowadziłeś w grę ciekawość, a że masz za sojusznika kobietę, więc wcześniej czy później odnajdziemy słowo zagadki. Pozostały mi jeszcze trzy paczki listów; przeglądać je będę przez cały wieczór.

A więc jedna z moich nadziei nie ziściła się. Kto wie, może i panna Fairlie okaże się różną wielce od ideału, jaki sobie wytworzyłem przez te kilka godzin.

— I jakżeż się panu udało z panem Fairlie — spytała nagle panna Halcombe — czy był bardzo rozdrażniony? Nie namyślaj się pan nad odpowiedzią. Sam fakt, że musisz się nad nią namyślać, jest mi dostateczną wskazówką. Widzę z pańskiej twarzy, iż był niezwykle zdenerwowany i bojąc się przyprawić pana o stan podobny, nie pytam o więcej.

Rozmawiając tak, skręciliśmy w boczną ścieżkę i zbliżyliśmy się do pięknej drewnianej altany, w rodzaju szwajcarskiego szaletu.

W altanie stała młoda osoba, patrząc w zadumaniu na przezierające przez wyciętą perspektywę pola, wzgórza i łąki.

Była to panna Fairlie.

I jakżeż ją opiszę? Jak zdołam oddzielić jej postać od moich wrażeń osobistych, od tego, co w następstwie wynikło?

Jak zdołam postawić ją przed oczyma mojemi taką, jaką mi się wydała, gdy pierwszy raz na nią padły.

Akwarela Laury Fairlie, nieudolnego mego pędzla, przedstawiająca ją na tem miejscu i w postawie, w której ją widziałem po raz pierwszy, stoi na mojem biurku. Patrzę na nią i widzę w zieleni altany jasną, młodziutką postać, w białej muślinowej sukience. Szarfa niebieska opasuje wiotką kibić, duża pasterka z takiemiż wstążkami rzuca słaby, cień na dolną część twarzy. Włosy złote zlewają się w jeden ton ze złotą słomą kapelusza; brwi ciemniejsze znacznie od włosów, a oczy słodkie, przezroczyste i takie niebieskie, jak lazur nieba. Piękne to oczy dla swej barwy, piękne dla swego kształtu, duże, spokojne i zamyślone, lecz piękne nadewszystko przezierającą z nich szczerością i prawdą, co zda się mówić o lepszem, szlachetniejszem życiu, o ideale. Urok, jaki rozlewają na całą twarz, nie pozwala ocenić poszczególnych jej rysów.

I tak, chłodny krytyk zarzuciłby może, iż nos jest zbyt cienki, zbyt delikatny, że słodkie, pięknie wykrojone usteczka mają jakiś grymas boleści, którego uśmiech nawet pokryć nie zdoła — usterki te możnaby zauważyć w innej kobiecie, w niej są nieuchwytne, gdyż stanowią jej charakterystykę, jej indywidualność — bez nich brakowałoby coś tej twarzy.

Czyż istotnie w moim nieudolnym portrecie, najmilszej pracy długich nocy bezsennych, widzę to wszystko? O! nie, przedstawia on jedynie piękną, smukłą panienkę w bieli, przyglądającą się odległemu krajobrazowi — oto i wszystko, wszystko, na co się mogły zdobyć żywe wspomnienie i pędzel.

A jednak, to tak niewiele.

Trzeba być prawdziwie wielkim artystą, aby przedstawić godnie kobietę, która nadała pierwsza życie, światło naszemu nieuchwytnemu pojęciu o piękności. Zapełniła ona w sercu naszem pustkę, o której, dopóki się nie ukazała, nie wiedzieliśmy sami.

Sympatye, jakie w nas wznieciła, spoczywały w takich głębiach naszej istoty, że nie dosięga do nich słowo, myśl nawet; płyną one z subtelniejszych uroków, niż te, które zmysły nasze objąć zdolne i o których mowa ludzka dać może pojęcie.

Chcąc ją sobie wyobrazić, drogi czytelniku, przypomnij sobie pierwszą kobietę, co przyspieszyła tętno twego serca, niewzruszonego dotychczas na wszelkie powaby. Niech oczy jej niebieskie, pogodne i czyste, podniosą się na ciebie z czarującym wyrazem, pamiętnym ci tak dobrze. Niech głos jej poruszy dźwięki sercu twemu drogie.

Przyjmij ją jako wytwór własnej rozkochanej wyobraźni a stanie ci się przytomną tak jak mnie, gdy kreślę te słowa.

Wśród tysiąca wrażeń, jakie mną opanowały na jej widok, było jedno, które wprowadziło mnie w dziwny niepokój i pomięszanie, jedno, którego przyczyny w żaden sposób pojąć nie zdołałem.

Pomimo słodyczy i harmonii tej postaci, prześladowała mnie jakaś niejasna myśl, że coś jej brakuje. Raz zdawało mi się, że niedostatek ten jest w niej, to znowu, że we mnie. I, rzecz niepojęta, wrażenie to potęgowoło się, ilekroć spojrzała na mnie, to jest właśnie wówczas, gdym najbardziej oceniał jej urok. Ten dziwny kaprys wyobraźni (tak to bowiem wówczas określałem), odebrał mi wszelką swobodę obejścia.

Widząc moje pomieszanie i przypisując je zapewne niesmiałości, panna Halcombe zabrała głos ze zwykłą sobie żywością i swobodą.

— Patrz, panie Hartright — rzekła, wskazując na rozłożoną na stole tekę — patrz, a przyznasz niewątpliwie, że znalazłeś wreszcie uczennicę wzorową. Jak tylko usłyszała, żeś przyjechał, chwyta kartony i ołówek i podpatruje naturę.

Panna Fairlie zaśmiała się, a mnie się zdało, że w chwili tej słońce świeci jeszcze jaśniej.

— Nie chcę przyjmować niezasłużonych pochwał — rzekła — lubię wprawdzie rysunki, lecz moja nieudolność przejmuje mnie obawą. Dowiedziawszy się, żeś pan przyjechał, przeglądałam te szkice, z tem samem uczuciem, z jakiem będąc dzieckiem, powtarzałam lekcye przed ich wydaniem.

Mówiła to z dziecinną powagą i prostotą.

— Złe, dobre czy też mierne, rysunki uczennicy muszą — niema na to rady — przejść przez ogień krytyki nauczyciela. Możebyśmy je wzięły ze sobą do powozu i dały je do przejrzenia panu Hartright wśród „okoliczności łagodzących“ w postaci wstrząśnień wehikułu. I cóż ty na to, Lauro? Jeśli zdołamy tylko, podczas tego spaceru, doprowadzić pojęcia pana do zamieszania, nie pozwalającego mu odróżnić natury, taką jaką jest w rzeczywistości, na żywych krajobrazach, od natury takiej, jaką nie jest, wyobrażonej na naszych szkicach—to nasze produkcye otrzymają niezasłużone pochwały i prześliźniemy się przez profesyonalne palce, nie pozostawiwszy w nich piórek naszej próżności.

— Mam nadzieję, że mnie p. Hartright nie będzie mówił komplementów — rzekła panna Fairlie, gdyśmy opuszczali altanę.

— Czy mogę zapytać, dlaczego tak pani sądzisz? — spytałem.

— Bo uwierzę wszystkiemu, co mi pan powiesz — odparła z prostotą.

W tych kilku słowach dała mi niejako klucz do całego swego charakteru, do tej szlachetnej wiary w ludzi, wypływającej z wrodzonej jej prawości.

Zabrawszy ze sobą panią Vesey, wyruszyliśmy na spacer.

Stara nauczycielka i panna Halcombe zajęty miejsce w tyle powozu, panna Fairlie i ja na przedzie. Rozłożyliśmy sobie na kolanach teki z rysunkami.

Wszelka poważna krytyka musiała ustąpić wobec żartów panny Halcombe na temat uprawianych przez damy sztuk pięknych.

Przypominam sobie daleko żywiej tę rozmowę, niż szkice, które przeglądałem machinalnie. Zwłaszcza każde słowo panny Fairlie tak mi utkwiło w pamięci, że zdaje mi się, iż je słyszę jeszcze.

Tak, od pierwszego dnia naszego poznania jej wdzięk sprawił, iż zapomniałem jaki powinien być wzajemny nasz do siebie stosunek.

Każde jej zapytanie co do sposobu trzymania ołówka lub mieszania farb, każdy przelotny wyraz niebieskich oczu, słuchających pilnie moich objaśnień, pochłaniały bardziej moją uwagę, niż najpiękniejsze krajobrazy, wśród których wiózł nas stangret.

Spacer ten zajął nam przeszło trzy godziny.

Za powrotem pozwoliłem uczennicom moim obrać punkt widzenia krajobrazu, który miały nazajutrz oddać pod moim kierunkiem.

Gdy poszły, aby się ubrać do obiadu i gdym pozostał sam w pokoju jadalnym, dobry mój humor opuścił mnie nagle. Sam nie wiedząc dlaczego byłem niezadowolniony ze siebie. Być może, zdawałem sobie sprawę, iż spaceru tego używałem bardziej w charakterze gościa, niż nauczyciela rysunków. Lub też myśl o owym niedostatku w pannie Fairlie, czy we mnie samym i teraz nie dawała mi spokoju—nie wiem, dość, że odetchnąłem swobodniej, gdy na odgłos dzwonu, panie te pojawiły się znowu.

Uderzył mnie odrazu kontrast w ich stroju.

Pani Vesey i panna Halcombe były bogato ubrane: pierwsza w popielatą jedwabną, druga w żółtą atłasową suknię; panna Fairlie, przeciwnie, miała na sobie skromną muślinową sukienkę.

Patrząc na nią, możnaby sądzić, że jest uboższą od swej nauczycielki. W następstwie, gdym poznał lepiej jej charakter, zrozumiałem, że powoduje nią wysoka delikatność uczucia i wyraźny wstręt do ujawnienia w czemkolwiek swej majątkowej przewagi.

Po skończonym obiedzie przeszliśmy razem do salonu. Jakkolwiek p. Fairlie (idąc w zawody z monarchą, co podnosił pędzel Tycyana) kazał marszałkowi dworu zapytać mnie, jakie wina pijam po obiedzie, wolałem jednak, zamiast siedzieć samotnie, obstawiony butelkami, prosić te panie, aby podczas mojego pobytu w Limmeridge House, pozwoliły mi, na sposób zagraniczny, przechodzić wraz z niemi do salonu.

Sala, do której udaliśmy, się, miała drzwi wychodzące na piękny taras; dolatywał z niego upajający zapach kwiatów.

Pani Vesey, zająwszy miejsce w pierwszym lepszy fotelu, pogrążyła się w nieustającą drzemkę. Na moje prośby panna Fairlie usiadła do fortepianu; siostra jej tymczasem usunęła się w odległy kąt pokoju, dla przeglądania listów matki.

Siedzieliśmy w milczeniu, wsłuchani w dźwięki Beethowenowskiej sonaty; powoli mrok roztaczał swe półcienie w olbrzymiej sali, potem na laurowem niebie zeszedł wielki księżyc, oblewając nas snopami bladego, łagodnego światła. Było nam tak dobrze w tej srebrzystej kąpieli, że gdy zbyt gorliwa służba wniosła lampy, jednogłośnie odprawiliśmy ją, pozostawiając tylko dwie świece, płonące przy fortepianie.

Panna Fairlie grała jeszcze z pół godziny; następnie, nie mogąc się oprzeć urokowi pięknej nocy, wyszła na taras.

Podążyłem za nią.

Panna Halcombe zbliżyła się do fortepianu, aby przy świetle świec przeglądać w dalszym ciągu korespondencyę matki. Zdawało się, iż nie spostrzega naszego oddalenia.

Staliśmy na tarasie nie więcej jak pięć minut, gdy usłyszałem głos panny Halcombe.

— Panie Hartright — wołała żywo, z niepokojem jakby — bądź pan łaskaw na chwilkę. Chcę z panem pomówić.

Wszedłem natychmiast do salonu.

Panna Halcombe trzymała jeden z listów przy samej świecy, odczytując go z ciekawością.

Usiadłem na otomanie naprzeciwko drzwi do ogrodu; z miejsca tego mogłem widzieć wyraźnie pannę Fairlie, przechadzającą się po tarasie w pełnem blasku księżycowych promieni.

— Chcę panu przeczytać ostatni ustęp z tego listu — mówiła panna Halcombe — powiesz mi pan następnie, czy rzuca on jakie światło na twoją londyńską przygodę. List pisała, lat temu dwanaście, matka moja do drugiego swego męża, panna Fairlie. W owym czasie nie było mnie w Limmeridge House, kończyłam nauki w Paryżu.

W chwili tej, panna Fairlie przechodząc obok drzwi salonu, zajrzała doń, lecz gdy zobaczyła, że jesteśmy zajęci, poszła dalej.

Panna Halcombe czytała co następuje:

„Nudzą cię zapewne, kochany Filipie, nieustanne moje wzmianki o szkole. Pomawiaj o to nie mnie, lecz jednostajne życie w Limmeridge House. Zresztą tym razem chcę ci donieść o nowej uczennicy. Znasz mrs. Kempe, sklepikarkę. Otóż po długich latach niedomagania, jest obecnie tak chorą, że doktór już ją odstąpił. W zeszłym tygodniu przyjechała, dla doglądania jej, síostra, mieszkająca w Hamsphire; nazywa się mrs. Catherick. Przed kilku dniami przyszła mnie odwiedzić i przyprowadziła ze sobą swoją córeczkę, miluchną dziewczynkę, starszą zaledwie o rok od naszej Laury.“

W chwili tej panna Fairlie przesunęła się znowu obok drzwi. Nuciła półgłosem jakąś melodyę.

Panna Halcombe czekała, aż się oddali, potem ciągnęła znowu:

„Pani Catherick jest osobą przyzwoitą, wieku średniego, znać, że musiała być niebrzydką. Nie wzbudza jednak we mnie zaufania. Skryta jest, widocznie coś ukrywa — wyczytałam to w jej oczach. Możnaby ją nazwać chodzącą tajemnicą. Przyjazd jej tutaj bardzo zresztą usprawiedliwiony. Powołały ją obowiązki krwi. Córeczkę musiała ze sobą zabrać, gdyż, jak twirdzi, nie miaia jej przy kim zostawić w domu. Choroba pani Kempe lada dzień może zakończyć się śmiercią lub też przeciągnąć się jeszcze parę miesięcy; pani Caterick prosiła mnie więc, abym przyjęła do szkółki wiejskiej córeczkę jej, Anusię, uprzedzając jednak, że po śmierci siostry zabierze ją ze sobą do Hampshire. Zgodziłam się odrazu. Dziewczynka ta ma obecnie lat jedenaście.“

I znowu jasna postać panny Fairlie mignęła przed naszemi oczyma.

Panna Halcombe wstrzymała się, dopóki siostra jej nie odeszła, potem czytała dalej:

„Polubiłam bardzo moją nową uczennicę, a to z powodu, który wyjawię na końcu, drogi Filipie, dla zrobienia ci niespodzianki. Umysł tej dziewczynki nie jest rozwinięty odpowiednio do jej wieku. Ponieważ matka mówiła mi o córeczce swej również niewiele, jak i o sobie, wezwałam wczoraj lekarza, aby zbadał małą. Według jego zdania, z czasem inteligencya jej dojrzeje, lecz należy baczyć pilnie na kierunek wykształcenia, gdyż przy niezwykłej trudności, z jaką przyswaja sobie pojęcia, zdobywszy je raz, zachowuje na zawsze. Nie wyobrażaj sobie, mój drogi, że się przywiązałam do idyotki. Ta biedna Anusia Catherick jest słodkiem, wdzięcznem dzieckiem. Odezwie się nieraz tak serdecznie, a z taką prostotą, że każdego by sobie ujęła. Osądź zresztą sam. Jakkolwiek ubrana jest bardzo czyściutko, lecz w kroju i kolorze jej sukienek znać wielki brak gustu. Chcąc temu zapobiedz, darowałam jej wczoraj kilka kapeluszy i starych białych sukienek Laury i wytłómaczyłam, że barwa to najodpowiedniejsza do jej włosów i cery. Zmieszała się na razie; po chwili jednak pojęła myśl moją. Chwyciła mnie za rękę i ucałowawszy ją, rzekła z niezmierną powagą:

„ „— Będę zawsze nosić białe sukienki. To mi przypominać będzie panią. Jak ztąd odjadę, co rano, ubierając się biało, pomyślę, że tak się pani podobam.“ “

„Często miewa takie odezwania. Biedne dziecko! Dostanie kilka tuzinów białych sukienek z dużemi zakładkami, aby jej wystarczyły na długo!“

Panna Halcombe zatrzymaia się i spojrzała na mnie.

— Czy kobieta— spytała— którą spotkałeś pan na rozstajnych drogach, była młodą? Czy wyglądała na lat dwadzieścia trzy?

— O tak.

— Ubrana była, jak powiadasz, od stóp do głów biało?

— Nieinaczej.